Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
TYLKO WITKOWSKI MÓGŁ NAPISAĆ TAKĄ AUTOBIOGRAFIĘ!
Po koronki na suknię ślubną moja mama z babcią pojechały do NRD. W Polsce nigdzie nie można było ich dostać.
– I gdzie teraz jest ta suknia, mamo?
– No przecież ty polazłeś w niej kiedyś na imprezę do jakiegoś klubu gejowskiego i tyle ją widziałam…
– No może po prostu nie dało się jej już doprać…
Tej sukni nie ma i nigdy już nie będzie. Prawdopodobnie wracając z owej dyskoteki, pijany, zataczałem się w niej, dotąd nieskalanej, idąc jak zwykle przez pikietę, bo na dyskotece nigdy nie udawało się niczego wyrwać. Możliwe, że rozdarli ją prawdziwi lub tylko urojeni luje. Możliwe, że wracałem w niej o czwartej rano, o pierwszym świcie do domu, na piechotę, bo nie jechał żaden nocny tramwaj, kulejąc i rzygając w krzakach. Po cichu otwierałem sobie drzwi do mieszkania i z ulgą zdzierałem z siebie pijące i drapiące koronki.
*
W tych koronkach z NRD i sukni ślubnej, która miała dwa wcielenia, zawiera się kwintesencja tej autobiografii. To historia pełna gratów, które już nie istnieją. Zapachy, dźwięki i obrazy tworzące świat dziecka dorastającego w czasach PRLu odsyłają nas wprost do Michasia, który wierzył w czary, w Boga i we wszystko co się dało. Centrum jego świata stanowił wielki Baobab, rosnący na podwórzu, a systematycznie podpalane baraki Cyganów były jego granicą. To tam powoli budowało się literackie imaginarium pisarza.
Kres tego świata wyznaczyła brutalna inicjacja seksualna w 1990 roku.
Sentymentalna podróż do dzieciństwa Michała Witkowskiego
odpowiada na pytanie: jak rodził się pisarz?
„Nareszcie mogę mówić we własnym imieniu, własnym językiem, o rzeczach, które przeżyłem, a nie zmyśliłem, na temat, który mnie najbardziej interesuje, czyli o moim doświadczeniu tego, co nazywamy potocznie "życiem"! Co za ulga!”
*
A to dopiero pierwsza część Autobiografii!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Data ważności licencji: 9/6/2028
Żryj, Madame!
Obracają się już od miliardów lat strefy niebieskie, puste swe i jałowe życie ciągnąc w nieskończoność w mroźnej ciemności, nie wiadomo, z czyjego rozkazu. Planety szaleją, czarne dziury wyją do księżyca przerażone swą próżnią, gwiazdy zapalają się i gasną jak przepalone żarówki w dawnym szyldzie dancingu Europa, spadają, rozsypują się i sycząc, wpadają do mórz, gdzie po tysiącach lat odnajdują je młodzi chłopcy w formie oszlifowanych przez wodę szkiełek, wypalają się słońca i księżyce, cząstki elementarne skwierczą jak skwarki na patelni, zamarznięte na kamień w kosmicznym mrozie gówno dzielnego psa Łajki obraca się wokół własnej osi, zresztą, któż ogarnie, co tam odchodzi, ile śmieci w muzeum kosmosu zakonserwowanych próżnią zasłużonej nieśmiertelności zażywa… Puszki po konserwach tuszonki z lat pięćdziesiątych, z napisami grażdanką wirują wokół własnej osi… W każdym razie od tego całego kosmicznego pierdolnika w zardzewiałych trybach Losu i Przeznaczenia coś zgrzytnęło, przesunęło się, sypnęło iskrami, zaśmierdziało spalenizną, przeskoczyły sprężyny i oto nastała ta noc styczniowa. W żadnym wypadku nie da się nazwać jej „pamiętną”. Niczym światła dalekiego lądu widziane w nocy z samolotu zapaliło się miliardami gwiazd niebo, jakby każda chciała uczestniczyć w narodzinach dzieciątka… Ale chyba jednak wszystkie miały te narodziny w dupie. Zapalały się zawsze, nawet kiedy rodzili się najwięksi grafomani. Była to mroźna noc. Śnieg chrupotał pod ciężkimi butami zostawiającymi w nim ślady „traktorków”. Ktoś się pośliznął i upadł z cennymi zakupami. Rozlało się mleko ze szklanej butelki zamykanej na kapsel ze sreberka.
Urodziłem się siedemnastego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku o godzinie szesnastej w poniemieckich klinikach na ulicy Curie-Skłodowskiej we Wrocławiu. W całym tym kompleksie znajduje się też oddział dla weneryków oraz Zakład Medycyny Sądowej, więc można powiedzieć, że oferują tam full service.
Dziś około siedemnastego stycznia w centrach handlowych nie ma żadnych promocji. Skończyło się wielkie świętowanie, które trwało nieustannie od listopada do sylwestra. Jest szaro i w tej okolicy wypada Blue Monday. Podobno wyliczyli, że jest to najbardziej szary, smutny, depresyjny, wstrętny, mokry, popierdolony, przejebany, zziębnięty, chory, zły dzień w roku. Niewart nawet najmniejszej promocji w Sephorze czy Douglasie. Być może promocja obejmuje błoto pośniegowe, zacinający po twarzy deszcz ze śniegiem, środki na grypę i anginę. Wówczas jednak nie było pojęcia „promocja” ani Blue Monday. Wszystkie poniedziałki były złe i depresyjne, podobnie jak wtorki, środy i cała reszta. Nie trzeba było żadnych wyliczeń. Nie było centrów handlowych i choć może się to wydać zupełnie nierealne, nie było nawet Douglasa. Środków na anginę i grypę było niewiele, były tanie, produkowane przez państwowe firmy Polfa i Jelfa, brzydko opakowane i sprzedawane w ponurych aptekach przez wąskie okienka, nad którymi namalowano na szybie węża Eskulapa. Sprzedawały je opryskliwe i złe na cały świat panie magister. Ale działały dokładnie jak dzisiejsze drogie i pięknie opakowane – chorowało się zawsze dziesięć dni, ani dnia krócej.
Tego samego dnia, o tej samej porze, na Kubie, w dalekim Varadero, w podłym slumsie, urodził się pewien luj. Ale nasze gwiazdy zetkną się, że tak powiem, dopiero za czterdzieści jeden lat.
Tego dnia słońce wstało o szóstej pięćdziesiąt pięć, a zaszło o piętnastej pięćdziesiąt pięć. Choć właściwie ani przez chwilę nie było go widać z powodu gęstej pokrywy chmur, szczelnie zasnuwającej całe niebo, chmur „na śnieg”, utrudniających życie pilotom lądującym na lotnisku Wrocław Strachowice. Główny terminal wyglądał jak budka z kominem, obita żółtawą blachą falistą.
Faza księżyca: sierp (młody księżyc).
Znak zodiaku: Koziorożec.
Ted Bundy grasował na wolności w swoim kremowym garbusie (obecnie eksponat w Narodowym Muzeum Zbrodni i Kary koło Waszyngtonu). Pięć dni przed moim urodzeniem dwudziestotrzyletnia pielęgniarka Caryn Campbell ze stanu Michigan zniknęła z hotelu Wildwood Inn w Snowmass (środkowe Kolorado), gdzie wypoczywała z narzeczonym i dwójką jego dzieci. Zaginęła na niewielkim obszarze pomiędzy drzwiami windy a drzwiami swojego pokoju. Była to sprawka Teda Bundy’ego.
Ośmioletni Kurt Cobain doczekał się wreszcie wizyty w Disneylandzie.
Imieniny obchodzili Antoni, Jan, Henryk, Julian, Rościsław i jakaś Sulpicja. Mam nadzieję, że nikt nie dostał tego imienia na chrzcie, a jeśli tak, to wyrazy współczucia. Rościsław też nie miał lekko w przedszkolu i podstawówce… W każdym razie wszystkiego najlepszego!
Obyło się bez fanfar – chyba żeby uznać za nie syreny karetek.
Kometa się nie ukazała, to tylko błyszczały koguty karetek.
