Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Wiedeń ma być spełnieniem marzeń Dianki o raju. Poszukiwania szczęścia rozpoczyna od męskiego szaletu, w którym najłatwiej zarobić. Spotyka pewnego Polaka o tajemniczym pseudonimie "Fynfundcfancyś".
Jeden z najlepszych polskich pisarzy współczesnych powraca do literackich korzeni i swoich ulubionych postaci z osławionego „Lubiewa”. Najnowsza powieść Michała Witkowskiego z cierpkim humorem przedstawia grozę codzienności i niedyskretny urok lat dziewięćdziesiątych.
"Opowieść gdzieś pomiędzy Palahniukiem, "Dziećmi z dworca Zoo", Jelinek a tradycją prozy obyczajowej dwudziestolecia".
Michał Witkowski
"Historia, która skrzy się i mieni blichtrem upadającej kultury, ale też ściąga w dół w klejące się stacje metra, szemrane bary, czy puste smutne ulice, których martwotę podkreślają tylko sklepowe witryny jaśniejące ścianą rolexów czy cygar. I tak do końca nie wiadomo czy ten cały świat to kraina z Księgi tysiąca i jednej nocy czy raczej Mordor. To współczesna opera buffa, gdzie komizm recytatywów i arii płynnie przechodzi w jęk rozczarowania i skowyt krzywdy".
Szymon Kloska
"Książka, która ma wszelkie walory potoczystej gawędy, pełnej najróżniejszych awantur, wiedzionej z właściwym Witkowskiemu wielkim językowym szwungiem, z miejsca wciągającym w obręb przedstawianego świata".
Marcin Sendecki
"To książka nie tylko o pryszczatych chłopakach oddających się za kasę bogatym, starym dziadom. To książkach o nas. O nas wszystkich".
Piotr Kofta
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Data ważności licencji: 5/6/2027
W serii Proza PL ukazały się:
Sylwia Chutnik, Jolanta
Sylwia Chutnik, W krainie czarów
Anna Cieplak, Lata powyżej zera
Anna Cieplak, Lekki bagaż
Jacek Dehnel, Krivoklat
Zośka Papużanka, On
Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem
Patrycja Pustkowiak, Maszkaron
Żanna Słoniowska, Dom z witrażem
Żanna Słoniowska, Wyspa
Magdalena Tulli, Szum
Magdalena Tulli, Włoskie szpilki
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś
Michał Witkowski, Margot
Michał Witkowski, Wymazane
Michał Witkowski, Drwal
Więcej na:
www.seriaproza.pl
Dedykuję przyjaciołom, Tomaszowi Stanglewiczowi i Cezaremu Molendzie
der Strich – kreska pionowa
streichen – przekreślić
a także:
zgarnąć
głaskać, pogłaskać
posmarować, smarować
gładzić
przeciągać ręką po czymś
auf den Strich gehen – prostytuować się
der Stricher – męska dziwka (bo kiedyś stali na ulicy i wyglądali jak pionowe kreski)
miała sznyty na rękach, pochodziła z Bratysławy:
– To godzina drogi do Wiedniczka!
Nazywała się Milan. Prześliczny szesnastoletni blondynek z błękitnymi oczami, długimi rzęsami i w ogóle – paź z kreskówki dla grzecznych dzieci. Ale w środku, w tym paziu, kryła się stara, tłusta baba. Dosyć opieszała. Dojeżdżała zarabiać w metrze, na stacji Karlsplatz-Oper. Na środku podziemnego placu była okrągła oszklona kawiarnia, zwana przez nas „akwarium”, z której było widać kible. Wokół jak rybki krążyło mnóstwo młodziutkich Polaków, Czechów, Rumunów, Rosjan, no i oczywiście starych Austriaków. Jacy piękni niektórzy, a inni znowu jak potwornie brzydcy! Średnich w ogóle tam nie było…
Dianka nigdy nie zapomni cytrynowego zapachu dezynfekcji, mieszał się w toalecie z odorem gówna! Nie lubiła stać przy pisuarach i czekać na klientów, więc zwykle tylko piła piwo albo jadła swoje ukochane puchary lodowe z bitą śmietaną i ozdóbkami w tej oszklonej podziemnej kawiarni i szklącym się okiem spoglądała na krążących wokół kibli staruchów.
Ja byłem z Polski, ona ze Słowacji. Mnie się zawsze powodziło, jej prawie nigdy. Moje monologi puszczała mimo uszu:
– Do roboty, Dianka, arbajten! Choćby te pięćset szylingów!
To ona oburzona:
– Ach, las miś! [zostaw mnie] Ja sem żena lenywa…
A jak już raz dupę ruszyła, to też tylko z tym facetem piwo piła, namawiała go na puchary lodowe i mówiła do mnie na głos, bo i tak nie rozumiał:
– Jużem se sweho byha znalasla… Kukaj se, podiwejse, jaki byh! Taki byh!
A tymczasem to był zwykły, rubaszny, wąsiasty drwal z austriackich Alp. Ale wytłumacz to Diance, skoro jej stawiał puchary lodowe i podawał ogień zapalniczką BIC.
– Oszukałby me… – rozmarzyła się, bo po czesku „szukać” to „ruchać”. A tymczasem od początku było wiadome, że to wcale nie będzie po czesku, tylko po francusku, a potem już normalnie, po polsku, i Dianka bez portfela curik znowu wyląduje na Bahnhofku.
