Zatraceni w sobie. Trylogia Zatraceni tom 1 - K. M. Dyga - ebook

Zatraceni w sobie. Trylogia Zatraceni tom 1 ebook

K. M. Dyga

4,5

Opis

Swoim debiutem K.M. Dyga z lekkością i humorem rozpoczyna pochłaniającą trylogię Zatraceni
Ten romans biurowy porusza na wiele sposobów!

 

Posada asystentki prezesa to szansa Idy na lepsze jutro. Przyjdzie jej jednak stoczyć walkę nie tylko z bezlitosnym światem korporacji, ale i z największym przeciwnikiem, jakim okazuje się jej serce, tak bardzo podatne na przystojnego i charyzmatycznego prezesa. Kiedy wydaje się, że los sam pcha ich ku sobie, drobna z pozoru tajemnica Idy uruchamia lawinę zdarzeń prowadzących do tragedii. Przybita, wyjeżdża na delegację do Tokio, gdzie jej uczucia po raz kolejny zostaną poddane próbie.

 

Nie jest łatwo dokonać wyboru, gdy serce wciąż walczy z rozumem.

 

Niezapomniane emocje, cięty humor i romanse, które sprawią, że ciężko będzie oderwać się od lektury!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (238 ocen)
155
50
22
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monikalimonka

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsze wrażenie -bardzo dobre 👏, miłe zaskoczonie. Brawo dla autorki za bardzo ciekawą fabułę.👏👏👏 Powiem wam ,że opis nie oddaje w ogóle meritum książki.  Na początku byłam przekonana ,że będzie o schematycznym romansie biurowym ,wręcz przeciwnie działo się tam dużo więcej  byłam mile zaskoczona. 🌺 Autorka ma bardzo lekkie pióro więc kartki latały, fabuła mnie bardzo wyciągnęła aż zarwałam nockę. Wątki poboczne były dobrze rozbudowane i dawały przyjemny i czytelny obraz całosci. Świetnie przygotowane postacie min. zadziorna i zabawana Ida­lia Pia­sec­ka. Splotem zdarzeń dostaje posadę asystetki przystojnego Kon­rada Car­dec­kiego, pre­zesa Car­dec­ki In­ve­st­ment. On prezes przewrażliwony na punkcie kontroli  i bezpieczeństwa nieufny mruk. Postanowił wprowadzić Idę w swoje życie aby nabrało kolorów i ......🤔prawdy. Otaczajac się fałszywymi potakiwaczami    wśród pracowników, potrzebuje kogoś takiego jak ona która bez ogródek powie mu prawdę nawet najgorszą. 🌺🌺🌺 Nie chc...
60
bazoan

Nie oderwiesz się od lektury

nie powinno się publikować tak dobrej książki bez kolejnego Tomu. Jak ja to przeżyję...kiedy będzie kolejny Tom? nie wytrzymam
Ruddaa
(edytowany)

Całkiem niezła

Nawet przyjemna ale jak dla mnie mocno oderwana od rzeczywistości i koszmarnie przesłodzona.
10
minushale

Z braku laku…

Dawno nie czytałam tak słabej książki. Fabuła w miarę pomysłowa, ale wykonanie beznadziejne. Postacie są płaskie, infantylne, bez polotu. Opisy nudnawe, ubogie w słownictwo, pomijalne. Przeczytałam, a raczej wymęczyłam część 1, po 2 część nie sięgnę. Rozumiem zamysł autorki i jej wyobraźnię, ale nie potrafiła tego przelać w sposób akceptowalny na papier.
10
Zuzaz

Nie oderwiesz się od lektury

Napisana z polotem i humorem historia nietuzinkowej dziewczyny którą przeznaczenie odnajduje samo, w dodatku wbrew utartym regułom, wcale nie jedno! Główna bohaterka sama będzie musiała wybrać swoją drogę i zmierzyć się z przeciwnościami zupełnie nietypowymi dla biurowego romasu. Styl, bogactwo języka i lekkie pióro autorki sprawia, że książkę czyta się świetnie👌
10

Popularność




PROLOG

 

Moskwa

Przez dźwięk tłuczonego szkła, łamanych desek i rozbijanych sprzętów przebijały się okrzyki:

– Job tvoju mat’! Bodaj ty skis! Sztoby tiebia wyjebali wsraku!

Aleksiej już od jakiegoś czasu wyrażał w sposób pełen ekspresji emocje wywołane informacjami, jakie właśnie otrzymał. Dla podkreślenia swoich słów metodycznie demolował pokój. Zawartość biurka poleciała jako pierwsza. Na specjalne traktowanie zasłużył ciężki dziurkacz do papieru, który pofrunął w stronę przeszklonej witryny z książkami. Trach! Teraz Aleksiej złapał za lampę i cisnął ją w stronę okna. Szyba nie rozbiła się z krystalicznym brzdękiem, na jaki liczył. Szkoda. Właśnie roztrzaskał w drzazgi krzesło, a mały, okrągły stolik posłużył mu jako maczuga do dalszej dewastacji witryny. Rodzinne fotografie – im poświęcił zdecydowanie najwięcej uwagi. Zostały metodycznie i z wielką furią zdeptane ciężkimi buciorami. Całości towarzyszył dalszy potok kwiecistej mowy.

Oleg stał w kącie, bezpiecznie oddalony od szalejącego Aleksieja, i beznamiętnie czekał, aż wyczerpie się jedno z dwóch – siły jego szefa lub rzeczy do zniszczenia. W końcu Aleksiej powiódł dookoła szaleńczym spojrzeniem, ale wśród rozgardiaszu nie wpadło mu w oko nic, co stanowiłoby satysfakcjonujący cel. Cały spocony ciężko dyszał. Zatrzymał wzrok na Olegu i wychrypiał:

– Powiedz mi to jeszcze raz, na spokojnie.

– Idalia Piasecka, lat dwadzieścia cztery, obywatelka Polski, studentka. Matka nie żyje. Ojciec… – Olegowi mimowolnie zadrżał głos, więc odchrząknął i powtórzył to, czego Aleksiej wolałby nigdy nie usłyszeć.

– Kurva!

ROZDZIAŁ 1

Ostatnie zamówienie, trzy porcje dużego ramenu i okonomiyaki, podskakuje w koszyku mojego roweru. Pędzenie po Warszawie w godzinach szczytu wymaga niezłego samozaparcia, nawet jeśli ktoś porusza się tak jak ja – na ukochanym jednośladzie. Przez całą drogę towarzyszy mi kakofonia typowych miejskich dźwięków, której nie są w stanie wygłuszyć nawet słuchawki w uszach. Buczenie rozgrzanych silników, głosy ludzi śpieszących się nie wiadomo dokąd, muzyka napływająca falami z lokali, a co jakiś czas przerywnik w postaci klaksonu lub niecenzuralnej wstawki rzuconej przez kogoś, kto nie zdążył wypić popołudniowej kawy albo wypił jej zbyt dużo. Mięśnie łydek palą, a kropelki potu zbierają się nad górną wargą. Zmieniam przerzutkę i naciskam mocniej na pedały, nucąc dla dodania sobie animuszu w rytm melodii rozbrzmiewającej w słuchawkach.