Był zwykły, szary, mroźny, styczniowy piątek. Zmęczeni ludzie tłoczyli się w autobusach zapłakanych deszczem. Ich ciężkie kożuchy oddawały wilgoć. Faceci chodzili w spodniach dzwonach, kobiety, niestety, też. Modne były obcisłe golfy w sraczkowatych kolorach i długie włosy u facetów, najczęściej tłuste, uczesane z przedziałkiem na środku, niestety, także niechlujne długie brody. Kobiety nosiły też wzorzyste tuniki, a do nich chodaki, szczególnie hippiski. Ogólnie na spływach kajakowych, na które jeździła moja mama, ciężko było odróżnić chłopców od dziewcząt, jeśli chłopcy nie mieli brody. Narzekał na to bardzo Zbigniew Nienacki w książce Pan Samochodzik i Winnetou. Nazywał ich „babo-chłopy” i „tato-mamy”.
W telewizji Adam Słodowy uczył lud, jak samodzielnie sklecić karmnik dla ptaków, a madame Gucwińska pokazywała najstraszniejsze węże, które najspokojniej chodziły jej, czy raczej snuły się wokół szyi i rąk. Na dobranockę szedł Zaczarowany ołówek. Na drugim – kurs rosyjskiego, film przyrodniczy Mieszkańcy rafy koralowej, Ścieżka zdrowia oraz program edukacyjny o Zgierzu z serii Monografie miasta.
W sklepach wciąż jeszcze bywało co nieco, szczególnie w tak zwanych składnicach harcerskich. Było tam nawet bardzo dużo rzeczy niezbędnych do przeżywania przygód: kompasy, fińskie noże, podpałki do ogniska, namioty, mundurki dla harcerzy, czapki do tych mundurków.
Ahoj, Przygodo!
Ważyłem dwa kilo dziewięćset i nie miałem pojęcia, że to się już nigdy nie powtórzy. Byłem wcześniakiem. Zawsze i wszędzie miałem przychodzić za wcześnie. Na lotniskach bywałem już cztery godziny przed odlotem, na dworcach – godzinę przed przyjazdem pociągu, na spotkaniach zawsze ze dwadzieścia minut przed czasem. Nie rozumiem, jak inni mogą się spóźniać, skoro tak łatwo wyliczyć: wystarczy wyjść o wiele, wiele za wcześnie.
Dziś moi rodzice rozmawialiby ze sobą pięćdziesiąt razy dziennie przez komórkę, zapewne mój ojciec dostałby już od razu ze trzydzieści moich zdjęć (pomarszczony, brzydki, z kępką czarnych włosów), a może nawet moja mama wspięłaby się z tej okazji na wyżyny umiejętności technicznych: nagrała i wysłała filmik, jak ziewam i przyglądam się niełaskawie sali, podejrzliwie łypię spod pomarszczonych powiek: czy to aby na pewno kapitalizm? Oj, to chyba nie jest Eneref… Takie filmiki prawie na pewno mój ojciec, zaganiany wówczas zastępca dyrektora Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, dostawałby w obfitości, gdyby problemy techniczne zostały przezwyciężone. Lecz komórek nie było. Kiedy ojciec dowiedział się, że urodził mu się syn – wcześniak, niecierpliwie jak zawsze pchający się na scenę tego świata, był akurat w Jelczu, gdzie podpisywał dla instytutu jakąś umowę. Kazał pielęgniarce przekazać mamie, aby poczekała na niego do jutra, bo nie da rady dojechać, ale ta mamie tego nie przekazała, więc mama stała w szlafroku przy automacie telefonicznym w szpitalnym korytarzu, karmiła go monetami jak black jacka i wypłakiwała się całej rodzinie:
– Zostawił mnie.
– Wrzuć monetę. Wrzuć monetę!
– Zostawił mnie. – W słuchawce cisza.
– Mówi się? Mówi się? – zapytała pani z centrali, która zawsze podsłuchiwała rozmowę.
– No właśnie się nie mówi! – krzyknęła mama i rzuciła słuchawką na widełki. Słuchawka była obleśnie ciepława i pachniała czyjąś szminką.
Potem do mamy przyszła ciotka Myszka, przyniosła ciepłe lody i długo ją pocieszała:
– Nie martw się, Izabelko – mówiła, paląc wbrew regulaminowi na szpitalnym korytarzu, bo ciotka Myszka paliła zawsze i wszędzie. – Nie martw się, Izabelko, nawet jeśli zostawił, to i tak będzie musiał łożyć. Możesz spać u nas. – No nie pocieszyło to zbytnio mamy, która dopiero wtedy naprawdę wybuchła płaczem. Takie to były tragedie epoki przedkomórkowej.
W lutym odbyła się prapremiera filmu Wajdy Ziemia obiecana, ale ja zdecydowanie nie byłem jeszcze gotów, aby stanąć na ściance.
W Chinach Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych przyjęło nową konstytucję sankcjonującą „zdobycze” rewolucji kulturalnej Mao, czyli niszczenie wszystkiego z tradycji, co jeszcze jakimś cudem ocalało.
Pierwszym sekretarzem KC PZPR był Edward Gierek, a w ZSRR rządził Leonid Breżniew. W Rumunii – Ceauşescu, w Enerde – Honecker, w Jugosławii – Tito, w Iraku – Saddam Husajn, w Iranie – Reza Pahlawi, w Indiach – Indira Gandhi, w USA – Gerald Ford.
W Polsce była tylko jedna pizzeria: powstała rok wcześniej w marcu, w Słupsku, tuż przy barze mlecznym Poranek. Bar mleczny od tego bynajmniej nie splajtował.
Największymi przebojami były wtedy: Bohemian Rhapsody zespołu Queen, Mamma Mia Abby, Philadelphia Freedom Eltona Johna i You Are So Beautiful Joe Cockera. W Polsce: Bo z dziewczynami Jerzego Połomskiego, Czterdzieści lat minęło Andrzeja Rosiewicza, Parostatek Krzysztofa Krawczyka, Rok Maryli Rodowicz, Rytm Ziemi Czerwonych Gitar, Tyle słońca w całym mieście Anny Jantar, Magia obłoków Marka Grechuty.
Czwartego marca Charlie Chaplin otrzymał tytuł szlachecki od królowej Elżbiety II.
W maju w telewizji zaczął lecieć serial Czterdziestolatek. Andrzej Kopiczyński nie otrzymał tytułu szlacheckiego od królowej Elżbiety II.
Osiemnastego lipca Prezydium Rządu postanowiło wydać dwadzieścia pięć miliardów złotych z budżetu państwa na budowę fabryki papieru w Kwidzynie. W ten sposób uczcili nieznany sobie jeszcze fakt, że urodził się pisarz. Jednak gdy pisarz zaczynał odnosić sukcesy, fabryka ta postanowiła pójść z duchem czasu i przestawić się na produkcję kartonowych opakowań.
Dwudziestego ósmego lipca Zdzisław Marchwicki, znany jako „wampir z Zagłębia”, został skazany po pokazowym procesie w Katowicach na karę śmierci. Zupełnie niewinnie. Sprawa Tomasza Komendy to przy tym pikuś.
Na Stadionie Śląskim w Chorzowie Polska pokonała Holandię 4:1 w meczu eliminacyjnym do mistrzostw Europy. Nikt nie dostał niczego od królowej Elżbiety II.
We wrześniu odbyła się premiera filmu Noce i dnie, który po latach tak wstrząsnął Paulą, że mówiła do swoich fryzjerek w zawodówce: „Moja Kałużna, czy Kałużna nie wie, że…”.
W listopadzie premierę miały Zaklęte rewiry.
W grudniu Polskę odwiedził Leonid Breżniew.
Zniesiono cesarstwo w Etiopii, ale żył jeszcze cesarz Hajle Syllasje I. Wszystko dokładnie jak w Cesarzu Kapuścińskiego.
Sekta Jima Jonesa Świątynia Ludu już była w trakcie przeprowadzki do dżungli w Gujanie, gdzie za trzy lata popełni zbiorowe samobójstwo, aby zaprotestować przeciwko kapitalizmowi.
W listopadzie odbyła się premiera filmu Lot nad kukułczym gniazdem w reżyserii Miloša Formana.
Nie miałem o tym wszystkim zielonego pojęcia.
A to, że księżyc był młody, miałem nawet głęboko w dupie.
