Zanim zawisły psy - Jens Henrik Jensen - ebook + książka

Zanim zawisły psy ebook

Jens Henrik Jensen

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Człowiek zagadka

Niels Oxen, były żołnierz duńskich sił specjalnych, wielokrotnie odznaczany za odwagę, po powrocie z ostatniej misji w Afganistanie zamieszkał w jednej z dzielnic Kopenhagi. Tam wegetuje dręczony syndromem stresu pourazowego, utrzymując się ze zbierania butelek. Jedynym towarzyszem jego parszywego życia jest pies - tylko jemu ufa, tylko jego obecność toleruje. Pewnego dnia postanawia uwolnić się od wewnętrznych demonów i zaszyć się w głuszy, w lasach północnej Jutlandii. Niestety, szybko się okazuje, że wybrał najgorsze z możliwych miejsc.

Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie wpływowy polityk, właściciel pobliskiego zamku, Oxen staje się głównym podejrzanym. Zaczyna się prawdziwy koszmar.

Wbrew swojej woli zostaje wciągnięty w wir śledztwa. Wspólnie z agentką Margrethe Franck odkrywa kolejne części przerażającej układanki. Okazuje się, że niewyjaśnionych zabójstw było znacznie więcej. Łączy je jeden element: morderca zapowiadał swoje przybycie w szczególny, niezwykle makabryczny sposób...

Czy Nielsowi i Margrethe uda się powstrzymać falę zbrodni i dotrzeć do sedna ich tajemnicy? Czy Oxen oczyści się z podejrzeń? Kto tak naprawdę stoi za serią okrutnych morderstw?

Pierwsza część trylogii Oxen to inteligentna, intrygująca, mroczna opowieść, która na długo zapadnie Ci w pamięć. Czytaj i... czekaj na więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 556

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jens Henrik Jensen

Zanim zawisły psy

Tytuł oryginału: De hængte hunde

Tłumaczenie: Edyta Stępkowska

ISBN: 978-83-283-2647-7

© Jens Henrik Jensen og JP/Politikens Hus A/S København 2012

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Polish edition copyright © 2017 by Helion SA

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniej­szej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficz­ną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Rozdział 1.

Zwierzę wyglądało, jakby wyciągnęło szyję, rozpaczliwie próbując jeszcze ten jeden, ostatni raz powąchać, jak pachnie życie. Na próżno. Nie udało mu się zbliżyć sznupy do delikatnych płatków kwiatu migdałowca nad jego głową.

W nieśmiałym jeszcze świetle wschodzącego słońca widać było rozczarowanie w jego matowych oczach. Walkę o życie przegrał już dawno temu. Minęło wiele godzin od chwili, gdy swoim ciężarem zacisnął pętlę wokół własnej szyi.

Ostry, lutowy wiatr znad jeziora Embalse del Guadalhorce-Guadalteba poruszał bezwładnym ciałem psa, kołysząc nim łagodnie na boki. Chmura oderwanych od gałęzi kwiatków wirowała w powietrzu, jakby z nieba sypnęło płatkami śniegu delikatnie muśniętych różem.

Jeden płatek spoczął na języku psa jak spóźniony pocałunek łaski.

Światło powoli przedzierało się przez rozkołysaną kwiecistą zasłonę i brązowy kształt nabierał wyrazistości. Duży pies. Rottweiler. Samiec.

Trochę wyżej na zboczu, za zagajnikiem drzew migdałowych i kępą wysokich sosen stało gospodarstwo. Wszystkie zabudowania były białe. Napis na tabliczce przy furtce z kutego żelaza głosił: Finca Frederiksen.

Miejscowi — których kilku wciąż jeszcze tu żyło pomimo inwazji bogaczy z zagranicy — znali majątek z baśniowym widokiem pod dawną nazwą Finca Fernandez. Nowa nazwa, Frederiksen, pochodziła pewnie ze szwedzkiego albo z norweskiego, albo może niemieckiego czy duńskiego. Nowi mieszkańcy, którzy wprowadzili się do rezydencji nad jeziorem jakieś cztery, pięć lat temu, pochodzili w każdym razie z jakiegoś kraju na północy kontynentu. To zresztą nieważne, skąd przyjechali. Zmieniając nazwę, okazali brak poszanowania dla miejscowej tradycji i nikt nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Przyjezdnych i bogatych jedynie tolerowano. Żyli sobie schowani za wysokimi ogrodzeniami i właściwie nie uczestniczyli w życiu lokalnej społeczności.

Tuż po północy właściciel finki Hannibal Frederiksen wyszedł przed dom i zawołał swojego psa. Zwierzę nie przybiegało. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by Señor nie wrócił do domu po codziennej późnej rundce. Hannibal poważnie się zaniepokoił.  

Całą noc źle spał. Rano, o siódmej, wstał, ubrał się po cichu, starając się nie zbudzić żony, i raz jeszcze wyszedł, by przywoływać i szukać swojego psa.

Kiedy pół godziny później dotarł do ostatniego rzędu drzew w migdałowym zagajniku, zrozumiał, dlaczego Señor nie wrócił.

Długo nie był w stanie się poruszyć.

Rozdział 2.

Odruchowo omiatał otoczenie spojrzeniem niczym radar i wyglądał przez to jak pospolity złodziejaszek. Nałożył kaptur na czapkę z daszkiem i znowu się rozejrzał. W prawo, w lewo, z tyłu. I od nowa. Ostatecznie pokonanie wysokiego ogrodzenia okazało się banalnie proste, a biały samojed posłusznie wykonał komendę — położył się w cieniu pod murem i stał się prawie niewidoczny.

Zeskoczył i wylądował na nogach. Może nie tak sprawnie jak kiedyś, stwierdził, ale mimo wszystko udało mu się utrzymać równowagę. Pewnym krokiem ruszył w kierunku najbliższego kontenera. Na trójkątny, metalowy uchwyt o zaokrąglonych kątach nałożył własny uchwyt domowej roboty. Przekręcił w lewo i otwarł ciężkie wieko.

Za pierwszym razem było to przeżycie bolesne. Dosłownie przekraczał wytyczoną przez kogoś granicę i wdzierał się na nieznane terytorium. Mentalnie zaś odczuł to jak ostateczne upodlenie i na kilka sekund stracił zdolność do jakiegokolwiek działania. Upokorzenie wgryzało się w jego ciało jak pasożyt. I pozostało w nim, siejąc spustoszenie jeszcze przez kilka tygodni.

Później to uczucie zniknęło i pozostał tylko jeden twardy fakt: jesteś głodny, więc musisz coś zjeść.

Przeczołgał się na drugą, wstydliwą stronę społeczeństwa dobrobytu, a tam przesyt objawił mu się niczym skrzynia pełna lśniącego złota. W pierwszym kontenerze były warzywa.

Włączył latarkę i zaczął poszukiwania. Zawsze, kiedy to robił, przed oczami stawały mu sceny z zakupów w sobotnie przedpołudnie, gdy w sklepie tłoczyły się całe rodziny z hałasującymi dziećmi. Teraz robił to samo, tylko bez koszyka na zakupy i dziecka w spacerowym wózku. Obecnie zaopatrywał się pod wpływem impulsu.

Ogórek? A czemu nie. Pomidory? Bo ja wiem… To może sałata? Wspaniale. Cebula? Okej. I oczywiście ziemniaki.

Wszystko trafiało wprost do pojemnego plecaka. Na koniec pudełko pieczarek, przeterminowanych o trzy dni.

Wyczołgał się na zewnątrz, otwarł następny kontener i wskoczył do środka. Produkty mięsne do utylizacji. W szczelnie zamkniętym mięsie leżącym w ciemności mogły się pojawić drobnoustroje, ale to go nie zrażało. Wiedział, że wystarczy zachować szczególną ostrożność podczas przyrządzania mięsa. W świetle latarki uważnie przyglądał się kolejnym porcjom, obracając je z każdej strony i orzekając kciukiem w górę albo do dołu. No dobrze, zatem wygląda na to, że jutro będą mielone. Z podsmażoną cebulką, dodał po zastanowieniu.

Z radością kradł i zjadał rzeczy, których jego rodacy za żadne skarby nie wzięliby do ust. Wszystko, co przeterminowało się o dzień, dwa albo trzy dni, między innymi dlatego, że Duńczycy mieli w zwyczaju sięgać w głąb sklepowych półek i wybierać towary najświeższe zamiast tych z samego przodu, o krótszym okresie ważności. W ten boleśnie prosty sposób każdy przyczynia się do marnotrawienia całej masy pełnowartościowej żywności. I dlatego to, co właśnie robi, wcale nie jest przestępstwem.

Wsunął do plecaka pół kilograma farszu. Został zawodowym freeganinem.

Tak to nazywają młodzi. Na ten pomysł wpadł po tym, jak podsłuchał rozmowę dwóch małolatów na przystanku. Najpierw znalazł stronę internetową, a potem grupę na Facebooku, gdzie młodzi ludzie dzielili się radami i polecali sobie najlepsze miejsca do nurkowania. Dlatego znalazł się właśnie tutaj — na tyłach dyskontu spożywczego w północno-zachodniej części Kopenhagi.

Dla niego to była konieczność. Ostatnie pieniądze z konta wydał dawno, dawno temu. Od kilku miesięcy na czynsz zarabiał, zbierając butelki i pomagając skurwielowi, od którego wynajmował mieszkanie, w drobnych naprawach podupadającego domu.

Zawsze było tak samo. Co wieczór, gdy robiło się ciemno, wyruszał na niekończące się poszukiwania znanymi już szlakami. Tego dnia, który właśnie się kończył, na butelkach zarobił prawie sto koron. Zaczął od miejsc, gdzie uwielbiają przesiadywać pijaczki w Utterslev, stamtąd skierował się w stronę cmentarza w Bispebjergu, dalej ruszył w dół do Fælledparken i Sortedams Sø i z powrotem w górę, do Nordhavn. Znał w tym mieście każdą pijacką miejscówkę. Od parkowych ławek po podziemne parkingi i wiaty przystanków. Pod osłoną nocy, butelka do butelki, korona do korony.

