Zamek z piasku - Magdalena Witkiewicz - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Zamek z piasku ebook i audiobook

Magdalena Witkiewicz

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Weronika i Marek to para, która zdawała się mieć wszystko – wieloletnią miłość, wspólne plany i wiarę, że razem mogą pokonać każdą przeszkodę. Wierzą, że decyzja o posiadaniu dziecka to naturalny krok ku pełni szczęścia. Jednak życie pisze im inny scenariusz.

Kolejne miesiące rozczarowań sprawiają, że ich związek zaczyna się chwiać. Pojawiają się pytania, na które nie znajdują odpowiedzi, żal, którego nie sposób ukoić, oraz cisza, która coraz bardziej dzieli. Wtedy na drodze Weroniki pojawia się ktoś, kto otwiera przed nią nowe drzwi – i zmienia wszystko.

Rozmowy, które leczą samotność, wsparcie, które koi duszę, i ciepło, które budzi zagubione serce.

Czy przyjaźń okaże się bezpieczną przystanią, czy zburzy to, co miało trwać wiecznie?

"Zamek z piasku" to wzruszająca opowieść o miłości, która wymaga troski, o pragnieniach, które mogą zranić, o samotności, która może być początkiem drogi do zrozumienia siebie i o decyzjach, które zmieniają życie. To także historia o nadziei, która potrafi tlić się nawet wtedy, gdy wydaje się, że wszystko już zgasło.

Magdalena Witkiewicz snuje tę historię z niezwykłą delikatnością i głębią, dotykając najczulszych strun ludzkich emocji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 39 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Ryźlak

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki:

Andrzej Lademann

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcia i ilustracje:

Mary Karletsoy / unsplash.com

118193710, 630767343, 190803035, 243515376 / AdobeStock

Ilustracje w książce:

Andrzej Lademann z wykorzystaniem narzędzi AI

1405295501, 243515376 / AdobeStock

Redakcja:

Agnieszka Luberadzka

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej:

Andrzej Lademann / komart.com.pl

Korekta:

Anna Żochowska

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie II, Gdańsk 2025

Copyright © tekst Magdalena Witkiewicz, 2025

Copyright © Pracownia Dobrych Myśli

ISBN 978-83-68351-07-1

Druk i oprawa:

Abedik SA

[email protected]

Ani, dziewczynie która kiedyś była na karuzeli…

Prolog

Wiesz? To wcale nie było tak, jak napisałaś. To było zupełnie inaczej. Mój mąż był całkiem fajnym facetem. Dopóki się w tym wszystkim nie pogubiliśmy. Doszłam do siebie. Jakoś… Ale był czas, kiedy musiałam odpocząć. Musiałam wszystko przemyśleć i zastanowić się, co zrobić ze swoim życiem. Ale po kolei…

Rozdział 1

„Możesz zostać, ile chcesz 

obmyśliłam dla nas dobry plan

razem zestarzejmy się 

wciąż tak mało jest dobranych par”.

Karolina Kozak „Razem zestarzejmy się”

Poznaliśmy się jeszcze w szkole. Siedział za mną na muzyce i wybijał rytm linijką na moich plecach. Nie wiem, czy teraz w liceum jest muzyka. To było dawno temu… Wtedy była. Marek stukał w rytm jakiejś melodii ludowej. Znając repertuar szkolny, to ktoś pognał wołki albo prządł u prząśniczki. Aż tym swoim rytmicznym uderzaniem wystukał.

Wystukał sobie mnie na zawsze. A przynajmniej tak nam się wówczas wydawało.

Pamiętam naszą pierwszą randkę. Poszliśmy na wagary do parku Oliwskiego. Piąte liceum w Oliwie. Cała szkoła chodziła na wagary do parku. To chyba była trzecia z kolei matematyka. Tego żadne z nas nie mogło wytrzymać. Uciekaliśmy regularnie, a że nauka szła nam całkiem dobrze, przymykano na to oczy.

