Zamorska Jagiellonka - Hanna Muszyńska Hoffmannowa - ebook

Zamorska Jagiellonka ebook

Hanna Muszyńska Hoffmannowa

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść biograficzna o Katarzynie Jagiellonce (1526-1583), królowej Szwecji od 1569.
Katarzyna córka Zygmunta I Starego i Bony, siostra Zygmunta Augusta. Wyszła za mąż za księcia finlandzkiego - Jana Wazę, późniejszego króla Szwecji. Po uwięzieniu Jana w zamku Gripsholm przez brata, króla Szwecji Eryka XIV, postanowiła dzielić los męża i pozostawała z nim w więzieniu, gdzie urodził się syn Zygmunt, późniejszy król Polski (Zygmunt III Waza). W 1567 bunt arystokracji szwedzkiej przeciwko Erykowi XIV doprowadził do uwolnienia małżonków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ZamorskaJagiellonka

Okładkę i stronę tytułową projektowała

ANETA KAMIZELICH

© Copyright by Wydawnictwo „Glob“ Szczecin 1986

ISBN 83-7007-076-0

Hali Daab i Basi Jochelson z Malmö

autorka

Rozdział I – JA I MOJA KRÓLOWA

Koń ma cztery nogi a się jednak potknie czasem. Moja ukochana królowa Bona, choć mądra i przebiegła, w dodatku przebiegłością godną króla Salomona, też się omyliła, prorokując córkom życie bez doznania miłości. Ten zbyt pochopnie ferowany wyrok nie tyczył się właśnie królewny najmłodszej — królewny Kachny. Jej miłość, krótka, lecz gwałtowna, przypominała oną burzę letnią, która właśnie przeszła nad Krakowem w końcowe dni lipcowe 1553 roku, kiedy stary Wawel huczał od tańców i przyśpiewków trzeciego wesela królewskiego brata. Wspomnienia tego, być może przelotnego, lecz jakże namiętnego afektu, grzały ją, niebogę, później w ciągu czterech lat przebywania w więzieniu w Gripsholmie, a następnie w zimnych komnatach ponurego zamczyska „Pod Trzema Koronami“ w stolicy Szwecji.

Więc ze wszystkich Jagiellonek — córek ślubnych i nieślubnych — króla Zygmunta I, ona — najmłodsza z prawego łoża, Katarzyna, poznała miłość. Tylko jej los okazał się łaskawym — a może i bezlitosnym — bo wnet po poznaniu i spełnieniu owej miłości nastąpiło rozstanie. Jeśli ktoś zaznał smaku małmazji — tego później gryczana kasza w zęby kłuje. Do tej konkluzji — ja, Dorota Ostalska — niziołka szlachcianka, doszłam po własnym smutnym doświadczeniu z paniczem Erykiem, ale o tym później.

Właśnie po południu 30 lipca 1553 roku, ujrzała Kachna Jagiellonka — po Bellinie (Izabelli wdowie) — najpiękniejsza z cór Bony i Zygmunta I, swój ideał, o którym chyba marzyła w przydługim panieństwie.

Gdy w Łobzowie pod Krakowem nasz Zygmunt August witał swoją trzecią małżonkę, ku królewnie zerknął młodzian przetowłosy, wysmukły a zgrabny. Był to dziewierz króla, a zarazem syn Anny Jagiellonki z Budy na Węgrzech, ukochanej bratanicy Zygmunta Starego. Istotnie, coś bardzo jagiellońskiego widniało na jego obliczu, zwłaszcza gdy się uśmiechał. A uśmiechał się wciąż — właśnie do śmigłej niby topolka czarnowłosej krewniaczki z dynastii Jagiellonów.

Bodaj przed samymi uroczystościami ślubnymi, moja królowa Bona mianowała mnie swoją agentką dotyczącą Habsburgów, których Opatrzność czy też czort, znowu nam do Polski zesłali. I tak z przycupniętą pod pierzyną w jej łożu, koło piania drugich kurów, zawarła ze mną — niziołką, ale szlachcianką, swoją wychowanicą — że tak powiem przymierze. „Nie spuszczać z oka i o wszystkim gadać li tylko swojej królowej“.

Gdy Ferdynand II, arcyksiążę Tyrolu, po raz piąty do tańca poprosił swoją kuzynkę polską, marszałek Piotr Kmita, mimo kłótni — teraz jakby znów adherent królowej matki — zwrócił jej uwagę na wyraźną adorację Habsburga z Ambras. Królowa Bona zbyła go jednak machnięciem ręki.

— Zbyt dużo Habsburgów znalazłoby się w naszej rodzinie. Przypomnij sobie waść lepiej moją maksymę: „Prędzej z Turczynem niż z Habsburgiem“.

Kmita stanął w obronie arcyksięcia tyrolskiego, ale moja królowa zbyła go popędliwie.

— Skoro waść, wzorem Radziwiłła Czarnego, już się w dziewosłęba zabawiać chcesz, idźże i uczyń rekonesans o Juliuszu, synu księcia Brunszwiku. Wszak i ten nie odstępuje królewny Zofii spory kęs czasu. A przecie po starszeństwie Jagiellonki gniazdo rodzinne winny opuszczać, w mężowskie pielesze się przenosząc.

