Zakochany szpieg (Powieść Historyczna) - Susan Wiggs - ebook

Zakochany szpieg (Powieść Historyczna) ebook

Susan Wiggs

3,7

Opis

Anglia, Irlandia XVII wiek

 

John Wesley Hawkins, oskarżony o zdradę i herezję, czeka w więzieniu na egzekucję. Przed stryczkiem ratuje go lord protektor, zlecając mu tajną misję w Irlandii. Cromwell chce wybadać, czy skorzy do buntu Irlandczycy szykują się do kolejnej rebelii. John nie ma wyboru, niechętnie podejmuje się tej misji. W poszukiwaniu buntowników dociera na zamek Clonmuir, siedzibę lady Caitlin MacBride. Pojawia się tam chwilę po tym, jak Caitlin poprosiła, by los zesłał jej prawdziwą miłość. To była magiczna chwila, jednak piękna Irlandka twardo stąpa po ziemi. John to Anglik, a zatem wróg, któremu nie wolno ufać. Wtrąca go do lochu, ale dla niego ta niewola ma coraz słodszy smak. Gdyby tylko nie musiał wybierać między zdradą ojczyny a ukochaną kobietą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (31 ocen)
10
7
9
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Z braku laku…

Banalna i mało wciągająca historia. Autorkę stać na więcej.
00
MILAGREEN

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo mi się podobała. Zaczęłam ją czytać przypadkowo, bez przekonania oczekując zwykłego Harlequina... Ale treść zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, ciekawy pomysł na fabułę oraz interesujące wiadomości historyczne. Polecam
00

Popularność




Susan Wiggs

Zakochany szpieg

Tłumaczenie:Alina Patkowska

Prolog

Wzgórze Tyburn, 1658

Kat Thaddeus Bull nie miał pojęcia, dlaczego tak wiele kobiet przyszło popatrzeć na śmierć księdza. Czyżby londyńskie damy były aż tak znudzone, że perspektywa patrzenia na okrutną śmierć tego biedaka mogła je wyciągnąć z cienistych altan w ogrodach? Poskrobał się po głowie okrytej czarnym kapturem kata. Nigdy nie potrafił zrozumieć tej fascynacji londyńczyków. Jemu samemu do szczęścia w zupełności wystarczyłby kufel piwa, barani udziec i uśmiechnięta dziewczyna.

O dziwo, te kobiety pochodziły ze wszystkich warstw społecznych. Szlachetne damy w powozach unosiły do ust fiolki z pachnidłami, wiejskie dziewczyny w wyblakłych sukienkach poruszały ustami w milczącej modlitwie, żony kupców szeptały coś do siebie, zasłaniając usta dłońmi. Gromada doświadczonych ladacznic z Southwark rozmawiała między sobą ostrymi głosami. Jedna z nich przepchnęła się w stronę Bulla, rzuciła mu monetę i zawołała:

– Proszę, sir, niech pan okaże miłosierdzie!

Bull zignorował prośbę i monetę. Tylko w kiepskich czasach zniżyłby się do przyjęcia łapówki od dziewki ulicznej, ale dzięki lordowi protektorowi obecne czasy nie zaliczały się do chudych.

Pod czarną krawędzią wełnianego kaptura Bull dostrzegł błysk srebra na szyi kobiety. Z pewnością był to krucyfiks albo Baranek Boży noszony pomimo zakazu.

Strażnicy stanęli po obu stronach drogi prowadzącej do szubienicy, gdzie miał być powieszony ksiądz. Podobnie jak Bull, żołnierze Cromwella wydawali się zdumieni żeńską publicznością. Twarde spojrzenia przesuwały się po tłumie, zatrzymując się to na twarzy gładkiej dziewki, to znów na dekolcie szlachetnie urodzonej matrony.

Thaddeus Bull spojrzał na pętlę kołyszącą się na wiosennym wietrze. Grube, mocne konopie, tak jak nakazał szeryf. Cienka lina natychmiast dusi delikwenta, oszczędzając mu cierpień. Bull wiedział, że władza życzy sobie, żeby ojciec John czuł każdą chwilę powolnego duszenia, każdy ruch miecza. Zatrzymał wzrok na ostrzu noża. Był zrobiony na zamówienie w Saksonii, cienka jak pergamin krawędź jednym ruchem rozcinała człowieka od gardła aż po krocze. Bull nie był rzeźnikiem i nie miał zamiaru niepotrzebnie szarpać ciała tego nieszczęśnika. Jego zadaniem było wymierzanie sprawiedliwości, za to mu płacono. Wielu skazańców, pragnąc zapewnić sobie miejsce w raju, dawało mu złote monety – na dowód wybaczenia, nie jako łapówki. Dzisiaj jednak nie mógł przyjąć żadnych pieniędzy, bo ten ksiądz miał zginąć okrutną śmiercią.