Całowaliśmy się na tyłach ogrodu botanicznego. Pachniało wtedy wczesną wiosną i pamiętam, że jeden ogrodnik pracujący w parku strasznie się wkurzył, że siedzimy na tej ławce i się migdalimy. Nawrzeszczał na nas. Przenieśliśmy się na kolejną ławkę i robiliśmy dokładnie to samo. W pewnym wieku tylko to jest człowiekowi potrzebne do szczęścia. Pocałunki i niesamowite emocje pierwszej miłości, które sprawiają, że życie jest piękne.

A cóż niby mieliśmy robić? Mieliśmy po siedemnaście lat i to było dla nas najważniejsze. Pierwsza miłość. Niewinna, niezepsuta. Bez złych doświadczeń, zdrad i smutków. W zasadzie razem uczyliśmy się tej miłości. Bo kto nas miał nauczyć? Musieliśmy się tego uczyć od siebie.

Uczyliśmy się pocałunków, uczyliśmy się pieszczot, uczyliśmy się być przyjaciółmi. Tak naprawdę prócz siebie nie potrzebowaliśmy nikogo i niczego. Wszystko robiliśmy razem.

Tylko studia wybraliśmy inne. Marek poszedł na prawo, a ja na anglistykę. Pochodził z rodziny prawniczej, więc z góry było wiadomo, że zostanie wziętym adwokatem, notariuszem czy radcą prawnym. Kim dokładnie – miało się okazać później.

– Anglistyka? – Moja mama nie była zadowolona. Sama była nauczycielką historii w jednej z gdańskich podstawówek i chciała mnie uchronić przed wszystkim, co jest związane z nauczaniem.

– Mamo. Będę tłumaczem. – Miałam wizję siebie, siedzącej przy dużym drewnianym biurku, tłumaczącej moją ukochaną literaturę angielską. Najlepiej na nowo. Siostry Brontë na początek. Później Jane Austen. Jeszcze raz.

Nie wiedziałam wtedy, że nie tak łatwo być tłumaczem literatury. Więcej wpada spraw sądowych, świadectw dojrzałości czy nudnych instrukcji obsługi sprzętów, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia.

Tata zawsze robił to, co chciała mama. Był chemikiem w jednym z trójmiejskich zakładów i wymyślał jakieś substancje, które potem jego zakład sprzedawał na Zachód za grube pieniądze. Szkoda, że on z tych pieniędzy miał niewiele… Pracował głównie dla idei. Siedział do wieczora w pracy, a i potem, w domu, ślęczał nad książkami do późnej nocy.

Kochali mnie bardzo. To wiem. Ale przede wszystkim mieli siebie. To jedno z takich małżeństw, które trzyma się za ręce, gdy idzie rano do sklepu po bułki. Takie, które nie wyobraża sobie nocy bez siebie. Moi rodzice rozstali się chyba tylko dwa razy w życiu. Raz, kiedy mojej mamie usuwano w szpitalu wyrostek, drugi, kiedy przychodziłam na świat.

Pozazdrościć im takiej miłości.

Bo ja o miłości miałam. Pogmatwanej…

Z Markiem łączyło mnie takie uczucie, że dałabym sobie za niego uciąć rękę. Dokładnie chyba takie samo jak moich rodziców?

Wspominam te chwile i się uśmiecham. Wszystko wydawało się takie bezproblemowe. Idylliczne – powiedziałabym. Nawet nasz pierwszy raz, opisywany przez koleżanki jako coś strasznego, bolesnego i nie do pozazdroszczenia, wspominamy jako piękne przeżycie.

Ślub był naturalną koleją rzeczy. Tak po prostu. Byliśmy parą już sześć lat, skończyliśmy studia, Marek dostał się na tę wymarzoną aplikację radcowską, ja miałam pracę w biurze jako asystentka prezesa. Nic nadzwyczajnego, ale na początek idealnie.

– Biorę sobie ciebie za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.

Na moim ślubie wszystkie ciotki płakały. Oczywiście nie ze smutku, a ze wzruszenia. Ja trzymałam się dzielnie. Byłam szczęśliwa. Tak szczęśliwa, że aż się zastanawiałam, dlaczego akurat mnie się to szczęście przytrafia.