Wyskoczył z kontenera i już miał się włamać do trzeciego w szeregu, żeby zaopatrzyć się w jajka i może jakiś ser, kiedy ktoś krzyknął:

— A ty co tu, kurwa, robisz? — Zza pierwszego kontenera wyłoniły się dwie postacie. Jedna niska i szeroka, druga wysoka i chuda. Nie słyszał ich, jak przechodzili przez ogrodzenie.

— Halo! Do ciebie mówię, głuchy jesteś? A może głupi? To nasz teren. Zjeżdżaj stąd albo dostaniesz wpierdol, zasrany menelu.

Ten szeroki przybrał groźną pozę z uniesionymi pięściami.

Kiedy wyskakiwał z kontenera, kaptur musiał mu się zsunąć z czapki, bo szeroki dodał udawanie słodkim głosem:

— Jeee, patrzcie go, ma kucyka! Przecież to dziewczynka z kucykiem. Zawsze marzyłem, żeby wyruchać taką z kucykami metalowym drągiem.

Przez chwilę stał niezdecydowany. Podniesione, piskliwe głosy przekrzykiwały się w jego głowie, jednocześnie czuł, jak napinają mu się mięśnie w całym ciele.

— No chodź, kucyku — szczebiotał szeroki.

— Zostaw go — chudy mruknął cicho do kolegi, a potem podkręcił głośność: — Halo, słyszałeś? My tu rządzimy, więc ostatni raz ci radzę, żebyś spierdalał, skurwysynie.

Decyzja zapadła. Nałożył kaptur, plecak przewiesił przez ramię i skulił się potulnie.

— Jasne, sorry… Już mnie nie ma.

Szeroki nie odpuszczał.

— Czy mnie uszy nie mylą? Powiedziałeś „przepraszam”, kucyku?

— Przepraszam. Wybaczcie mi.

Jak zlękniony kundel, szerokim łukiem wyminął dwie groźne postacie, złapał się ogrodzenia, wspiął i zeskoczył na drugą stronę.

Pojedynczym gwizdnięciem obudził psa i zniknęli razem w ciemności.

Pochwalił się w myślach, idąc spokojnie chodnikiem do domu z psem przy nodze. Samo to, że potrafił podjąć decyzję na podstawie jakiejś namiastki rozważnej analizy, było wielkim sukcesem.

— No i co powiesz, Whitey? Czy to nie było dobre? A trzeba przyznać, że byli wyjątkowo zaczepni. Musiałbyś ich słyszeć. Dwaj gówniarze.

Pies go wysłuchał i pokiwał głową.  

Frontowe drzwi do mieszkania w sutenerze były pogrążone w mroku i zabite deskami. Tak było, odkąd się wprowadził do tego zacnego lokum całą wieczność temu.

Przemknął przez bramę i wszedł tylnymi schodami.

Drzwi szurały po cementowej podłodze i trzeba było mocno pociągnąć, żeby je otworzyć. W przedpokoju rzucił okiem na stale rosnący stos reklam i gazet.

Dawno temu, w innym życiu i w innym przedpokoju, sortował korespondencję. Ba, z początku nawet ją otwierał.

Nie bardzo pamiętał, kiedy przestał otwierać listy, które do niego przychodziły. Nie zauważył, by cokolwiek się w związku z tym zmieniło. Nigdy nie czekał na żaden list, a odkąd tu mieszka, nigdy żadnego nie dostał. Z jednego prostego powodu — nie poinformował reszty społeczeństwa, że się przeprowadził.

— Do środka, Whitey.

Pies posłusznie wszedł do mieszkania, przeszedł przez otwarte drzwi, wskoczył na kanapę i położył się, ciężko wzdychając.

On z kolei w mikroskopijnym aneksie kuchennym wypakował jedzenie. Po drodze do pokoju zrzucił z siebie kurtkę, a potem bluzę. Buty kopnął w kąt i opadł na kanapę obok Mr. White’a, bo tak brzmiało pełne imię jego towarzysza. Kiedy zwracając się do psa, używał niepozornego słówka „mister”, jego prośba albo cała ich rozmowa stawała się po staroświecku uprzejma i pełna wzajemnego szacunku. Whitey miało oddziaływanie dokładnie odwrotne — nadawało rozmowie charakter nieformalny, choć mógł również używać prozaicznego White.

To był owocny wieczór. Dwaj nabuzowani kretyni, którzy nie pozwolili mu zaopatrzyć się w jajka i ser, tylko częściowo go zepsuli.

Włączył telewizor i przez chwilę skakał po kanałach, aż na Animal Planet trafił na film, w którym stado sępów pastwiło się nad jakąś padliną gdzieś w Serengeti.

Zaraz się podniesie i pójdzie zrobić im obu kanapkę z pasztetem.

Jeszcze przez kilka minut obserwował rozgrywający się w Afryce dramat, aż się zamyślił i jego wzrok powędrował na swoje stałe miejsce na brudnobiałej ścianie, do której dwiema pinezkami przyczepił wycinek z gazety. Tytuł artykułu i wstęp znał na pamięć.

Wycinek wisiał tu od bardzo, bardzo dawna, ale on wciąż się zastanawiał. Czy to może być rozwiązanie?

Czy to przyniesie mu śmierć, czy wyzwolenie? A może litościwie uda mu się wylądować gdzieś pomiędzy?

Rozdział 3.

Ciężka, żelazna brama do Finki Frederiksen automatycznie się odsunęła, kiedy Hannibal Frederiksen wcisnął guzik pilota. Skręcił w lewo i znacznie przyśpieszył na drodze wiodącej w dół zbocza.

W normalnych okolicznościach sprawiłoby mu to przyjemność, lubił jeździć samochodem. Potężny silnik antracytowego mercedesa CLS 350 chętnie podjął wyzwanie i automatyczna skrzynia biegów płynnie prowadziła go w dół prostą drogą, zanim zaczęły się zakręty.

Po lewej widział, jak morze kwiatów spływa do jeziora. Pod wpływem impulsu wcisnął hamulec i zatrzymał się na poboczu.

Jeszcze tylko kilka dni można cieszyć oczy widokiem kwitnących drzew migdałowych. Już piąty rok dane mu jest podziwiać to cudo. Ludzie z całego świata jeździli o tej porze roku w różne części Hiszpanii podziwiać nieziemską urodę tych drzew. Jego własny migdałowy zagajnik na końcu należącej do niego ziemi przy brzegu Embalse del Guadalhorce-Guadalteba dosłownie zlewał się z połyskującą taflą wody, tego dnia spokojną, jakby była odlana z cyny.

Poczuł, jak ciarki przechodzą mu wzdłuż kręgosłupa.

Kwiatowy dywan skrywał tajemnicę. Minęły dwa tygodnie. Żonie nie powiedział, co znalazł tamtego ranka w głębi zagajnika. Nie była dość silna, by udźwignąć taką prawdę.

Niestety, wcale nie było pewne, czy on sam jest wystarczająco silny. Wszystko, co się stało przed tym… A potem Señor dyndający na wietrze… Od tamtej pory nie potrafił myśleć o niczym innym. Jeszcze niedawno był taki jak w czasach młodości — rzutki, bystry i nieugięty. A teraz ostatnie wydarzenia tak go przytłaczały, że prawie nie potrafił jasno myśleć.

Ponownie zjechał na jezdnię i samochód, jadąc z górki, szybko nabierał prędkości. To właśnie z powodu tego cholernego strachu i niezdecydowania jechał odebrać z lotniska w Maladze swojego gościa. Mieli na spokojnie zastanowić się nad tym, co ostatnio spędzało mu sen z powiek.

Kiedy dotarł do skalnego nawisu, gwałtownie wyhamował. Ostry zakręt w prawo był pierwszym na drodze, która od tego momentu wiła się serpentyną z ostrymi skrętami do samej doliny na dole. Nie lubił głębokich zakrętów na tym odcinku drogi i zawsze w tym miejscu zwalniał. Wolał długie proste w otwartej przestrzeni. Rany, a może to też oznaka, że się starzeje i staje się ostrożny?

Przez jakiś czas jechał, rozmyślając o swojej młodości, która przeminęła, i akurat w trakcie pierwszego ostrego zakrętu poczuł szarpnięcie. Usłyszał z tyłu huk i odgłos wgniatanego metalu, a uderzenie było tak silne, że pas bezpieczeństwa się zablokował i przycisnął mu pierś do fotela.

Z przerażeniem spojrzał w lusterko wsteczne. Mały, czerwony samochód, kierowca musiał stracić panowanie nad kierownicą i stuknął go od tyłu. Jego ubezpieczyciel powinien to pokryć. Zwolnił, żeby się zatrzymać, i zachował nawet na tyle przytomności, że wcześniej dał znak migaczem. Tu zaraz jest mały, trawiasty placyk, więc będą mogli…

Znowu huk i znów silne szarpnięcie. Co do cholery?

Poczuł teraz, że kolana mu drgają i nie jest w stanie nad nimi zapanować. Że dłonie kurczowo ściskają kierownicę, a samochód zjechał kawałek z jezdni, ale szybko udało mu się na nią wrócić.

Ten człowiek zrobił to celowo. Czerwony samochód celowo w niego uderzył. Musi go zgubić.

Wbił wzrok w jezdnię przed sobą i odcinek prostej do następnego zakrętu pokonał na pełnym gazie. Serce tak mu waliło, że w całym ciele czuł jego dudnienie. Zerknął w lusterko. Udało mu się oddalić. Ale teraz musiał ostro hamować, bo zakręt był tuż-tuż. Samochód zatoczył się lekko, ale w zakręt wszedł prawidłowo i nie tracąc zbytnio prędkości.

Kilka sekund później mały, czerwony samochód znowu siedział mu na ogonie. I znów go staranował — po raz trzeci. Zbocze góry i balustrada mignęły mu przed oczami. Co prawda udało mu się kawałek uciec na kolejnej prostej, ale przez to w następny zakręt wszedł ze zbyt dużą prędkością. Zanim wyhamował ciężkim pojazdem, przednie koła wjechały na pobocze wewnętrzne. W lusterku bocznym mignęło coś czerwonego i po chwili znów rozległ się huk, a pas wcisnął mu się w pierś. Kłykcie miał białe. Dziwne, że zwrócił na to uwagę w takiej sytuacji.

Po chwili czerwony samochód znowu się pojawił. Tym razem uderzył w bok i wielki mercedes zboczył z kursu.