1975
Dwie pielęgniarki i lodowata kozetka. Moje najdawniejsze wspomnienie. One mają typowe dla lat siedemdziesiątych sztywne białe czepki z czarnymi paseczkami, są ożywione, są rubaszne. Być może nazywają się „siostra Sulpicja” i „siostra Spirulina”. Śmierdzi państwową służbą zdrowia. Biały parawan. Ściany pomalowane do połowy żółtawą farbą olejną, żeby łatwiej było myć gąbką. Czy jest to scena ważenia mnie zaraz po urodzeniu, odcinania pępowiny, czy może mam już roczek lub dwa? Moja mama mówi, że najwcześniejsze wspomnienia ma się dopiero od trzeciego roku życia. W każdym razie ryczę strasznie, bo kozetka jest powleczona białą, lodowatą ceratą. Lata siedemdziesiąte toną w mitologicznej mgle. Jak statek widmo na zamglonym morzu. Czasami mgła miejscami na chwilę opada i ukazuje się jakiś przebłysk, zapach, stop-klatka. Kawałeczek ponurego statku widma, dryfującego bez marynarzy po morzu komuny. Krótkie, pozbawione puenty historie, często niezrozumiałe, pterodaktyle pamięci, algi wspomnień, jednokomórkowce narracji, pierwotniaki, stułbie, chełbie, ukwiały…
Jedna z takich molekuł narracji, szumów, zlepów, ciągów, zaplątała się w Lubiewie w historii Dżesiki. Oto Dżesi, umierając w szpitalu na AIDS (notabene w tych samych klinikach, w których się urodziłem, więc mam nadzieję, że będzie to miejsce na zawsze kojarzone ze mną i mi żadna literacka kurwa już go nie zawłaszczy), przypomina sobie scenę z dzieciństwa. Matka trzyma ją na rękach, a ona pokazuje rączką na okno w kuchni. Jest to okno starego typu z takim dziwnym przełącznikiem na dole – małe pudełeczko z przekładnią, pewnie do rozdzielania podwójnej szyby, któż zresztą dziś je pamięta… Pewnie w jakichś blokach jeszcze się zachowały. Pyta, a może jeszcze tylko wydaje jakieś gaworzenia i pokazuje rączką na to dziwne urządzenie mniejsze od pudełka od zapałek, a babcia, która też jest w pokoju, odpowiada:
– A tam pan piekarz piecze chlebek…
I Dżesi do końca życia ma zagwozdkę, jak to możliwe, aby w tym małym pudełeczku, pomalowanym wraz z ramą okna wieloma warstwami farby olejnej, zmieściła się cała piekarnia, pan piekarz i jego pomocnicy, a na dodatek dość duży bochenek chleba, lecz jedyna osoba, która mogłaby odwołać owo zaklęcie lub jakoś je wyjaśnić, czyli babcia Dżesiki, już nie żyje, więc już do końca świata pan piekarz będzie tam siedział i piekł chlebek. To właśnie było jedno z takich moich pierwszych „fafłów”, „kisów”, w jakie obfituje dzieciństwo…
Wiele osób, które znają mnie z dzieciństwa, mówi mi, że fascynowałem się prądem i na pytanie, kim chciałbym zostać, odpowiadałem, że „elektrykiem”. Coś w tym jest, bo pierwsze słowo, jakie wypowiedziałem, brzmiało „kijek” i moja mama utrzymuje, że kijek to były wszelkiego rodzaju kabelki, którymi podobno się fascynowałem. I teraz już mogę im wszystkim odpowiedzieć: „I zostałem elektrykiem. Elektrykiem ludzkich dusz i serc”. Grzebię w waszych sercach moim śrubokrętem, majstruję, elektryka prąd nie tyka. Drugie słowo, jakie wypowiedziałem w życiu, brzmiało: „piwo”. Chodziłem dookoła adapteru Bambino z ciężką pieluchą w rajtuzach i powtarzałem: „Piwo lubię!”.
Albo: mama chodzi ze mną nad Odrą i snuje opowieści „O wietrze północnym”. Dziś zapytana, co to były za opowieści, odpowiada: „A tak zmyślałam cokolwiek, żeby cię czymś zająć, gdy byłeś już marudny…”.
Wszystkie te molekuły pamięci zaczynają się od słowa „mama”. Mama zawsze po odebraniu mnie z przedszkola, jeśli jechaliśmy do miasta, coś mi kupowała. Miałem i mam kochanych rodziców. Najczęściej była to płyta adapterowa, krótkogrająca, na czterdzieści pięć obrotów, z dużym otworem w środku. W bolec na środku tarczy adapteru wkładało się czarne plastikowe kółko, które często się gubiło. Więc za każdym razem kupowała mi płytę Muzy z bajką. Płyty były umuzycznione, do rymu, po trzech przesłuchaniach znałem wszystko na pamięć.
Adapter stał na środku dywanu w moim pokoju, a ja w rajtuzach chodziłem dookoła niego w kierunku odwrotnym do płyty i mówiłem już razem z nią:
„To nieprawda! Ballada kłamie!
Pozwól, że podam ci ramię!”.
Albo:
„Spojrzyj – oto mydełko pachnące,
Będziesz po nim jaśniejsza niż słońce!”.
Albo:
„Ale ja kocham słońce!
Och, słońce, słońce… Bądź rozsądna, Calineczko! Słońce się z tobą nie ożeni, a kret chce!”.
Albo:
„Kto czterdziestu zbójców zwiódł? Alibaba!
Skarbami kto obdzielił lud? Alibaba!”
I tak dalej. Czytały to i śpiewały najlepsze polskie głosy aktorskie – Krafftówna, Kwiatkowska, Fronczewski (Byczek Fernando!). Któregoś dnia, zamiast płyty, mama kupiła mi balonik napełniony zapewne helem, bo parł do góry, do nieba. Ja musiałem siku i poszliśmy do toalety na dworcu. Dziś dużo bym dał, aby znaleźć się w tej toalecie w samym, by tak rzec, szczycie jej legendy, w połowie lat siedemdziesiątych, i zobaczyć słynną babcię klozetową, bo była to dokładnie ta opisana w opowiadaniu Pisuaressa z Lubiewa. Jej wszechmoc brała się między innymi z nieograniczonego dostępu do papieru toaletowego. Wszystkie bohaterki Lubiewa jeszcze żyły i wszystko było na swoim miejscu: babcia klozetowa na stanowisku, piosenkarki przy pisuarach, jeszcze młode i pełne werwy: Radwanicka, Kora, Maciczna, Oleśnicka, Pułkownikowa, Bronka Ubeczka. Romka Piekarzowa czatująca na żołnierzy na przepustce. Albo może jeszcze zapowiadała pociągi? Już nawet w dziewięćdziesiątym roku, kiedy po raz pierwszy wszedłem tam w pełni świadom literackości tego miejsca i jego, by tak rzec, „przydatności do prozy”, już wtedy, powiadam, to były tylko resztki. Wówczas jednak, gdy mama kupiła mi balonik, byłem tam w okresie mitycznym, w latach siedemdziesiątych, ale o tym nie wiedziałem. Zamknęliśmy się w kabinie, mama zahaczyła sznurek balonika o klamkę, posadziła mnie na kibelku i nagle balonik ów ześliznął się z klamki i poszybował w górę. Kabiny nie miały dachu, dalej była przestrzeń hali dworcowej pełnej tylko zapowiedzi pociągów (być może wygłaszanych przez Romkę Piekarzową) i balonik utknął bardzo, bardzo wysoko, zatrzymany dachem dworca. I to było pierwsze w moim życiu doświadczenie utraty. Nie mogłem uwierzyć, że już go nie odzyskam. Że dla czegoś tak pięknego jak balonik, który sam lata, co interpretowałem jako skutek czarów, nie wzywa się straży pożarnej, nie działa się, tylko po prostu się rezygnuje i odchodzi… Ryczałem tam dziko, bo po raz pierwszy musiałem odejść, uznać, że nic się nie da zrobić… Dziś bym powiedział: po prostu to już było takie miejsce – wielkich nadziei i najczęściej niespełnienia.
Pamięć z tych najwcześniejszych lat funkcjonuje poprzez jakieś zapomniane zapachy, na przykład zapach elektryczności. Elektryczność ostro pachniała, zanim obróciła się w elektroniczność. Zapach ten pojawiał się w przypadku przepalonych żarówek, otwierania obudowy telewizora, w okolicach migających na fioletowo jarzeniówek, w budkach z prądem, z których dodatkowo wydobywało się jednostajne brzęczenie – śpiew elektryczności, na budowie, gdzie baraki podłączone były do agregatora olbrzymimi wtyczkami, przed burzą, przy wielkich porcelanowych, przepalonych bezpiecznikach… Pachniały nią skoble, które zbieraliśmy na budowie naszego nowego bloku, aby strzelać z nich z procy, pachniały słupy wysokiego napięcia. Wszędzie, gdzie tak pachniało, pojawiała się czacha z dwiema czerwonymi błyskawicami. Na podwórku gdzieniegdzie stały budki z prądem, metalowe, pomalowane na szaro, buczące i brzęczące, odstraszające potencjalnych szperaczy właśnie tabliczkami z trupimi czaszkami i błyskawicami, a robotnicy w specjalnych rękawicach ochronnych otwierali je i grzebali śrubokrętami. Innym razem tata rozkręcił farelkę, uwalniając zapach elektryczności, który swą siłą i dziwnością mógł konkurować wyłącznie z zapachem Wody Niezdatnej do Picia na stacyjkach kolejowych… Ponieważ ruskie telewizory często wybuchały, prawie nikogo nie ominęła prawdziwa orgia zapachowa, jaką był płonący w mieszkaniu ruski telewizor Rubin. Być może rzeczywiście interesowałem się prądem, skoro mi tak te zapachy prądu utkwiły w tej najpierwotniejszej pamięci.