Tłum ucichł. Na tle werbli wybijających powolny, żałobny rytm rozległo się szuranie sań sunących po ziemi. Między szeregami żołnierzy jechał szeryf, a za nim wielki koń ciągnął dębową belkę. Więzień leżał na plecach, przywiązany do belki na wysokości dłoni, nóg i pasa. Trzymilowa podróż z Tower Hill z pewnością nie była przyjemna, pomyślał Bull. Koń musiał przebyć brukowane uliczki Cheapside, błotniste kałuże i sterty końskiego łajna w Holborn, śmieci gnijące na Strand. Włosy i szaty ojca Johna pokryte były brudem.

Zapadła niezwykła cisza. Bull spodziewał się zwykłych szyderczych okrzyków, ale wyperfumowany tłum milczał.

Naraz przez szeregi żołnierzy przedarła się pulchna dziewka. Zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, upadła na kolana przed księdzem i wilgotnym białym płótnem oczyściła jego twarz, brodę i włosy. Jeden z żołnierzy odciągnął ją na bok.

Ojciec John popatrzył na widzów i w tłumie rozległy się szlochy. Bull jeszcze nigdy nie słyszał niczego podobnego: głębokie szlochy z głębi serca, piskliwe zawodzenia, urywane beznadziejne okrzyki, które zdawały się być wydarte z samej głębi duszy. Poprawił kaptur, żeby lepiej widzieć księdza. Długie włosy, brudne i splątane, przybrały nieokreślony odcień londyńskiego błota, broda zwisała na kilka cali pod podbródkiem. A niech to, pomyślał Bull. Broda to tylko kłopot.

Głęboko osadzone oczy księdza była zupełnie pozbawione wyrazu. Na twarzy widać było ślady tortur. Plotki dochodzące z Tower głosiły, że pomimo tortur nie zdołano wydobyć z ojca Johna ani jednego słowa. W milczeniu przetrwał łamanie kołem, żelazną dziewicę i łoże sprawiedliwości. Jeden z obserwatorów powiedział, że ksiądz musi być adeptem czarnej magii i dlatego potrafi wejść w stan podobny do transu, inni twierdzili, że po prostu stracił rozum.

Naraz Bull usłyszał szept, cichy, kobiecy, słodki jak psalm śpiewany przez anioła.

– Wesley. Och, Wesley, nie…

Kim, do diabła, jest Wesley? – zastanawiał się kat.

John Wesley Hawkins, były kawalerzysta królewski i nowicjusz w katolickim klasztorze, miał nadzieję, że nikt ważny nie usłyszał jego prawdziwego imienia. Przez sześć lat udawało mu się zachować swoją tożsamość w tajemnicy. Znało ją tylko kilku ukrywających się angielskich katolików i wysoko postawionych rojalistów.

Cóż by to była za ironia losu, gdyby władze właśnie teraz dowiedziały się, kim jest! Ale bardzo możliwe, że tak właśnie się stanie, bo usłyszał, jak kobiety szeptem powtarzają jego nazwisko.

Był zdziwiony i nieco speszony wielkością tłumu, który przyszedł patrzeć na jego odejście do wieczności. Miał ochotę powiedzieć: oszczędźcie sobie tego. Nie nadaję się na męczennika, nigdy się nie nadawałem.

Niektórzy ludzie marzyli o takim losie, jaki czekał Hawkinsa. Modlili się o dzień, kiedy oprawcy sprawdzą ich siłę woli i wyprawią duszę na wieczny spoczynek. Wyobrażali sobie chwalebną śmierć, a potem wyniesienie do statusu świętego. Status świętego – to z pewnością brzmiało dobrze, ale nie aż tak dobrze, by John Wesley Hawkins miał zapragnąć śmierci. Kat miał go poddusić, utrzymując na krawędzi życia. Potem jego ciało miało zostać otwarte, serce i wnętrzności wyjęte. Następnie kat miał obciąć mu głowę, poćwiartować członki i wystawić je na widok publiczny ku przestrodze tym, którzy wciąż odważali się wyznawać wiarę katolicką. Cena za świętość nie była niska.

Miał nadzieję, że straci przytomność już po pierwszej ranie od noża, ale nigdy nie był tchórzem i nie mógł liczyć na to, że zemdleje. Pod Worcester przeżył cios mieczem, który zabiłby większość mężczyzn, a potem sam zszył ranę. W Tower jego odporność na ból jeszcze wzrosła. Prawie nic nie pamiętał, sińce i oparzenia dały o sobie znać dopiero później.