Poczuł w ustach smak krwi. Może przegryzł sobie wargę? Usiłował wyprostować kierownicę dokładnie w momencie następnego uderzenia. Środkowy pas jezdni znikł mu z pola widzenia. Ostro skręcił kierownicą w lewo i zaraz potem odbił w prawo. Nie panował nad samochodem. Wymykał mu się. W lewo. Coraz bliżej zewnętrznej krawędzi jezdni. Coraz bliżej białych barierek.

Samego uderzenia właściwie nie poczuł. Już szybował swoim samochodem. W stanie nieważkości, bez kontaktu z podłożem. Kierownica lekka jak płatek śniegu. Przednią szybę wypełnił błękit nieba. On leciał dalej, a jego ciało zamarzało na lód.

Kierowca czerwonego samochodu gwałtownie zahamował. Wyskoczył jak oparzony i zdążył jeszcze zobaczyć, jak wielki mercedes, niczym szmaciana lalka, opada w głąb doliny. Wóz robił salta, obijał się o skaliste zbocze, a potem przeorał mały lasek, nim zatrzymał się na równinie tuż przed dnem doliny.

Nie było żadnego wybuchu ani płomieni jak na filmach. Kiedy kurz opadł, wrak leżał zupełnie nieruchomo, ciemna, poskręcana, milcząca kupa żelastwa.

Kierowca wrócił do samochodu i czerwony wóz spokojnie wjechał w kolejny głęboki zakręt.

W tym momencie cudzoziemiec z Danii Hannibal Frederiksen od dawna nie żył. Kiedy antracytowy mercedes uderzył w pierwszy skalny uskok, kark mężczyzny złamał się z gruchotem.

Rozdział 4.

To była jakaś nędzna podróbka wiosny. Czuł się oszukany. Krajobraz, który przewijał się za brudną szybą pociągu, był nadal uderzająco brunatny i nagi.

Siedział wyprostowany, starą wojskową czapkę w kolorze khaki naciągnął na czoło. Mr. White trzymał straż ze swojego miejsca na podłodze między jego nogami. Obaj czuli się jak osaczeni przez tłum pasażerów zdających się emanować niezłomnym optymizmem, jakby wierzyli, że pociąg wiezie ich ku nowym, lepszym czasom.

Ci, którzy w imprezowych nastrojach wsiedli w Hadsten i Langå, wysiedli w Randers. W Hobro wsiedli nowi, a w Arden dosiadła się cała zwarta grupa, gramoląc się do środka ze swoimi czerwonymi flagami i szeleszczącymi siatkami.

Był pierwszy maja, więc niby wiosna. I międzynarodowy dzień walki o prawa ludzi pracy.

— „Wkrótce świt nastanie, już jaśnieje na wschodzie, do pracy ruszajmy, ramię w ramię, bracia”. Na zdrowie — i niech to szlag!

Ciekawe, o co walczą. Poza tym, żeby w ogóle znaleźć pracę. Czy w Danii w ogóle są jeszcze prawdziwi robotnicy? Czy nie jest tak, że całą harówę przerzucono na barki tanich robotników z Azji?

— „…do pracy, na życie lub śmierć!” — Tyle że kiedy rozejrzał się ukradkiem, okazało się, że w przedziale nie ma zawziętych twarzy i nikt nie wymachuje zaciśniętymi pięściami. Żadnych rycerzy robotniczej krucjaty. Są tylko puszki taniego, ciepłego piwa trzymane między pulchnymi palcami, okrągłe policzki i tłuste tyłki w dżinsach.

Ciekawe, dokąd jadą. Pewnie do Aalborga…

Mr. White wstał, gdy jakiś pijany facet w średnim wieku nadepnął mu na ogon, ale kiedy się zorientował, co się stało, z powrotem położył się między jego nogami. Możliwe, że pies mimo wszystko czuł się bezpiecznie. Za to on czuł się bardzo niepewnie. Miał wokół siebie za dużo ludzi.

Zerknął na rozkład jazdy, który przykleił mu się do spoconej dłoni. Na następnej stacji wysiadają. Za chwilę głos w głośniku przyjdzie mu z pomocą. Zapowie następną stację i już będzie wiedział, że za chwilę wysiada. Tam zacznie się przyszłość. Nawet jeśli to nie jest prawdziwa wiosna.

Oparł się wygodniej w fotelu i próbował się poczuć tak, jakby ci wszyscy ludzie nie istnieli. Chciał zamknąć się w sobie, aż stanie się niewidzialny…

Poczuł na grzbiecie dłoni mokry język. Mr. White domagał się uznania. Wierny druh, który we wszystkim mu towarzyszył, nie chcąc w zamian niczego prócz akceptacji.

Był biały, dlatego nazywał się White. Był samcem, dlatego jego pełne imię to Mr. White. Logiczne. I choć we własnym życiu logiki wciąż nie potrafił odnaleźć, mógł ją uczcić w swojej prostej przyjaźni z czworonogiem.

Z zamyślenia wyrwał go brzęk wielu butelek stukających o siebie i ryk czerwonego operatora butelki, który tuż za jego plecami, niczym dzielny muszkieter, huknął: — Zdrowie!!!

W końcu przedział wypełnił niosący wybawienie komunikat:

— Następna stacja to Skørping. Wkrótce zatrzymamy się w Skørping. Peron znajduje się po prawej stronie pociągu.

Wydawało się, że minęła wieczność, nim pociąg wtoczył się na peron i zatrzymał, a drzwi się otwarły. Mr. White wyskoczył z pociągu i pociągnął swojego pana za sobą. Ten poprawił sobie plecak, pewniej złapał długi, plastikowy futerał i ruszył w stronę ceglastego budynku dworca.

Dopiero kiedy tył pociągu wyraźnie się zmniejszył, a z peronu zniknęli ostatni pasażerowie, pociągnął Mr. White’a na drugą stronę stacji.

Znajdował się tam duży, bladożółty budynek opatrzony tablicą z napisem „Kultur Stationen”. Czyżby oferta kulturalna Skørping była tak bogata, że wypełniała cały budynek? Ale co on właściwie może o tym wiedzieć. Wcześniej tylko parę razy tędy przejeżdżał.

Padać zaczęło, kiedy skręcili w prawo asfaltową drogą, przeszli przez tory i ruszyli w stronę miasta.

Teraz deszcz przybrał na sile. Zatrzymał się, wyjął z plecaka stary sztormiak. Miał go na sobie podczas swoich niezliczonych wypraw po butelki, więc okrycie było mocno znoszone i dziurawe w kilku miejscach. Ruszył dalej i po kilkudziesięciu metrach wszedł na ścieżkę rowerową prowadzącą do małego miasteczka Rebild, oddalonego o jakieś dwa kilometry.

Ulewny deszcz przepędził z jego głowy wszystkie myśli oprócz tej jednej — dotrzeć na miejsce. Podobnie czuł Mr. White. Gdzieś w tyle głowy przeleciała mu myśl o artykule z gazety. Pewnie jeszcze trochę będzie wisiał na ścianie w zawilgoconym pokoju w suterenie, zanim ktoś inny pchnie oporne drzwi i będzie musiał się zmierzyć z faktem, że lokator przepadł bez śladu.

Przy Rentemestervej wszystko zostawił tak, jak było.

To artykuł podsunął mu tę myśl. A Skørping wybrał tylko dlatego, że można tu dojechać pociągiem. Kopenhaga – Skørping, połączenie bezpośrednie, tour de force. Do tego dochodziły pozostałe plusy akurat tej okolicy, które dane mu było poznać w przeszłości.

Nikt, absolutnie nikt nie wiedział, że porzucił swój dawny świat. Bo też komu miałby o tym mówić? Może tylko L.T. Fritsen, któremu kiedyś coś napomknął, jak siedzieli i rozmawiali po pracy w małym warsztacie samochodowym Fritsena na Amager. Wspomniał, że chodzi mu po głowie myśl, by wszystko rzucić… ale to było rok temu. Owszem, przyjaźnili się, ale nie mieli w zwyczaju nagabywać się nawzajem.

Zerknął na niebo. Chmury wisiały ciężkie i granatowe, bez jakiegokolwiek prześwitu. Może tak lać jeszcze długo. Może nawet do jutra.

Do Rebild dotarli szybko. Marszobiegiem. Pośpiesznie minęli duży parking poniżej Rebild Bakker — porośniętego wrzosem miejsca, gdzie mieszkający w Danii Amerykanie co roku spotykali się czwartego lipca, w amerykańskie święto niepodległości.

Teraz było tu zupełnie pusto, ani jednego samochodu i nikogo jak okiem sięgnąć. Doskonale. Mając tablicę z nazwą miasta za plecami, ruszyli w ostatni długi etap swojej podróży. Kierowali się w stronę wielkich lasów — historycznego przyczółku kłusowników, złodziei i wyrzutków społeczeństwa. Trzydzieści lasów, z których każdy nazywał się inaczej, a łącznie tworzyły największy kompleks leśny w Danii, majestatyczny Rold Skov.

Rozdział 5.

Owczarek niemiecki wyszczerzył groźnie zęby na widok ubranej na czarno postaci, która niespodziewanie pojawiła się w kojcu. Przybrał postawę jak do ataku, a sierść na grzbiecie stanęła mu z przerażenia, które w żadnym razie nie czyniło zwierzęcia mniej niebezpiecznym. Po chwili zaczął ujadać.

Czarna postać okazała się postawnym mężczyzną. Zrobił szybko kilka kroków w przód, po czym odwrócił się i zaczął biec. Był to dokładnie ten impuls, na który czekało zwierzę. Gdy mężczyzna nagle stanął w miejscu i się odwrócił, pies błyskawicznie się na niego rzucił.

Wykonał długi skok w stronę lewego ramienia, którym mężczyzna zasłaniał sobie twarz. Szczęki psa zacisnęły się mocno na przedramieniu, zabezpieczonym rękawem ochronnym.

W tym momencie mężczyzna prawym przedramieniem założył żelazny chwyt na szyi psa. Szybkim ruchem przyciągnął go ku sobie i jednocześnie lewym, zabezpieczonym przedramieniem z całej siły szarpnął zwierzę w kierunku przeciwnym.