Ale też inne zapachy. Lata siedemdziesiąte śmierdziały. Śmierdzący skwaśniałym nabiałem sklep z cieknącymi kefirami, poważną, trójkątną, solidną wagą, wielkim elektrycznym młynkiem do mielenia kawy, zapach tej świeżo mielonej kawy, picie oranżady z porcelanowym korkiem na drucie, oglądanie jakiejś budowy, zbieranie skobli do procy, smrody z pieców i kominów… Wydający elektryczne zapachy wóz na tej budowie, do którego podłączone są grube kable zakończone olbrzymimi wtyczkami. „Spalona szmatka”, czyli szmata do chwytania gorących garnków, która się zapaliła i śmierdziała, a mama potem straszyła mnie tym latami… Wisiała w kuchni na gwoździku wbitym w ścianę pomalowaną do połowy żółtą olejną. Moja mama, jak wiadomo z Fototapety, miała tendencje do spalania szmatek i czajników. Kiedy mnie karmiła, aby czymś mnie zająć, opowiadała o dzieciach: Ani, Jasiu i Kasi, które zjadły Bardzo Trującego Grzyba i umarły… Tygrysek od Babci Mosińskiej. Powroty z przedszkola zimą, w zapachu dymów z kominów, koksu, mrozu, przy wtórze szczekania niewidocznych psów. Samo przedszkole i jego rozliczne zapachy, na przykład zapach i smak cekinów, które odrywałem od „serdaczków”, jakie mieliśmy na występy, i chowałem do kieszonki fartuszka z przyczepioną na sznurku, abym nie zgubił, chusteczką. Rękawice też na sznurku. Lęk przed „tygodniówką”: „Jak będziesz niegrzeczny, to oddamy cię do tygodniówki!” – straszyła mama. Było to straszne miejsce na samym szczycie domu, w którym znajdowało się przedszkole na Dembowskiego we Wrocławiu, gdzie przebywały dzieci przez cały tydzień. One nie szły do domu. Lęk przed „tygodniówką” był pierwszym w moim życiu lękiem przed upadkiem socjalnym i koniecznością stałego życia w grupie i miał pozostać ze mną na zawsze. Okrutne i bezmyślne znęcanie się wraz z kolegą Dominikiem nad „skośnooczką” – dziewczynką ze zdeformowanymi oczami, w okularach zalepionych po jednej stronie plastrem. Z tymże Dominikiem pierwsze kontakty homo na leżakowaniu, czyli obowiązkowym spaniu, a raczej nudzeniu się po obiedzie na leżakach. Kontakty te polegały na nagłym odchylaniu kołdry czy koca i szybkim pokazywaniu sobie siusiaków, poruszając nimi i naciągając, czemu towarzyszyło dzikie przewracanie oczami. Kawałeczek gumy Donald, który utkwił mi w kąciku kieszonki fartuszka i pachniał na pocieszenie przez ileś tam lat, przez wiele, wiele prań, nigdy nie przestał pachnieć. Kiedy było mi smutno, wydłubywałem go i wąchałem. Był odtrutką na smrody przedszkola: dezynfekcji, przypalonego mleka, pasty do podłóg, gówna w kiblach, tęsknoty za domem, stresu. Któregoś razu zimą mama odebrała mnie, ubrała, doszła do ładu ze sznurkami od rękawiczek z jednym palcem, idziemy w śniegu do domu. Śnieg był wtedy przez większość zimy i intensywnie pachniał. Mama wyciąga z torebki paczkę gumy „z Bolkiem i Lolkiem”, zdejmuje rękawiczkę, a wraz z nią zsuwa jej się z palca i spada w śnieg tani pierścionek, który kupił jej tata w Enerde. Nigdy go już nie znaleźliśmy, ale z takich drobiazgów w głowie dziecka rodziły się legendy. Legenda o Spalonej Szmatce. Legenda o Zgubionym Pierścionku. Legenda o Baloniku, Który Uciekł. Siła takiej legendy jest tak duża, że do dziś, przechodząc tamtędy, wypatruję tego taniego pierścionka z Enerde i mruczę: „To musiało być gdzieś tutaj…”. Ponieważ nic jeszcze wtedy się nie wydarzyło, każde najmniejsze wydarzenie urastało do wielkich rozmiarów…
Jedno z tych „przedszkolnych wspomnień”: oczywiście byłem ciekaw tajemnicy prokreacji i ktoś coś tam mi wyjaśniał, zapewne niezbyt dokładnie… Było tam coś o „ziarnku piasku”, zapewne chodziło o to, że dziecko w chwili zapłodnienia jest tak malutkie jak ziarnko piasku, ale ja coś pokręciłem i zrozumiałem, że aby zajść w ciążę, należy połknąć ziarnko piasku. Podczas codziennej zabawy w przedszkolnym ogrodzie krytycznie przyglądałem się piaskownicy i nie mogłem „zdecydować się na dziecko”. Bo z drugiej strony był mit, że nie można połknąć pestki jabłka, gdyż wtedy może w żołądku wyrosnąć prawdziwa jabłoń i zapewne drzewo to wyjdzie na świat gardłem, należało unikać pestek jak ognia! W końcu, po przemyśleniu wszystkich za i przeciw, po kilku dniach namysłu, z pełną świadomością „zdecydowałem się na dziecko” i kiedy nikt nie patrzył, połknąłem szczyptę piasku. Zazgrzytał mi w zębach. Zdaje się, że połknąłem niechcący ze sto ziarenek piasku. Żeby mi tylko wszystkie nie zakiełkowały, bo będę miał całe przedszkole! Rozejrzałem się dookoła. Nikt nie zauważył tego tak doniosłego faktu. Nikt nie zauważył, że Ikar spada. Świat żył swoim życiem. Dzieci bawiły się na karuzeli z blaszanym muchomorkiem pośrodku, panie przedszkolanki plotkowały na ławce o tym, gdzie upolowały mięso, a ja oto… cóż… byłem w ciąży… Teraz jeszcze trzeba będzie o wszystkim powiedzieć mamie! Co ona na to? Nie wiedziałem, że oto mam problem wszystkich dziewczyn, które zaszły w ciążę i teraz z pewnym niepokojem uświadamiają sobie, co zrobiły…
Pamiętam zapach irysów w przedszkolnym ogrodzie. Te irysy pachniały tak słodko jak lizaki. Ze wszystkich zapachów kwiatów najbardziej kocham irysy i bez. Inni się bawili, a ja wąchałem je i nie mogłem pojąć, że tego zapachu nie da się jakoś posiąść, zjeść, że ten zapach można tylko podziwiać i nic więcej. Mokra ściółka na jesiennej, wilgotnej ziemi. Zapach grzybów. Zapach butwiejących kłód. Kiedy się je odwalało, pod spodem odkrywało się zupełnie tajne życie ziemi, glisty, robaki, tunele korników…
Nudne, ciągnące się latami niedzielne popołudnia w Mosinie lub u nas w domu, jeszcze bez telewizora, kiedy siedziało się na kanapie i zaplatało w warkocz takie ozdobne kutasiki odchodzące od poduszki, a mama siedziała pochylona nad lampą i pisała do swojej matki, a mojej babci, wielostronicowe listy. Ręcznie, długopisem. Do dziś jestem zafascynowany fenomenem pisania ręcznego. O wszystkim. Podawała tam przepisy. Dziś nikt już nie pisze takich grubych listów. Przecież nie mieliśmy telefonu. Babcia ze swej strony nie pozostawała dłużna. Zawsze kiedy jechałem do Mosiny, jak kurier zabierałem dla niej pięć, sześć grubych listów, na które babcia rzucała się wygłodzona, a potem – w jeszcze nudniejsze wieczory mosińskie – odpisywała równie obszernie swoim koszmarnym lekarskim pismem, które potrafiły odczytać tylko: ona, moja mama i panie w aptece w Mosinie. Bazgrała długopisem, jakby komar zrobił kupę. To były takie ich „Niebezpieczne związki”. Te wieczory tak długie, tak nudne, że dziś każdy normalny człowiek dostałby ciężkiej depresji i poszedł po antydepresanty, trzeba było znosić. Upalne niedzielne mosińskie popołudnia, kiedy gruchotały gołębie i pachniały rozpalone do czerwoności podkłady kolejowe, pomiędzy którymi wyrastały olbrzymie rośliny podobne do rumianków i ostro pachnące po roztarciu w palcach. A te dwie kobiety – matka i córka – bazgrały długopisami. Po krzyżówkach, po ściennych kalendarzach, po listach i po pocztówkach, których wartość informacyjna była zerowa, tak skonwencjonalizowany był to gatunek literacki. Słoneczne życzenia z pięknego Rewala zasyła Janina. PS Pogoda ładna. Wycinało się najróżniejsze rzeczy z gazet, bo mogły się przydać na zaś, przede wszystkim przepisy i krzyżówki, ale i inne rzeczy. Ten świat toczył się tak bardzo powoli. List jechał do Mosiny w wielkim worze poczty pociągiem trzy i pół godziny. Telefon wynaleziono tyle lat temu, a my wciąż uznalibyśmy za przewrót kopernikański, gdyby nam go założyli. Moi rodzice byli wtedy dwójką okularników zaraz po studiach, niczego jeszcze się nie dorobili, poza škodą octavią, radiem tranzystorowym i mną, prosto z akademików, gdzie wystawiało się „zająca z domu” za okno, bo nie było lodówek. Nie obrośli w nic. Nie dorobili się jeszcze chałupy w Hiszpanii. Tyle że mój ojciec zawsze, ale to zawsze miał samochód. Wcześniej jeździł na motorze Junak, a potem już samochodami. Tego jednego nie umiał sobie nigdy odmówić.