Przepędziła Kmitę i przypatrywała się wciąż królewnie Kachnie, odzianej w zieloną sukienkę koloru trawy wiosennej. Od barwy szatki oczy królewny ni to szare, ni to błękitne, nabrały równie szmaragdowego blasku. Właśnie oczy najmłodszej córki zastanowiły szczególnie ostatnio moją królową Bonę. „Tyś na pewno nasza virago, Katarzyno — mówiła nieraz — ale oczyska odziedziczyłaś po swojej prababce po kądzieli, matce mojego ojca, z domu księżniczce Bonie Sabaudzkiej. Masz przedziwnie sabaudzkie oczy. Takie wąskie a długie, o przejmującym wejrzeniu. U nas w Italii nazywają takie «ptasimi oczami» lub «urocznymi oczami». Z takimi «ptasimi-urocznymi» oczami można siła w życiu zdziałać, jeśli — oczywista — w głowie i rozumu nie brakuje“.

— Nuże, Dośka, wyłaź mi spod roby. Już jako wszędobylski wróbelek winnaś się kręcić koło gości, dworek i zasięgać języka. Przecież jesteś moją konfidentką, co Dosieczko?

— O, Najjaśniejsza Pani, do ostatniego tchu. Najwięcej dowiedziałam się z podsłuchanej rozmowy z nową młodą królową, a jej, i naszą też, kuzynką, Katarzyną de Montfort, nieślubną córką starego króla Zygmunta.

„Jestem pewna — rzekła pani de Montfort (kuzynka ponoć aż króla Jerozolimy), że jutro będziemy mieli posłańca z Ambras“.

„Przesadzasz. O Kumme przyrzekł ojcu, iż wstąpi w stosowne związki“.

„Pamiętaj o Filipinie. O Filipinie Welzer, Małpeczko — szepnęła cichutko hrabianka de Montfort“.

— A co za czorcinka? — pomyślało mi się. — Portugalska królewna może? Fi-li-pina.

Bodaj w dniu 10 sierpnia — a patronował onemu święty Wawrzyniec — spiekota ciężką czapą legła nad kotliną, gdzie wznosi się stolica i astrolog królewski przepowiedział okrutną burzę. Ściemniło się gwałtownie. Królewna Kachna strudzona duchotą zapragnęła kapinkę odpoczynku. Ja — Dosieczka Ostalska — ległam w korytarzu tuląc się do ściany niby psiątko. Gdyśmy tak obie leżały — ja w antykamerze, a ona w panieńskiej komnatce — rozległo się ciche pukanie. Otwarła rygle. Przed progiem stał arcyksiążę Tyrolu. Uczyniła gest zapraszający. Pokręcił głową. Nie. Tak — nie. Rzeknij sama: O Kumme. O Kumme. Wypowiedziała jak żądał, tylko przybrała je w polską szatę: O przyjdź, o przyjdź...

I Ferdynand Tyrolski wszedł do komnatki królewny.

O okna siekł deszcz i słychać było w kominach jak duje potężny wicher. Oni nawet nie wiedzieli, że nawałnica huczała nad nimi... Ja zaś w kątku pod ścianą w antykamerze medytowałam, aż mi w łepetynie łupało. Powiedzieć królowej Bonie czy też przemilczeć? Przełożyłam złoto, to jest milczenie. Z mojej królowej Bony impetyczka przecie, oberwę więc po krzyżach, zarazem mówiąc „żegnaj“ pierścionkowi. A ów — misterny, jakby na moje paluszki uzdatniony — z pewnością zatęsknił w szkatule z precjozami za dłonią niziołki...

Ranek przywitał miasto weselne Kraków szafirem nieba, nie splamionym nawet wełną białych chmurek. W każdej chwili spodziewałam się oficjalnej deklaracji o rękę królewny Kachny ze strony arcyksięcia. Tymczasem oni spacerowali po ogrodach królewskich nad Wisłą, a ja oczywiście krok w krok za nimi. Pomysł przechadzki — wyznaję — wyszedł od królewny.

— Chodźmy do zagrody kwietnej — zaproponowała. — Już od dzieciństwa rodzic uczył mnie lubowania się w kwiatach. On preferował wiosną fiołki, choć latem rad chadzał zamiast w czapce, w różanym wieńcu. Pisano i mawiano o moim ojcu kiedyś tak: „Nastanie wiosna z powabem wonnego kwiecia, królewicz Zygmunt idzie napawać się zapachem do zagrody, czyli ogrodu królewskiego“. Niestety, nie mogę ci ukochany, zaprezentować ani jednego mego kwiatka faworyta, bo pora jego przeszła. Lecz gdy po ślubie osiedlimy się w Ambras, zabiorę ze sobą nadwiślańskie fiołki, by pachniały nam przez wiele, wiele wiosen. Czy chcesz, O Kumme?

Przystanął. Wziął ją w ramiona i długo wpatrywał się w Kachnine oczy.

— Gdy ostatnia godzina ma nadejdzie — szepnął — chcę zabrać ze sobą w zaświaty spojrzenie twoich ocząt, najmilsza. Takich oczu nigdy się nie zapomina.

— Bo to są sabaudzkie oczy — odrzekła Kachna wzruszona tak jak Ferdynand.

— Prawda, w Europie — oprócz ciebie — takimi oczami chlubi się nasz krewniak, król galant Franciszek! Tym oczom ponoć zawdzięcza konkiety wśród najpiękniejszych dam. Nawet najcnotliwsze mężatki pod ich wejrzeniem zapominają o świętej przysiędze małżeńskiej. Mistrz Tycjan malując portret monarchy, utrwalił pędzlem na płótnie jego uroczne oczy. Czy ty, ukochana, małżonką moją będąc, też swoimi oczami serca męskie w jasyr brać będziesz?