Rozległo się głuche chrupnięcie pękającego kręgosłupa. Pies rozluźnił zaciśnięte na rękawie szczęki i martwy bezwładnie spadł na ziemię.

Mężczyzna stał nad nim przez chwilę. Czuł nieprzepartą chęć, by zdjąć czarną kominiarkę, w której potwornie się pocił, ale wolał nie ryzykować. Dopóki miał ją na sobie, wtapiał się w ciemność i widać było tylko wąską szparę na oczy i otwór na usta. Czuł, jak wali mu serce, ale nie ze strachu. Widok martwego zwierzęcia sprawiał mu satysfakcję, podobnie jak świadomość, że nie zapomina się tego, czego się kiedyś nauczyło, jeśli tylko człowiek pilnuje, by stale mieć to w tyle głowy.

Poniżej, przy końcu ogromnego ogrodu, rząd lamp oświetlał budynek, który musiał być hangarem na łódź. Ogród był ogrodzony i z wszystkich stron otoczony drzewami i krzakami. Do najbliższego sąsiada było dość daleko, choć nie można wykluczyć, że ktoś mimo wszystko usłyszał szczekanie owczarka. Rozejrzał się. Światła niewątpliwie bogatszej części miasta nazywanej Sejs-Svejbæk migotały wzdłuż linii brzegowej jak klejnoty rozrzucone na zboczach pagórków wznoszących się przy zwężeniu.

Jeziorem, do którego schodziło się z ogrodu, było Borre Sø. Swoją bazę urządził w Silkeborgu, niecałe pięć kilometrów stąd, i od dwóch dni kręcił się po okolicy, dokładnie przygotowując całą operację.

Teraz w każdym razie pies już nie szczekał. Złapał go za tylne nogi i powlókł przez trawnik w stronę luksusowej, skąpanej w ciemności willi. Zostawił psa na tarasie. Już wczoraj wypatrzył doskonałe miejsce, kiedy płynął wzdłuż brzegu wynajętym kajakiem i obserwował posiadłość przez lornetkę. Na wprost dużej, przeszklonej ściany rósł dąb. Doskonale.

Skierował światło latarki w stronę okna — w środku była kuchnia. Nie taka, jakie widywał, lecz ogromna, cała w stali i ciemnym drewnie. A w niej spory regał z winami.

Właściciel domu, niejaki Mogens Bergsøe, był adwokatem i mieszkał sam — tyle udało mu się o nim dowiedzieć. Ponadto musiał być człowiekiem bardzo zamożnym — nawet w kuchni wisiały dzieła sztuki. I oczywiście nie mógł nie zauważyć porsche cayenne na podjeździe, który teraz był pusty.

Z czarnego plecaka wyjął zwinięty sznur. Pętlę zawiązał już wcześniej. Zaciągnął psa pod drzewo, założył mu pętlę na głowę, a koniec sznura przerzucił przez jeden z najniższych, grubych konarów. Potem kilkoma długimi ruchami podciągnął zwierzę do góry. Kiedy uznał, że wisi na odpowiedniej wysokości, owinął sznur wokół pnia drzewa i zawiązał na supeł.

Gdy dziś w nocy, jutro rano albo innego dnia adwokat wróci do domu, zostawi porszaka pod wiatą i wejdzie do domu, żeby odpocząć, być może pierwsze kroki skieruje do kuchni. Może będzie chciał się napić mleka, wychylić szybkie piwo na dobranoc albo zrobić sobie kanapkę.

Nieważne — jedno jest pewne. Kiedy zapali światło, od razu zobaczy, co wisi tuż za oknem.

Rozdział 6.

Z zapartym tchem przyglądał się, jak zwierzę drepcze po błocie, zostawiając swój trop i zbliżając się do miejsca, w którym różne tropy mieszały się ze sobą.

To był kozioł, z tych mniejszych. Legalnie można będzie na niego zapolować dopiero za tydzień, ale nie mógł się przejmować takimi rzeczami. Był głodny jak wilk.

Siedział nieruchomo w kryjówce zbudowanej z gałęzi, korzeni i wszystkiego, co udało mu się znaleźć i ze sobą połączyć. Znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów od wodopoju. Przed kryjówką było zagłębienie, dokładnie takie, by pod odpowiednim kątem można było z niego oddać celny strzał. I właśnie pod takim odpowiednim kątem znajdzie się kozioł już za chwilę, jeśli tylko zrobi kolejne dwa kroki w tym samym kierunku. Było bezwietrznie, więc nie wiadomo dlaczego jest tak cholernie ostrożny.

A jednak zwierzę zawahało się, nim zrobiło krok naprzód. Oparł strzałę na podstawce i wsunął rowek nasadki w cięciwę, ale czekał z oddaniem strzału. Jeszcze krok, a kąt będzie idealny.

Kozioł niepewnie zbliżył się jeszcze odrobinę do źródła i na chwilę zastygł w bezruchu, zanim zaczął pić. Naciągnął łuk. Kozioł podniósł głowę i zastrzygł uszami. W tej samej sekundzie, w której zwolnił strzałę, jego wyciągnięte ramię odrobinę drgnęło. Strzała musnęła cel i znikła w krzakach. To samo zrobił kozioł.

Wyszedł z wprawy. Minęło sporo czasu. Naiwnie sądził, że po tylu latach uda mu się ot tak upolować cokolwiek, posługując się tą wyjątkowo trudną bronią. Czy naprawdę myślał, że jego zmysły są wystarczająco wyostrzone, a motoryka dość precyzyjna dla tej formy polowania?

Szaleństwem było wsiąść w pociąg i jakby nigdy nic wyjechać z Kopenhagi. W głuszę. Łudząc się, że wszystko będzie tak jak dawniej, jeśli tylko znowu znajdzie się w lesie. Tam gdzie jest spokój. Jeszcze głębiej w dzicz, niż kiedykolwiek wcześniej postała odziana w gumowiec stopa Larsa Tyndskinda.

Nad ranem padał drobny deszcz. Padało właściwie bez przerwy przez całe osiem dni, odkąd tu przyjechał. Las i cała dolina rzeki bulgotała, a kiedy przedzierał się przez bagniste łąki, przeskakując z kępki na kępkę, czuł woń rozkładu.

Został w kryjówce i wzdychając, obejrzał uważnie swój łuk. Wszystko było w porządku. To, że chybił, było wyłącznie jego winą. Był to łuk bloczkowy marki High Country Archery. Strzały były przystosowane specjalnie do tego sprzętu i celu, wyposażone w mechaniczne, trójostrzowe groty myśliwskie Innerloc. Łuk i strzały kosztowały kilka tysięcy koron. Była to więc ostatnia wartościowa rzecz, jaka mu została z dawnego życia. Nie potrafił wyjaśnić, jak to możliwe, że nie zamienił sprzętu na whisky i trawę już dawno temu.

Nasunął kaptur sztormiaka na wełnianą czapkę i wyczołgał się z kryjówki. Łuk i kołczan narzucił na ramię i ruszył z powrotem do domu. Na nogach miał swoje stare gumowce, które zdobył drogą wymiany na pchlim targu przy Vermlandsgade. Starał się iść wąskim strumykiem. Był głęboki na zaledwie kilka centymetrów, za to jego dno było w miarę twarde i dało się nim przedostać przez mokradła i piaszczyste grzęzawiska lasów iglastych, które normalnie były nie do pokonania.

Strumykiem doszedł aż do miejsca, gdzie wpadał do rzeki Lindenborg Å. Znajdował się teraz w dość wysokim punkcie doliny i wokół widział strome, zalesione zbocza. Rzeka nie była tu jeszcze szeroka i rwąca jak niżej. Wyglądała raczej jak piękna, kręta, wartko płynąca górska rzeczka, szeroka na dwa, może trzy metry. Teraz była brązowa jak kakao. O ile deszcz kiedykolwiek ustanie, szybko zrobi się przejrzysta.

Pamiętał, jak piękna i czysta potrafi być woda w Lindenborg Å dzięki niezliczonym strumykom, które do niej wpadają. W Rold Skov można było pić wodę z każdego źródła, bo wypływała z rozległych podziemnych osadów wapiennych. Rold Skov był lasem tysiąca strumieni.

W drodze powrotnej wielokrotnie przystawał na skraju rzeki. Poprzedniego wieczora ponownie zarzucił haki. Łącznie dziesięć, a wszystkie przyczepione do kija, który wbił w miękką ziemię. Pierwszych dziewięć wyjął bez trudu. Dryfowały bezwładnie. Wyciągał je, zwijał żyłkę i chował do kieszeni. Połów był dramatycznie słaby. Z brunatnej wody udało mu się wyjąć dwa małe pstrągi źródlane. Kiedy przed wyjazdem w swojej piwnicy przeprowadzał drobną kalkulację, spodziewał się znacznie większego dziennego połowu. Lepiej, żeby ta cholerna ulewa w końcu ustała.

Stanął przy ostatniej żyłce. Na haczyku zaczepił się mały, zziębnięty pstrąg źródlany. Zdecydowanie za mały, ale i tak będzie musiał go zjeść. Przeciął rybie kark scyzorykiem i ruszył do domu.  

Mr. White polizał go po nosie. Z początku spał za głęboko, żeby to poczuć, ale stopniowo dotarło do niego, że to jego wierny druh na swój tradycyjny sposób daje mu delikatnie do zrozumienia, że pora wstawać.

Kiedy otwarł oczy, pies polizał go jeszcze jeden, ostatni raz, po czym odwrócił się i wyjrzał spod plandeki na zewnątrz. On tymczasem ponownie zamknął oczy i schował głowę pod koc. Deszcz bezlitośnie dudnił nad jego głową. Naprawdę miał już dosyć. Był dziewiąty maja, powinna być wiosna, a zamiast tego lało bez chwili wytchnienia.

Całą noc nie spał. Bez konkretnego powodu — przeszkadzał mu po prostu ten szum wokoło. Każda próba zaśnięcia była skazana na porażkę. W tym sensie nic się nie zmieniło. Czy mieszkał w północno-zachodniej Kopenhadze czy w Rold Skov, żył według tego samego rytmu. Przeważnie zasypiał późnym popołudniem.