– Co za baran! – Reaguję na samochód zatrzymujący się przy krawężniku kilka pojazdów przede mną.

Kierowca nawet nie wrzucił migacza ani awaryjnych. Auto jest z tych lepszych, białe i błyszczące w słońcu czystym luksusem, więc pewnie to jakiś biznesmen, który może sobie pozwolić na złamanie przepisów bez obawy o wysokość mandatu. Od strony kierowcy wysiada postawny mężczyzna w czarnym garniturze. Szybko kalkuluję, że ominięcie jezdnią nie wchodzi w rachubę. Wskakuję na chodnik, z zadowoleniem stwierdzając, że nie widać tam żadnego pieszego. Mam tylko nadzieję, że w okolicy nie ma straży miejskiej albo policji, bo za chwilę to ja będę się martwiła, z czego zapłacić mandat.

Świat zamiera, a wszystko zaczyna się dziać jak na zwolnionym filmie. Drzwi od strony pasażera otwierają się bez ostrzeżenia, a z samochodu zaczyna wysiadać drugi mężczyzna. Wciskam oba hamulce.

Jadę za szybko! Nie zdążę!

Jestem dokładnie na kursie kolizyjnym.

Film przed moimi oczami toczy się dalej, bez mojego udziału, klatka po klatce. Przerażona krzyczę coś na cały głos.

Stopklatka.

Mężczyzna obraca głowę w moją stronę. Widzę, jak rozszerzają mu się źrenice, a to znaczy, że jestem już za blisko.

Stopklatka.

Próbuję skręcić, żeby ominąć przeszkodę. Zyskuję tyle, że zamiast w mężczyznę wjeżdżam w drzwi samochodu. Jestem wdzięczna za kask.

Stopklatka.

Rower się przechyla, a ja spadam na mężczyznę.

Stopklatka.

Razem ze mną leci zawartość koszyka.

Stopklatka.

Duży ramen i okonomiyaki z kapustą. Pyszne, warte swojej ceny – lecą. W tym momencie jestem trochę rozczarowana, bo mają potencjał, żeby wzlecieć wysoko w powietrze i po drodze malowniczo wylatywać z opakowania, po czym wylądować mężczyźnie na głowie. A one po prostu lecą tak… nijak.

Stopklatka.

Lecą i lądują na garniturze mężczyzny.

Stopklatka.

Ja, ramen i kapusta w ramionach nieznajomego mężczyzny, który z wrażenia aż przysiadł na siedzeniu samochodu.

Kurtyna.

– Kurwa, co pani wyprawia?!

Z marzeń o roli pierwszoplanowej w filmie katastroficznym wyrywa mnie głos kapuścianego mężczyzny. Musiałam doznać szoku, ponieważ zamiast się odsunąć, nadal tkwię w jego ramionach. Podnoszę głowę i napotykam oczy. W tym momencie mam wrażenie, że czas znowu zwalnia bieg, a moje serce potyka się i wywija fikołka nie gorszego niż ja przed chwilą. Napotkane oczy są koloru butelkowej zieleni. Później, przewracając się z boku na bok w łóżku, będę się zastanawiała, czy była to kwestia oświetlenia, mojej wyobraźni czy szkieł kontaktowych. Póki co uważam, że są to najbardziej fascynujące oczy, jakie w życiu widziałam. Twarz schodzi jakby na drugi plan. Co za różnica, że jego włosy są brązowe, a szczęka mocno zarysowana i ogolona – są to cechy jak u wielu innych i w porównaniu z oczami nie mają żadnego znaczenia.

– O! – ni to mówię, ni wzdycham, bo na jednym policzku przykleiła mu się nitka kapusty.

Nie zastanawiając się, co robię, wyciągam rękę i ją zdejmuję.

Jakby przy całym tym obrazku jedna nitka zrobiła wogóle różnicę.

Nie czuję bólu, więc albo nic sobie nie zrobiłam, albo solidna porcja koloroterapii w połączeniu z męskimi perfumami zadziałała jak końska dawka środków przeciwbólowych. Znając moje szczęście, jak tylko wstanę, okaże się, że na chodniku wylądowały moje flaki wymieszane z kapustą.

Zostanę więc lepiej, gdzie jestem…

Mężczyzna przygląda mi się intensywnie tą swoją butelkową zielenią, ale nic nie mówi.

Brutalne szarpnięcie za łokieć wyrywa mnie z transu. To osiłek podnosi mnie i rower, żeby uwolnić swojego szefa.

– Nic się panu nie stało? – pyta, całkowicie mnie ignorując.

Rozglądam się po całym bałaganie i pierwszą trzeźwą myślą, jaka przychodzi mi do głowy, jest:

– Kto zapłaci za jedzenie?

– To pani wjechała w nas, proszę zobaczyć, co pani narobiła! Jasne jest, kto będzie płacił za pralnię i czyszczenie tapicerki. Będzie się pani cieszyć, jeżeli nie zadzwonimy po policję. – Osiłek wymachuje palcem przed moją twarzą. – Proszę pana, mam zadzwonić?

– Nie – mówi spokojnie mężczyzna, bezskutecznie próbując strzepnąć resztki jedzenia ze stalowego garnituru.

Chyba też nie należy do gadatliwych albo szkoda mu strzępić dla mnie języka.

– Oczywiście, że nie chcecie dzwonić na policję – oburzam się.

Żaden znich nie zapytał nawet, jak się czuję!

Przechodnie patrzą na nas ciekawsko, ale nikt nie odważy się zainterweniować.

– Przez parkowanie w miejscu niedozwolonym naraziliście moje zdrowie, a może nawet życie. Na pewno życie mojej dostawy! Nikt już nie zje tego pysznego ramenu! Zasługiwał na lepszy los. – Chwytam się pod boki i staram wyglądać na pewną siebie. – To ja powinnam wezwać policję.

Widzę, jak mężczyźnie zaczynają drgać kąciki ust, jakby cała ta sytuacja go bawiła. Ruchem ręki powstrzymuje kierowcę przed odezwaniem się. No tak, dla niego taki ramen to nic. Dla mnie oznaczał kilkadziesiąt złotych, które będę musiała wyjąć z własnego portfela.

Niedoczekanie!

– To, że jest pan ewidentnie bogaty, nie znaczy, że stoi pan ponad prawem. Tutaj jest zakaz zatrzymywania i postoju! Przez pana zaparkowany samochód musiałam ratować się zjechaniem na chodnik. I dziękuję, że pan pyta – prycham – nic mi się nie stało!