Widzę twarz mamy pochyloną nade mną, jej włosy spięte czarną gumką apteczną. Moi rodzice wynajmowali wtedy skromne mieszkanie w przedwojennej, poniemieckiej szeregówce na ulicy Partyzantów. Całe to osiedle powstałe w latach trzydziestych, oglądane z lotu ptaka, układało się w kształt niemieckiego orła, i wiele części ciała owego orła będzie potem ważnych dla mojej biografii. Pośrodku za brzuch orła robił Dom Kultury „Światowid”, gdzie nie wiem, ile razy występowałem, a to z zespołami teatralnymi, a to denerwując się na konkursach recytatorskich. Przed nim stała muszla koncertowa, w której również występowałem. Było tam też kino osiedlowe, w którym z wielkim przejęciem oglądało się takie filmy jak Cudowne dziecko i wszystkie po kolei Kleksy, zaś w jednym ze skrzydeł mieszkała Paula… Piec, junkers, kąpanie mnie w plastikowej wanience z Enerde, sadzanie na plastikowym nocniku. Szczerze mówiąc, często mi stawał i wtedy mój Fynfundcfancyś nie mieścił się w nocniku, który w ogóle nie przewidywał miejsca na kutasa, a co dopiero takiego. Pamiętam, jak ojciec wpychał go na siłę do nocnika, a mama mówiła: „No przecież mu go złamiesz!”.
Wczasy w Rowach w stodole, w środku której była tylko uklepana ziemia posypana trocinami. Było tam chłodno i pachniało pleśnią. Po podwórku latały kury, które goniłem, a one podnosiły straszliwy rwetes, ale nie umiały latać, wzbijały się tylko o parę centymetrów nad ziemię, wznosząc kurz. Przez całe podwórko ciągnął się sznur z suszącą się bielizną, kąpielówkami, skarpetkami, ręcznikami plażowymi, gaciami i zwykłymi białymi biustonoszami używanymi przez baby z braku bikini. Wszystko to trzeba było „iść sobie przeprać przy pompie”. Mydliny wylewało się z miski wprost na uklepaną ziemię podwórka. Srało się i sikało w drewnianej sławojce zamykanej na skobel, w której był tylko dół, a nad nim latały opalizujące muchy. Z otwartego malucha, którego się myło, polewając wiadrami, dobiegał sygnał Lata z radiem. Odgłosy wakacji.
Tym maluchem, zwanym od koloru karoserii „Groszkiem”, tu przyjechaliśmy. Jechało się dziesięć godzin, można było z nudów jajko znieść, wstawać trzeba było bardzo wcześnie rano, żeby potem nie jechać po ciemku, a jednak mi się przez całą drogę gęba nie zamykała, cały czas coś śpiewałem, komentowałem, co jest za oknem, ożywiony i podniecony, że jadę na wakacje. Nie było jeszcze autostrad, więc wlokło się wiochami, opłotkami i dlatego nie było to takie nudne. Często trzeba było trąbić na kury, aby zeszły z szosy. Jechało się przez wsie – rozbebeszone jak kołdry po nocy, rozkokoszone – i miało się wrażenie, że jedzie się przez czyjeś życie. Wszędzie to pranie, te gacie, te dzieci brudne, grające w coś, wszystkie okna w domach pootwierane z powodu upału. Jechało się i czuło zapachy tych domów, zamieszkiwanych najczęściej przez starych ludzi. Słodkawe. Pożółkłe serwety robione na szydełku, pożółkłe firanki. Ludzie wykończeni upałem, siedzący pod drzewami, a mimo to w swetrach, ale zdaje się, że chodzili w nich przez okrągły rok i te swetry stały się już ich drugą skórą. Koszmarnie melancholijne okrzyki bawiących się daleko dzieci. Bezzębna babuszka obiera sobie kozikiem jabłko. Jakiś kundelek przyczepił się do naszego jadącego wolno malucha i nie chciał się odczepić, a we mnie zaczęła wzbierać bezpodstawna nadzieja, że rodzice pozwolą mi go przygarnąć i zabrać nad morze, a potem do domu. Ojej, co by to było za szczęście! Miałby specjalny grzebień tylko dla psów, jaki pokazywali w katalogu „Otto”, byłby kąpany specjalnym szamponem z Enerefu, najlepszym z całego katalogu „Otto”… Miałby regulowaną smycz, wówczas ostatni krzyk psiej mody. Z czerwoną rączką. Ale rodzice nigdy się nie zgadzali, trąbili tylko na kury i na dzieciaki, wpadali w koleiny po wyschniętych kałużach, do dusznego wnętrza „Groszka” dochodził zapach sadów, ognisk, nawozu z pól. Klęcząc z tyłu malucha, z rozpaczą patrzyłem, jak „już prawie mój” piesek usiłuje nas dogonić, ale w końcu musi dać za wygraną. Machałem mu i uroniłem parę łez. Jechaliśmy jak oczadziali. Przed sklepem giees typu „mydło, szydło i powidło” zawsze warto było się zatrzymać, aby sprawdzić, bo w Peerelu cuda się zdarzały, choć rzadko, i na przykład dzięki temu Pan Tomasz (Pan Samochodzik) dostał w miasteczku Antoninów nad Wisłą banieczki na benzynę, za którymi próżno było rozglądać się w Warszawie (Wyspa złoczyńców). Taki wiejski sklep gieesu był to zazwyczaj większy barak, podobnie jak większym barakiem była gospoda ludowa. Jedno i drugie obskurne, z jakimiś resztkami schodków, zardzewiałą poręczą, pijaczkami, których twarze były tak spalone słońcem i wysmagane wiatrem, że wydawały się twarzami starców. Zawsze się gapili. Siedzieli całymi dniami pod tym sklepem lub pod tą gospodą, siostrzaną kopią baru Jagódka, i nic. W słońcu. I w muchach. Palili popularne bez filtra. Można było się naprawdę nieźle zdołować. Gołębie gruchały jak najęte całymi dniami, zaczynały o trzeciej w nocy, a kończyły o drugiej w nocy następnego dnia. W sklepie pachniało elektrycznością, zimną komórką, kartoflami, skwaśniałym piwem, zresztą, nie, nie zrekonstruuje się już, chyba żeby tak wsiąść w auto i w upalny lipiec jechać wiochami, zaglądać do tych sklepów, które jeszcze stoją. Zmęczenie tym upałem, ojciec kupuje w gieesie całe naręcze oranżad w woreczkach, które przelewają mu się przez ręce, jak pijane panny młode, nad oranżadami bzyczy całe mnóstwo os. Oranżada nie jest zimna, ale cóż… Innej nie mieli. Jeszcze drożdżówki w worku foliowym, na które też od razu rzucają się osy.