Chciała odpowiedzieć, ale nie zdołała. Wszystko co przytrafiło się później, było niczym błyskawica. Do stóp Ferdynanda przypadł człek utytłany w kurzu — sądząc z ubioru — poseł z Tyrolu. Widziałam, jak wręczył arcyksięciu wiklinowy koszyczek. Z niego królewna — wyjęła wiązankę polnego kwiecia, niezapominajek. W Ferdynanda jakby grom trafił. Milczał. Królewna Kachna przyłożyła kwiaty do nosa i ze zdziwieniem stwierdziła:

— Pachną. Tyrolskie niezapominajki mają zapach cierpki, ale upojny.

Wtedy arcyksiążę objął — jak uprzednio goniec — kornie kolana królewny. Usłyszałam jego drżący głos.

— Katarzyno — powiedział.

Katarzyno? — zdziwiłam się. Do tej pory nazywał królewnę mniej oficjalnie, bo Kachną. Ostatecznie niechaj będzie, nosi zresztą to imię, tylko skąd tyle rozpaczy w jego głosie?

— Katarzyno — powtórzył. — Jeśli możesz, wybacz mi! Sam inaczej zamyślałem.

I tyleśmy go obie — ja i królewna Kachna — widziały. Biegł, jakby go diasi gonili.

— Dośko, to ty?

— Ja, Miłościwa Pani!

— Czekam na cię w komnacie sypialnej, skrzacie.

Królowa Bona siedziała na karle przed zwierciadłem. Ale w garści dzierżyła — zamiast różu lub bielidła... — trzcinkę. Co prawda widok ten nie bardzo był w moim guście, ale trzymałam się mężnie, bynajmniej nie okazując zajęczego serca.

— Wiesz już?

— Wszyściutko. Czmychnął nam, Miłościwa Pani. Dawny afekt się zbudził.

— Kochanka tedy, konkubina?

— Aliści nie zwyczajna, Jej Królewska Mość. Filipina, ulubienica i faworytka nieboszczycy królowej rzymskiej. Jej rodzic, zmarły dawno, Antoni Franciszek Welzer był mistrzem złotnictwa i przyjacielem pierwszego tytularnego małżonka Anny Jagiellonki z Ambras. Cesarz Maksymilian I przyjaźnił się z dwoma rodami mieszczańskimi w Augsburgu — familią bankiera Jakoba Fuggera i familią złotnika Welzera. Jejmość Filipina starsza słynęła w całym cesarstwie jako lekarka i zielarka — na wzór doktorek bizantyjskich. Jej zawdzięczała królowa wiele w życiu. Pani Welzerowa imponowała wiedzą nawet renomowanym medykom. Po matce jej kunszt zielarski przejęła córka. Grafini Krystyna nieraz wspominała, że Filipinka Welzerówna spędzała każde wywczasy na zamku Ambras. Nie tylko Habsburżanki, ale i hrabianka de Montfort, wyglądały przy Welzerównie jak wiejskie dziewoje. Ona budowy była tak kruchej, że gdy łyk z kielicha pociągnęła, widać było wino płynące w białej szyjce. Królowa rzymska, Anna, przezwała swoją faworytkę „Vergissmeinnicht“. Gdy jejmość Welzerowa z córką opuszczały Tyrol, cała progenitura Habsburga wraz z hrabianką de Montfort wołała chórem do Filipinki: Vergiss meiner nicht — nie zapomnij o mnie!

— Fakty, błaźnico. Fakty opowiadaj.

— Już, już, Najjaśniejsza Pani. Grafini Katarzyna słyszała od matki swojej, Katarzyny z domu Jagiellonów, że Filipinka musiała zadać lubczyku Ferdynandowi. Choć niejednokrotnie chciał odejść do innej miłośnicy, nie mógł. Odwożąc naszą młodą królową, dał słowo ojcu, że tym razem zerwie ostatecznie z kochanicą i ożeni się po myśli króla-rodzica. Tak by się stało, gdyby czarownica nie przysłała pęczuszka niezapominajek. Podobno zaczarowany, gdyż żegnając się z siostrą i kuzynką oświadczył, iż jedzie poślubić Filipinkę.

— Mieszczkę?! Gmerkiem się pieczętującą!

Moja królowa Bona wymawiając to słowo aż plasnęła w dłonie z ukontentowania. Przy okazji złowieszcza trzcinka spadła na kobierzec. Zdaje się, że więcej niż afront Kachny, zajęła ją myśl, jakie zgryzoty niefortunny ożenek Ferdynanda sprawi jej staremu wrogowi — Habsburgowi! Medytowała, kręciła głową w czepcu z brabanckich koronek, ale w końcu mnie pochwaliła. I otworzyła wiadome puzdro z klejnotami.

Z przyzwyczajenia chyba — już mając pierścionek z perełką — poszłam późnym wieczorem na rekonesans do komnatki królewny Kachny. O siurpryzo! Siedziała na kobierczyku przy kominku, ale nie sama. Trzymała ją w objęciach zapłakana młoda królowa. Zadziwiłam się niepomiernie — w dwa tygodnie po ślubie król Zygmunt August nie oczekuje młodej żonki w łożnicy? Czyżby powrócił już do swoich „sokołów“? Z rozkazu królowej jejmości, nawet latem, płonął ogień na kominkach we wszystkich komnatach zamkowych. One obie — ta zapłakana Catharine i ta z suchymi oczami Kachna — wpatrywały się ponuro w migoczące płomienie. W pewnym momencie królewna Kachna rzuciła w ogień zwiędniętą wiązankę. Poznałam — były to owe fatalne niezapominajki tyrolskie. Tak więc już nic nie pozostało królewnie z pierwszej miłości.