Wyjmuję pośpiesznie rachunek za zmarnowane zamówienie i z tyłu zapisuję swój numer telefonu. Paragon wciskam mężczyźnie do butonierki razem z glonem wakame, który tam wylądował.

– Proszę do mnie zadzwonić w celu ustalenia rekompensaty. Zapamiętałam pański numer rejestracyjny. A tam, o – wskazuję ręką – jest kamera monitoringu, która nagrała całe zdarzenie. Do widzenia.

Podnoszę rower i z całą godnością, na jaką mnie stać, odjeżdżam pośpiesznie, nie dając im czasu na ripostę.

– Proszę posprzątać chodnik! – krzyczę, odwracając się po przejechaniu paru metrów.

Mogło mi się tylko wydawać, że za mną rozległ się śmiech.

Wlokę się po schodach noga za nogą, holując za sobą rower.

– Jeden cukierek, dwa wafelki, trzy krówki, cztery karmelki… – Dla zajęcia myśli z każdym stopniem wizualizuję słodkości, na które sobie pozwolę dzięki kaloriom spalonym podczas tej wspinaczki.

Dobrze, że rower nie ucierpiał w wypadku, bo na myśl o kosztach naprawy aż cała drętwieję, a poza tym musiałabym robić dostawy firmowym samochodem, czego nie cierpię. Kolano przy każdym ruchu piecze coraz bardziej, więc jednak coś sobie uszkodziłam. Mam nadzieję, że tylko skórę, bo nie miałam czasu sprawdzić.

– Dwadzieścia pączków, dwadzieścia jeden eklerków, dwadzieścia dwa ciacha z kremem… – Mam coraz większe problemy z oryginalnością, a podobno mogłabym mówić o słodyczach cały dzień.

Ciekawe, czy pan Kapuśniak odezwie się do mnie izapłaci za wszystko.

Musiałam zadzwonić do restauracji i poprosić o przygotowanie nowego zamówienia, wrócić po nie, dostarczyć klientom i przeprosić za „nieprzewidziane okoliczności na drodze”. Napiwku oczywiście nie dostałam. Do tego specjalnie jechałam inną, dłuższą trasą, bo jakoś nie chciałam się przekonać, czy rzeczywiście posprzątali chodnik z tego bałaganu, jaki narobiliśmy.

– Siedemdziesiąt siedem czekolad, siedemdziesiąt osiem drożdżówek z budyniem… – sapię na ostatnim oddechu, a rower waży już prawie tonę.

Czuję się trochę winna, bo to jednak ja wjechałam wpana Kapuśniaka. Tak po prawdzie, to też nie zapytałam, czy nic mu się nie stało. Może ma alergię na kapustę albo glony?

Z takimi myślami i osiemdziesięcioma ośmioma muffinkami docieram na swoje piętro w kamienicy. Winda psuje się z taką częstotliwością, że równie dobrze mogłoby jej w ogóle nie być. Po drodze zabieram listy ze skrzynki, ale nawet nie chce mi się ich przeglądać. Jestem pewna, że większość to reklamy, ewentualnie wezwania do zapłaty.

Zpowodu miłości do prądu wgniazdku będę musiała niedługo uregulować rachunki…

Otwieram drzwi i wprowadzam rower do mieszkania.

– Cześć, malutkie – witam całe swoje życie upchnięte na niespełna dwudziestu metrach kwadratowych.

Nie licząc skrzypnięcia podłogi pod stopami, odpowiada mi spodziewana cisza. Podczas przeprowadzki ze starego, większego mieszkania zabrałam tylko to, co było niezbędne. W tym trochę pamiątek po mamie, fotografii, a także obrazy jej autorstwa. Co się dało, sprzedałam. Resztę wyrzuciłam. Odkładam klucze do koszyczka na komodzie, przy czym zatrzymuję wzrok na zdjęciu stojącym obok. Uchwyciło dynamikę bujającej się huśtawki i kobietę w kraciastej spódnicy, która patrzy z czułością na szeroki uśmiech huśtającej się dziewczynki.

– Miałam dzisiaj przedziwny wypadek, wiesz? Nic się nie stało. Szkoda tylko, że nie mogę ci o tym opowiedzieć… – Wzdycham ze smutkiem i gładzę opuszkami palców twarz kobiety.

Idę do kuchni, żeby zrobić kawę, ale zaraz po włączeniu czajnika przypominam sobie, że zapomniałam kupić nową. Przeczesuję szafki w poszukiwaniu zapomnianych resztek i mój wzrok pada na puszkę z napisem „ryż”. Kładę ją na blacie i patrzę na nią w zamyśleniu. Puszka wiąże się z pamięcią o mamie – zawiera tajemnicę znalezioną w skrzynce pod jej łóżkiem. To plik niezrealizowanych czeków, każdy na dwanaście tysięcy dolarów. Sądząc po datach, musiała je dostawać przez ostatnie dwadzieścia lat i chować.

– Opowiecie mi kiedyś swoją historię? – zwracam się do zawartości puszki. – Kto was przysłał i dlaczego?

Lubię myśleć, że gdzieś w świecie jest ktoś z rodziny, kto czuwa z oddali. Ostatni czek przyszedł listem poleconym już po pogrzebie, a jako nadawcę podano tylko skrytkę pocztową. Poczta nie ujawnia danych właścicieli takich skrytek, więc nie mam punktu zaczepienia.

Świadomość, że mam te czeki, wręcz parzy. Długo wahałam się, czy mam do nich prawo. Przecież mama musiała mieć jakiś powód, że nie skorzystała z tych pieniędzy nawet podczas swojej choroby. Długi, jakie zaciągnęłyśmy, żeby mogła w bardziej komfortowych warunkach walczyć z rakiem, codzienne opłaty, czesne i do tego jeszcze koszty pogrzebu – to wszystko zostało na mojej głowie. Więc kiedy straciłam poprzednią pracę, a do drzwi zapukali komornik i depresja, zdecydowałam się.

– Myślałam, że mnie aresztują – mówię na wspomnienie, jak głośno waliło mi serce, kiedy podchodziłam do okienka w banku, pełna wątpliwości, czy będę mogła zrealizować czek, a może potraktują mnie jak jakąś oszustkę?

Na szczęście wszystko poszło bezproblemowo. Dla banku kolejna standardowa transakcja, pieniądze po kilku dniach na koncie, a dla mnie wielka rzecz i nieprzespane noce. Wykorzystałam niezbędne minimum z tych pieniędzy, resztę wpłaciłam na lokatę i udaję, że ich tam nie ma. Nie wiem, czy mama pochwaliłaby takie działania, ale w tamtym momencie czułam, że jestem w pułapce bez wyjścia.