Co by nie było, dobrze mieć na ulicy taką Diankę. Staje pod döner kebabem i je. Staje przed kawiarnią Eduscho i pije. Zawsze mi zazdrości. A ja rozprostowuję banknoty, obracam, układam austriackimi mordami w siwych perukach w tą samą stronę, zwijam w zwitki, okręcam gumkami, jest z tym mnóstwo pracy. Bo ja mam naturalne predyspozycje do tego zawodu: fynf und cfancyś szwanc. A co obrócę, to każdemu klientowi wcisnę inny kit o sobie i jakoś inaczej w tej opowieści uśmiercę Krzysztofa. Na przykład że użądliła go pszczoła, a był uczulony, i już. Zimny truposz. Albo że wszedł do toalety na dworcu, u nas, w Koninie, i już nigdy nie wyszedł. Jak się włamaliśmy z babcią klozetową, to w środku było pusto, tylko odrobina krwi na podłodze.
Dianka, ty nie nadawałaś się do tego zawodu. Nie byłaś wystarczającą materialistką. Wiadomo, ze Wschodu. Choć to o godzinę drogi ta Bratysława, a jednak.
Raz wymęczył ją klient, pluł, kopał, ruchał, sikał, bił, no wszystko. Miała dosyć. Zadzwoniła po taksówkę. Nie znała dobrze tej klatki schodowej. Schody były strome, brama otwarta i już przed nią widać było czekające na Diankę auto. Więc rozpędziła się i zaczęła zbiegać po tych schodach w dół, taka wolna, szczęśliwa, że ma to wreszcie za sobą, a w kieszeni porządną sumkę – pięćset szylingów. I nagle, już dobiega do końca schodów, świat znika i jest wielki huk! Dianka mdleje. Na Słowacji nie było tak czystych szyb, że w ogóle nie dałoby się ich zauważyć. Wielu rzeczy nie było. I najbardziej ją potem bolało, że taksówkarz widział ten jej upadek, to jej walnięcie z całej siły rozpędzoną głową o szybę, tego się wstydziła.
Więc szło jej coraz gorzej, miała coraz mniej pieniędzy i nawet już była bezdomna, przez co wyglądała nieświeżo, i robiło się błędne koło: nie miała pieniędzy, więc źle wyglądała, ale żeby zarobić, musiałaby wypocząć, wykąpać się, przebrać w czyste łachy.
Stała sama jedna, w metrze, a na dodatek obtarły ją nowe buty, więc nie mogła już nawet włóczyć się po Wiedniu. Dokuśtykała do Alfi’s Goldener Spiegel, do baru dla sztricherów, usiadła w kącie i nic nie piła, nie paliła, nie jadła, tylko obserwowała i nuciła se pod nosem słowackie piosenki rockowe i Darę Rolins, która wtedy nazywała się jeszcze Darinka Rolinkowa.
To jest jak gra w ruletkę: jednego dnia zarobisz pięćset szylingów, ale żeby zarobić, musisz najpierw zainwestować. Bo przecież trzeba tu siedzieć nieraz po wiele godzin, zanim się wyrwie jakiegoś klienta. Przez ten czas wypija się po pięć zadrożonych nieprzytomnie kaw, fant, piw, czegokolwiek, bo obsługa (Norma i Vincent) pilnuje, żeby sztricherzy zamawiali przynajmniej jeden napój na godzinę. Więc co się zarobi jednego dnia, to się przez pięć kolejnych wyda na siedzenie tu. A co się wypali tych austriackich papierosów Milde Sorte, które są słabiutkie, ale głowa po nich boli! Dianka z zazdrością patrzyła, jak ci, którym się powiodło, pożerają przy barze olbrzymie sznycle z frytkami i sałatką kartoflaną, z sadzonym jajkiem pięknie przykrywającym kotleta, a czasem i za niego nie płacą, bo siedzi przy nich stary, łysy grubas z portfelem. Z połówkami wspaniałych cytryn do wyciskania na to mięso, na frytki, na całe to cudowne żarło! Przełykała ślinkę i paliła wyproszonego od kogoś papierosa, który nie smakował jej na czczo. Myślała o tym, że zaraz ją stąd wywalą, bo już nie może zainwestować w ten biznes żadnych pieniędzy. A nawet gdyby znalazła kilka szylingów, to wiadomo – raz wyjdzie, a pięć razy wieczór pusty, można wszystko stracić. Ot, Rumuni to już nie mieli nic od dwóch tygodni! I to jacy Rumuni! Boże! Przez wielkie, białe, workowate spodnie pokazują Diance, jakie piękne, wypasione mają kutasy. Napinają na nich wyplamiony materiał. Łamanym niemieckim pomieszanym z rosyjskim proszą, żeby sprawdziła, wyposzczone, dwa tygodnie, cfaj woche nykst. Chcą szylinga, papierosa, nawet niech to będzie tylko austria drei, ale co ona może im dać? Są piękni i męscy, bez tego aptekarstwa w oczach, które mają Austriacy, Szwajcarzy i Niemcy, są hetero. Osiemnastoletni, śniadzi, z czarnymi, zrośniętymi brwiami! Ale trochę jej przypominają Cyganów, a Dianka boi się Cyganów, którzy na Słowacji są i stoją. Palą ogniska. Ogień odbija się w ich oczach.