Zaś ja, Dosieczka, z nadmiernej pilności przy wykonywaniu obowiązków, dostałam skurczów w łydkach. Ale pierścionek księżniczki Sforza d’Aragona świecił na mym palcu.

Więcej na dworze krakowskim o arcyksięciu z Tyrolu i jego sromotnej ucieczce nie prawiono. Zaś ja i moja królowa — słusznie stwierdziłyśmy — że Kachna, choć wpędzona w nieprzystojne panience latka, wciąż wygląda na wiośniankę. I chyba garnęli się ku niej konkurenci ławą, tak jak ongiś do ślicznotki Belliny, Nawet jeden jakiś włosko-francuski książę Gonzaga się do nas przyplątał i tylko upraszał o rękę Katarzyny. I królowa, po ślubie syna z księżną Mantui, licząc na jego przedni humor, bo lekarze stwierdzili brzemienność młodszej królowej, zagaiła sprawę.

Zaraz też doszło do zwady, bo Zygmunt August przypomniał matce, iż podczas solenności pogrzebowych króla Zygmunta, dwóch księciów wystąpiło jako konkurenci naszych królewien. Moja królowa Bona zasłaniała się boleścią wdowią, ale prawdę mówiąc a nie skłamać, to wtedy w 1548 roku tak darła koty z synem o Barbarę, że już dla córek głowy nie miała. Zresztą ja, Dosieczka, chciałam odpisnąć, że tym konkurentom w zwyczajnym czasie podano by czarną polewkę, bo wywodzili się ze znienawidzonej hałastry Hohenzollernów! Nasz owdowiały Albrecht, książę pruski i Joachim III z Brandenburgii! Co gorsza „obrotny siostrzan“ swojego wuja, smalił cholewki nie — jak pan Bóg przykazał — do najstarszej kuzynki — królewny Zochny, lecz do Kachny, do której wyraźną odczuwał słabość. Z racji nowego pokrewieństwa z Jagiellonami, podczas uroczystości pochówku najjaśniejszego pana Zygmunta I dawał — ku zbudowaniu gminu — hojne datki na kościoły. On — krzywoprzysięzca luteranin! Gdyby decyzja od samego tylko młodego króla zależała, kto wie, może i nie odszedłby z harbuzem Albrecht, bo Zygmunt August — wzorem ojca — lubił niepomiernie obrotnego kuzyna. Ale ho, ho, moja królowa Bona i opłakując małżonka po trzech dziesiątkach wzorowego współżycia, pozostała sobą w każdym calu — monarchinią nienawidzącą wszystkiego co niemieckie! Lecz nie zważając na złośliwe docinki syna-króla, dyplomatycznie wystąpiła z nową propozycją. Oto w pełni akceptując zasadę, że w dynastiach powinno się wydawać panny po starszeństwie, w jednym konkretnym przypadku ustąpiłaby na rzecz królewny Kachny. Otóż wcale niedwuznacznie, poseł króla szwedzkiego Gustawa I Wazy, dawał do zrozumienia, iż jego pan — podwójny wdowiec po księżniczce saskiej i po możnej szwedzkiej — w innej żonie też gotów by znaleźć zapomnienie i zmienić stan wdowi, pojmując najmłodszą Jagiellonkę.

Uprzednio sprawę tego mariażu, moja kochana królowa omówiła oczywiście ze mną, Dosieczką. Po mojemu, królowa Bona widziała w tym parweniuszu — co się w herbie Snopkiem pieczętował — drugiego swojego pradziadunia, kondotiera. Niepomiernie go estymowała za upór wobec Lubeki, a także za wydostanie Szwecji spod jarzma duńskiego. Podobało się mojej pani też, iż zostawszy królem, ujął życie wszystkich poddanych — zwłaszcza chłopów i mieszczan — w ścisłe ramy królewskich dekretów. Król Gustaw I Waza dyktował ze swojej kancelarii, kiedy chłopi — zwani tam bönder — mają orać, siać, żąć, bić bydło. A także jak budować domostwa. Ostatnie rozporządzenie królewskie wprost zachwyciło moją dobrodziejkę, bo ona też w swoim państewku — czyli na Mazowszu — pouczała wieśniaków, jak się buduje chałupy „pod sznur“, a nie gdzie fantazja pańska chciała. Coż, na konkurencie do ręki królewny Kachny, była też i skaza...

— Że królowi Gustawowi Wazie sześćdziesiątka stuknęła? — wtrąciłam swoje trzy grosze. — O, królowo! U nas w zaścianku szlacheckim pod Łomżą powiadają: „Kiedy minie kopa — będzie ogier z chłopa!“

— Uskromnij się, skrzacie! — i ciągnęła dalej. — O nie, bynajmniej, bagatelki pomijam, lecz... gorszę się, iż popiera w swym państwie zwolenników Lutra. Przyznaję, czyni to z umiarem, godnym pochwały, licząc się z gorącym przywiązaniem chłopów — bönder do religii katolickiej. Czyli na upartego można było w sejmie przedstawić rzecz tak: „na dwoje babka wróżyła“. W każdej chwili Gustaw I Waza mógł się wycofać z luterańskiej imprezy!