Lubię fantazjować, że realizuję je wszystkie. Myśleć, co mogłabym zrobić z takimi pieniędzmi. Potem zamykam puszkę i zastanawiam się, skąd mam wziąć na rachunki. Albo na lepszą kawę.

Schowana pod poduszką komórka nieznośnie wibruje i wybudza z błogiego niebytu. Zaspana czytam wiadomość, choć oczy jeszcze nie do końca potrafią złapać ostrość:

Zapraszam Panią jutro o godzinie 8:00 na rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko asystentki w firmie Cardecki Investment. Proszę o potwierdzenie przybycia.

Siadam na łóżku, nagle wybudzona. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy wysyłałam CV do tej firmy. Wpisuję w wyszukiwarkę nazwę i czytam. Nie jest to z pewnością firma kogucik, wysokość kapitału zakładowego robi wrażenie. Cena akcji również. Z informacji na ich stronie internetowej wynika, że zajmują się działalnością w wielu sektorach.

– Handel, innowacje technologiczne… Nawet budowlanka. – Czytam, przeklikując poszczególne zakładki.

Nachodzi mnie podejrzenie, że zaszła jakaś pomyłka i to nie mnie chcieli zaprosić na rozmowę.

Nawet jeżeli, to będę szła wzaparte iupierała się, że taki SMS to świętość!

Rozczochrana, w ulubionej piżamie, z cieniami pod oczami i obgryzionymi ze stresu paznokciami nie prezentuję się jak asystentka. Nawet stanowisko asystentki sprzątaczki zasługuje na lepszy wizerunek niż ten, który sobą przedstawiam. Poważna firma i poważne stanowisko wymagają równie poważnego image’u.

– Czyli – wzdycham – jeansy i koszulka odpadają. Czas na telefon do przyjaciela. – Po chwili błagalnie zwracam się do telefonu: – Aga! Ratuj!

– Co się stało? – W słuchawce odpowiada mi głos, który z powodzeniem mógłby należeć do prezenterki radiowej.

– Jutro rano mam rozmowę kwalifikacyjną w dużej firmie. Nie chcę tego zepsuć, a nie wiem, co na siebie włożyć. Musisz coś zrobić z moimi paznokciami. No i włosami!

– O dziewiętnastej kończę pracę, więc powinnam być przed dwudziestą u ciebie. – Aga jest jak zawsze konkretna.

Niestety, nie pierwszy raz ubolewam, że nie mogę od niej pożyczyć ubrań, bo nosi rozmiar 36. Natomiast ja wciskam się w 40 tylko w przypadku zawyżonych rozmiarówek.

Agnieszka pojawia się na moim progu równo o dziewiętnastej, obładowana jak obwoźna przekupka. Kuferki, walizeczki i torby wchodzą do mieszkania pierwsze, za nimi metr sześćdziesiąt mojej przyjaciółki plus szpilki. Ma na sobie prostą, ciemnozieloną sukienkę z wiązaniem w pasie, a jej blond włosy do ramion ułożone w nienaganne fale wyglądają, jakby właśnie wyszła z salonu.

No cóż, technicznie rzecz biorąc, tak właśnie jest.

– O rety! Patrząc na ciebie, cieszę się, że przełożyłam ostatnią klientkę i przyszłam wcześniej. Coś ty, dziewczyno, ze sobą zrobiła? – wita mnie od drzwi.

– Też się cieszę, że cię widzę. Tak wygląda klasa ucząco-pracująca. – Krzywię się, bo powód, dla którego ją do siebie wezwałam, jest oczywisty.

– Czyli podsumowując – Aga pracuje ostro nożyczkami przy moich końcówkach – nie pamiętasz, żebyś tam w ogóle wysyłała CV, nie wiesz, jakie są wymagania na to stanowisko, jakie proponują warunki ani o co będą pytali podczas rozmowy, tak?

– Zgadza się. Taka randka w ciemno – żartuję.

– Równie dobrze może to być randka z przystojnym prezesem, który zakocha się w tobie od pierwszego wejrzenia, zabierze z tej nory, którą masz za mieszkanie, i da diamentową kartę bez limitu na wydatki służbowe.

– A nazywał się będzie Christian Grey i zabierze mnie z tej, jak to nazwałaś, nory prosto do swojego pokoju zabaw, gdzie będziemy całymi dniami uprawiać namiętny seks, o którym usłyszy cały świat. – Nawet nie staram się ukryć kpiny w głosie.

– Ty to powiedziałaś, nie ja. Ale prawda jest taka, że przydałoby ci się trochę akcji.

Dlaczego myślę wtym momencie obutelkowozielonych oczach…?

– Przydałaby mi się dobrze płatna praca, nic więcej.

Jakiś czas później zamiatam podłogę z resztek włosów, a Aga krząta się przy stole, rozkładając sprzęt do manicure.

– Paznokcie powinny pasować do stroju, ale znając twój gust, będzie to coś kolorowego, bo jedyne, co masz w stonowanych kolorach, to szare dresy i tę okropną czarną marynarkę. – Mogłabym przysiąc, że aż się wzdrygnęła na myśl o marynarce.

Aga ubiega moje wszelkie obiekcje, podnosząc rękę.

– Nawet nie zaczynaj. French?

W końcu po przejrzeniu niezliczonej ilości wzorników dochodzimy do kompromisu co do moich paznokci. Czuję się, jakby ta decyzja miała wagę reszty mojego życia.

Po eonach piłowania, malowania, suszenia i polerowania słyszę słowa, na które czekałam:

– No, gotowe! Pedicure też chcesz?

Patrzę na Agę, uśmiechając się krzywo.

Po co mi wmarcu zrobione paznokcie ustóp?

– Depilację też mi zaproponujesz? No wiesz, przystojny prezes z niesłabnącą erekcją i te sprawy. – Spoglądam z uśmiechem zadowolenia na francuski manicure. – Mam oczojebne paznokcie, fajnie! – Zamiast białego lakieru Aga pomalowała końcówki różnokolorowymi lakierami neonami.

– Widzę, że ci się podobają. – Uśmiecha się. – Tak myślałam, pasują do ciebie. To teraz odkryjmy potwory z twojej szafy.

Nie zostało nic innego, jak tylko otworzyć puszkę Pandory i wypuścić na świat chmarę moli w towarzystwie plagi braku gustu i funduszy.

– O matko i córko! Ile ty masz kombinezonów? – Zdziwienie w głosie Agi jest ogromne.

– Tak jakbyś mnie nigdy w nich nie widziała. – Prycham. – Przecież kombinezony to moja wielka, jedyna odwzajemniona miłość! – wykrzykuję może z ciut za dużą emfazą. – No co, wolałabyś, żeby to były koty?