Przed snem podzielił się z Mr. White’em puszką pulpetów w sosie curry. Na wczesne śniadanie zjedli garść ryżu i po połowie smażonego pstrąga. Starał się ostrożnie rozporządzać ostatnim pożywieniem, jakie im zostało. Musi im wystarczyć, dopóki nie przyjdzie słońce i nie zrobi się ciepło.

Znowu poczuł, jak żołądek ściska mu się z głodu. We śnie o nim zapominał. W porównaniu z tym freeganizm był prawdziwym luksusem.

Bezwzględność przyrody nie była dla niego zaskoczeniem. Doświadczył jej kilka lat temu na Alasce. Zarówno wczesną wiosną, jak i w okresie nieprzerwanych obfitych opadów naprzemiennie śniegu, gradu i deszczu. Przyroda zapewniała człowiekowi wszystko, czego ten mógłby zapragnąć, każde ilości ryb, dziczyzny czy jagód, trzeba było tylko umieć się z nią zgrać. I on umiał to doskonale. A mimo to od ponad tygodnia chodził głodny, bo nic mu nie wychodziło.

Znowu się odwrócił. Mr. White siedział cicho jak trusia i wyglądał na dolinę i rzekę. On zaś leżał na posłaniu, którego podstawę stanowiła konstrukcja z grubych gałęzi świerku wznosząca się nad ziemią dla ochrony przed chłodem. Za materac służyła gruba warstwa drobniejszych świerkowych gałązek, na których rozłożył swoją starą karimatę.

Obozowisko rozłożyli pięć dni temu. Po kilku dniach przeszukiwania zboczy w górnej części doliny, tam gdzie Ersted Skov łączył się z Vesterskov, znaleźli miejsce idealne. Leżało po stronie zachodniej, od strony lasu Ersted, na suchym i twardym wzniesieniu na dnie doliny.

Ze Skørping i z Rebild kierowali się cały czas na południowy zachód i przeszli przez Hobrovej, drogę przecinającą ogromne tereny leśne.

Lasy Rold Skov zajmowały obszar osiemdziesięciu kilometrów kwadratowych albo ośmiu tysięcy hektarów. Gdy mieszkał w Aalborgu, poznał te okolice całkiem dobrze. Resztę informacji wyczytał, kiedy w kopenhaskiej sutenerze obmyślał swój plan.

Trzy czwarte lasu było własnością prywatną. W tym zdecydowaną większość stanowiły ziemie należące do trzech potężnych gospodarstw leśnych: Lindenborg, Nørlund i Willestrup. Reszta lasów należała do państwa. Obecnie znajdowali się z White’em na terenie należącym do Nørlund. Przez kilka pierwszych dni mieszkali w prowizorycznym obozowisku na poziomie poszycia leśnego, dopóki nie znalazł czegoś na stałe.

Nowy obóz założyli powyżej dużego wyrwanego przez wichurę drzewa. Rozłożysta sieć korzeni potężnego dębu zaczepiona była w wierzchniej warstwie piaszczysto-żwirowej gleby morenowej i kiedy drzewo się przewróciło, zostawiło w ziemi ogromną wyrwę. Część korzeni wciąż tkwiła w ziemi i pień leżał teraz na ziemi niczym potężny wał liczący około dwóch metrów średnicy.

Pień tworzył więc ścianę frontową na jednym końcu wyrwy, dając również pewne miejsce zaczepienia dla dużej plandeki w kolorze khaki. Była to zwykła plastikowa plandeka, jaką można kupić za parę groszy w każdym sklepie budowlanym.

Kalenicę zrobił z długiego świerkowego bala, przez który przewiesił plandekę. Zadaszona część obozowiska miała niemal trzy metry szerokości i około czterech metrów długości. Legowisko znajdowało się przy ścianie z pnia drzewa — w miejscu najlepiej osłoniętym. Na przeciwnym końcu wyrwy zrobili palenisko. Mr. White sypiał na oddzielnym, małym posłaniu z gałązek świerku w części sypialnej, tuż przy boku swojego pana.

Zamaskował ich dom materiałami typowymi dla bagnistych obszarów dna doliny — gałęziami wierzb i innych młodych drzew liściastych. Obrazu dopełniały dwie brzozy z białą korą.

Niewprawne oko kogoś stojącego na zboczu nigdy by nie wypatrzyło ich siedziby, teren przy samej rzece Lindenborg Å opisywano jako najbardziej niedostępny gąszcz w całym królestwie.

Żeby tylko przestało padać.

Odrzucił koc na bok i usiadł w śpiworze. Miał na sobie większość swoich ubrań. Deszcz i wiatr powstrzymywały normalną majową aurę.

Głośno zaburczało mu w brzuchu. Pod legowiskiem miał pustą butelkę po whisky — zero siedem Burke & Barry, whisky dla niewolników. Nawet ją musiał sobie dawkować. Wystarczyła mu na cały tydzień. A w plecaku została już tylko jedna. Wraz z małym woreczkiem zawierającym bletki i trawę z Christianii stanowiła jego apteczkę. Wolał nie myśleć, co pocznie, kiedy jego zapas leków się skończy. Może na tym właśnie polegało największe wyzwanie — i jedyna kwestia, jaką tak naprawdę miało rozstrzygnąć jego wycofanie się do lasu. Czy powinien żyć dalej? Czy stoczyć się na dno?

Znów zaburczało mu w brzuchu. Miał wrażenie, że marznie. Wcześniej nigdy nie chorował, ale kiedy mieszkał w Kopenhadze, wielokrotnie zdarzało mu się podupadać na zdrowiu.

Stopniowo w jego głowie zrodził się nowy plan. Dziś w nocy wybierze się na dłuższą ekspedycję.

Rozdział 7.

Spotkania w Kopenhadze się przeciągały. Przeliczył się zwłaszcza co do spotkania zarządu komisji z Wambergu. Trwało niemal godzinę dłużej, niż zakładał, co było nie do przyjęcia. Przez to dopiero późnym wieczorem adwokat Mogens Bergsøe wrócił do domu — eleganckiej willi w bajkowym otoczeniu jeziora i środkowojutlandzkich pagórków w Sejs-Svejbæk.

W stolicy zatrzymał się tylko na jedną noc, jak zwykle w hotelu Copenhagen Admiral przy Toldbodgade. Uwielbiał stary budynek portowego magazynu i to, jak starannie i z wyczuciem dokonano jego przemiany.

Hermann, owczarek niemiecki, powinien dać sobie radę. Dostał wystarczająco jedzenia i picia i raczej było mu dobrze w wygodnym kojcu ustawionym w ogrodzie po tym, jak Jytte się wyprowadziła.

Wjechał na podjazd swoim cayenne i w lusterku dostrzegł za sobą parę świateł przednich. Ochroniarz.

Człowiek, który oficjalnie nie miał imienia, ale wszyscy znali jego ksywę, Madsen, od dawna już chodził za nim jak cień.

Dom był pogrążony w ciemności. Tylko na wprost paliły się ustawione w rzędzie lampy podłączone do timera. Światło dostrzegł również w kojcu dla psa. Wszystko było tak, jak powinno. A jednak… Brakowało mu Jytte. Bez niej dom wydawał się pusty, kiedy do niego wracał. Nie pojmował, jaki czort sprawiał, że kobietom obdarzonym jakimikolwiek — dużymi lub małymi — zdolnościami artystycznymi po sześćdziesiątce strzelało go głowy, że muszą zerwać z dotychczasowym życiem, spełnić swoje marzenie i realizować się twórczo. Mój Boże, przecież na takie pierdoły i tak było już za późno.

I proszę, teraz mieszkała w małym mieszkanku od podwórza w Silkeborgu, gdzie w artystycznym kolektywie bardzo już dojrzałych i realizujących się pań otwarła swoje atelier. Jytte robiła szklane mozaiki. I choć ładnie połyskiwały w słońcu, to jasne jak słońce było również to, że nie są wybitnymi dziełami.

Nadal się przyjaźnili. Chodzili razem do teatru, opery i na koncerty jazzowe. Liczył, że ta fiksacja szybko jej minie. Ale nie — już ponad rok mieszkała sama. Żałosna kobieta.

Zaparkował, wysiadł z samochodu i zamknął go pilotem.

— Wejdź też — zaproponował ochroniarzowi i ruszył wyłożoną płytkami alejką w stronę tylnych drzwi. — Spróbujesz najlepszego salami na świecie. A może napijemy się piwa na dobry sen?

Zapalił światło w korytarzu i ruszył prosto do kuchni, gdzie w pierwszej kolejności włączył lampę nad dużym stołem jadalnym.

— Siadaj, Madsen — mruknął. — Zajrzę tylko do Hermanna. Zaraz wrócę.

Bergsøe odwrócił się na pięcie i zamarł. Stał na środku kuchni z nieruchomym wzrokiem wbitym w wielkie okno.

Sekundę później ochroniarz rzucił się na niego całym ciałem. Wyjął broń, jednocześnie dociskając adwokata do podłogi i rozkazując mu, by przeczołgał się w bezpieczne miejsce.

Ale nic się nie działo. Żadnego dźwięku. Tylko duży, milczący kształt wiszący na drzewie za oknem. Oświetlony tak dobrze, że nie można było mieć wątpliwości.

Siedzieli na podłodze z plecami dociśniętymi do kuchennych szafek, kiedy zadzwoniła mu komórka. W słuchawce usłyszał głos mężczyzny mówiącego po angielsku z silnym akcentem. Wysłuchał go w skupieniu, a potem krzyknął z wściekłością:

— Go to hell! — Dłoń ściskająca telefon trzęsła się niepohamowanie.

— This is a stupid answer, Mr Bergsøe. I will…

— Isaid:gotohell!

Rozłączył się i odrzucił telefon od siebie.

Rozdział 8.

Była pełnia i księżyc oświetlał drogę przed nimi. Zgadywał, że przeszli jakieś sześć, siedem kilometrów i byli już całkiem blisko celu.

Szli asfaltową Hobrovej na północ. Za każdym razem, gdy widział światła samochodu, wycofywał się razem z Mr. White’em na bok do lasu, przykucał i przytulał psa, by ukryć jego białe futro, które w ciemności było jak odblask. Robił to tylko dlatego, że wolał pozostać niewidzialnym.

Przy Vælderskoven trzymali się prawej strony. Psa trzymał blisko siebie, kiedy ruszyli w górę podjazdem do Rold Storkro.