Oczywiście o tym wszystkim moja mądra królowa przezornie przemilczała przed synem-królem, za co ja — Dośka Ostalska — w głębi duszy ogromnie monarchinię pochwaliłam. Za to głośno podkreślała jego zdolności handlowe.

— Gustaw I Waza to urodzony kupiec — mówiła z entuzjazmem. — Takiego właśnie Rzeczypospolitej partnera potrzeba, rzutkiego, pomysłowego i solidnego. Solidnego powtarzam. Gdy on będzie pośredniczył w handlu towarami rosyjskimi: futrami, skórą, woskiem, wtedy i nasze miasta na transakcjach nie stracą. Nadto król szwedzki we władaniu Finlandię mając, mocno ku Inflantom zerka, więc skoro ma takie zainteresowanie, dobrze, by się połączył krewieństwem z domem Jagiellonów!

O królowo, ależ z ciebie przebiegła i mądra niewiasta — westchnęłam sobie pod spódnicą mej dobrodziejki. Nawiasem mówiąc wiedziałam jeszcze o dwóch powodach, dla których podwójny wdowiec w koronie (drugi raz, król Gustaw poślubił poddankę, katoliczkę, zresztą krewniaczkę świętej Birgitty, niejaką Margaritę córę możnego) miły był królowej Bonie. Po pierwsze, że przeprowadził w riksdagu, czyli sejmie szwedzkim, by posłowie uznali królewiczów dziedzicznymi następcami tronu. Po drugie zaś, iż dążył — tak jak ona — do przymierza z Francją. Sam zaś król Gustaw I Waza zaliczał się do zagorzałych antagonistów Habsburgów.

Bóg w niebiesiach, a ja Dośka na ziemi, świadkiem, że król Zygmunt August przyjął genialne zamysły matki z lekce sobie ważeniem. Ironicznie odrzekł, iż kandydaturę króla szwedzkiego jako ewentualnego konkurenta podda — gdy przyjdzie pora — dalszej deliberacji. W każdym razie pojmuje zapał z jakim regina senex pragnie, by królewna polska zajęła pustą łożnicę po siostrze niejakiego pana Stena Erikssona Leijonhufvuda — poddanego Jego Królewskiej Mości Szwecji. Ha, ha, pojęłam bystro aluzję. Był to przytyk przypominający królowej matce o jej nie tak dawnej niechęci do Radziwiłłówny. I tak próba porozumienia się królowej matki z królem synem zakończyła się obopólnym nowym zadrażnieniem, zaś projekt małżeństwa królewny Kachny z królem szwedzkim Gustawem i jego konkury — jak znam naszego Zygmuntka Augustka — odłożone zostały ad acta. Właściwie nasz Zygmuntek Augustek, choć z aparycji czysty Italieńczyk, charakter miał chyba swego pradziada po mieczu, Władysława z chrztu, a z urodzenia Jagiełły. Jak się uparł, to jak kompletny osieł zapierał się przy swoim, powtarzając „nie i nie“.

A co się tyczy sióstr (wyłączając Bellinę węgierską, którą jakoś po swojemu, ale i po bratersku kochał), gdy gadanie schodziło na ich zamęście, uszczęśliwiał familię czy też panów możnych, swoim domowym, własnym porzekadłem: „Zgoda, ale teraz mi siostrami głowy nie zawracajcie!“

Kiedy medycy wiedeńscy, a i polski, przysłany przez Bellinę niejaki doktor Struś, dowiedli, że Wawel się nie rozkrzyczy, że kołyska, którą Ojciec Święty swojego czasu przysłał Jadwidze Andegaweńskiej, pozostanie pusta, bo brzemienność młodej pani okazała się jakimś choróbskiem, jakimś guzem ponoć szpetnym — król Zygmunt August powrócił do dawnych nieskromnych uciech, czyli zabaw ze swymi „sokołami“. Królową Catharine zamierzał wysłać do Radomia na jej, skromny nader, dwór, a sam przebywał przeważnie na myśliwskim zamku w Knyszynie. I chyba na złość królowej powtarzał za jakimś jegomościem starorzymskim — chyba się Katon zwał — „ceterum censeo, a jednak stolicę trzeba przenieść do Knyszyna“. Trzecia małżonka króla wciąż płakała, a z familii odwiedzała ją tylko Kachna. Młoda królowa kładła głowę na ramieniu szwagierki i przez „chlip“ szeptała: „Gdybyś ty, kochana, była moją bratową, mieszkałabym z wami nad zielonym Innem na zamku Ambras. Obie tam byłybyśmy ukontentowane“. No, ale nie były, a ja i moja królowa postanowiłyśmy wrócić na Mazowsze. Zamek w Ujazdowie miał być naszą domowiną. I tam niby grom z jasnego nieba pewnego dnia rozeszła się wieść, iż królowa senex jedzie do Italii. Niby na kurację chorych oczów. Istotnie w dni wietrzne, królowej podczas przechadzki wciąż ciekły łzy. A ja — Dośka — głowę bym pod Ewangelię położyła, że do wyjazdu namówił ją ten gad, ten podlec, Gian Pappacoda, plenipotent posiadłości włoskich królowej. Ustawicznie czule oczyskami przewracając, mizdrzył się do królowej senex niby do ukochanego dziewczęcia.