Ktoś zdjął mu więzy. Krew popłynęła do czubków palców u rąk i nóg, wypełniając je słodkim bólem. Żołnierze pociągnęli go na nogi i pchnęli na katowski wózek. Po raz ostatni spojrzał na żałobników. Tak wiele kobiet. Niektóre znały go z czasów hulaszczej młodości, inne poszły za nim później, oddane mu bez reszty. Niektóre były ładne, inne zwyczajne, jedne bogate, inne biedne. Niektóre lubił, a innych po prostu pożądał. Dobry Boże, pomyślał, jak szybko wszystkie dowiedziały się, kim jest. Sądził, że tylko nieliczne znały go osobiście, całą resztę przyciągnęły plotki i przesadzone opowieści. Ale nie potrafił w sobie znaleźć żadnych uczuć do tych kobiet. Tortury wypaliły wszystkie uczucia w duszy Johna Wesleya Hawkinsa.

Przypomniał sobie Laurę. Myśl o dziecku była jak promyk światła w głębinach duszy. Słodki Jezu, zachowaj ją bezpiecznie, powtarzał w duchu i była to najbardziej szczera modlitwa w całym jego życiu. Kilka godzin przed aresztowaniem zapłacił wdowie Hester Clench, by zaopiekowała się Laurą i zapewniła trzylatce bezpieczeństwo. Oprócz Laury nikt na świecie się dla niego nie liczył. Przypomniał sobie jej okrągłą twarzyczkę, złociste kędziory, które nadawały jej wygląd cherubina i serce mu się ścisnęło na myśl, że już więcej nie usłyszy jej śmiechu. Nie będzie go przy niej, kiedy Laura straci pierwszy ząb, nie zobaczy, kiedy urośnie i stanie się piękną dziewczyną, nie będzie surowym ojcem, który zniechęca zalotników. Gardło mu się ścisnęło i z trudem zwalczył łzy. Ale jeśli jego śmierć ma mieć jakiekolwiek znaczenie, musi umrzeć z honorem.

Kat wprowadził go na dwukołowy wózek. A zatem tak miało się skończyć jego życie. Nie będzie już więcej mszy odprawianych w stodołach i piwnicach, zawsze o krok przed prześladowcami. Nie będzie wiadomości szeptanych do ucha rojalistów, wiecznie oglądających się przez ramię w obawie, że gdzieś w pobliżu czają się ogary Cromwella.

Naraz przez tłum zaczął się przepychać mężczyzna w kosztownej szacie z wysokim kołnierzem. Jego twarz ocieniał filcowy kapelusz z rondem podwiniętym do góry i przytrzymanym złotą zapinką. Zdawało się, że coś krzyczy, ale zagłuszało go zawodzenie kobiet i dźwięk werbli. W odrętwiałym od tortur umyśle Wesleya pojawił się błysk rozpoznania i jakieś niejasne wspomnienie.

Obok niego stanął kat. Wózek zaskrzypiał pod ciężarem solidnej wagi olbrzyma. Dobrze, pomyślał Hawkins. Ten wielkolud szybko i sprawnie wybawi go od cierpień. Pojawił się również ksiądz w czarnym płaszczu bez żadnych ozdób i kapeluszu z okrągłym płaskim rondem. Wesley zastanawiał się, jaka sekta jest w tej chwili w modzie – purytanie, anabaptyści, lewellerzy? Nie był w stanie spamiętać wszystkich protestanckich odłamów.

– Wydano na ciebie surowy wyrok – powiedział ksiądz.

Hawkins zerknął z ukosa na pętlę sznura.

– Na to wygląda.

– Niech pan się ukorzy, sir, i oszczędzi sobie miecza.

Twarz Wesleya złagodniała w wyrazie żalu.

– Nie mogę, przyjacielu.

Ksiądz ze zniecierpliwieniem zacisnął usta.

– Jesteś najbardziej fałszywym księdzem, jakiego widziałem. Po co chcesz odgrywać męczennika?

– Lepiej zginąć jak męczennik, niż żyć jako zdrajca.

– Skoro tak, będziesz musiał znieść wszystkie cierpienia, na jakie cię skazano. Będę się modlił za twoją wieczną duszę.

– Jeśli to zrobisz, z pewnością poślesz mnie do piekła. – Wesley odwrócił się do kata i nakreślił ręką w powietrzu znak krzyża. – Wybaczam ci to, co musisz zrobić.