Nie trafiam z dowcipem, bo Aga patrzy na mnie z politowaniem, jakby widziała w mojej niedalekiej przyszłości przynajmniej jednego dachowca.

– Dobra, a masz chociaż jakąś sukienkę? – pyta z nadzieją.

Pokazuję z niepewną miną moje dwie sukienki, bo wiem, że jej nadzieja na coś nadającego się do ubrania w mojej szafie szybko pryśnie.

– Hmm, cofam pytanie. Pokaż kombinezony. – Aga wygląda, jakby zaraz miała zacząć się hiperwentylować.

Patrzę na nią z rozbawieniem. Tam, gdzie Agnieszkę cechuje elegancja, wyrafinowany gust i zamiłowanie do wysokich obcasów, ja preferuję praktyczność, dres i trampki. Pomimo wielu rozmów na ten temat i próby wprowadzenia mnie w jej świat nadal nie rozróżniam tipsów od żeli, a mikrodermabrazja jak dla mnie równie dobrze może być gatunkiem egzotycznego ptaka. Podczas gdy Aga rozpieszcza się serią zabiegów w domowym spa, ja wolę wlać do wanny bąbelki i po prostu poczytać książkę.

No cóż, Aga jest idealna pod prawie każdym względem. Natomiast ja jestem… sobą.

Może właśnie bycie przeciwieństwami cementuje naszą przyjaźń.

Przekopanie się przez całą szafę nie zajmuje nam dużo czasu i ostatecznie po wielu ciętych komentarzach Agnieszki na łóżku pozostają do wyboru dwa kombinezony.

– Załóż – zarządza.

Przeglądam się w lustrze z zadowoleniem, bo naprawdę lubię kombinezony. Nie przesadzałam też z tym, że odwzajemniają moją miłość. Nawet Aga musi przyznać, że dobrze na mnie leżą, wyglądają jak szyte na miarę i pasują do figury. Maskują skutecznie te dwa nadmiarowo zjedzone kawałki pizzy, za to uwidaczniają kusząco biust i pupę. Poza tym są stosunkowo rzadko noszone przez inne kobiety, co daje mi poczucie oryginalności, a to lubię.

– Ten! – W końcu pada wyczekiwany przeze mnie werdykt. – Drugi ma fajny dekolt, ale niech przystojny prezes poleci najpierw na twój intelekt. Pokaż, jakie masz buty.

Tutaj nie ma wyboru. Mam jedne czółenka na niewielkim obcasie.

– Dobra, niech będą. Ale jak tylko dostaniesz pierwszą wypłatę z nowej roboty, to idziemy na zakupy. Ja wybieram, ty płacisz. Bezdyskusyjnie!

– Tak jest, szefowo! – Salutuję jej z rozbawieniem.

– To teraz należy tylko mieć nadzieję, że w tym kombinezonie nie zachce ci się siku w trakcie rozmowy.

ROZDZIAŁ 2

Stoję pod budynkiem. Na oko jakieś dwadzieścia kondygnacji, może więcej. O tym, że jest to właściwy adres, informuje logo firmy umieszczone nad wejściem. Wewnątrz wita mnie przyjemny chłód klimatyzacji i luksus eleganckiego wnętrza. Podchodzę do jednej z kobiet siedzących w recepcji, przełykam ślinę i mówię:

– Dzień dobry, zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną do firmy Cardecki Investment, na godzinę ósmą.

– Dzień dobry, proszę podać imię i nazwisko oraz stanowisko.

Moje imię – za każdym razem, kiedy w formalnych sprawach muszę przedstawić się pełnym imieniem, aż się wzdrygam. Mama do końca upierała się, że nazwała mnie pięknie, chociaż sama wolała pieszczotliwie mówić do mnie „moja Idusia”, a Idalią byłam tylko wtedy, kiedy coś przeskrobałam albo szykowała się rozmowa z gatunku tych poważnych, po których zakazuje się dzieciom telewizji i obcina kieszonkowe.

– Idalia Piasecka. Asystentka.

– Chwileczkę. – Podnosi słuchawkę i wybiera krótki numer. – Dzień dobry, przyszła pani Idalia Piasecka na rozmowę kwalifikacyjną. Aha… Rozumiem… – Kobieta obrzuca mnie taksującym spojrzeniem z góry na dół i z powrotem, po czym podnosi brew z niedowierzaniem. – Dobrze, pokieruję.

Odkłada słuchawkę i patrzy na mnie przez chwilę, jakby się zastanawiała, co ma ze mną zrobić. Tak, wiem. Zchęcią założyłabym czarną garsonkę ibiałą bluzeczkę, żeby wyglądać tak ślicznie jak ty. Gdybym tylko takie miała.

– Po lewej stronie jest winda, proszę zeskanować kartę i wybrać piętro dwudzieste szóste. Tam już się pani nie zgubi.

– Dziękuję – mówię, odbierając od niej biały kawałek plastiku.

W kolejce do wind czeka kilku mężczyzn. Wszyscy w garniturach, pod krawatem. Odróżniam się na ich tle jak papuga wśród wron. Cóż, nie jest to niemiłe uczucie. Tylko zaczyna dręczyć mnie przekonanie, że jakakolwiek byłaby to praca, ja po prostu tu nie pasuję.

Jedna z wind rozsuwa się z cichym szumem, a panowie zgodnie z zasadami savoir-vivre puszczają mnie przodem.

– Na które piętro pani jedzie? – pyta jeden z nich.

– Na dwudzieste szóste.

Mam nadzieję, że nacisną za mnie guzik, bo stoję w głębi windy i musiałabym się przeciskać. Dżentelmeni patrzą po sobie ze zdziwieniem.

– Jest pani pewna? Dwudzieste szóste piętro jest na samej górze. Nie można tam tak po prostu wjechać.

– Tak, na pewno. Muszę zeskanować kartę? – Pokazuję biały prostokąt, który dostałam od recepcjonistki.

– Yyy… tak, proszę zeskanować i wcisnąć guzik.

Rozsuwają się, żeby mnie przepuścić. Jakby z obawą, że poproszę, by zrobili to za mnie. Wszyscy wysiadają kilka pięter wcześniej.

– Powodzenia – rzuca ten najbardziej gadatliwy.

W drodze na górę towarzyszy mi już tylko szum windy.

Na dwudziestym szóstym piętrze rzeczywiście nie ma się jak zgubić. Windę od reszty piętra odgradzają szklana ściana i dwóch osiłków wyglądających na secret service, pilnujących dostępu do szklanych drzwi. Może mi się wydaje, ale mam wrażenie, że pod marynarkami widać wybrzuszenie broni. Kiedy wysiadam z windy, ich uwaga skupia się całkowicie na mnie, a ja czuję się, jakbym była bronią masowego rażenia albo miała w torebce upchany kilogram trotylu.