Zarówno w Koronie jak i na Litwie zawrzało. Wyjazd królowej wdowy był przypadkiem bez precedensu. Marszałek Piotr Kmita gardłował: „To niesłychane! Przecież czwarta żona króla Władysława Jagiełły, pani Sońka Holsztyńska, na zamku krakowskim dni wdowie pędziła. A i wdowa po Kazimierzu Jagiellończyku — królowa senex Elżbieta Rakuszanka — nie powróciła do swoich, bo po prawdzie nawet mowy niemieckiej zapomniała“. Aż moja królowa — tym razem się mnie nie radząc — zwróciła się o sukurs do królowej angielskiej Katarzyny. Przypadały sobie po matce z hiszpańskiego rodu d’Aragona krewniaczkami. Tak monitowany z daleka król Zygmunt August ustąpił, aliści pod warunkiem: przed wyjazdem królowa matka wyda za mąż trzy królewny panny!

Łatwiej rzeknąć, trudniej wykonać. Wnet jednak okazało się, że naszej królewnie Zofii z nawiązką opłaciła się owa adoracja, owo tańcowanie z następcą tronu księstwa Brunszwiku. Gdy ojciec, książę Henryk, owdowiał, syn pamiętający wdzięki swej tancerki z wesela krakowskiego, namówił go na przysłanie swatów na Mazowsze. Królewna Zochna z urody przypominała swoją rodzicielkę. Niewielkiego wzrostu, złotowłosa i zbytnio opiekłego ciałka. Łasuch z Zosi był ogromny. „Nie ćpaj tyle fruktów w cukrze, bo ci oczów jak prosiakowi nie widać“ — upominała ją czasem rubasznie matka. Z charakteru matczynego przejęła królewna — nie powiem — pazerność, ale lubowanie się w gromadzeniu doczesnego dostatku. Lecz była dobra od maleńkości. Przeto trefniś starego króla, którego nie cierpiałam zresztą, ułożył na Zosię kalambur. Bo gdy świec skąpo płonęło w komnacie, bywało, iż ten i ów przybysz mylił matkę z córką. I wtedy Stańczyk wołał: „Idzie mała Bona“ lub „idzie bona Bona“, czyli na polski przekładając: „zła Bona“ lub „dobra Bona“.

Narzeczoną zostając, nasza królewna Zochna odmieniła usposobienie. Przeszedł jej „rozstrzelony“ sposób bycia, już nie chichotała po kątach i nie kraśniała jak mak, kiedy do komnaty wchodził jakiś młody mężczyzna. Przeciwnie, stała się sensatką, poważną niczym matrona. Chyba dostosowywała się do wieku narzeczonego, bo gdy wzięły go ciągoty do ponownego sakramentu małżeńskiego był w letnim wieku. Po zaręczynach i ustaleniu daty ślubu per procura, królowa matka z prędkością nawałnicy zabrała się do szykowania wyprawy stosownej Jagiellonce, reprezentantce czcigodnej i czczonej w Europie dynastii. Strach, jak się królowej jejmości spieszyło, czyniąc zakupy i komenderując zastępem krawców i kuśnierzy. Przy tej sposobności pogłębiła się jeszcze niechęć między matką a synem. Bo też moja ukochana monarchini istotnie zbytnio dając się ponosić temperamentowi, wszczynała awantury, domagając się większego udziału króla jegomości przy wyprawianiu przyszłej księżnej brunszwickiej do małżonka. Tymczasem Zygmunt August, owszem, zajęty był polityką, bo już wtedy młody kniaź Moskwy interesował się Inflantami, a Habsburgowie rozciągali po swojemu sieci, by Rzeczpospolitą pokłócić z sułtanem, ale pozostały czas wolny zajmowały mu kandydatki na „sokoły“, więc wykręcał się niby piskorz z więcierza. Moja mądra dobrodziejka nacierała ostro, mając na uwadze nie tylko wywianowanie Zofii, ale i dwóch młodszych córek za jednym zamachem. Bez pardonu pisała z Warszawy do Krakowa do syna tak:

„Oprócz sreber dla królewny Zofii król J. M. niech by pomyślał o srebrach dla pozostałych królewien, gdyż swoich nie mają! Oprócz nalewki i miednicy po ojcu — do oblucji. Dotychczas używają sreber matczynych, a jak matka wyjedzie, to co? Niechaj także król jegomość każę kupić futer dla panien!“

Królowa Bona, asystując przy ubieraniu drugiej z rzędu córy na ślubny kobierzec wyraziła się o niej z pełną ukontentowania aprobatą.

— Ładnaś i rozsądna — rzekła ciepło. — Gratuluję ci stosownego zamęścia i mam nadzieję, że moje nauki na względzie mając, nie zapomnisz w Brunszwiku, że imię twe po grecku „mądrość“ oznacza. Ja w twoim wieku będąc, akuratnie rodziłam moje szóste dziecię, waszego brata Olbrachta. Jeśli naprawdę mądrą, czyli Zofią, w całej pełni być zechcesz, postarasz się o potomka. Ludziska w kraju twojego ojca wprawdzie powtarzają porzekadło: „Kiedy Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści“, ale ja bym na twoim miejscu nie opierała się li tylko na Opatrzności. Z dziecięciem na ręku inne prawa w Brunszwiku, nawet wdową zostając, mieć będziesz. Na życzliwość pasierba zbytnio nie licz, a co w dłoni — to twoje.