– Ano, sir, nie będzie pan nawiedzał mnie w snach. – Głęboki głos kata stłumiony był przez kaptur, pobrzmiewał w nim jednak akcent ze wschodniego Londynu. Wesley zastanawiał się, o czym myśli ten człowiek i co robi, kiedy nie zajmuje się torturowaniem ludzi i posyłaniem ich na śmierć. Czy wstępował Pod Białego Charta na kufel piwa, kołysał się na krześle i zabawiał towarzyszy ponurymi opowieściami?

Olbrzym zdjął z ramion Wesleya brudny płaszcz i koszulę. Jego skórę owiało chłodne powietrze. Z piersi kobiet wydobyły się westchnienia – nie wiedział, czy spowodowały to ślady po uderzeniu biczem, czy muskulatura piersi i brzucha. Kat rzucił jego ubranie w tłum. Kobiece ręce wyciągnęły się, by je pochwycić. Hawkins skrzywił się z bólu, gdy wiązano mu ręce za plecami. Usłyszał dźwięk dartego płótna i ostre głosy. Każdy strzęp jego odzienia miał być sprzedany jako święta relikwia. Święty John Wesley Hawkins. Brzmiało to całkiem dobrze. Na pewno zostanie patronem czegoś, ale czego? Kłamców i oszustów? Hazardzistów i uwodzicieli? Wyklętych księży?

Przez szpary w kapturze kat patrzył na pas Hawkinsa zrobiony z kilku warstw skóry. Pas był piękny, ale nie na tym polegała jego największa wartość. W środku znajdowało się kilka niewielkich, uszczelnionych woskiem przegródek, w których nosił podrobione dokumenty, sekretne wiadomości i pieniądze, gdy je miał. Teraz pas był pusty.

– Możesz go sobie wziąć, jeśli chcesz – powiedział Wesley.

Olbrzym wzruszył ramionami i sięgnął po pętlę.

Gruby sznur zacisnął się na ramionach Wesleya. Skręcone konopne włókna drapały go w szyję. Kat zeskoczył z wózka i mięśnie Wesleya napięły się. Wiedział, że muł zaprzęgnięty do wózka lada chwila rzuci się przed siebie.

Kat podniósł rękę, żeby uderzyć zwierzę, ale powstrzymał się, gdy do wózka zbliżyły się cztery kobiety, które Wesley pamiętał ze swoich kawalerskich czasów. Wiedział, że zamierzają przytrzymać go za nogi, żeby lina go udusiła. Chciały mu ten sposób oszczędzić cierpień związanych z resztą wyroku.

Gdzieś z tyłu zauważył pięciu jeźdźców w maskach na twarzach. Sądząc po brązowych kurtkach i zakrzywionych halabardach, byli to ludzie Cromwella. Od wielu już lat te diabelskie haki rozdzierały piersi prawych i sprawiedliwych rojalistów. Wesley próbował nienawidzić Okrągłogłowych, ale nie potrafił się na to zdobyć. Wspierali republikę z troski i miłości do porządku i sprawiedliwości, ale w ciągu zaledwie dziesięciu lat Cromwell uczynił z nich rzeźników.

Człowiek w płaszczu, który przepychał się przez tłum, został zatrzymany przez szeryfa. Kłócili się o coś zajadle, wymachując rękami. Hawkins wciągnął w płuca ostry zapach wiosny, aromat nowych liści, świeżo zaoranych pól, ciężki zapach kwiatów w sadach za wzgórzami, woń rzeki Tyburn, jakże świeżą w porównaniu ze smrodem pełnej ścieków Tamizy. Wszystkie głosy umilkły, skądś dobiegał tylko głos ptaka i brzęczenie pszczół. Jakieś dziecko zapłakało, a potem ucichło.

Nadszedł czas, by coś powiedzieć. Od wielu dni Wesley obmyślał wzniosłą mowę pełną głębokich prawd, która miała poruszyć tysiące zgromadzonych londyńczyków i przejść do historii. Teraz jednak za żadne skarby nie potrafił sobie przypomnieć ani słowa z tej wspaniałej przemowy. W jego duszy zalęgła się panika.

Powiedz to, co leży ci na sercu, usłyszał szept własnej duszy.

– Niech Bóg ocali Anglię! – Całe seminarium zazdrościło mu głosu. Dźwięczny jak dzwon, pełen głęboko rezonujących tonów, z nienaganną dykcją.

– Niech Bóg ocali Anglię – powtórzył. – Niech Bóg ma w opiece Karola Stuarta, jej prawowitego króla.