— Mr. White, odtąd musimy być bardzo ostrożni. Będę ci wdzięczny, jeśli będziesz się trzymał blisko mnie.

Ciemność rozświetlały liczne latarnie, w oknach paliły się światła. Kiedy usłyszał trzask drzwi samochodu, błyskawicznie schował się za barierki i poczekał, aż auto przejedzie. Dopiero potem ruszył dalej, w stronę hotelu. Przed budynkiem było pole do minigolfa, za nim wejście i osłonięty placyk z kawiarnianymi stolikami, przy których siedziało sporo gości.

Stał schowany za drzewem i zajął się tym, czym jego ukochany towarzysz: niuchał zawzięcie chłodne wieczorne powietrze, szukając w nim zapachu, którego tropem dotrą do ostatecznego celu: strefy kuchennej. Nic to jednak nie dało, więc zamiast tego ruszyli po prostu, okrążając szerokim łukiem hotelowe zabudowania.

Szli dalej wzdłuż tylnej ściany budynku i kiedy dostrzegł stojące jedna przy drugiej przyczepy na śmieci, nie miał już wątpliwości. Należało tylko dobrze się schować i stać na czatach.

Dopiero teraz pomyślał, że może jednak się przeliczył. Na myśl o zimnym, lepkim sosie w plastikowym worku z resztkami ziemniaków i mięsa raczej nie ciekła mu ślinka. Cóż, gdzieś jednak personel kuchenny musiał wyrzucać jedzenie, którego przygotowali za dużo, albo zwykłe resztki niedojedzone przez gości. Trzeba było tylko zachować cierpliwość.

Jakiś czas trwało, nim z budynku wyszedł młody chłopak i wrzucił dwa worki do przyczepy stojącej najdalej. Od razu się do nich dobrał. W świetle latarki sprawdził zawartość. W pierwszym były obierki z ziemniaków. W drugim same puste puszki po pomidorach. Poświecił wokół. W przyczepie nie było nic, co przyciągnęłoby jego wzrok — albo przemówiłoby do kubków smakowych.

Wyprawa do zajazdu była poronionym pomysłem. Tak samo jak przyjazd tutaj, w tej niekończącej się ulewie.

Nagle za jego plecami otwarły się drzwi. Przerażony, szybko zamknął klapę śmietnika. W oświetlonych drzwiach zobaczył szczupłą kobiecą postać.

— Hej!

Jej okrzyk zawisł w powietrzu. Niewykluczone, że była równie zaskoczona jak on.

— Co pan tu u licha robi? — powiedziała wreszcie i zrobiła krok w jego kierunku, co pozwoliło mu obejrzeć jej twarz. Była młoda, miała niewiele ponad dwadzieścia lat.

Szukał w myślach dobrej odpowiedzi. Nie przywykł rozmawiać z nieznajomymi. Ostatnią osoba, z którą rozmawiał, był staruszek, pomógł mu wstać, kiedy ten przewrócił się na rowerze. Wymienili wtedy parę zdań. To było kilka miesięcy temu. Konkretnie jakoś tuż po Nowym Roku.

Nie, zdecydowanie nie był przyzwyczajony do rozmawiania z ludźmi. A już na pewno nie z kobietą. Lubił rozmawiać tylko z Mr. White’em.

— Nic…

W tej samej sekundzie usłyszał, jak głupio to zabrzmiało. Naciągnął daszek czapki jeszcze niżej na czoło.

— Grzebie pan w naszym śmietniku? Naprawdę wszedł pan do śmietnika, żeby grzebać w naszych odpadach? Zwariował pan? — kobieta wydawała się autentycznie zaskoczona.

— No…

— To ci dopiero.

Wzruszył tylko ramionami.

— To pana pies?

Skinął głową.

— Jak się wabi?

— Mr. White.

Podeszła bliżej i uważnie, bez cienia zmieszania przyjrzała mu się w świetle bijącym z otwartych drzwi.

— Jest pan głodny?

— Trochę — wymamrotał.

— Musi pan być cholernie głodny. Pies też?

Znów skinął głową.

Stała jeszcze chwilę i od nowa zmierzyła go wzrokiem. W końcu oświadczyła:

— No dobrze! W tych kontenerach nie znajdzie pan nic, co dałoby się zjeść. Niech pan poczeka, zaraz coś przyniosę. Na miejscu czy na wynos? — dodała ze śmiechem.

Nie był do końca pewien, czy to miał być żart.

— Na wynos poproszę. Dziękuję, to bardzo miło z pani…

Nim dokończył, już jej nie było. Wydawała się w porządku. I miała ładny uśmiech. Powie komuś? Nie, ona nie powie. I na pewno wróci.

Minęło trochę czasu, może z dziesięć minut. Drzwi za sobą zostawiła uchylone. W myślach tłumaczył sobie, że pewnie mają w kuchni duży ruch i trudno jej się wymknąć. Nagle usłyszał pośpieszne kroki na wykafelkowanej podłodze i po chwili zobaczył ją w drzwiach. Z uśmiechem wyciągnęła ku niemu dużą reklamówkę.

— Proszę. Gulasz z jelenia — specjalność szefa kuchni. Resztki z wieczora. Powinno wystarczyć dla was obu. Zapakowałam je do dwóch aluminiowych tacek.

Wziął ciężką torbę i odwzajemnił jej uśmiech.

— Ogromnie dziękuję, miło z pani strony.

— Nie ma sprawy. Włożyłam też sztućce. Stary złom, może je pan zatrzymać.

— Dziękuję.

— A co pan właściwie robi na tym pustkowiu? — zatoczyła wokół rękoma.

— Ja… my… podróżujemy. Wyruszyliśmy na wiosnę, żeby się wyrwać z miasta na jakiś czas.

— Jest pan wagabundą? Włóczęgą?

— Nie, zdecydowanie nie.

— Bezdomny?

Wzruszył ramionami i lekko się zaczerwienił.

— Niezupełnie bezdomny. Jak mówiłem, jestem w podróży. Do Aalborga.

— Do Aalborga? Rozumiem… Mogę go pogłaskać? — przykucnęła.

— Przywitaj się, Whitey.

Pies podszedł ostrożnie, dał się pogłaskać i poklepać po grzbiecie.

— Słodki jest, i ładny. Ale… Mamy trochę roboty ze sprzątaniem. Muszę już wracać.

— Jasne. — Wyciągnął rękę, a ona bez wahania ją uścisnęła. — Bardzo pani dziękuję.

— Drobiazg. Szerokiej drogi — i smacznego.

Pomachała, zanim zamknęła za sobą drzwi. On też jej pomachał, tyle że nikt tego nie widział.

Rozdział 9.

Żółty kajak morski był rasowym ścigaczem. Był prawie nowy, miał go od zaledwie kilku tygodni, ale już od dawna czuł się, jakby był przedłużeniem jego ciała ze smukłym kadłubem i z trudnym do utrzymania punktem równowagi. Gdyby wiedział, jak wielka to różnica, już dawno przesiadłby się do tego cacka z szerokiego kajaka dla początkujących, w którym pływał przez ostatnie dwa lata.

Teraz ochroniarz Madsen musiał się męczyć w jego starej skorupie.

Padał deszcz. Czy tylko mu się zdawało, czy padało bez przerwy od jakichś stu lat? Gdzie się u licha podziała wiosna? Wytarł twarz rękawiczką. Deszcz był mu obojętny.

Musiał popływać. Ostatnie dni były dość nerwowe. Nie miał do zwierząt stosunku sentymentalnego jak Jytte. Nie traktował ich jak małych czworonogich ludzi. W tym sensie o owczarku Hermannie przestał myśleć, kiedy tylko zakopał go pomiędzy brzozami. Nie dawało mu spokoju wszystko, co było konsekwencją dramatycznej śmierci psa.

Trwało to już od pięciu dni. Pięć dni niewoli. Ci, którzy go kryją, powiedzieli, że na razie nie wolno mu się ruszać z działki. I przydzielili mu jeszcze dwóch ochroniarzy. Stali obaj z lornetkami na pomoście i przeczesywali jezioro. I bynajmniej się nie śpieszyli, choć wiedzieli, jak bardzo chciałby już wypłynąć i rozruszać kości.

W końcu starszy opuścił lornetkę i skinął głową.

— No dobrze, Bergsøe. Udanej wycieczki. Ale trzymaj się tej części jeziora — zastrzegł poważnym głosem.

Kilkoma powolnymi, płynnymi ruchami wiosła odbił od brzegu. To ważne, aby rozgrzać i porządnie rozruszać mięśnie, zanim dociśnie bardziej. Zwłaszcza w jego wieku.

Wypłynęli na zaledwie kilka długości, kiedy z szuwarów wysunął się czerwony kajak. W środku siedziała kobieta, młodsza. Zwolnił i szarmancko pozwolił jej przepłynąć.

Obejrzał się za nią. Była nie tylko młodsza, ale również wyjątkowo atrakcyjna. Lśniące czarne włosy miała zebrane w ciasny kok na karku, z którego zadziornie wysunął się jeden kosmyk. Zgodnie z najnowszą modą oczy miała zasłonięte sportowymi okularami, których szkła były czarnymi lusterkami. Rysy twarzy były delikatne i regularne, usta lśniły karminem. Więcej — niestety — nie mógł zobaczyć.

Uśmiechnął się szeroko i pomachał. Z ociąganiem, lecz odwzajemniła jego gest. Potem znów przyśpieszyła i ich minęła.

Ach, kobiety… Był szczery, kiedy wyznał, że tęskni za Jytte. Z drugiej strony były również i dobre strony życia oddzielnie. Odkąd Jytte się wyprowadziła, trzykrotnie skorzystał z okazji i dał się ponieść namiętności jak za dawnych czasów. Dla jego słabnącego męskiego ego był to niezły upgrade. Bo chyba tak to się nazywa we współczesnym duńskim?

Zwykle miał trzy trasy do wyboru: w górę i przesmykiem Sejs wpłynąć na jezioro Brassø, na południowy wschód przesmykiem Svejbæk do Julsø albo na zachód dopłynąć do części Borre Sø nazywanej Paradis, gdzie z wody wyrastały cztery małe wyspy jak sznur korali prowadzący do Østerskov i Virklund. Jego zdaniem ta ostatnia trasa była najbardziej malownicza i spokojnie zdążą obrócić tam i z powrotem.