– Chciałbym, by już się skończyło – powiedziałeś.

– Co się skończyło? Wesele? – zapytałam. – Żartujesz chyba. Ja chciałabym tańczyć z tobą całą noc.

– Będziesz tańczyła całe życie. Prawda?

– Będę.

Tańczyliśmy całe wesele i potem jeszcze w pokoju. W całkiem sporym pokoju hotelowym, a w zasadzie apartamencie w małym pałacyku pod Gdańskiem, w którym mieliśmy ślub.

Pięknie tam było.

My tańczyliśmy, a w pokoju migotał jedynie płomyk świeczki. To był taki mały, ciepły blask. Na ścianie wirowały wraz z nami nasze dwa cienie. Mąż podszedł wtedy do mnie, spojrzał w oczy i delikatnie pocałował.

– Pierwszy prawdziwy pocałunek po ślubie – zauważyłam.

– Smakujesz dokładnie tak samo. – Marek się uśmiechnął. – Muszę cię posmakować wszędzie…

Całował mnie w to zagłębienie między ramieniem a szyją, wzdłuż ramienia, w zgięciu łokcia, aż po wnętrze dłoni.

Drżałam. Nie z zimna, a z tego czaru naszej pierwszej prawdziwej nocy razem.

– W dawnych czasach chyba nie uprawiali seksu. – Nerwowymi ruchami rozplątywał wstążki gorsetu. Nie mógł sobie z nim poradzić. – Albo były trójkąty, panna służąca do rozbierania…

– Marzy ci się trójkąt? – zapytałam.

– W życiu! – odpowiedział. – Wystarczysz mi za cały harem.

Miałam już na sobie tylko białe pończochy, niebieską podwiązkę, bo wiadomo something old, something new, something borrow, something blue…

– Chciałbym, żebyś w tym pozostała – szepnął.

I wtedy dopiero zaczęliśmy prawdziwie tańczyć. To był nasz pierwszy taniec, nie żaden wyuczony walc angielski na potrzeby gości weselnych…

W tańcu rozpięłam mu koszulę, w tańcu przylgnęłam do niego naga, tak blisko, że bliżej już nie można. Płonęłam, bo jakże nie płonąć, kiedy czułam go całym ciałem. Całował mnie wszędzie, to już nie był pokaz, którym moglibyśmy raczyć gości weselnych, to była nasza prywatna uczta namiętności.

Takie było nasze życie. Pełne namiętności, czułości, przyjaźni.

Bo chyba bez przyjaźni by nie wyszło. Czyż można było chcieć więcej?

Czasami się zastanawiałam, czy potrzebna jest mi przyjaciółka, kiedy był ON. Na szczęście ja byłam potrzebna przyjaciółkom.

Co jakiś czas umawiałyśmy się z dziewczynami na wino. Taki typowy babski wieczór. Wino, plotki, malowanie paznokci i maseczki na twarz.

– Weronika, a nie przeszkadza ci to, że cały czas będziesz z jednym facetem? – zapytała Dominika, piłując sobie paznokcie u nóg. – Przecież nie wiesz, jak jest z innym.

– No nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Ale mi dobrze.

– Ale jak jest dobrze, to nie kusi cię, by było jeszcze lepiej?

– O co ci chodzi, Domino? – Byłam już lekko podirytowana tą rozmową. – Męża mi zazdrościsz?

– Jak jest taki doskonały, że nawet nie chcesz spróbować z innym, to zazdroszczę. – Roześmiała się.

Dominika była kobietą idealną. Piękną, zgrabną, inteligentną. Taką, że człowiek czuł się przy niej gorszy i chciał się schować w czeluściach przydużego swetra. Niezależnie od pory roku prezentowała swoje długie nogi, tylko kolor i grubość rajstop się zmieniały w zależności od pogody. Facetów trzymała krótko. Zarówno jeżeli chodzi o długość związku, jak i jego charakter. Teraz też była właśnie w trakcie kończenia kolejnego romansu.