W tłumie rozległy się zdumione westchnienia. Ręka Thaddeusa Bulla gwałtownie opadła. Laura, pomyślał Wesley, i poczuł tę myśl w sercu. Kocham cię, Lauro. Czy będziesz mnie pamiętać?

Dłoń Bulla opadła na zad muła, który szarpnął wózek, pozbawiając oparcia stopy Johna Wesleya Hawkinsa, byłego królewskiego kawalerzysty i mimo woli katolickiego księdza.

Rozdział pierwszy

Zamek Clonmuir, Connemara, Irlandia

– Wypędził mnie! – Lament Magheen MacBride Rafferty rozniósł się po wielkiej sali. Drzemiące psy podniosły głowy, a domownicy utkwili w niej niespokojne spojrzenia. – To szaleniec i okrutnik! Mój mąż, którego poślubiłam zaledwie dwie niedziele temu, wypędził mnie z domu!

Caitlin MacBride złożyła ręce na blacie stołu.

– Jak to? Logan cię wypędził?

Magheen dramatycznie rozłożyła ramiona.

– A niby skąd się tu wzięłam? – Podniosła rękę do czoła i opadła na ławę naprzeciwko siostry. – Wolałabym paść trupem, niż tu wrócić, ale on mi nie zostawił żadnego wyboru. Musisz mi pomóc. Musisz!

– Dlaczego cię odesłał? – zapytała Caitlin ściszonym tonem, wiedząc, że przysłuchuje im się wiele uszu. Tom Gandy, szafarz i samozwańczy bard, patrzył na nie z zainteresowaniem, jak na koguta, którego obstawił w walce. Zbrojmistrz Rory Breslin odłożył na bok czyszczoną uprząż. Kowal Liam przyłożył palec do ust, uciszając dzieci, które razem z kudłatymi chartami plątały mu się u nóg.

Tylko Seamus MacBride, ojciec Caitlin, nie zwracał uwagi na dramat rozgrywający się przy okrągłym stole.

– Odesłał mnie do domu, bo nie chciałam dzielić z nim łoża – oświadczyła Magheen głośno.

– I ty się dziwisz, że cię odesłał? – zawołał Rory Breslin. Pozostali mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Caitlin mocno przycisnęła dłonie do stołu, modląc się w duchu o cierpliwość.

– Dlaczego? Myślałam, że go kochasz.

– Pewnie, że go kocham. Jaka kobieta mogłaby go nie kochać? To przez ciebie. Nie powiedziałaś mi, jakiego posagu zażyczył sobie Logan.

– Nie sądziłam, że cię to interesuje – odrzekła Caitlin spokojnie.

– Wiedziałaś, że poczułabym się urażona – odparowała Magheen. – Dwanaście krów i jeszcze szałas pasterski! Takiego posagu można wymagać, kiedy się bierze za żonę pierwszą lepszą dziewczynę. Logan powinien się cieszyć, że dostaje mnie, bez żadnych dodatków!

– Logan Rafferty jest wielkim panem i dba o swoje interesy, dlatego nawet ciebie nie wziąłby bez posagu.

Magheen zakryła twarz dłońmi. Szal zsunął się z jej głowy, odkrywając jasne włosy splecione w koronę. Była ładna i wymagająca jak królowa.

– Prosiłaś go, żeby zrezygnował z posagu? – zapytała Caitlin z cieniem nadziei. Obiecała Loganowi więcej, niż mogła sobie pozwolić, i nie miała pojęcia, jak uda jej się spłacić ten dług.

– Pewnie, ale on mnie nie chce słuchać. Musisz mu wlać trochę oleju do tej zakutej pały.

– To jest problem twój i Logana.

– W takim razie niech MacBride rozstrzygnie – odrzekła Magheen.

Caitlin zerknęła na Seamusa, który uporczywie wpatrywał się w brewiarz.

– Daida tego nie zrobi.

– Jesteś zimna jak kamień z Connemary – prychnęła Magheen. – Nie masz pojęcia, co to znaczy kochać mężczyznę!

Ależ mam, pomyślała Caitlin, i na chwilę przymknęła oczy. Doskonale wiem, co to znaczy…

– Caitlin MacBride!

Otworzyła oczy i zobaczyła zmierzającą w jej stronę znajomą postać. Światło dobiegające z podwórza otaczało jego szerokie ramiona, wąskie biodra i gęstą strzechę kędzierzawych czarnych włosów. Przy każdym jego kroku ostrogi brzęczały jak dzwoneczki. Długa broda spleciona w warkocz ocierała się o szeroką pierś.