Wyrównali tempo i ruszyli w stronę dużego, zalesionego cypla wystającego na przeciwległym brzegu. Poruszając się wzdłuż brzegu, minęli trzy najdalsze wyspy w jednej linii. Zawsze w miarę możliwości starał się pływać wzdłuż brzegu. Deszcz tworzył rodzaj zasłony i ograniczał widoczność, ale najwyraźniej na jeziorze i tak nikogo nie było. Kawałek dalej, po lewej minęli największą z wysp, Borre Ø. Czuł się teraz zupełnie rozgrzany, zwiększył kadencję i zerknął przez ramię. Jego cień, Madsen, płynął tuż za nim, bez najmniejszych oznak wysiłku. Pod kamizelką ratunkową miał zimową kurtkę. Musiało mu być niewygodnie, bo jeszcze na pomoście zauważył, jak poprawia sobie kaburę pod kurtką.

W swojej karierze próbował wielu rzeczy i nierzadko miał do czynienia z informacjami wysoce wrażliwymi, które mogły mieć znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego. Lecz w ostatnich latach, stojąc na czele komisji z Wambergu, miał z nimi styczność częściej niż kiedykolwiek. Nigdy jednak nie trzeba mu było w związku z tym przyznawać uzbrojonej ochrony. Nigdy.

W żadnym razie nie bagatelizował ponurego scenariusza, jaki potencjalnie mógł się stać jego udziałem w związku z tą śliską sprawą, w którą się wplątali. Przypuszczono przeciwko nim poważny atak. Ten, kto im groził, najwyraźniej nie żartował, lecz była jedna rzecz, która sprawiała, że czuł się pewnie:

Jego zaplecze. Cała mocna sieć kontaktów, której nikt nie mógł zobaczyć ani usłyszeć, cała ta ściśle tajna maszyneria pracowała obecnie na pełnych obrotach, by zlokalizować i wyeliminować zagrożenie.

Dlatego był spokojny. Potrzeba znacznie więcej niż martwy pies albo dwa martwe psy, żeby nim wstrząsnąć.

Langø minęli z prawej i sunęli ku trzeciej z wysp, Bredø, położonej jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów dalej, tuż przy małym przesmyku odbijającym od południowego brzegu jeziora. Ostatnią i najmniejszą perłą w sznurze była płaska Annekens Ø, którą zamierzali opłynąć.

Znów lekko wyrównał kurs, żeby minąć Bredø z lewej i przepłynąć wąskim pasem pomiędzy południowym krańcem jeziora a przesmykiem. W tym miejscu było głęboko. Latem często widywał żaglówki cumujące przy wyspie i kąpiących się ludzi. Na moment puścił wiosło luzem. Kiedy podpłynęli bliżej, perkoz dał nura w szuwary i wydało mu się, że nad przesmykiem widział kołującego w deszczu myszołowa. Obejrzał się. Madsena dzieliły od niego zaledwie dwie długości. On również zrobił sobie przerwę.

Bezdźwięcznie sunęli dalej. Zerknął w bok na wyspę i niemal słyszał śmiechy, piski dzieci i plusk wody z minionego lata. Było cudownie…

Tafla jeziora tuż przed kadłubem pękła niespodziewanie i czarny kształt wyskoczył pionowo w górę, jak potwór z morskich otchłani wśród kaskad wody.

To był… nurek. W masce, owinięty wężami i z butlą na plecach. Serce mu zamarło. Albo raczej podskoczyło z przerażenia. Od tego momentu wszystko działo się błyskawicznie.

Poczuł, że czarna ręka trzyma żółty dziób kajaka. Druga czarna ręka uniosła się w górę. Dostrzegł jakiś przedmiot w dłoni nurka, usłyszał głośny świst i zdążył tylko się odwrócić, by zobaczyć, jak grot harpuna wbija się w odsłoniętą szyję Madsena.

Wtedy stracił równowagę i wpadł do wody.

W ciele i głowie zapanował chaos. Usta miał pełne wody, przed oczami chmarę bąbelków. Poczuł silny uścisk na szyi, a przed twarzą mignęło mu ostrze noża przebijającego się przez wodę ku górze.

To koniec.

Mężczyzna trzymał go od tyłu w żelaznym uścisku. Uzmysłowił sobie jeszcze tylko to, że jego głos i akcent brzmiały tak samo jak w telefonie, który odebrał niedawno. Nie docenili swojego tajemniczego wroga.

Już za moment wszystko się skończy.

Rzucane ostrym tonem pytania szumiały mu w uszach. Przy pierwszym zawahaniu poczuł ostrze noża. Zaraz potem, krztusząc się, próbował wycisnąć odpowiedzi przez zesztywniałe z przerażenia usta.

Nie miał innego wyboru — był zdany na łaskę napastnika. Powiedział wszystko, na tyle, na ile był w stanie, i nawet się nie zastanawiał, czy mężczyzna go oszczędzi, czy nie. Na rozkaz nurka słabym głosem wyjęczał wszystkie odpowiedzi.

Ale wszystkiego nie wiedział. Nie znał między innymi odpowiedzi na pytanie, które nurek w kółko syczał mu do ucha. Po prostu tego nie wiedział.

I znów wszystko przesłonił chaos miliarda bąbelków.

Nurek długo trzymał głowę adwokata Bergsøe pod wodą. Najpierw ciało starszego pana wierzgało chaotycznie w bezradnych spazmach. Potem jego opór słabł. Na koniec ciało uniosło się bezwładnie na wodzie.

Nurek odepchnął je od siebie i odpłynął w stronę szuwarów, gdzie ukrył swoją łódkę.

Nie dostał tej odpowiedzi — ale dowiedział się wystarczająco, by kontynuować. Na razie tyle musi mu wystarczyć. Wyjął swój sprzęt z wody, włożył go do łodzi i wciągnął się na pokład. Potem uruchomił silnik.

Następny krok musi rozważyć bardzo dokładnie. Im bliżej byli celu, tym robiło się niebezpieczniej.

Kątem oka widział, jak ciało adwokata dryfuje przy samym skraju pasma szuwarów otaczających wysepkę. Żółta kamizelka sprawiała, że ciało świeciło. Twarzą w dół, z rozrzuconymi na boki ramionami.

Rozdział 10.

Czołgał się w wilgotnej trawie, trzymając sztylet w zębach. Przez chwilę leżał nieruchomo i nasłuchiwał. Potem znów powoli ruszył naprzód. Co jakiś czas podnosił się na łokciach, ale tej nocy ciemność była nieprzenikniona.

Dostrzegł przed sobą niewyraźny zarys małej kępki drzew i ruszył ku niej pośpiesznie. Czy to nie stamtąd dobiegał dźwięk? Nietypowy, metaliczny dźwięk, brzmiący obco pośród lasu. Tak, to brzęk metalu o metal. Magazynek, który wskoczył na miejsce przy ładowaniu? Rozkładany trójnóg do broni maszynowej?

Długo leżał całkiem nieruchomo. Odwrócił się na plecy i patrzył w czarne jak smoła niebo, z którego jutro niechybnie znowu lunie deszcz.

Niczego tu nie było. Niczego poza piskami myszy, pohukiwaniem puszczyków albo odległym porykiwaniem rogaczy.

To był — jak zwykle — fałszywy alarm.

Podobnie jak wtedy, kiedy w środku nocy zorientował się, że przeczołguje się po ciemnym podwórku u siebie w Nordvest w Kopenhadze, uzbrojony w sztylet, który stale trzymał pod poduszką.

Wstał i po cichu wrócił do obozu. Zrzucił sztormiak i wsunął się do śpiwora. Mr. White pochrapywał jakby nigdy nic na swoim legowisku z gałązek. Przeczuwał, że zbliża się jeden z tych niespokojnych okresów. Przychodziły falami.

Dochodziła piąta. To była ciężka noc. Kolejny raz odwiedził go jeden z Siódemki. Kto wie, czy nie najbardziej przerażający z nich wszystkich: Krowiarz.

Pomarszczony staruszek wyłaniał się zawsze z przybrzeżnej mgły znad rzeki. Z początku widać było tylko nieznaczne poruszenie. Potem, w miarę jak się zbliżał, jego postać była coraz wyraźniejsza. Na powrozie prowadził krowę, wąską uliczką biegnącą przez środek wioski. Po obu stronach same ruiny. Gruz i zgliszcza, jedno przy drugim.

W całej wiosce ostał się tylko jeden dom, jakby go chronił wysoki, niewidzialny mur, którego żadna wojna nie mogła sforsować.

Niewielka posesja leżała po drugiej stronie ulicy, po przekątnej. Dom był pomalowany na jasnożółto. Pod oknami rosły nawet kwiatki. Na podwórko wchodziło się przez zieloną furtkę w murowanym ogrodzeniu.

Siedział na dachu opancerzonego transportera i stamtąd obserwował staruszka wynurzającego się z mgły. Kierował się w stronę żółtego domu.

— Oxe, patrz na tego starego… Jak u licha mu się to udało?

Jeden z pozostałych wgramolił się na górę i zapalił papierosa, kręcąc głową z niedowierzaniem. Palcem wskazał żółty mur. Przy drzwiach wejściowych ktoś czerwoną farbą namalował jakiś znak. Krzyż i wpisane w niego cztery litery „c”. Dwie litery po lewej były lustrzanym odbiciem.

W cyrylicy „c” to „s”. Litery oznaczały Samo sloga Srbina spasava.

— To już wiemy, jak mu się udało — usłyszał własne słowa powtarzane w kółko. Staruszek był teraz całkiem blisko. — Samo sloga Srbina spasava to znaczy „tylko jedność ocali Serbów”. Ich mantra.

Gdy Krowiarz znajdował się dokładnie przed nim, pokazał w wilczym uśmiechu spróchniałe kikuty zębów.

W tym momencie zawsze się budził. Tym razem z uczuciem, jakby wydawał z siebie rozdzierający krzyk, którego mimo wszystko nie potrafił wypchnąć na zewnątrz. Często tak miał. Krzyki i ostrzeżenia, które stawały mu w gardle i budziły go na przedpolu czyśćca.