Stary klient, Dieter, ze Szczurzycą Güntera Grassa i „Wiener Zeitung” pod pachą kursuje po knajpie jak profesor z filmu Błękitny anioł. W wytartej marynarce. Z fajeczką. Ale sam nie wie, czego chce. Raz zaprasza Diankę do siebie do stolika, zamawia jej alkohol, potem mówi:
– Heute bin ich müde, lass mich allein… – Potem się umawia na środę, co już Dianka naprawdę nie wie, czy dożyje.
Za barem dziś Vincent: wysoki, miły Austriak, jednak bezlitosny, jeśli idzie o zamawianie napojów. Z szafy grającej lecą przeboje ubiegłego lata, wielu, wielu ubiegłych lat, a nawet Édith Piaf. W innej sali młodzi sztricherzy grają w automaty. Jedna Murzynka, brzydka, brudna, strasznie śmierdzi i Dianka wie, że ona jest bezdomna, że wpadła w wir błędnego koła i że Dianka sama tak skończy, jeśli tego wieczoru nie zdarzy się cud. To ten milutki Vincent wskazuje ochroniarzowi, żeby dyskretnie wyprowadził Murzynkę. Na dworze, na mrozie już nie pachnie tak piwem i żarciem. Tam do parkujących samochodów podchodzą chłopcy, którzy nie są wpuszczani do Alfi’s. Bo już są zbyt zawszeni, bo nie chcieli się dzielić zyskami z czeską mafią i ci oszpecili im twarze żyletką, bo nie chcieli dać barmance Normie i Vincentowi… Tym dwóm zza baru trzeba było się opłacać – raz na jakiś czas dupa, raz na miesiąc procent od zarobków.
I nagle wchodzi rozbawiona banda lokalnych playboyów: starych, w kolorowych chustkach na głowach, kaskach motocyklowych, w łańcuchach, pierścieniach z czachami. Hałaśliwi i rozbawieni, prosto z krainy zwanej Miami, z krainy gwiazdek, drinków i czerwonych kabrioletów z muzyką puszczoną na ful. Z krainy fototapety i wyblakłych snów, która leży właśnie tu, w głowie każdego playboya. Zamawiają whisky i palą czerwone marlboro – nie dbają o zdrowie. Łysi i monstrualnie grubi, jak to jednak bogactwo wyjaskrawia każdą cechę charakteru – myśli Milan, filozof z blokowiska w Bratysławie. Bo jak ktoś jest żarłokiem i jest biedny, to staje się tylko gruby, ale niech no będzie bogaty (dla Dianki każdy Austriak był bogaczem), to ot, wygląda jak oni. Albo jak jakaś ciota jest przegięta i bogata, to od razu może na sobie pozawieszać cały sklep jubilerski, może mieć złoty płaszcz, futra i w ogóle przebić każdą operetkową diwę. Więc ci playboye drą się na całą knajpę, nieopanowani we wszystkim, ale zupełnie nieprzydatni Diance, dopóki bawią się razem. Bo ona jest już na tyle doświadczona, że patrzy tylko na zawstydzonych samotnych tatuśków wciśniętych w kąt knajpy. Nowy wybuch nieopanowanego rechotu łysych. A prawdziwi „nieopanowani” – młodzi, piękni Rosjanie – siedzą cicho po kątach i liczą w kieszeniach brudnych dżinsów ostatnie drobniaki. Albo inny rodzaj klientów wyjaskrawionych przez bogactwo: czterdziestoletnie cioty z minami, z grymasami, każda przypomina jakieś zwierzę: łasicę, papugę, sowę… Całe w bransoletach. To zaraz im, tym buzerantkom*, piękni dwumetrowi chłopcy z krainy blichtru i taniej rozrywki podają lub zdejmują futra, przysuwają popielniczki, zapalają papierosy, ustępują miejsca w drzwiach, żeby tylko ich wzięły. A i krzesło im podają, podsuwają.
Tak więc też im zaraz usługują, a one na nich mrugają, biją ich niezdarnie a pieszczotliwie albo robią obrażone minki – „brzydki jesteś, z innym dziś pójdę, be”! A mimo że stare i ohydne, to przecież w ogóle niełysiejące (przeszczep), niesiwiejące (farba), bez zmarszczek, wysokie, odżywione, że tylko po zblazowanym wyrazie twarzy można poznać ich właściwy wiek. Bo wszystko już mają wymienione. Ale stara zrobiona na młodą to nie młoda, tylko stara zrobiona na młodą! I tak też wygląda: na SZNM. Robią miny tych czechosłowackich aktorek, tych wszystkich starych sąsiadek z trwałą na barana… I one, gazele, bransoletkę już mają i pierścień mają, i papierośnicę, i zapalniczkę, i wszystko w brylantach, w rubinach, na wszystko se już przez te lata uzbierały. A zaraz obok męskie byczki z łysymi pałami – to banda taksówkarzy. Piją piwsko, palą jakieś brązowe cygaretki, rechoczą na całą knajpę. Pierścienie blaszane z trupimi czaszkami. A jeśli nie łysi, to wiadomo – mają te swoje „vokuhile” (vorne kurz, hinten lang), z tyłu długo (czasem nawet do pasa), z przodu na jeżyka, utlenione. I już jeden z nich idzie krokiem starego marynarza do szafy i zamawia całą składankę niemieckiego disco o miłości. Z chórkami. Z szafy płynie ciepły kobiecy głos. Dianka patrzy na ich piwa i sznycle i gryzie paznokcie.