Zofia, już księżna brunszwicka, ostatniej perory matczynej wysłuchała z należną czcią.

Po odesłaniu wtórej córy do małżonka — a stało się to 29 stycznia 1556 roku — żadna już moc nie była w stanie wstrzymać królowej matki od podróży. Przedtem zostałam zaszczycona rozmową, która trwała cały wieczór.

— Słuchaj, Dośko — rzekła moja dobrodziejka — był moment, iż pragnęłam moją córkę Zofię obdarzyć twoją osóbką. Aliści po namyśle zmieniłam zamiar. W tym niewielkim państewku niemieckim, księżna politycznie nie będzie miała pola do popisu. Dla zabawiania gości zaś wystarczy karlica Jagnieszka. Ciebie ofiarowałam wprawdzie, na jej prośbę, królewnie Annie, ale pamiętaj... Gdyby przed królewną Kachną otworzyła się droga do mitry udzielnej księżny lub korony królewskiej, masz nie bacząc na nic, towarzyszyć tej właśnie mojej najmłodszej córce.Rzuciłam się do nóg mojej pani błagając, by zabrała mnie z sobą do księstwa Bari. Potrząsnęła przecząco głową. Nie i nie. Ale podnosząc mnie do góry ucałowała serdecznie w oba policzki. Za czym otworzyła dobrze mi znaną szkatułę z precjozami i sięgnęła głęboko.

— Masz, Dosieczko. Tę dziecinną biżuterię swojego czasu matka moja, jeszcze jako księżna Mediolanu, przeznaczyła dla swojej najmłodszej córki, a mojej siostry. Aliści Maria Bianca, zgasła nie doczekawszy ukończenia trzeciej wiosny życia...

Chowałam spiesznie do kieszonki jubki pierścionek, kanak i manele — wszystko wysadzane pięknymi szafirami — bożąc się na moją świętą patronkę, że zamiast klejnotów wołałabym dostąpić zaszczytu służenia mojej dobrodziejce w drodze i podczas kuracji. Naprawdę, niechaj mnie grom trafi, jeśli wtedy blagowałam. Ale ona znów przecząco potrząsnęła głową.

— To być nie może — rzekła.

Cała karawana wypełniona łubami i sepetami z najróżniejszym dobytkiem czekała już gotowa na dziedzińcu. Właśnie owe pękate podwody stały się przyczyną rozlicznych plotek. Stugębna fama już głosiła — a dał jej początek podkanclerzy Przerębski — że królowa senex wywozi bogactwa gromadzone latami, przez to zuboży się skarb polski. Ha, zapomniał zupełnie pan podkanclerzy, że moja królowa Bona posiadała chyba większy posag od innych królowych polskich i że w ciągu tych trzydziestu i ośmiu lat przebywania u nas, dwukrotnie w ciągu roku przyjeżdżały z Bari i Rossano z okazji składania hołdu, bryki ze złotem, stanowiącym jej osobistą własność. Ostatecznie moja dobrodziejka urodziła się udzielną księżniczką Mediolanu, a ukoronowane głowy zawsze zabierają w podróż więcej rzeczy niż zwykli śmiertelnicy. Przecież królowa Catharine opowiadała, że jej antenat — cesarz Maksymilian I — wybierając się w drogę kazał zabierać z sobą obok wanny augsburskiej roboty, także trumnę ze srebra. A oni, panowie senatorowie gardłowali: „Mógłby nas każdy naród, gdzie byśmy to z Korony wypuścili mieć za nader głupie i sprośne ludzie?“

Nie mnie, Dośce Ostalskiej, zabierać głos w senacie, ale słowo daję, brała mnie chęć, by krzyknąć tak na całą Koronę i Litwę. Toć moja królowa Bona nie wywozi ani warzywników, ani fruktowych ogrodów, które tutaj u nas pozaprowadzała. Ani szpitali, których była fundatorką, ani kościołów, których była kolatorką. Ejże, a może zabrała wystawioną własnym sumptem twierdzę Bar nad rzeką Rowem na Podolu? Ech, żal mi tylko serce ściska, gdy się z taką niewdzięcznością ludzką spotykam.

W ostatnim momencie ukryłam się prawem kaduka, pod zegarem na jednej z podwód, ale wnet wypenetrował mnie sokoli zaiste wzrok Pappacody. Bez miłosierdzia chwycił mnie za karczek i wyrzucił niby psa na bruk dziedzińca. Królowa Bona widziała tę scenę z okna i pogroziła mi jeszcze palcem w dodatku! Więcej szczęścia miała jednak służka Rozalinda. Gdy plenipotent i jej rozkazał opuścić kryjówkę — a leżała plackiem pod wanną — obrzuciła go takim stekiem wyzwisk po włosku, iż się nicpoń zawahał. Starucha dalej mamrotała swoje zaklęcia, zaś Gian Lorenzo Pappacoda ze złości poczerwieniał na wielkanocną ćwikłę. Tymczasem nadeszła nasza dobrodziejka i wzięła w obronę sędziwą Włoszkę. Rozalinda, służąc Bellinie, miała prawo odprowadzić kawalkadę królowej matki do pierwszego popasu w Ojrzanowie. Rozalinda jednak, bardziej chyba pyskata niż ja, z popasu nie wróciła. Wiadomości z podróży, czyli raczej o przywitaniu mojej królowej przekazała szwagierkom nie chciana przez męża, królowa Catharine.