Dobrze być silnym. Trzeba być silnym. Bezsilność to najgorszy syf. Byli świadkami czystki etnicznej, a nie zrobili nic poza wysyłaniem do bazy papierowych raportów, które nikomu nie mogły wyrządzić żadnej szkody.

Krowiarz i pozostała szóstka, która go nawiedzała, byli niemal jak rodzina. Doskonale znał każdego z nich. Byli tacy, jacy byli. Nigdy nie robili niczego nieprzewidzianego — choć on również nie był w stanie pokonać ich ani podporządkować sobie podstępem.

To była ciężka noc — a teraz również ciężki świt z fałszywym alarmem pośród nocy.

Znowu usiadł, włączył latarkę i znalazł worek z bletkami i trawą. Zwinnymi palcami skręcił jointa, zapalił i zaciągnął się mocno, trzymając dym w płucach najdłużej, jak potrafił.  

Światło… ostre światło. I słabe uczucie ciepła. Zmysły budziły się bardzo powoli, jak bańki wznoszące się z błotnistego dna jeziora w długą drogę ku powierzchni.

Zmusił się, by podnieść ołowiane powieki. Z góry, przez szparę między ścianą z pnia drzewa a krawędzią plandeki, na jego twarz padał życiodajny pasek słońca. Odwrócił głowę i wyjrzał na zewnątrz. Krajobraz lśnił oślepiająco. Zerknął na zegarek — była jedenasta. Spał bardzo długo i bardzo spokojnie.

Pustym snem. Ciało było ciężkie i bezwładne. Czasem tak bywało, gdy udawało mu się zrekompensować skumulowany deficyt snu — za pomocą whisky albo marihuany, które umieszczały odważnik na tej szalce wagi, która za długo była zbyt lekka.

Z powrotem przewrócił się na plecy i zwrócił twarz ku promieniu. Leżał po prostu nieruchomo, pozwalając, by światło i ciepło otulało mu twarz.

Wreszcie. Słonce wyszło — teraz naprawdę będzie wiosna.

Rozdział 11.

Dla Hansa-Ottona Corfitzena doba licząca nędzne dwadzieścia cztery godziny zawsze była za krótka. Tak było, kiedy był młodym chłopakiem, i przez wszystkie lata jego błyskotliwej kariery w dyplomacji — dziedzinie, w której w Danii nie miał sobie równych. Nie inaczej było teraz, gdy od dawna już dodawał do swoich licznych tytułów określenie „były”, tęsknie nawiązujące do jego dawnej wielkości.

Były ambasador Corfitzen przesunął dłonią po zmierzwionej, białej czuprynie, okulary do czytania odłożył na gazetę i wyjrzał przez okno. Wreszcie… słońce wyszło. Teraz naprawdę będzie wiosna.

Biurko w jego gabinecie stało tak, że mógł zza niego patrzeć na park. W czarnej wodzie fosy odbijało się słońce. Wkrótce cały park zamkowy wybuchnie przeróżnymi odcieniami zieleni, a potem pojawią się kolejne kolory. Zaczynał się najlepszy czas w roku.

Dzień zaczął jak zwykle o szóstej rano. Musiał wstawać tak wcześnie, skoro dwadzieścia cztery godziny miały mu wystarczyć. Budził się o szóstej, kładł między jedenastą a północą, co dawało sześć – siedem godzin snu, w jego wieku to było aż nadto.

Rezydencją emerytowanego ambasadora był zamek Nørlund Slot na południowo-zachodnim krańcu Rold Skov. A dokładniej od skraju lasu zamek oddzielała łąka i polna droga. Sam zamek był otoczony drzewami i krzewami i stanowił oddzielną, zamkniętą enklawę tuż obok drogi łączącej Arden i Aars.

Majątek był w posiadaniu rodu Corfitzenów od zaledwie trzech pokoleń. Pradziadek Hansa-Ottona kupił go za bezcen w okresie, gdy poprzedni właściciel pilnie potrzebował gotówki.

Obecnie posiadłość liczyła dwa tysiące dwieście osiemdziesiąt jeden hektarów i była przede wszystkim dochodowym przedsiębiorstwem za sprawą tartaku oraz gospodarstwa rolnego Torstedlund. Tartak zaopatrywały głównie duże gospodarstwa leśne, w tym Ersted Skov, Torstedlund Skov i Nørlund Skov.

Hans-Otto Corfitzen był więc właścicielem maleńkiego fragmentu dramatycznej historii Danii wrytego głęboko w stare legendy o Rold Skov. I kiedy tak siedział i patrzył na fosę i park rozgrzany młodym, majowym słońcem, czuł przyjemny spokój na myśl, że umrze właśnie tutaj i spocznie w miejscu, które dawno już dla siebie wybrał, na końcu parku. Nikt nigdy nie podważy dokonań człowieka, któremu wolno było spocząć wśród rododendronów i lilii.

Nim to jednak miało nastąpić, starzejący się dyplomata czuł się znakomicie w swoim nieco ponurym zamku z duchami wielmożnych dziedziców i rabusiów i zdecydowanie nie wybierał się jeszcze na tamten świat. Miał zbyt dużo pracy w tym świecie.

Na dole, w parku widział teraz jednego z ochroniarzy robiącego obchód. Był rozgoryczony, że do tego doszło. A błąd popełnił on sam.

Bez względu na wszystko Nørlund Slot przetrwa. Solidny budynek sprawił rodzinie pradziad. Razem z Sæbygaard stanowiły bodaj jedyne majątki w całej północnej Jutlandii, które przypominały jeszcze prawdziwe grody.

W czternastym wieku zamek był tylko wieżą i nazywano go pospolitą jaskinią złodziei, przez co Waldemar Atterdag kazał ją zburzyć. Lecz Nørlund się podniósł i nadal był ruchliwą bazą zbójników czyhających na podróżujących pomiędzy Randers a Aalborgiem. Królowa Małgorzata I straciła cierpliwość i kazała zburzyć budowlę raz jeszcze.

W czasie wojny hrabskiej w Nørlund rezydował królewski doradca Peder Lykke. Jako pan lenny rządził również w Aalborghus, ale podobno uciekł z powrotem do Rold Skov, gdy szyper Clement najechał na zamek w Aalborgu. Potem Clement udał się na południe i spalił także Nørlund, więc doradca znowu musiał brać nogi za pas.

Ludvig Munk, który wcześniej grabił Norwegów jako tamtejszy namiestnik, w 1581 roku zaczął budowę nowego zamku Nørlund.

Długą listę dziedziców zamyka on, Corfitzen. Przemierzył już większość wytyczonej mu przez Boga drogi i mógł jedynie mieć nadzieję, że córka będzie kontynuować dumną historię rodu i strzec ich nazwiska, bo syna się nie doczekał.

Ochroniarz zniknął z pola widzenia. Było ich pięciu, plus zatrudniony na stałe dozorca i szofer, Arvidsen. Kiedy późnym popołudniem jechał na spotkanie, towarzyszyło mu trzech ochroniarzy.

Ponownie założył okulary, zamknął gazetę i odłożył ją na bok. O tym, skąd się wokół domu wzięła ochrona, pisano w dzisiejszym wydaniu. A on z wszystkich najlepiej znał powód. Mimo to oczywiście przeczytał artykuł.

Nagłówek brzmiał: „Szef wywiadu zginął w tajemniczym wypadku”. Prasa wciąż emocjonowała się historią sprzed wielu dni, ale policja pewnie nie odsłoniła wszystkich kart ze względu na delikatną naturę śledztwa.

Chodziło o śmierć adwokata Mogensa Bergsøe na jeziorze Borre Sø niedaleko Silkeborga. Był prezesem tak zwanej komisji z Wambergu, specjalnego organu kontrolnego rządu nadzorującego pracę policji i wywiadu wojskowego w zakresie przetwarzania danych osobowych. Stąd zwrot „szef wywiadu” w nagłówku. Co się zaś tyczyło określenia „tajemniczy wypadek”, to było ono próbą ukrycia faktu, że adwokat rzekomo utonął podczas przeprawy kajakiem, mimo że kiedy go znaleziono, miał na sobie kamizelkę ratunkową. Do tego naoczny świadek zeznał, że widział, jak za Bergsøe płynie jeszcze jeden kajak, choć nie zostawił po sobie najmniejszego śladu.

Dalej stało, że policja „przeprowadziła rutynowe dochodzenie”, ale skłania się ku teorii, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Obdukcja wykazała, że adwokat utonął. Możliwe, że źle się poczuł i wpadł do wody. Takie rzeczy się zdarzały. Co więcej, zdarzały się mniej więcej każdego roku. Zwłaszcza mężczyznom w średnim wieku i z grupy ryzyka. Szef policji uważał — w każdym razie oficjalnie — wypadek za wyjaśniony, a sprawę za zamkniętą.

Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Czyżby już było wpół do jedenastej? Jego wieloletnia sekretarka, pani Larsen, zawsze punktualnie stawiała się na odprawę.

— Proszę wejść i usiąść.

Skinęła tylko głową. Już rano się przywitali, gdy drobna, chuda i energiczna pani Larsen przyjechała rowerem z Haverslev.

— No, dziś ma pani sporo papierów — zauważył.

— To prawda, nazbierało się tego trochę. Wszystko panu przygotowałam. Jest parę rzeczy dla fundacji dziecięcej. Trochę spraw z Consilium i dwie dotyczące tartaku. Możemy zaczynać?

Pani Larsen usiadła wygodnie na krześle naprzeciw niego. Była kompetentna i rzutka i choć miała sześćdziesiąt jeden lat, wyglądała na pięćdziesiąt dwa.

Fundacja pomocy dzieciom była jego oczkiem w głowie. The H.O. Corfitzen Foundation for Children in Need założył piętnaście lat temu, pomysł zrodził się pod wpływem jego wieloletniego pobytu na placówce w bloku wschodnim, gdzie razem ze swoją zmarłą żoną widzieli mnóstwo dziecięcego cierpienia.

Consilium natomiast stanowiło oś, wokół której obracały się jego życie i cała jego działalność. Był to „liberalno-humanistyczny” ośrodek badawczy, pod który osobiście położył podwaliny. Swoisty plac zabaw, gdzie najprężniejsze umysły mogły w przyjaznych warunkach i z dala od codziennego zgiełku stymulować swoje intelekty zarówno duchowo, jak i w praktyce.