– Uff! – Magheen zerwała się na nogi i podciągnęła spódnicę. – Logan Rafferty! Nie zbliżaj się do mnie!

– Nie chciałbym cię nawet za trzynaście krów i dwa szałasy! – odkrzyknął.

Magheen oparła ręce na biodrach.

– No cóż, skoro tak, to w ogóle nie będziesz mnie miał! – krzyknęła i poszła na drugi koniec sali.

– Zostań tutaj – nakazała Caitlin.

– Nie mam zamiaru słuchać obelg tego zachłannego łajdaka! – Kołysząc biodrami, przeszła przez całą salę. Logan patrzył za nią z tęsknotą i żalem, ale nie ruszył się z miejsca.

Kołowrotki kobiet pracujących w kącie zatrzymały się i powietrze przesycone zapachem palonego torfu znieruchomiało w oczekiwaniu. Logan odsunął na bok ciekawskiego psa i zatrzymał się przy stole. Caitlin lekko pochyliła głowę.

– Logan.

Choć był jej zwierzchnikiem, wciąż zwracała się do niego po imieniu. Wyrosła w jego cieniu, zawsze trafiała w tarczę tuż obok środka, gdy on trafiał w sam środek, przegrywała z nim wyścigi konne, jąkała się przy recytacji wierszy, które on mówił płynnie – robiła wszystko, by nie urazić męskiej dumy lorda Logana Rafferty’ego. Przywykła do ustępowania przed nim, ale nigdy nie wyzbyła się goryczy.

Powoli powiódł wzrokiem za wycofującą się Magheen.

– Ma charakterek – mruknął, zatrzymując wzrok na jej pośladkach.

Caitlin śmiało spojrzała mu w twarz.

– Przyszedłeś tu w sprawie mojej siostry?

– Jak zwykle od razu przechodzisz do rzeczy.

– Wiem, że jestem ci winna posag Magheen. – Zerknęła na ojca zatopionego w brewiarzu, w który wpatrywał się nieustannie od dwóch tygodni, czyli od czasu, gdy ojciec Tully, zamkowy kapelan, zniknął tajemniczo tuż po ślubie Magheen. – Czy to może zaczekać, aż krowy się ocielą?

– Czekam już długo, a Magheen nie chce mi się oddać na kredyt. – Pośród mężczyzn skupionych wokół ognia zapanowała wesołość. – Moi ludzie już od Wielkanocy muszą się odbywać bez mleka i mięsa z Clonmuir. A ja muszę się obywać bez tego, co należy mi się prawem męża.

Caitlin głęboko westchnęła. Wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowych środków.

– Mam najlepsze kuce w całej Connemarze. Może przyjmiesz klacz i ogierka?

– Kuce z Clonmuir to wielka pokusa, ale nie chcę ich. To tylko kolejne gęby do wykarmienia. – Logan pochylił się w jej stronę, zamiatając stół czarną brodą. – A po co ci właściwie tyle dobrych koni? – zapytał cicho.

Modliła się, by nie przejrzał jej sekretu.

– Stajnie MacBride’ów zawsze były powodem do chluby. Nie mogę ich zlikwidować z powodu paru chudych lat.

Logan ściągnął gęste brwi.

– Ważniejsze są dla ciebie konie niż własna siostra.

Caitlin zacisnęła usta.

– Daj mi tydzień. Przyślę ci byczka na dowód moich dobrych intencji.

– A co z moimi dobrymi intencjami? Przecież zaproponowałem ci rozwiązanie, tylko nie chciałaś go przyjąć.

– Miej odrobinę rozsądku. Ożeniłeś się z moją siostrą.

Patrzyła na niego przez mgiełkę torfowego dymu. W czarnych jak węgiel oczach błysnęła irytacja.

– Na Święty Krzyż Chrystusa, nie jestem jeszcze mężem Magheen.

– Mógłbyś nim zostać, gdybyś nieco obniżył swoje wymagania.

– Nigdy. Lord nie może prosić o mniej.

– A ja nie mogę ci dać więcej, póki krowy się nie ocielą. Jeden zdrowy byczek. Conn ci go przyprowadzi.

Logan z rozmachem uderzył pięścią w stół.

– Ja nie chcę byczka, tylko żonę!

– Obiecuję, że będziesz ją miał, ale ona jest równie nierozumna jak ty.

Płacz dziecka powstrzymał Logana przed odpowiedzią. Do Clonmuir przybyła kolejna głodująca rodzina. Caitlin zapomniała o Loganie i pobiegła ich powitać. Podszedł do niej mężczyzna, mnąc w rękach rondo kapelusza.