– Nie ma mnie w domu. – Na chwilę oderwała się od robienia sobie pedicure, aby odebrać telefon. – Naprawdę nie powinno cię interesować, gdzie jestem. – Zaciągnęła się cienkim papierosem. Jako jedyna z naszego towarzystwa paliła. – To koniec! Przeliterować ci to? Koniec! Nie, nie ma najmniejszych szans.

– Nie żal ci go? – zapytała Ewa, gdy przyjaciółka skończyła rozmowę.

– Kogo? – Dominika porzuciła już stopy na rzecz nowego katalogu z modą. – Zobacz, ta jest fajna. – Pokazała mi bardzo krótką sukienkę.

– Roberta.

– Roberta? – zdziwiła się. – Łatwo przyszło, łatwo poszło.

– Lubisz tylko trudne zdobycze? – byłam ciekawa.

– Coś w tym jest. – Roześmiała się. – Kocham wyzwania.

Czasami się zastanawiałam, czy lubię Dominikę. Zawsze była gdzieś obok nas, choć trzymałyśmy się we trzy. Dominika, Ewa i ja. Była zupełnie inna niż my. Ewa mawiała, że ona lubi się z nami pokazywać na zasadzie kontrastu. My dwie szare myszki, a Dominika przy nas błyszczy i pokazuje wszędzie, gdzie się da te długie nogi. Myślę, że ona wcale nie potrzebowała kontrastu.

Marek jej nie lubił. Twierdził, że jest wampirem energetycznym i wysysa z niego energię. Może coś w tym było? Podejrzewałam, że ta jej pewność siebie jest udawana. Była jedynaczką, rodzice nie mieli dla niej zbyt wiele czasu, prowadzili dwa sklepy z ciuchami, wiecznie ich nie było. Zatem miała nas. I ciuchy. Swego czasu bardzo jej ich zazdrościłyśmy.

– Jestem w ciąży. – Ewa przerwała naszą nic niewnoszącą rozmowę o kolejnym związku Dominiki, który już stawał się przeszłością.

– Co? – zdziwiła się Dominika. Nie lubiła, gdy ktoś inny był w centrum uwagi. – Jak to się stało?

– Kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć, jak to się dzieje… – Ewa wzruszyła ramionami. – Po prostu.

– O matko! Cieszymy się? – zapytałam. Usiadłam obok niej i ją przytuliłam. – A Jacek co na to?

– Nie wiem… Chyba musimy…

– Jak to nie wiesz? Nie powiedziałaś mu?

– Jeszcze nie… Nie chcę, by był ze mną tylko ze względu na dziecko.

– Zwariowałaś. Przecież on cię kocha. Leć do niego i mu powiedz!

Ewa wyglądała tak bardzo bezradnie, jakby naprawdę się bała, że Jacek, prawie trzydziestoletni facet, nie stanie na wysokości zadania. Dominika siedziała z naburmuszoną miną, niezbyt zadowolona, że ktoś jej zabrał monopol na bycie gwiazdą. A ja?

Ja… Poczułam po raz pierwszy w życiu, że nadszedł czas i też chcę mieć dziecko. Że jestem gotowa, by przyjąć na siebie odpowiedzialność za tego małego, drugiego człowieka. Objęłam Ewę i tak siedziałyśmy przytulone. Po chwili dołączyła do nas Dominika, już pogodzona z tym, że czasem trzeba ustąpić miejsca na podium uwagi komuś innemu.

– Marek, Ewa jest w ciąży! – zaczęłam przy obiedzie.

– O! A to się Jacek ucieszy. – Roześmiał się. – Nici z całonocnych imprez przy wódeczce… Ale czas się ustatkować. Tak jak my, kochanie. Na każdego przyjdzie pora.

– Może też byśmy się zdecydowali? – zapytałam nieśmiało.

– Kiedyś trzeba, prawda? – Marek się uśmiechnął i mnie przytulił. – A dziecko naszych przyjaciół miałoby towarzystwo…

Myśleliśmy z Markiem dokładnie tak samo na każdy temat. Zawsze. W kwestii dziecka również byliśmy jednomyślni. To nasze życie było tak idealne, że aż doprawdy nudne. Nawet czasami się zastanawiałam, kiedy czar pryśnie…

No i prysnął.