– Dzień dobry, przyszłam na rozmowę kwalifikacyjną. Zostałam pokierowana na to piętro.

Ajak tylko mnie przepuścicie, uwolnię ztorebki spełnienie mokrego snu bioterrorysty, jakie wykiełkowało na jej dnie, na pożywce wpostaci okruchów, paragonów iinnych dawno zapomnianych skarbów. Abu!

Staram się wyglądać poważnie mimo idiotycznych myśli wywoływanych przez stres.

Jeden z osiłków przykłada kartę do czytnika i otwiera przede mną drzwi.

Czy ja już go gdzieś widziałam?

Nie mam czasu się zastanawiać, bo wchodzę do obszernego holu, w którym poza kilkoma dużymi kwiatami w donicach stoją dwa biurka ustawione po prawej stronie kolejnych drzwi, tym razem dwuskrzydłowych. Kliknięcie za mną oznajmia, że droga ucieczki została odcięta. Patrząc na piękne kobiety siedzące za biurkami, jestem jeszcze bardziej świadoma, jak nie pasuję do tego miejsca. Obie z powodzeniem mogłyby być modelkami. Jedna z nich podnosi się na mój widok i wychodzi zza biurka. Garsonka idealnie opina jej ciało, podkreślając figurę klepsydry. Mimo wysokich szpilek długie nogi w cielistych rajstopach suną po wykładzinie jak po wybiegu.

Tutaj powinna być Aga, nie ja.

Kobieta zdążyła mnie już otaksować wzrokiem i chyba wyrobiła sobie opinię, bo wyciąga do mnie rękę z protekcjonalnym uśmiechem.

– Witam, pani Idalio, mam na imię Sylwia. Jestem główną sekretarką prezesa Cardeckiego.

Przyjmuję podaną dłoń i ściskam ją z równie dużą beznamiętnością jak kobieta.

Prezesa – czyli jednak jest jakiś prezes.

Wczoraj śmiałam się z tej myśli, ale dzisiaj nie jest mi już do śmiechu.

– Proszę chwilę zaczekać, sprawdzę, czy pan prezes jest wolny i może panią przyjąć.

Kobieta wraca za biurko tym swoim zmysłowym krokiem i podnosi słuchawkę telefonu.

– Panie prezesie, przyszła pani Idalia Piasecka.

Druga kobieta, może też sekretarka, przygląda mi się spod zmrużonych powiek.

Chyba na nikim nie robię dzisiaj dobrego wrażenia.

– Proszę tędy, pani Idalio.

Kobieta przykłada kartę do klawiatury numerycznej umieszczonej obok dużych drzwi, po czym otwiera jedno skrzydło, robiąc zapraszający gest ręką. Podchodzę na miękkich nogach. Wyobraźnia galopuje. Wczoraj wieczorem przy pożegnaniu Aga dała mi radę, żebym się zawsze uśmiechała, bo nigdy nie wiadomo, kto i kiedy zakocha się w moim uśmiechu. Z braku lepszego pomysłu z zapałem stosuję się do jej słów, tak że policzki pojawiają się w moim polu widzenia. Liczę, że doda mi to pewności siebie, i wchodzę do środka.

Pomieszczenie jest olbrzymie. Spokojnie mogłoby połknąć moje mieszkanie cztery razy. Ściana naprzeciw wejścia została w całości przeszklona, tak więc widać za nią panoramę Warszawy, która nocą musi być prześliczna z tymi wszystkimi światłami. Tam też, centralnie na środku, ustawiono ogromne biurko w kształcie litery C. Fotel jest obrócony tyłem do mnie, ale nie widać, żeby ktoś na nim siedział.

Chyba że prezes jest zgarbionym starcem.

Rozglądam się dalej. Całe biuro urządzono wręcz ascetycznie. Nie ma tutaj nic zbędnego, żadnych ozdób czy osobistych elementów. Kolorystyka skupia się na różnych odcieniach szarości i czerni, sprawiając eleganckie, ale i trochę depresyjne wrażenie. Z prawej strony stoi stół konferencyjny, z lewej – zestaw wypoczynkowy i stolik kawowy, teraz zarzucony jakimiś papierami.

Właśnie przy tym stoliku na fotelu siedzi mężczyzna. Jest do mnie odwrócony profilem, ale nie mam wątpliwości, że to nie starzec. Nieśpiesznie składa dokumenty, które najwyraźniej czytał, odkłada je na stolik i wstaje, zapinając marynarkę. Rusza w moim kierunku. Z każdym jego długim krokiem narasta we mnie uczucie, że coś jest nie tak. Ściska mnie w dołku, a serce zaczyna walić. Kiedy mężczyzna wyciąga do mnie rękę na powitanie, ja nie umiem się ruszyć. Jak skamieniała, nadal z idiotycznym uśmiechem, spoglądam w oczy koloru butelkowej zieleni.

Mężczyzna nie wydaje się ani trochę speszony tym, że nie przyjmuję wyciągniętej ręki.

– Proszę, niech pani siada. Porozmawiajmy.

Gdzie jest ukryta kamera? Co się tutaj dzieje?!

Niepewnie przestępuję z nogi na nogę, ale w końcu decyduję się ruszyć i siadam na kanapie – jak najdalej od niego. Chyba zauważył tę demonstrację, bo uśmiecha się pod nosem. Ten uśmiech znam z naszego poprzedniego spotkania. Wtedy wkurzał mnie tak samo.

– Proszę mi wyjaśnić, o co tutaj chodzi – żądam i aż trzęsę się w środku. – Jeżeli o koszty pralni, to proszę nie marnować swojego cennego czasu! Już mówiłam, to pan powinien zapłacić. Sprowadzenie mnie tutaj pod pretekstem rozmowy kwalifikacyjnej jest mocno nie w porządku. Nadal oczekuję na rekompensatę za zmarnowane jedzenie. Jeżeli to wszystko, to już pójdę.

Wstaję z kanapy, ale on podnosi rękę i zatrzymuje mnie w miejscu słowami:

– Chcę, żeby pani dla mnie pracowała.

– Słucham?

Nie dowierzam swoim uszom.

Pan Kapuśniak chce ze mną pracować? Po tym co się stało?

Zresztą nie powinnam go już nazywać panem Kapuśniakiem. Patrząc na jego pozycję, jest raczej Lordem Plantacji Kapusty i Sałaty. Mimowolnie parskam śmiechem, poziom stresu jest za duży. Chyba uznaje, że śmieszy mnie jego propozycja, i w sumie niedużo się myli.

– Proszę usiąść i dać mi chwilę na wytłumaczenie. Kawy? – proponuje.

– Skoro chce się pan tłumaczyć, proszę bardzo, wysłucham. Za kawę dziękuję, nie będę tutaj tak długo.