– Ty jesteś panią tej siedziby?

– Tak – odrzekła z uśmiechem. – Witajcie w Clonmuir.

– Ludzie mówią, że twój dom jest otwarty dla takich jak my.

Caitlin skinęła głową i usłyszała za plecami szczęk talerzy.

– Ogrzejcie się przy ogniu.

Popatrzyła na ich pozbawione wyrazu, zapadnięte twarze poznaczone śladami cierpienia, rozpaczy i przerażenia. I tak mieli więcej szczęścia niż inni. Ci, którym szczęście nie dopisało, kończyli w rowach, rozszarpywani przez wilki albo, jak chodziły słuchy, wygłodniałych ludzi. Przeklęci Anglicy.

– Wciąż przyjmujesz przybłędy?

Spojrzała na Logana.

– A co twoim zdaniem powinnam zrobić?

– Powinnaś zgodzić się na mają cenę, bo odwołam małżeństwo. – Po tych słowach wyszedł na podwórze, gwizdnął na konia i pojechał do Brocach, dwadzieścia mil na północ.

Caitlin roztarła skronie, żeby złagodzić pulsujący ból głowy, i poszła zająć się gośćmi. Dziesięć minut później młodzieńczy głos zawołał ją z podwórza i usłyszała tętent kopyt na rozmiękłej od deszczu ziemi.

– Curran! – Przytrzymując kraj spódnicy, wybiegła na zewnątrz. Ogorzała twarz Currana Healy’ego jeszcze bardziej pociemniała od silnego wiatru i szybkiej jazdy. Zsunął się z silnego, dużego kuca i lekko skłonił. – Jakie wiadomości przywozisz?

– Byłem w dokach – powiedział z napięciem. Miał tylko czternaście lat i wciąż jeszcze bał się, że głos może mu się załamać.

– Diabelski wyczyn, Curranie Healy. Mówiłam ci przecież, żebyś nie zbliżał się do doków Galway. Gdyby taki zdrowy chłopak wpadł w ręce Anglików, wykastrowaliby cię.

Chłopak wzdrygnął się.

– Daję słowo, nikt mnie nie zauważył. Widziałem kupców…

– Hiszpańskich? – zapytała natychmiast. Już od miesięcy nie miała wiadomości od Alonsa.

– Angielskich. – Sięgnął do sakwy. – Milady, niech mi Bóg wybaczy ten grzech, ukradłem im to.

Wyrwała mu z ręki zapieczętowany pergamin.

– To list przewozowy. – Uderzyła chłopca pergaminem w piersi. – Twoje szczęście, że go zdobyłeś, bo inaczej kazałabym cię wychłostać za to, że naraziłeś się na niebezpieczeństwo.

Curran szarpnął wątłe kosmyki włosów wyrastających na podbródku.

– Ależ, milady, w Clonmuir nigdy nikogo nie wychłostano.

Rozbrojona jego logiką i wiedziona własną ciekawością Caitlin otworzyła list.

– To od kapitana Titusa Hammersmitha do… – Przygryzła usta i wypowiedziała znienawidzone nazwisko: – Do Olivera Cromwella.

– Co tam jest napisane, milady? Nie umiem czytać po angielsku.

Przebiegła list wzrokiem i przeszył ją zimny dreszcz. Okażę wszelkie względy twojemu wysłannikowi, który przybędzie, by rozwiązać tę istotną sprawę… To podłe irlandzkie plemię zawarło pakt ze śmiercią i diabłem! Z łaski Bożej i z pomocą tej tajemnej broni Fianna zostanie starta na proch pod butem prawości…

– Co to jest wysłannik? – zapytał Curran.

Przejęta lękiem Caitlin zmusiła się do uśmiechu.

– To coś podobnego do ropuchy.

– Nie może być. Tom Gandy mówił, że jeśli jakiś statek przywiezie do Irlandii węża albo ropuchę, to stworzenie natychmiast padnie martwe.

– Z całą pewnością z ropuchą Cromwella również się tak stanie.

– A jeśli nie?

Caitlin odrzuciła na plecy ciężką grzywę włosów. Nie miała czasu zapleść ich rankiem w warkocz. Nigdy nie miała czasu, żeby zachowywać się jak dama.

– Wówczas Fianna będzie musiała znowu wyruszyć.

– A co to za tajemna broń?

Zaśmiała się szorstko.

– Nikt ani nic na całym świecie nie może pokonać Fianny. Zobaczymy, co się stanie, kiedy węże przybędą do Irlandii!