Następne relacje z podróży królowej jejmości dostarczył królewnom imć Jerzy Fugger, będący w stałych kontaktach z filiami bankierskimi w miastach włoskich. Ponoć za namową nowego lekarza, rozpoczęła królowa kurację oczów w Abano, przerywając ją jednak na wieść, że Karol V zniechęcony ostatecznie do świata i ludzi dał regalia hiszpańskie swemu pierworodnemu synowi. Do infanta Filipa nie tylko królowa Bona, ale i dalsi familianci nie żywili szczególnego zaufania. Wtedy ze szczupłym dworem — powiększonym jedynie przez medyka — a Fugger twierdził, że takowy zwie się Gian di Matera, przybyła już do Bari. I odtąd o królowej Bonie nie wiedział nikt ani w Koronie, ani na Litwie.

Czas ciekł powoli.

Chyba w rodzinnym Vigevano wiedzie się mojej pani doskonale — myślałam. — Z pewnością finansowe sprawy tudzież kontakty z tamtejszymi krewniakami tak ją absorbują, że nie jest w stanie przekazać nam jakiejkolwiek wiadomości — pocieszałam obie zafrasowane Jagiellonki. A prawdę mówiąc tylko raczej królewnę Hanusię. Ta bowiem ciągle chlipała. Nie tylko z racji wyjazdu matki, lecz także z powodu choroby śmiertelnej Belliny. A gdy jej ślozów brakowało, pojękiwała nad jedynym srebrnym kubeczkiem, który nazwała „sierotką“. Zaś królewna Kachna, choć narzekała, że „brat srogiego charakteru , me uroniła łzy. Nawet wtedy, kiedy matka wsiadając do karocy obdarzyła każdą córkę bardzo kosztownym pierścieniem: Hanusię z szafirowym oczkiem, a Kachnę ze szmaragdem wielkości chyba gołębiego jajka. Do Izabelli listów nie pisywała.

— Kasieńko, ulituj się, toż siostra nam lada dzień zemrze — lamentowała Hanusia.

— Pisz, a ja się tylko podpiszę — odpowiadała niedbale i spoglądała wąskimi sabaudzkimi oczami na brzozy w parku całe złociste, jak to jesienią bywa.

A jednak nie uchylała się od piór i inkaustu. Koncypowała nocami epistoły do bratowej, ciekawa wieści z Ambras w Tyrolu.

Pewnego wieczoru, kiedy już o spoczynku królewny zamyślały, zgłosił swoje służby powolne warszawski reprezentant familii Fuggerów. Imć Jerzy, przez mieszczan warszawskich coraz częściej „Fukierem“ zwań, był niepojęcie czymś zalterowany i właściwie wyjaśnić zrazu nie potrafił swojego „niepolitycznego najścia wieczorem za zamek“. Kluczył i kluczył. Kręcił i kręcił. Aż wreszcie przyparty do muru przez energiczną królewnę Kachnę, wybąkał żałobną wieść.

— Nieszczęście, jaśnie królewny. Moi agenci powróciwszy z Wenecji, przywieźli wieść, jako w Bari stara królowa polska żyć przestała.

Niestety, po nocnych nieomal odwiedzinach imć Fuggera-Fukiera, żałobna wieść poczęła się przedostawać i do Korony, i na Litwę. Gadano po austeriach — gdzie stawali popasem kupcy przywożący postawy sukna, bławatu, kitajkowej czy adamaszkowej materii. Rozprawiano o tym na sejmikach szlacheckich. Wspominano podczas targów i jarmarków. Ba, wieść wcisnęła się do korytarzy trybunalskich w mieście Piotrkowie i w mieście Lublinie. W końcu jakby przemieniła się w narodowe porzekadło. Bo wszędzie gdzie się trochę ludu skupiło, czy „urodzonych“ — tedy szlachty, czy „sławetnych“ — tedy mieszczan, wnet po pozdrowieniu padały słowa: „Wiecie, królowa Bona umarła...“

W końcu — a już nastała plucha jesienna — doczłapała się do Warszawy służka Rozalinda. Aż za głowę się chwyciłam w przerażeniu, widząc konfidentkę mojej pani w tak żałosnym stanie. Owszem, do Ojrzanowa w orszaku jechała starucha, ale jeszcze całkiem krzepka, korpulentna jak jej pani, no i nie mniej obrotnego języka. Powróciła zaś babinka wyschnięta na wiórek i, co gorsza, mówiąca szeptem, oglądająca się przy tym z lękiem na boki. Bo razem wziąwszy, odmieniło z kretesem „pyskatą Rozalindę“ — jak z niechęcią mówiła o niej służba polska.

Niestety, wszystko o czym powiadomił swego czasu signor Fugger, zgadzało się co do joty. Sceneria zaś samego zgonu królowej była więcej niż okrutna.

— Ten gad, ten padalec, ten okrutnik, tak niecnie oszukał, tak sprzedał swoją „madamę“. Zgroza, że się taki judasz w księstwie mediolańskim urodził. Bodajby się obwiesił na suchej gałęzi jako tamten, co pana Jezusa Chrystusa za trzydzieści srebrników na męki wydał. I miał sługusa przeklętego, co z jego rozkazu mojej biedusi pani, truciznę w winie podał. Właśnie Pappacodę.

Tu ja, Dośka, wtrąciłam się do rozmowy.

— Ależ plenipotent naszej królowej uwielbiał swoją dobrodziejkę. W ogień gotów był za nią skoczyć...