Albo wchodzi para podstarzałych facetów, po uszy w skórze, w policyjnych skórzanych czapkach, w czarnych gumowych kaloszach, z wąsiskami, we flyersach, ramoneskach, skórzanych spodniach, z łańcuchami, a widać, że na cały komplet zbierało się latami z urzędniczej pensji, odkładało w puszkę po kawie.
Raz po raz zgrzybiały, trzęsący głową starzec bierze świeżego jak jabłuszko chłopca ze ślicznymi rumieńcami i prowadzi na drugą stronę ulicy, do hotelu na godziny o nazwie Stockholm, aby wyssać z niego cały soczek. Będzie tam go nieudolnie macał trzęsącymi się rękami, ślinił, ale niewiele więcej. Żeby sobie pociągnąć, najpierw będzie musiał wypluć sztuczną szczękę. Na koniec nitroglicerynę pod język, bo serce się buntuje przeciwko tym breweriom.
W drugiej sali męscy zarobkiewicze grają w bilard. Do znudzenia, po sześć godzin. Jakby zupełnie nie musieli zarabiać! Ach, oni zamawiają tu kanapki! Te drogie… Przyozdobione odrobiną kawioru, kawałeczkiem cytryny, anchois i podane do samego stołu bilardowego, a wiadomo – za przyniesienie się płaci. Albo te kanapki z kiełbaską, z ogóreczkiem, z pomidorkiem… Albo te najlepsze, z tatarem i posypane cebulką…
A czasem wchodzi jakaś chuda, nerwowa i łysa, siada przy barze, zamawia piwo i przez cały wieczór zamyślona zapala i gasi złotą zapalniczkę. Kiedy się jej zapytać o ogień, jest przez chwilę zupełnie nieobecna. A potem wchodzą polscy luje. Hetero. Z tym czymś ordynarnym w oczach, z agresją. Tu zarabiają, obrzydzenie przytłumiają. I mają dresy z wielkim czerwonym napisem POLSKA na plecach albo czerwone z białym orłem. Albo z jakąś drużyną piłkarską, Pogoń, Wisła, Arka… Ich honor właśnie plamią.
Od razu:
– Kurwa, kurwa, normalnie zajebię skurwysyna, jak mi nie odda tych stu szylingów.
Dianka się ich panicznie boi. Ale jest też jeden miły Polak. Właśnie słychać, jak rozmawia z jakimś innym o tym, że wrócił z Francji, z Cannes, że nic nie zarobił, za to zgrał się do zera i gdyby kolega nie wygrał w automaty, to już nie byłoby jak wrócić i też wpadłby w błędne koło. Tu urywa, bo co to jest błędne koło, nikomu w tej knajpie i okolicach nie trzeba tłumaczyć.
No i jest jeszcze ten Polak, ten cały czaruś Fynfundcfancyś, słynny w całym Wiedniu i nawet w Salzburgu, nawet w Linzu, nawet w Grazu ze swoich gigantycznych rozmiarów. Jest śliczny, ma czarne oczy, czarne włosy, zwężające się kości policzkowe, jest go wszędzie pełno, wciąż coś knuje, robi jakieś interesy, pali, gada po niemiecku, choć nie umie, ale gada, czuje się tu jak ryba w wodzie, handluje, zamienia się… Od rana już wystrojony, poperfumowany Chanel Égoíste. Ona patrzy na niego z podziwem, bo jej się nie chce, ona żena lenywa…
Dianka podnosi się i wychodzi z baru, z ciężkiego powietrza pełnego zapachu papierosów, sznycli, piw, potu, perfum, pełnego tandetnej austriackiej muzyki z szafy grającej… Idzie do parczku obok, gdzie stoją, przytupując z zimna, tacy jak ona – ci, których nie stać już nawet na siedzenie w knajpie. Albo ci, którym czeska mafia oszpeciła twarze żyletkami. Na mrozie jej spocone palce śmierdzą i smakują papierosami. Tu, na ulicy, cała ta sprawa wygląda zupełnie jak za dawnych lat. Stoi się, klienci starzy, grubi i łysi chodzą między zaparkowanymi wzdłuż ulicy autami albo siedzą w środku nieruchomo jak aligatory, tylko ręce przy rozporkach pracują monotonnie. Czasem ktoś kogoś pobije do krwi albo przyjadą mendy i wszyscy zapadną się pod ziemię. Czasem przejedzie śmieciarko-polewaczka.
I wtedy właśnie, gdy straciła już nadzieję, nadarzył się ten prawnik, Jürgen, który na kolejne trzy miesiące zrobił z niej kurę domową. W zamian za zmywanie i seks zaopiekował się obtartą do kości nogą Dianki, jej wszystkimi chorobami, których się nabawiła przez pięć dni, gdy była bezdomna. Gdy spała… nie, ona nigdzie nie spała. Bo metro zamknęli takimi kratami spadającymi z sufitu jak w średniowiecznych zamkach. Wszystko zamknęli, podnieśli zwodzone mosty, czerwone światło dla Dianki z Bratysławy! Pierwsza noc na wiedeńskiej ulicy ciągnęła się w nieskończoność! Norma wywaliła go z Alfi’s około dziesiątej w nocy za wyżeranie orzeszków z automatu bez płacenia (Słowianie potrafią) i Milan stał do rana po prostu na mrozie. I nic się nie działo. Płatki śniegu spadały na tle zapalonej latarni, też mi coś, też mi Wydarzenie… Czasami przejechał piękny opływowy mercedes, ale Dianka już nie tęskniła za mercedesami, tylko za własnym pokojem w bloku, w Bratysławie, za kolacją zrobioną przez mamę (kanapki z pomidorem, żółtym serem i cebulą), za herbatą i odrabianiem lekcji.