Największą atrakcją były „postoje”: czy to leśne, ze zbitymi z kłód stołami i ławkami, gdzie mogłem wreszcie się wysikać i wyszaleć, chłonąc cudowny zapach rozpalonego w upale lasu pełnego stukania dzięcioła i śpiewu ptaków, mrówek, igieł, szyszek, mchów, całej tej cudownej przyrody, czy to – jeszcze lepiej – tak zwane zajazdy. Motel z restauracją i zapachem, który panował w tych przybytkach na terenie całych demoludów, w Czechosłowacji i Enerde jeszcze intensywniejszy. Każda taka knajpa miała jakiś wystrój, a to mnóstwo zdjęć piłkarzy, puchary, piłki, a to jakaś metaloplastyka na ścianie przedstawiająca kąpiące się nimfy trochę jakby połamane przez Picassa… Wchodziliśmy do chłodnej i pustej restauracji na wiele, wiele stołów, gdzie przy barze nudziło się pięciu kelnerów. Nikogo. Tylko my. Białe obrusy. Jedzenie najróżniejszej jakości, do popicia kompot, czasem rodzice dali się namówić na puchar lodowy na deser. Kelnerzy obrażeni na cały świat i nieuprzejmi. Toalety płatne i pilnowane przez babcie klozetowe. Ale czyste i chłodne, pachnące mydłem.
Końcowe trzy godziny to już wszystkim chciało się rzygać, w maluchu było klaustrofobicznie (nie było w końcu drzwi z tyłu), duszno, upalnie, ale ja byłem szczęśliwy. Już Objazda! Zaraz będziemy! Objazda. Pachnące skoszoną trawą i krowimi plackami wiochy prawie nadmorskie, ale jeszcze nie na tyle, aby móc wynajmować pokoje. Po przyjeździe nieodmiennie mówiło się:
– No to teraz skoczymy sobie na jakąś rybkę i idziemy na zachód słońca!
Szczęście absolutne. Nadmuchiwanie pływającego materaca.
Do dziś wytwarzające się endorfiny, czy inne kurwy w mózgu odpowiedzialne za uczucie szczęścia, na sam zapach smażonej ryby czy gofrów…
Cały dzień na plaży, cały dzień w wodzie, na kocu, z jaszczurczozieloną oranżadą w woreczku o smaku rozpuszczonych landrynek, którą popijałem rurki z kremem i gofry. Dzisiejsze dzieci, których mamy mają świadomość indeksów glikemicznych i w ogóle świadomość dietetyczną i nie pozwalają swoim dzieciom jeść takich rzeczy, cóż… pewnie zdrowiej, ale coś tracą… Przebijałem woreczek słomką, a on zaczynał żyć życiem jakiegoś zielonego węża, przelewać mi się przez palce. Ubrani na biało chłopcy chodzili po plaży, niosąc to lody Bambino jak kostka masła w sreberku („looody looody dla ochłody!”), w które trzeba było wbić patyk, ale były tak twarde, że się nie dawało, to właśnie oranżady w woreczku i drożdżówki, nad którymi latały roje os. Wymień choć jedną zdrową rzecz, jaką jedliśmy nad morzem. Z dzisiejszego punktu widzenia same trucizny. Dwie pięcioletnie dziewczynki w stanikach skrzętnie ukrywających pustkę puszczały bańki mydlane ze specjalnego aparaciku. Chodziłem na dalekie spacery brzegiem morza i zbierałem oszlifowane przez wodę szkiełka, równie zielone jak oranżada, czasem brązowe, ale zawsze w kolorze oranżady, a kolory te to były: zielony, brązowy, żółty, czerwony. Zbierałem muszelki. Bursztynów nie było. To znaczy – były, ale to już trzeba wiedzieć, gdzie i o której godzinie przyjść, i żeby było po wielkim sztormie. Potem miałem się nauczyć zbierania bursztynów, i to tak skutecznie, że potrafiłem z jednej wyprawy przynieść tyle bursztynów, ile mieści się w szklance. Ponieważ nie zależy mi już na posiadaniu jeszcze większej liczby bursztynów, zdradzę Wam sekret. Otóż bursztyny są najlepsze i jest ich najwięcej od Krynicy Morskiej, idąc brzegiem morza na wschód ku obwodowi kaliningradzkiemu. Tam szukajcie wcześnie rano, a znajdziecie olbrzymy. Oczywiście nie w samej Krynicy Morskiej – im bardziej się od niej oddalicie, tym większa szansa, że inni tam nie dotarli, co najmniej na wysokość czegoś, co nosi nazwę „Piaski” i za komuny kąpali się tam nadzy żołnierze.
Miałem nadmuchiwane obręcze na ramiona (w kształcie kaczek), na które mówiliśmy „naramiączka”, koło ratunkowe i materac dmuchany. Ten materac, jak się nagrzał, to pachniał po prostu nieziemsko! To właśnie było szczęście: zapach rozgrzanej na słońcu gumy. Termos w kratkę na kocu. Worek ze słodkimi drożdżówkami z kruszonką, nad którym latały roje os. Leżałem na brzuchu, na tym bosko pachnącym materacu, i grzebałem w piachu, żeby dokopać się do wody. Zapach wnętrza termosu: mieszanina kawy, herbaty plus jeden nieokreślony sekretny składnik. Słodko-skórzany zapach futerału aparatu fotograficznego. Słodki zapach kiosku. Znowu osa. Samolot na błękitnym niebie. Myszka Miki robiąca fikołki na drążku za pociśnięciem dwóch guzików jednocześnie, kupiona w sklepie z pamiątkami, który moi rodzice zawsze starali się omijać szerokim łukiem, idąc na obiad czy wracając do stodoły, a ja zawsze znajdowałem powód, aby jednak koło niego przejść, bo dla dziecka z komuny to był raj. Stawałem, a tam zamiast normalnych w peerelu pustych półek czy smętnych konserw – całe światy, i tak dużo, że się nie mieści! Matki Boskie na kłodzie na tle muszli muli, kłoda oblepiona muszelkami, albo zamiast Matki Boskiej – barometr. Albo barometr z Matką Boską. Bransoletki na rękę z napisem LOVE („Dziecko, daj spokój, to nawet nie jest srebro…”). Naszyjniki z bursztynowymi łezkami. Aparaty do puszczania baniek mydlanych. Gumowe smerfy i inne postaci z dobranocek, żaglowce w butelce, co to nie wiadomo, jak się tam mogły dostać, takie obrazy, że jest woda pomiędzy dwiema szybkami i w środku jakiś piasek, który spadając z góry na dół, układa się sam w najrozmaitsze pejzaże, latarnie morskie, szklane klepsydry z piaskiem w środku, muszle z pomarańczowym wnętrzem, jakich nie widziałem na naszej plaży, ponoć szumiące, gdy się przystawi ucho, pewnie z Bułgarii, sznury bursztynów, ech… Rodzice ciągnęli mnie siłą, aby oderwać od tej orgii tandetnej materii, a ja upierałem się na coś. Mogło to być cokolwiek: zegar w kole ratunkowym, barometr w sterze statku. Papież w muszlach i bursztynach. Taka czarna tabliczka do pisania patyczkiem i potem tą tabliczkę się przesuwało taką ramką i to, co się napisało, można było wymazać. Nie mogłem się napatrzyć. Pod wpływem powieści Karolcia i czechosłowackiego serialu Arabela przechodziłem wówczas okres mistyczny, wierzyłem w czary (choć mi nie wychodziły) i poszukiwałem wszelkiego rodzaju koralików i pierścieni do wypróbowania – a nuż tym razem zadziała, przekręcę go na palcu i zniknę, a za to pojawię się w jakimś innym, lepszym świecie – stodoła zamieni się w pałac, a kury w pawie! Zresztą wcale nie chciałem, aby ta stodoła zamieniła się w pałac – nie tęskniłem za hotelami, bo nie znałem nic lepszego. Stodoła i tak gwarantowała szczęście absolutne. Kury też mi nie przeszkadzały. Gdyby czary zaczęły mi wychodzić, mógłbym zarządzić tylko, aby tak było zawsze, aby przedszkole nie zaczynało się już nigdy.
W miejscowościach takich jak Rewal czy Rowy, na promenadzie, często na rozkładanym wędkarskim krzesełku siedział młody, może dwudziestoośmioletni mężczyzna z blokiem rysunkowym i ołówkami. Przystojny, z wąsikiem. Dookoła porozwieszał na sztalugach swoje prace. Same portrety, ołówkiem i węglem. Był to przejezdny portrecista. Człowiek ten stanowił dla mnie olbrzymią, niewyobrażalną wręcz atrakcję. Jeśli kogoś akurat malował, nie dawało się mnie od niego odczepić w żaden sposób. Rodzice nie mogli iść dalej.