Siadam z powrotem z wyniosłą miną, próbując desperacko udawać, że sytuacja mnie nie rusza, a moje ręce się nie trzęsą. Pan Kapuśniak znowu uśmiecha się pod nosem.

– Nie przedstawiłem się jeszcze oficjalnie. Konrad Cardecki, prezes Cardecki Investment. – Nie doczekawszy się reakcji z mojej strony, kontynuuje: – Pani Idalio, na wstępie musimy wyjaśnić sobie nieporozumienie, które, jak widzę, nie pozwala pani wziąć mojej oferty na poważnie. Przepraszam, bo rzeczywiście to mój kierowca stworzył niebezpieczną sytuację na drodze. Mam nadzieję, że nic sobie pani nie zrobiła, jestem gotów pokryć wszelkie koszty opieki medycznej. Zrekompensowałem również restaurację. – Uśmiecha się delikatnie, splatając palce na kolanach. – Przy okazji zjadłem tam ramen i miała pani rację, jest za dobry, żeby się w nim kąpać.

W czasie tego monologu wreszcie mam okazję dokładnie mu się przyjrzeć. Pierwsze, na co przeważnie zwracam uwagę u mężczyzny, to ręce. Pociągają mnie duże i silne dłonie, a prezes ma je właśnie takie, do tego zadbane, z krótko przyciętymi paznokciami. Gestykuluje podczas mówienia. Oceniam, że jest po trzydziestce – nie wiem, czy osiągnięcie takiego stanowiska w tym wieku to coś nadzwyczajnego. Marynarka może zakłamywać jego figurę, ale z twardą klatką piersiową miałam okazję zapoznać się z bliska. Brązowe włosy ma krócej przycięte na bokach, a dłuższe u góry. W twarzy wyróżniają się jego oczy, nadal tak fascynujące, jak zapamiętałam. Kwadratowa szczęka, gładko ogolona – to pamiętam z ostatniego spotkania. Teraz zauważam, że nos ma trochę krzywy, jak po złamaniu, co jednak w żaden sposób nie odejmuje mu męskości.

Zpewnością nie musi przedstawiać się jako prezes korporacji, żeby kobiety dostawały rumieńców.

Prezes kontynuuje, choć nie jestem w stanie stwierdzić, czy nie przegapiłam czegoś z tego, co mówił.

– …że nie chciałbym, żeby była między nami jakaś niechęć. Proponuję pani stanowisko mojej asystentki, a to oznacza ścisłą współpracę. Współpracę i zaufanie, które działa w obie strony. – Rozkłada dłonie i wzrusza lekko jednym ramieniem, jakby chciał powiedzieć, że to oczywistość. – Jeżeli będzie pani nastawiona do mnie niechętnie, to nawet nie mam po co przedstawiać pani warunków i możemy od razu skończyć to spotkanie.

Prezes patrzy na mnie wyczekująco.

Chyba nadszedł czas, żeby się odezwać.

Odchrząkuję, bo nagle zaschło mi w gardle.

– Cieszę się, że uznaje pan swoją winę w tym, co się stało. Mleko, a raczej ramen, już się rozlało, nie ma więc po co do tego wracać. Tym bardziej że zapłacił pan właścicielowi i jak rozumiem, nie ma wobec mnie żadnych roszczeń. Możemy więc uznać sprawę za zamkniętą. – Teraz ja wyciągam do niego rękę, mówiąc: – Zgoda.

Ujmuje moją dłoń i potrząsa, a spojrzenie jego oczu… Z trudem odwracam wzrok.

– Zgoda – powtarza za mną z zadowoleniem. – Przejdźmy zatem do propozycji pracy.

Zamyśla się na chwilę, jakby szukał właściwych słów.

– Pani Idalio…

Teraz ja go powstrzymuję.

– Proszę mnie nie nazywać Idalią, nie lubię tego. Ida wystarczy.

– Dobrze, Ido, zgadzam się całkowicie z punktem pierwszym. – Z łatwością przechodzi na ty.

Uśmiecha się przy tym tak, że w jednym policzku pokazuje mu się dołek.

Mam ochotę puknąć się w głowę za to, że nie powiedziałam „pani Ida wystarczy”, bo zasugerowałam, że zgadzam się, by zwracał się do mnie nieformalnie.

Jego uśmiech jest wkurzający. Irozbrajający. Ale głównie wkurzający!

– Zapewne zastanawiasz się, dlaczego chcę, żebyś została moją asystentką. Nie poznaliśmy się w sprzyjających warunkach. Twoje kwalifikacje też nie wydają się wystarczające.

– Co ja tutaj w takim razie robię? – zadaję najbardziej oczywiste z pytań.

– Niedługo będziesz miała dyplom z zarządzania, więc jakąś część potrzebnej wiedzy teoretycznej posiadasz. A praktyka, cóż… to kwestia czasu. Dla mnie ważniejsze jest to, czego nie da się nauczyć z książek ani nawet podczas kilku lat pracy w firmie. – Robi z palców piramidkę i stuka nimi o siebie, jakby w zamyśleniu. – Mówię o umiejętności mówienia prezesowi „nie”.

Moje brwi wędrują do góry w zdziwieniu.

– „Tak, panie prezesie. Oczywiście, panie prezesie. Dobrze, panie prezesie” – papuguje uniżonym tonem. – Mam wokół siebie wystarczająco dużo współpracowników prześcigających się w zapewnianiu o lojalności, mojej nieomylności i generalnie wchodzących mi na każdym kroku w dupę bez wazeliny. Potrzebuję kogoś prawdziwego, kto nie będzie się bał powiedzieć, kiedy przekraczam granice, podejmuję złą decyzję albo po prostu mam się zamknąć. Twoja pyskówka na ulicy była bardzo odświeżająca. Jeżeli potrafisz, kiedy trzeba, sprowadzać mnie na ziemię i dostawać za to wypłatę, to ta praca jest twoja. – Wskazuje na mnie palcem z uśmiechem.

Dlaczego poczułam, jak gdyby mnie właśnie dotknął?

Nadal patrzę na niego, jakby zamienił się w butelkowozielonego ufoludka z dwiema antenkami.

– Chcę się upewnić, że zrozumiałam. Mam nigdy nie wypowiadać słów: „Dobrze, panie prezesie”?

– Oczywiście nie tylko na tym będzie polegała ta praca – odpowiada ze śmiechem. – Standardowe obowiązki asystentki też wchodzą w zakres. Zarządzanie grafikiem, uczestniczenie w spotkaniach, notatki, wyszukiwanie informacji, analiza rynku… Wyjazdy służbowe. Czy to problem?

– Nie, chyba nie – mówię, na co podaje mi jeden z dokumentów leżących na stoliku.