Około piątej rano zaczęła jeść śnieg. Z betonowych donic, bo wydawał jej się czystszy niż ten z ulicy. Szła, utykając, jedną z głównych ulic, patrzyła na wystawy i smakowała ten jedyny w swoim rodzaju smaczek, jaki przybiera Zachód, gdy nie ma się ani grosza. Araby śmignęły kabrioletem z dudniącą muzyką, jakieś tam ich „habibi, habibi”, i znikły za rogiem. Pani w białym futrze wyprowadzała białego charta. A Dianka obserwowała to z bramy, udając przed sobą, że w zagłębieniu jest cieplej, bo nie wieje. Stała i gryzła paznokieć, a pani z chartem szła jak w reklamie i Dianka pomyślała, żeby ją zabić, albo chociaż pobić, za to, że ona taka prosto z kąpieli, z białymi zębami, z białym chartem i w białym futrze, niechby chociaż miało plamę, ale nie. Dać jej w pysk!
Pies się wysikał, wysrał, pańcia zgarnęła łopatką jego gówno do torebeczki, torebeczkę wyrzuciła do śmieci i skierowała się ku bramie, w której stała Dianka, aby schronić się w pięknym i ciepłym, drogim własnościowym mieszkaniu. Dianka nigdy nie robiła tego z babą, ale gdy się mijały, usiłowała rzucić pańci powłóczyste spojrzenie. Lecz kto raz upadł na dno, albo właśnie spada, ten przestaje być atrakcyjny, ludzie czują w nim losera i odwracają się.
Usiłowała dostać się do podziemnych garaży, myśląc, że nawet auta mają lepiej od niej, ale włączyły się alarmy i musiała uciekać. I tak przez pięć dni i pięć nocy oblazła chyba ten cały jebany Wiedeń. Gdy szła mało uczęszczanymi ulicami, zdejmowała ów nieszczęsny but, odsłaniając zaropiałą ranę, w zimie, na śniegu. Wolała marznąć. Wystawała na mostach i patrzyła na Dunaj niosący wielkie kry. Wyglądały jak z marcepanu, jak z lukru, śliniła się. Wpatrywała się w krawężniki, pewna tą pewnością żebraków, że lada chwila po prostu musi znaleźć jakąś monetę, że to jest statystycznie niemożliwe, aby nie znalazła. Bo na stacji metra był automat, a w nim, za szkłem, batoniki, croissanty i gorące skrzydełka kurczaka. Wszystko. Trzeba tylko było znaleźć monety, i ona tak całe noce tych monet szukała. Każdy, ale to każdy kapsel wyglądał jak moneta, każdy kamyczek zatopiony w asfalcie!
Bo swoje ostatnie drobne… Szkoda gadać. Przed trzema dniami chciała zadzwonić do domu, do rodziców, żeby po nią przyjechali samochodem, zabrali ją, i automat jej to pożarł. Waliła w niego pięścią, ale nic nie wypadało. Na aparacie było napisane, że w takich wypadkach należy dzwonić pod bezpłatny numer i zgłaszać, ale oczywiście nic nie działało, tylko włączała się jakaś automatyczna picz i coś tam nawijała po hitlerowsku. Z zemsty Dianka zapchała austriackim kurwom automat patykami i zapałkami.
Usiadła na ziemi przy ruchliwej ulicy i po prostu zaczęła żebrać. Miała poczucie, że w chwili kiedy osunęła się z pozycji stojącej i usiadła pod kamienicą, przekroczyła jakąś ważną granicę i stała się dla przechodniów niewidoczna, jakby istniała w innej przestrzeni. Przez jakąś godzinę oglądała Wiedeń z pozycji parteru, Wiedeń pospiesznych kroków, butów szytych na miarę, nogawek, teczek, torebek. Większość ludzi odziana była w drogie i eleganckie kozaki i półbuty. Wszyscy gnali, jakby ich poganiano. Te biegnące buty były spięte, pobudzone i wszystkie zdążały do jakiegoś konkretnego celu, żaden nie pozwoliłby sobie na, takie ot, zatrzymanie.
Nikt nic jej nie rzucił na kawałek kartonika, który wyszperała na jakimś śmietniku.