– Przyjdziemy kiedy indziej, on zawsze kogoś maluje…
– Nie, ja muszę zobaczyć, czy będzie podobny.
Człowiek ten był dla mnie Bogiem, ponieważ potrafił bezbłędnie uchwycić podobieństwo portretowanych osób, mimo że malował szybko i widział swoje modelki (prawie same dziewczyny) po raz pierwszy. To uchwycenie podobieństwa to była dla mnie magia. Gapiłem się na natemperowane nożykiem ołówki, mnóstwo, mnóstwo ołówków i… nic więcej. Bidon z herbatą. Plecak. Żadnych przyrządów do czarowania. Tylko te ołówki, które w jego rękach zachowywały się jak czarodziejski ołówek z Karolci. Zaczynał zawsze od źrenic. Dwie źrenice. Bardzo skomplikowane, z kroplą światła w środku. Potem malował oczy, rzęsy… Te same oczy patrzyły na mnie i jeszcze nic nie było wiadomo, uda się, nie uda? Czy spełni się znowu tajemnicze misterium, że oto bez aparatu fotograficznego uchwycone jest podobieństwo? Najczęściej się udawało, ale czasem nie. O dziwo, klientki zawsze były zachwycone. Zawsze uważały, że są podobne. Potrzebowały siebie na papierze, chciały zobaczyć się oczami tego przystojnego faceta z wąsikiem. Chciały się powiesić na ścianie. Ja też bardzo chciałem mieć portret, ale wstydziłem się tak siedzieć i żeby wszyscy patrzyli, podobny, niepodobny? Nigdy nie odważyłem się poprosić. Patrzyłem tylko, jak kolejna speszona panienka siada na rozkładanym wędkarskim krzesełku, a facet zapala papierosa, zaciąga się, wydycha dym, ostrzy ołówki, patrzy chwilę prosto w oczy, prosto w te źrenice, które za chwilę narysuje.
***
Tymczasem jednak grzebałem w rozgotowanych knedlach w stołówce, dość smętnych i raczej jedzonych nie dla przyjemności, tylko aby przeżyć. I znowu nad morze! Zabieramy ze stodoły koc, nakładamy na bose stopy gumowe klapki, robimy grzałką herbatę i napełniamy termos. Ciepły lód, który mi upadł na piasek i już obsiadły go osy. Rzucam się na białe fale, nurkuję, czuję pod nogami obłe kamienie, rowy i pagórki, wyławiam kamienie i odrzucam jak najdalej. Tata pilnuje, abym nie pływał tam, gdzie „nie mam dna”. Śpiewam sobie piosenkę z Pszczółki Mai. Ojciec uczy mnie rzucać kamieniami po wodzie, mówi na to „puszczanie kaczek”.
Wychodzę z wody, szczękając zębami, tata naciera mnie wielkim ręcznikiem, bo jestem „cały sztywny”. Wysycham na kocu. Ten bosko pachnący materac aż parzy. Tylko woda szumi w uszach przy przewracaniu się na drugi bok. Z sąsiedniego koca dolatuje melodia Lata z radiem albo Już nie ma dzikich plaż. Zapach papierosów, olejków do opalania i rozgrzanych ciał na rozpalonych gumowych materacach. Baby w białych biustonoszach i majtasach w groszki za pępek, z owocem klonu na nosie, już czerwone, oj, wieczorem będzie piekło! Spaceruję brzegiem, słońce ścina mi plecy, śpiewam sobie pod nosem piosenkę własnej kompozycji i idę, coraz dalej, coraz dalej, ludzi ubywa, meduza, wysepka z wodą, strefa ostrych kamyczków, zdechła rybka jak srebrny przecinek, czarne, oszlifowane przez wodę drewienko, patyk, morszczyn – podnoszę go, strzelam pęcherzykami, ze środka wydobywa się jeszcze intensywniejszy zapach morza, pachnie jak dno statku. Biedronki. Całe zatrzęsienie biedronek. Stonka ziemniaczana. Każdy żółty kamyczek z daleka wygląda na bursztyn. Ale dzwoni, gdy się nim stuka o zęby, nie, kamyk, odrzucić. I znowu na kocu, znowu w wodzie, powrót na boso zejściem, gdzie już piasek bardziej szary i więcej igieł z sosen, mrówki, nakładamy klapki, ubieramy się na drewnianej, nieoheblowanej ławeczce z drzazgami, nagłe zmęczenie. Zaraz będą gofry. Już nimi pachnie z pierwszej budy. Budzą się komary. Jemy rybę smażoną w głębokim tłuszczu. Wszyscy proszą o rybę bez ości, a kiedy przychodzi kolej na małego Michałka, ten mówi przekornie:
– A ja poproszę rybę z ością…
Skoro już jesteśmy nad morzem, w Rowach, cofnijmy się jeszcze do końca lat siedemdziesiątych i wypijmy ten kielich, tę oranżadę z woreczka jednym haustem do dna. Oto leży przede mną zdjęcie małego Michałka na osiołku – płaciło się i robiło zdjęcie. Oto inna fotografia, w nadmorskim lesie, do którego będę odtąd wracał co roku pisać i być szczęśliwym (aż do czasów wielkiego kryzysu, kiedy to nie będzie mnie stać na żadne wakacje), mama trzyma mi na głowie grzybka. Dziwię się, że jeszcze wtedy nie czułem takiego obrzydzenia do grzybów. To moja cecha charakterystyczna – inni brzydzą się myszy, szczurów, pająków. Na przykład Paula brzydzi się jabłek i dlatego nie może jeździć autobusem do Paryża („Wiedziałam, że ta przede mną w końcu wyciągnie i ugryzie jabłko, już ona mi na taką od samego początku wyglądała. I co? Nie minęła godzina!”), a ja – grzybów. („A tam, jabłko… Ale wyobraź sobie, że taka baba przed tobą w autobusie nagle wyjmuje i zaczyna wcinać surowego muchomora, a jeszcze rzuca po nim na ziemię nóżkę na podłogę – to jest dopiero horror!”) Tak, gdyby Paula była Ewą, tkwilibyśmy do dziś w raju… We wszystkich naszych atlasach grzybów (a właściwie w jednym, bo tyle ich mieliśmy) strony białych muchomorów często były zniszczone albo przynajmniej przekreślone czy zamazane długopisem – w ten sposób wyładowywały się moje złe emocje wobec tych trucicieli. W lewym dolnym rogu zawsze był symbol oznaczający stopień przydatności grzyba do spożycia, no i przy tych najgorszych były czaszki z piszczelami. Grzyb śmiertelnie trujący! Patrzyłem na te białe i zielonkawe, nijakie właściwie grzyby z największym obrzydzeniem. Czacha to było dla mnie za mało. Dorysowywałem więcej czaszek, aż ojciec mnie skarcił, że niszczę atlas grzybów!
No więc nie dotknę grzyba, nie zbliżę się do niego, nie zjem, a jednak z daleka mnie fascynuje. Lubię je oglądać (na zdjęciach) i czytać o ich właściwościach, ale fascynują mnie wyłącznie te trujące. Najobrzydliwsze jest, kiedy ktoś potrąci takiego muchomora butem i on się przez chwilę tak jakby trzęsie albo zgoła się przewróci. Moi bracia wiedzą, że nie wolno mnie gonić z zerwanym grzybem, bo mogę wtedy zabić albo dostać zawału. Tymczasem właśnie w Rowach nad morzem rozciąga się pierwowzór Lasu Trujaków z Wymazanego. Jest to las aż gęsty od wyłącznie trujących grzybów – tworzą one całe dywany, wiele, wiele metrów kwadratowych. Muchomory czerwone dochodzą tam do dwudziestu pięciu centymetrów w promieniu kapelusza – rychtig fynf und cfancyś. Okazji do straszenia mnie zatem nie brakowało, ale na razie żadnych braci w tej historii jeszcze nie ma. Przyjechaliśmy tu naszym maluchem „Groszkiem”, mieszkamy z tatą w stodole, mama jest w Paryżu, dojedzie do nas i dostanę prawdziwe lego – koparkę. Mama ma jeszcze długie czarne włosy, według mody lat siedemdziesiątych uczesane z przedziałkiem pośrodku, w których wygląda, jakby uciekła z jakiejś amerykańskiej sekty, która zwabiła swoich wiernych obietnicami hippisowskiej wolności.