– Tutaj jest umowa. Zapoznaj się z nią i zapisami dotyczącymi twoich obowiązków. Dam ci chwilę.

Zostawia mnie samą przy stoliku. Jako pierwszej szukam informacji o kwocie wynagrodzenia. Przejeżdżam palcem po cyfrach. I jeszcze raz, z niedowierzaniem.

Opsiakostka!

Prezes chyba domyślił się, na co patrzę, bo rzuca:

– Na stronie czwartej jest mowa o premii i dodatkach. – Po czym wraca do gapienia się w jeden z trzech ekranów ustawionych na biurku, jakby mnie tu w ogóle nie było.

Prywatna opieka medyczna, kierowca i samochód do dyspozycji w razie potrzeby, służbowa komórka, laptop – wszystko brzmi jak z bajki. Czytam powoli, skupiając się na szczegółach, gotowa rzucić się do ucieczki na wzmiankę o red roomie. Nie znajduję jednak nic podejrzanego. Zakres obowiązków jest opisany dosyć szczegółowo i nie wybiega ponad to, czego spodziewałam się po stanowisku asystentki prezesa.

– Masz jakieś pytania?

– Moje studia mogą kolidować z pracą.

Dyplom z zarządzania nie jest może niezbędny do zrealizowania mojego marzenia, czyli otworzenia własnej kawiarni, ale chcę bez komplikacji skończyć to, co zaczęłam.

– Ukończenie przez ciebie studiów jest też w moim interesie, więc będę cię wspierał, jak tylko mogę.

– Dziękuję. – Nie wiem, co innego mogłabym powiedzieć na taką deklarację.

Przyglądam się jeszcze chwilę umowie, walcząc ze sobą, ale muszę wypowiedzieć to, co cały czas chodzi mi po głowie.

– Nie interesuje mnie praca asystentki do łóżka.

Czekam na jego reakcję, walcząc z potrzebą zakrycia twarzy dłońmi. Teraz chyba mnie wyrosły na głowie antenki, bo prezes podchodzi i patrzy, jakbym przyleciała z Marsa.

Amoże zWenus?

– Skąd w ogóle taki pomysł? Nie zatrudniam cię dla seksu. Uważasz, że zadawałbym sobie tyle trudu tylko po to, żeby zaciągnąć cię do łóżka? – mówi częściowo rozśmieszony, a częściowo zniesmaczony. – Czy wyglądam na desperata, który musi uciekać się do takich sztuczek, żeby zdobyć kobietę?

Podniesiona do góry brew i uśmiech samozadowolenia sugerują, że pan Kapuśniak jest w pełni świadomy swoich atutów, a jego ego w tym zakresie mogłoby wypełnić cały pokój.

Ciekawe do czyich obowiązków należy zarządzanie grafikiem randek? – tego pytania nie mam odwagi zadać na głos i obym nigdy nie poznała odpowiedzi.

– OK, musiałam to powiedzieć. – Wzruszam ramionami, bo przecież co w tym dziwnego, żeby rozmawiać z przyszłym szefem o seksie na rozmowie kwalifikacyjnej.

Norma.

– Rozumiem – mówi, choć nadal wygląda na trochę zszokowanego i rozbawionego. – Czy masz jeszcze jakieś pytania albo uwagi?

– Do kiedy mam czas, żeby się zastanowić?

Prezes kręci głową.

– Teraz albo nigdy. Potrzebuję osoby, która podejmuje decyzje bez konieczności rozkładania ich na czynniki pierwsze. Decyduj.

Patrzy na mnie uważnie, przekrzywiając głowę. Czeka na decyzję, a jego oczy hipnotyzują, wciągają i mamią. Widzę, a raczej wyobrażam sobie w jego spojrzeniu rzeczy, o których nie chcę, nie powinnam myśleć. Przeklinam w duchu.

Niech cię, Aga, ite twoje pomysły!

Mrugam gwałtownie, próbując wyzwolić się z czaru mężczyzny siedzącego przede mną. Spoglądam znowu na umowę i kwotę widniejącą na pierwszej stronie.

Chcesz być idiotką, która zaprzepaści taką szansę, bo nowy szef jest odrobinę zbyt przystojny?

Drapię się w nos.

– Posprzątaliście chodnik? – pytam niby bez związku.

Prezes uśmiecha się triumfalnie, jakby czekał na to pytanie.

– Tak, posprzątaliśmy wszystko z chodnika. Wyglądał nawet lepiej niż przed naszą kraksą.

Po raz pierwszy odwzajemniam uśmiech, czując, że nie powinno mi się to tak bardzo podobać.

– Mam warunek. Nie będę musiała nosić do pracy mundurka.

– Wyjaśnij, co masz na myśli, mówiąc mundurek.

– Czarna marynareczka, żakiecik, garsonka, biała bluzeczka, szpileczki… Cały ten zestaw. Jeżeli sytuacja i dress code będą tego wymagały, to owszem, założę, ale nie na co dzień do biura.

W głowie już planuję wydanie części pieniędzy z czeku na odpowiednie ubranie.

– W porządku. Nie nalegam, ale czy jest jakiś powód, dla którego nie podoba ci się taki ubiór?

– Widziałam pana sekretarki przed drzwiami i nie chcę presji ubierania się tak na co dzień.

Prezes kiwa po prostu głową.

– Dobrze, czy jeszcze coś?

– Tak, poproszę długopis – mówię z uśmiechem, a w brzuchu czuję wielką radość i ekscytację z szansy na nowe życie.

Prezes przynosi mi ciężki srebrny długopis wyglądający na drogi. Znajduję ostatnią stronę i podpisuję się zamaszyście. Jego podpis i pieczątka już tam widnieją, jakby był pewny, że też podpiszę. Drugi podpis składam na kolejnym egzemplarzu i tak oto pan Kapuśniak zostaje moim szefem.

– Od kiedy chcesz zacząć? – pyta.

– Myślę, że od przyszłego tygodnia. Nie chcę robić w restauracji problemów, znikając z dnia na dzień. Mam umowę zlecenie, więc raczej nie powinno być problemów.

– Dobrze. Tutaj masz mój numer telefonu. – Podaje mi wizytówkę. – Dzwoń bezpośrednio do mnie w każdej sprawie.

– Dziękuję. Będziemy w kontakcie. – Kiwam mu głową i nagle czuję się znowu niezręcznie, więc ruszam w stronę drzwi.

– Ida?

Odwracam się, żeby popatrzeć na niego pytająco.

– Masz teraz jakieś plany?

– Chciałam jechać do restauracji złożyć wypowiedzenie…

– Poświęć mi trochę czasu, chciałbym cię gdzieś zabrać.

Wydawnictwo Szósty Zmysł

Grupa Wydawnicza Papierowy Księżyc

skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12

tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21

e-mail: [email protected]

www.szostyzmysl.com.pl