Zdążyła znienawidzić wszystkich, którzy w tym czasie akurat wsiadali do aut, podjeżdżali pod operę, czytali gazety i palili fajki w małych kawiarniach Eduscho, szli obładowani zakupami w pięknych firmowych torbach, gonili się po śniegu, całowali pod pomnikami i obdarowywali czekoladkami w kształcie kulek z głową Mozarta. Na te olbrzymie bomboniery napatrzyła się Dianka jak głodna suka, choć wolałaby hot doga. Całe wystawy w czekoladkach, a każda osobno zapakowana w złotko z namalowanym profilem w wielkiej siwej peruce. Otwarte bomboniery wielkości kół od karety połyskiwały w nocnym świetle pustej ulicy. Dianka przeszła granicę głodu i teraz czuła go już coraz mniej. Ale patrzyła na te bomboniery i nie mogła oderwać wzroku, bo gdy ktoś nagle znajdzie się w nędzy, wszelki przepych tego świata staje się czymś niezwykle egzotycznym i zajmującym. Biedak marzy o pracy i małych pieniądzach, nędzarz – tylko o milionach! Więc Dianka o piątej rano oglądała na wystawach złote pióra Montblanc, rolexy, futra, torby Louis Vuitton, a za każdą nitkę z takiej torby mogłaby żreć tydzień! To było najdziwniejsze.
Dzwoniły dalekie dzwonki, zapalały się i gasły czerwone girlandy świątecznych dekoracji i wydawało jej się, że za chwilę z mgły wyłoni się i wjedzie po nią tu, przed sklep, wóz zaprzęgnięty w wiele, wiele reniferów i zabierze ją prosto do którejś z bajek. Już sama nie wiedziała, która do niej najbardziej pasuje: ta o dziewczynce z zapałkami marznącej w śniegu? Ona ostatnie zapałki wepchała w automat, zresztą – z paleniem było najgorzej! Akurat ten głód nie ustawał. (Kiedy jeszcze w Alfiku próbowała wysępić papierosa od znajomej austriackiej cioty, usłyszała: „Moja droga, palenie to luksus w dzisiejszych czasach”).
A może lepiej pasuje do historii o Kaju i Gerdzie? To musiała być któraś z tych skandynawskich bajek, bo Milan pamiętał tylko, że pełno w niej lodu, bieli, sinego nieba i bogactw. Czyli wszystko jak w Szwecji. Albo najlepiej, żeby we mgle zamajaczyła karoca z dyni i Dianka jazda, na bal, a książę może mieć osiemdziesiąt lat, nosić treskę lub zaczesywać łysinę „na pożyczkę”, może być impotentem, byle zapłacił, byle sprawił jej nowe ciuchy i pozwolił wydobyć się z dna.
Tam były wszędzie takie iluminacje świetlne i Dianka ze zdziwieniem zauważyła, że zaopatrzone są w fotokomórkę, bo gdy się koło nich przechodzi, zaczynają grać kolędę Jingle Bells. Na wystawie pucołowaty, różowy na poczciwej twarzy Mikołaj podnosił do Di rękę, ale pustą, bez worka… I w pustej, mroźnej nocy rzeczywiście odezwały się dzwoneczki, tylko że zamiast reniferów przejechała nocna polewaczko-śmieciara, która w Austrii wygląda jak z przyszłościówki. Dianka poczuła się śmieciem i pomyślała, że to po nią przyjechali.
W końcu przestała chodzić, bo z każdym krokiem but wrzynał jej się niemal w kość. Te piękne, a teraz tak znienawidzone półbuty były pamiątką z niedawnego okresu prosperity (Ralf, Alex!), kiedy zamiast oszczędzać na czasy takie jak teraz, kupowała mnóstwo nowych ciuchów. („Sparen geld, sparen geld, Dianka! Du musst geld sparen! Billiger szue kaufen, billiger essen” – pouczał ją ten cwaniak Fynfundcfancyś, choć sam chodził od samego rana w najdroższych). Ale potem, gdy straciła mieszkanie u jednej brazylijskiej cioty (Sierra Ferrara di Silva), wszystkie te luksusy schowała do boksu na dworcu, wrzuciła pieniążek i… i teraz była tam, ale okazało się, że żeby je wyciągnąć, musiałaby wrzucić do automatu aż pięćset szylingów, bo licznik bił cały czas! Na wyświetlaczu migał przyjazny napis informujący Diankę, że jeśli nie odbierze tych rzeczy w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, to już ich nie odzyska. Zresztą – nawet tego do końca nie rozumiała, co te austriackie psy tam nawypisywały. W każdym razie życzyły miłego dnia, a to zawsze oznacza złe wieści.
Nie mogła już ani chodzić, ani stać, ani znosić melancholii kolęd rozsiewanej przez głośniczki zamontowane na wszędobylskich choinkach i świątecznych iluminacjach. Cały ten czerwono-zielony kicz zupełnie jej nie dotyczył. Tej nocy najadła się mgły i łez na całe życie. Mgła była czerwona od świateł. Czerwony smog.
No ale zdarzył się cud! Dianka, taka brudna i głodna, podłapała w metrze Kettenbrückengasse klienta! To była mała stacyjka, na której ludzie, jak i na innych, nie gubili drobniaków, ale czemuś lubiła tam siedzieć. Uff. Tłusty, spocony, nieogolony Arab. Uśmiechający się lubieżnie do jej kilkunastu lat i płowych włosków. Milan myślał, że go wycałuje ze szczęścia w tym metrze! Już go w myślach przeliczała na kotlety, na frytki, kanapki… Ile też z takiego będzie można wyciągnąć? Niewiele. Ale na Bahnhofku jest natrysk, trzeba tylko wrzucić monety i drzwi się otwierają. Tak tylko na kilka centymetrów, aby dwie osoby nie mogły się przecisnąć, żeby nie zrobili sobie tam taniego miejsca do seksu. Ma się pół godziny tylko dla siebie. Mycie się to rozkosz, ale bycie zupełnie samemu przez całe pół godziny – to już szczęście! Wreszcie nie na ulicy, wreszcie sam ze sobą! Tam się wykąpie, nałoży świeże skarpetki, które kupi w tanim supermarkecie SPAR. To będzie jej święto!