Ale o tym później.

Tamtego dnia podjęliśmy decyzję o odstawieniu antykoncepcji i wdrożeniu zdrowego odżywiania, witamin i innych rzeczy, z których świadomi przyszli rodzice zdają sobie sprawę.

Nawet zrobiłam badania. Ich wyniki były zupełnie niezłe. Ewa w tym czasie została narzeczoną i martwiła się, że biała sukienka, w której pójdzie do ślubu, nie ukryje jej powiększającego się brzuszka.

– Przecież i tak wszyscy wiedzą – zdziwiła się Dominika, gdy spotkałyśmy się krótko przed tym ważnym dniem Ewy. – Po co zakrywać ciążę?

– Cicho, tradycja. – Ewa się uśmiechnęła.

– Tradycja? Tradycją jest biel i welon. Biel i welon symbolizują czystość, niewinność, a ty chcesz iść w welonie do ślubu z wystającym brzuchem? Nie mów mi o tradycji… – prychnęła Dominika.

Ewa przełknęła głośno ślinę i szybko wyszła do łazienki.

– Dlaczego jej to robisz? – zapytałam. – Nie możesz znieść, że ktoś może być szczęśliwy?

Dominika wzruszyła ramionami.

– Nie ma się o co obrażać. Przecież mi tak naprawdę zwisa, w czym ona pójdzie do tego ślubu. Może nawet goła iść. Wielkie mi co: ślub. Dwoje ludzi podpisuje świstek papieru i już. Nigdy nie miałam sentymentu do świstków. Weronika, naprawdę wierzysz w papierki? Już bardziej wierzę w cyrograf podpisany własną krwią. Każdy wagonik można odczepić. Ot, tak. – Pstryknęła palcami.

– Jesteś rozgoryczona, bo tobie nie wychodzi. – Nie wiem, po raz który zastanawiałam się, dlaczego ją lubię. Zaraz… czy ja ją lubię?

– Nie wychodzi, nie wychodzi. Jakbym chciała, to by wyszło.

– Nie chcesz? – powątpiewałam.

– Czy ja wiem… Dzieci nie chcę, to na co mi mąż? Jeśli będę chciała, w co wątpię, to się zakręcę za jakimś. Odpowiedzialnym i dorosłym facetem.

Nie mogłam jej znieść.

– Tylko czy dorosły, odpowiedzialny facet będzie chciał ciebie?

– Będzie. Każdy mnie chce. Muszę uciekać. Ewka, wychodzisz? – Stanęła pod drzwiami od łazienki i nasłuchiwała. – Dobra, Wera, uciekam. Umówiłam się i muszę lecieć.

Po chwili Ewa wyszła z toalety, i pociągając nosem, zapytała:

– Naprawdę myślisz, że biała nie może być?

– Może. Welon też może – powiedziałam stanowczo. – Koniec tematu. Wybrałaś sobie kieckę taką, jaką chciałaś, prawda?

– Prawda.

– No i w takiej pójdziesz – oświadczyłam kategorycznie.

Ślub Ewy i Jacka był w marcu. Od marca też mieliśmy zacząć starania o dziecko. „Starania”. Miałam wrażenie, że po prostu jak zawsze będziemy się kochać, za dwa tygodnie kupię test i będę w ciąży. Ot, tak. Pstryk.

Bo przecież to bardzo łatwo zajść w ciążę. Mąż Ewy się śmiał, że tylko na nią spojrzał, a ona już była w ciąży. My oboje zdrowi, wysportowani, nafaszerowani witaminami z pewnością od razu będziemy mogli być rodzicami.

Niestety.

Ewa zdążyła już urodzić, a my nadal „się staraliśmy”. O ile można to było nazwać staraniami. Seks chyba przestał sprawiać nam przyjemność. Był jedynie zwykłą czynnością prowadzącą do prokreacji.

A raczej do niej NIEprowadzącą.