W latach osiemdziesiątych do listy nadmorskich atrakcji dojdzie chodzenie do świetlicy ośrodka wczasowego Przymorze na Piątek z Pankracym, na Pszczółkę Maję, na Reksia, na Bolka i Lolka, na kreskówkę Sąsiedzi o dwóch nieudacznikach, potem na Niewolnicę Isaurę. Na dwutygodniowe wczasy przypadały dwie Isaury. Sala ośrodka Przymorze była wprost nabita babami, które zeszły się tu ze wszystkich stron z robótkami, z drutami, szydełkami… Czarno-biały telewizor na stole. Ich dogadywania, docinki („Co za małpa!”, „Ale ciacho!”, „No nie no, ten Leoncio ją wykończy”, „A który facet pani nie wykończy?”, „Nie idź tam!”), ich kawy z fusami, które sobie robiły grzałką, słodycze wyciągane jakoś tak w połowie odcinka, żeby nie musieć częstować innych… Rok w rok jeździliśmy do Rowów i z biegiem lat zmieniały się tylko te seriale: Isaura, W kamiennym kręgu, Dallas, Panna dziedziczka, Powrót do Edenu, Dynastia, W labiryncie. Potem już nikt na nic nie chodził. Pewnie każdy miał już telewizor w swoim prywatnym domku z nadmuchiwanym basenem w ogrodzie. Albo było tyle kanałów, że nikomu już na niczym tak nie zależało, aby specjalnie dokądś chodzić.
Te pierwsze nadmorskie doświadczenia, powielane i utrwalane co roku, sprawiły, że wytworzył się u mnie swego rodzaju odruch Pawłowa – automatyczne odczuwanie szczęścia wywołane pojawianiem się nad morzem, zapachem smażonej ryby, jakimkolwiek z innych opisanych zapachów, odgłosem czołówki Lata z radiem i tak dalej. Ten odruch nigdy nie działał gdzie indziej, nad żadnymi innymi morzami, pachnącymi inaczej. Po prostu pierwsze wspomnienia wrzynają się najmocniej, są „wdrukowane” w mózg. A więc to do stodoły, a nie do olbrzymich hoteli na Karaibach będę zawsze powracał pisać. Tych klimatów będę szukał, bo automatycznie uruchamiają we mnie jakąś niewystępującą gdzie indziej kreatywność. Ja do stodoły! Mogę powtórzyć za Ewą Demarczyk:
Moja stodoła jest cała drewniana,
na cztery strony jest pomyślana,
na czarno-biało jest malowana,
cała święcona i wykadzona…
Tam produkuje się czarne anioły…
Tak, czarne anioły, czyli moje powieści…
Drwal zrodził się i był pisany nad morzem, bo przecież zrodził się z wyjazdów do Roberta – pierwowzoru Drwala, który rzeczywiście miał domek w Międzyzdrojach, ale inny i gdzie indziej niż w powieści, dojdziemy do tego w pięćdziesiątym tomie tej Autobiografii, jak będziemy omawiać lata dwa tysiące trzy i dwa tysiące cztery. Lubiewo – nawet szkoda gadać. Jeździłem na te gejowskie plaże w Lubiewie i w Rowach (bo w Rowach wówczas była, i to nawet większa) po pięć razy w sezonie, czasem na miesiąc czy dłużej. Nazywałem to, że jeżdżę do „hurtowni po towar”, czyli po opowieści i obserwacje. A tam już kolejne ciotki się do mojego koca dosiadały, papierosek, może kawusi z termosu, i same zaczynały opowiadać, bez proszenia, a u nas, w Bydgoszczy, to była taka, co ją nazywali… I ja po powrocie do stodoły (wówczas już nieco ulepszonej) spisywałem to wszystko w zeszycie. To był bardzo przyjemny risercz, wystarczyło się kąpać nago, opalać nago, latać po wydmach i raz po raz gościć starszą ciotkę „epicką”, czyli z umiejętnością opowiadania.
Margot, powieść, której nie lubię i którą uważam za nieudaną, również kończona była w małym zaprzyjaźnionym domku w Rowach, stąd motywy morskie nawet w niej, postaci rzezimieszków przebranych za zwierzęta na plaży i Blondyna trzaskającego turystom zdjęcia z nimi. Trzeba przyznać, że nad polskim morzem jest wyjątkowy mikroklimat, szczególnie przyczynia się do niego pasmo torfowych wydm porośnięte dalej Lasem Trujaków, który na wydmach przybiera postać rozpalonego w upale, pachnącego jak stopy Boga torfowiska porośniętego niskimi, karłowatymi sosenkami rodzącymi zielone szyszki. Stare niemieckie emerytki dobrze wiedzą o leczniczych właściwościach tego naturalnego SPA i mimo najgroźniejszych kar i zakazów (tysiąc złotych za chodzenie po wydmach) łażą po tym, znajdują najbardziej rozgrzane torfowiska, kładą na nich ochronne, ogumione od spodu dywaniki i kładą się na tym rozpalonym torfie, na tych igłach, na tych mrówkach, na tym brudnym już piasku, wchłaniają to gorąco plecami, czują, jak przenika przez plecy do nerek, do płuc, do wszystkich narządów. Będzie musiało wystarczyć na całą zimę. Po kilku godzinach takiej terapii wracam do domu, Naczelna Stara Niemka, i niech to będzie najlichsza nawet stodoła (choć najczęściej jest to zaprzyjaźniony domek państwa Przybylaków, gdzie po prostu zostawiają dla mnie klucz pod donicą i nic nie płacę) – po powrocie zapadam w nagły cudowny sen. Potem budzę się około pierwszej w nocy w stanie niesamowitego szczęścia i pobudzenia słońcem i terapią torfem, robię kawę i piszę tak szybko, że ledwo nadążam za myślami, opalone palce śmigają po klawiaturze jak palce wirtuoza na konkursie chopinowskim… Trudno opisać te stany, kiedy ciało oddaje ciepło torfu i radość słońca, kiedy palce są słone od morskiej wody (bo należy też się ciągle kąpać i pływać), kiedy grzebień nie radzi sobie z solą morską na włosach, a wszystko pachnie morzem. Wtedy właśnie powstają najlepsze fragmenty, te czytane potem na wieczorach autorskich, te „monologi Jadzi Parszywej” i różne „do żubrów!”. I to się już raczej nie zmieni, zresztą – wcale nie chcę, aby się zmieniało.
Rowy mają jeszcze inne atrakcje: plażę nudystów, którą odkryłem w wieku lat około czternastu, czyli kiedy nagle wybuchła ta cała moja seksualność. Chodziłem tam podglądać. Plaża ta przechodziła swoje wzloty i upadki, ale na przykład kiedy pisałem Lubiewo, to była tam tak duża i aktywna część „gejowska”, że wcale nie musiałem jeździć ciągle do Lubiewa, aby przeprowadzać risercz. W Rowach wówczas było tak, że szło się na wschód, na Czołpino, po dwudziestu minutach drogi brzegiem morza (samej w sobie już cudownej) zaczynał się parokilometrowy pas plaży nudystów dla heteryków, a potem znowu parokilometrowy pas „gejowski”. Często działo się tam o wiele więcej i było o wiele więcej osób niż w Lubiewie, bo w Lubiewie trzeba było iść godzinami brzegiem, i to już nie każda starsza ciota dawała radę dojść, bo przecież trzeba było jeszcze wrócić, a jak burza przyjdzie, to nie ma gdzie się schować, do Międzyzdrojów – godzina drogi. Poza tym w Lubiewie są o wiele bardziej dokuczliwi ci strażnicy, co wypisują mandaty za łażenie po wydmach, a bez łażenia po wydmach to oczywiście nie ma sensu. Potem, kiedy z dnia na dzień stałem się sławny, już nigdy nie mogłem sobie pozwolić na te nagie opalania, ale w swoim czasie dowiecie się, jak to ominąłem. Bo jednak nie ma nic piękniejszego niż opalać się nago i kąpać nago w morzu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © by Michał Witkowski
Projekt okładki Katarzyna Bućko | @booka.kasia.bucko
Fotografie w książce i na okładceArchiwum prywatne Michała Witkowskiego
Redaktorka inicjująca Bogna Rosińska
Redaktorka prowadząca Dominika Ziemba
Opieka promocyjna Bogna Piechocka
Redakcja Ida Świerkocka
Korekta Małgorzata Kuśnierz Magdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie
Przygotowanie wkładki zdjęciowej Dawid Kwoka
ISBN 978-83-240-9907-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2023
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