Arab nie miał gdzie. Tak się pytało: „Masz gdzie?”, „Has du cymer?”. I jak na złość Arab akurat nie miał. Dianka chciała koniecznie jak najszybciej rzecz całą załatwić i sfinalizować, ciągnęła go więc do parku w krzaki lub do kibla w metrze, ale Arab (Ahmed) uparł się, że zna genialne miejsce. I zaprowadził Milana do jakichś podziemnych parkingów, gdzie był też kibel. Kluczyli wśród różnokolorowych aut. Było ciemnawo, świeciła im tylko zielona tabliczka z napisem EXIT. Zamknęli się i Ahmed usiadł na kiblu. To było ohydne. Miał piersi jak kobieta, tyle że owłosione, śmierdział kwaśnym potem, co chwilę wybuchał idiotycznym śmiechem i kazał się lizać po całym swoim obleśnym, spoconym ciele. Albo pierdnął i się śmiał, jakby to był jakiś wspaniały żart! Co z tego! Tu go Dianka liże, a już go przelicza na te wszystkie fajki i kotlety. Nagle ktoś zaczyna dobijać się do ich kabiny, a to cieć! Cieć nocny, pilnujący parkingów! Tych wszystkich garaży podziemnych! W odblaskowej kamizelce, żółtej, a może pomarańczowej. Wali w drzwi, drze się, Dianka nic nie rozumie, bo to po szwabsku, a żeby ona rozumiała, toby musiało być po słowacku, ale nie jest. Bo jest właśnie po szwabsku, choć treści akurat tego komunikatu łatwo się Milankowi domyślić, że – słowem – ma wypierdalać, bo policaj.
– Verdammte Schwule! Verdammte Schwule! Otwierać!
No to Arab otworzył drzwi, odepchnął ciecia z całej siły, prysnął, tyle go widzieli (nie zapłacił!), a Dianka została schwytana przez jeszcze grubszego i jeszcze ohydniejszego faceta. Gdyby to był pornol, taki, jakie Di lubiła oglądać, kiedy stać ją było na siedzenie w gejowskiej saunie Kaiserbründl, cieć teraz sam wystawiłby swojego i kazał sobie płacić w naturze. Ale że to było życie, to od razu na dzień dobry dostała z pięści w ryj i zalała się krwią. Padła na podłogę, na kafelki. Cieć podnosi ją za fraki, wrzeszczy coś o policji, a potem rzuca jej wiadro, mopa i szmatę. Dianka chce uciec, ale gnój przez cały czas trzyma ją z całej siły za ucho. W ogóle ciągle trzyma ją za to jej małe uszko, jak w szkole. Bardzo się boi, aby mu nie uciekła ta nasza Dianka – tania pomoc przy zmywaniu podłogi. Cieć krzyczy na zmianę: „policaj” i „szmata”. Do wyboru. „Albo będziesz mi tu putzen teraz za darmo cały parking, albo na policję! Szwulu jebany!” Dianka wybrała szmatę. Rycząc wniebogłosy, taka głodna i brudna, musiała myć ten kilkupoziomowy garaż, a potem kibel. Po dwóch strasznych godzinach wyszła prosto w noc, z niczym, złachana. Tak to się chyba nazywa. Zadarła głowę i zobaczyła przed sobą jakiś wielki luksusowy hotel. Suchar Wien. Diance wszystko kojarzyło się z żarciem. A nie – Sacher Wien. Padał śnieg. Białe płatki spadały majestatycznie i powoli, jakby się wahały, czy warto ostatecznie osiąść na chodniku, czy może na pięknym czarnym mercedesie. Tylko w jednym pokoju paliło się światło. Bywała nieraz w takich hotelach z klientami, którzy na wielkich łożach mieli porozkładane luksusowe zakupy dla żon z Frey Wille, w łazience – perfumy Chanel, a służba przywoziła na srebrnych wózeczkach szampana. Światło zgasło i Dianka pomyślała sobie po słowacku, że to nie jest sprawiedliwe, żeby się tyle pokoi marnowało, gdy ona marznie i nie ma gdzie spać.
Tyle razy jej mówiłem:
– Dianka, daj spokój, to jest zawód dla ludzi o stalowych nerwach. Co będą się uczyć dojcz, zbierać geld, kurwić się z tymi od mercedesów i podziemnych garaży! I nie tu, tylko do Mnichowa trzeba ci faren, do Zurychu! Tu nie blajben, nie! Tu nyśn gud, tu kajne geszeft, Dianka. Podiwej se, kukaj se, jak ja se tu radzę, ilu mam klientów! Fynfundcfancyś – magiczne słowo. Bo ja potrafię! Zresztą jak ktoś się nazywa Dajana Spenser Prins of Łejls, a nią nie jest, to przejebane… Kuknij se prawdziwą Dajanę, czy brudna chodzi, czy potrafi się tak zapuścić jak ty? Panimajesz? Kapito, kurwo, Milanku kochany?
Teraz, o piątej rano, przed tym sklepem z muzycznymi bombonierkami, pewnie jej te moje słowa fruwały w głowie jak płatki śniegu. Mozart. Filharmonicy Wiedeńscy. Konserwatorium Miasta Wiednia, któremu Mario Ludvig zostawił w spadku całą fortunę. Plakat reklamowy musicalu Das Phantom der Oper z maską i różą, granego w Theater an der Wien, gdzie bilety kosztują dwadzieścia dużych obiadów z deserem. Czekoladowe skrzypce, czekoladowe fortepiany, klawisze z białej czekolady na zmianę z czarną, gorzką. Wiedeń: muzyka poważna i czekolada, szkoda, że nie kebab za darmo dla głodnej Di. Będą stały puste apartamenty w hiltonach, w sucharach, ale Diankę wygonią z metra, ze śmietnika, z bramy. Przyspieszony kurs: kapitalizm w weekend dla komunistycznego dziecka z niedawnej Czechosłowacji. Nie masz pieniędzy, to kopa w dupę, obejdzie się bez sentymentów. Jak zarobisz, to chętnie znowu cię powitam chlebem, solą i czekoladą. Tej nocy Dianka zrozumiała, że cały Zachód jest jak elektryczne wesołe miasteczko podłączone do prądu. Tak samo migające światełkami, bez względu na to, czy się weselisz, czy właśnie zdychasz w metrze, Milan, ty piękny aniołku. Milan, ty brudny gnoju. Milan, ty ślicznotko z kiłą. Idealnie obojętne. Zawsze wesołe. Zawsze dla bogatych, inni nie istnieją. Kręci się karuzela. Dopóki kasa się nie skończy. Dopóki się nie wyciągnie wtyczki z kontaktu.
I Dianka, nawet o tym nie wiedząc, została tej nocy socjalistką. Tyle że socjalizm polegał według niej na tym, że jej Słowacja jest wkładana do jednego wora ze wstrętnymi Czechami. Słowacja to też Cyganie i Dianka zaczęła się rozglądać za miejscem, w którym mogłaby rozbić swój obóz. Ach, gdybyż teraz spotkała tabor cygański – myślała, idąc z nosem przy ziemi jakąś mało atrakcyjną pod względem znajdowania na ulicy monet dzielnicą. Ach, gdybyż tak nagle usłyszeć rżenie koni i zapytać: „A wy dokąd?”. I usłyszeć: „A my wracamy z taborem nazad, na Słowację, tu już nakradliśmy koni, ale to nie świat dla nas, zabierz się z nami!”. „Tak, ja z wami, z Cyganami!”
Kurwa, już majaczę – pomyślała.
Kulejąc, wróciła do Alfonsa. Na drzwiach zawieszono świąteczną dekorację: wieńce z jodłowych gałązek, ustrojone kolorowymi bombkami. Była prawie pewna, że jej nie wpuszczą. Weszła. Za barem na szczęście nie stał Vincent, bo on by jej nie pozwolił tu siedzieć bez zamawiania drinków. Tej nocy stała za nim stara ciota Norma. Wesoła, przegięta, dobra i czasem okrutna. Z wąsami i dużym złotym kółkiem w uchu. Całe życie w Alfim. Dianka podeszła do niej i powiedziała:
– I am hungry.
Patrzyła na Normę ze zwierzęcym głodem, ale nie znalazła u niej zrozumienia. To znaczy Norma, podśpiewując, wrzuciła parę szylingów do maszyny z orzeszkami ziemnymi, a gdy nędzna garstka wypadła ze specjalnej szufladki, zaśmiała się na całą knajpę i powiedziała coś, co miało na zawsze zniszczyć Diance reputację w tym lokalu.
– Madame is hungry… Madame de Hangry!
Kurwa. Hure. Blazen majne arszloch, huro jedna!
Dianka nie mogła jej zamalować przez bar, musiała być dla niej uprzejma i się uśmiechać, bo nie miała gdzie spać, a Norma słynęła z tego, że zawsze spało u niej mnóstwo bezdomnych chłopaków. Zapytała, czy może przenocować, i dowiedziała się, że oj, jest ciasno, bo właśnie u Normy nocuje teraz horda Cyganów (jednak tabor!), którzy zachowują się wprost skandalicznie. Tych, co nie mieli już od trzech tygodni i pokazywali Diance w kiblu, jakie mają wypasione, wyposzczone kutasy. Dianka musi poczekać, aż Norma skończy pracę, a to będzie około piątej rano, bo przydałaby się jej do takiej jednej posługi i za to mogłaby nocować na materacu w kuchni… Czy w tej kuchni są drzwi, którymi Dianka mogłaby się odgrodzić od Cyganów i reszty, nie zostało jasno powiedziane.
Tymczasem poszła do toalety, aby umyć sobie twarz i ręce.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Copyright © by Michał Witkowski
Projekt pierwszej strony okładki
Aleksandra Matyas
Opieka redakcyjna
Anna Steć
Redakcja
Andrzej Lesiakowski
Adiustacja
Dariusz Sośnicki
Korekta
Agnieszka Stęplewska
Małgorzata Kuśnierz
Magdalena Matyja-Pietrzyk
Wydanie II uzupełnione
ISBN 978-83-240-7178-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