Rozdział drugi

– Masz wiele szczęścia – powiedział nosowy głos. Duchowni w Douai byliby zaskoczeni, gdyby się dowiedzieli, że święty Piotr jest Anglikiem.

Wesley bezskutecznie próbował podnieść powieki i w końcu musiał rozchylić je palcami. Zobaczył błękitne niebo i chmury. Czyżby jednak udało mu się uciec przed jeźdźcami Szatana?

– Dlaczego? – zapytał ochryple i zmarszczył brwi. Dlaczego święty Piotr mówił jak adwokat? Ogarnął go chłodny cień. Zamrugał i kształty przed jego twarzą wyostrzyły się. Zobaczył płaszcz z kołnierzem, a nie szaty anioła. Twarz, którą rozpoznał, nie była twarzą świętego Piotra.

– Na Boga, John Thurloe! Ty też nie żyjesz?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

Wesley oparł łokcie o twarde drewno i spróbował się podnieść.

– Na Boga, nienawidziłem pana, sir, ale teraz nie mógłbym sobie wyobrazić milszego widoku.

Usłyszał skrzypienie i jęk grubej liny napierającej na stare drewno. Płótno łopotało na wietrze.

– Jezu Chryste, jestem na statku! – domyślił się.

Thurloe zakołysał się na boki razem z pokładem.

– Twój spowiednik musi mieć z tobą mnóstwo roboty. Okropnie przeklinasz.

W porównaniu do innych grzechów, które Wesley popełnił, ten był niewielki.

– Pamiętam, że powieszono mnie w Tyburn. – Przez koszulę dotknął brzucha i piersi, ale nie znalazł śladów katowskiego miecza.

– Gdyby nie miłosierdzie moje i naszego lorda protektora, twoje członki zatknięto by już na bramie Tower.

– Cromwell nakazał ułaskawienie?

– Wstrzymanie egzekucji.

W pamięci Wesleya mignęło wspomnienie: olbrzym w kapturze, płaczące kobiety, szarpnięcie wózka. Błękitne niebo nad głową i lina ocierająca szyję. A potem ból.

– To ty wstrzymałeś egzekucję?

– Tak.

– Mogłeś się pojawić wcześniej. – Wesley spojrzał na Thurloe’a. Wiatr targał ciemne, kędzierzawe włosy wokół łysiejącego czubka głowy. – Wracam do więzienia?

– To zależy od ciebie, kapłanie. A może powinienem powiedzieć: panie Hawkins?

– Kim jest Hawkins? – zapytał.

– Nie udawaj głupiego. Kilka obecnych przy egzekucji dam nazwało cię Wesleyem. Na szczęście dla ciebie szybko odgadłem, kim jesteś. – Thurloe odwrócił się i nałożył kapelusz. Wesley rozpoznał rondo spięte broszką wielkości dłoni. – Chodź ze mną.

Dźwignął się chwiejnie. Statek stał na kotwicy. Zobaczył wąski pokład i wysoko wzniesioną rufę. Po lewej stronie rozciągał się przestwór morza, po prawej jakieś przybrzeżne miasteczko.

– Milford Haven – wyjaśnił Thurloe.

– Milford Haven! Mój Boże, to dwieście mil od Londynu – zdumiał się Wesley.

Thurloe nie odpowiedział, tylko poprowadził go w dół. Czekało tam na nich dwóch mężczyzn z mydłem i brzytwą. Piętnaście minut później Wesley znalazł się przed obliczem lorda protektora. Widok Olivera Cromwella znów nasunął mu myśl, że jednak trafił do piekła.

Cromwell stał przy wielkim biurku na tle rufowych okien w kształcie rombu. Rdzawobrązowe włosy sięgające ramion otaczały śmiałą twarz ozdobioną podkręconymi wąsami i spiczastą brodą. Oczy lorda protektora błyszczały stalowym blaskiem. Spojrzał na Wesleya.

– Ach, panie Hawkins. W końcu cię dopadłem.

Na biurku stał rządek kryształowych kałamarzy ze srebrnymi korkami. Krzesło z prostym oparciem inkrustowane było we wzór angielskich lwów. Wesley stanął na czerwonym tureckim dywaniku.

– Co to za statek?

Cromwell tylko zacisnął usta. Jego strój wyglądał, jakby był uszyty przez wiejskiego krawca.

– Kiedyś nazywał się Royal Charles, ale został przemianowany na Victory.

– A dokąd płyniemy?

– Ty popłyniesz na zachód, gdy tylko wydam ci instrukcje.

– Zsyłacie mnie na wygnanie?

Kąciki ust Cromwella pod legendarnym czerwonym nosem wygięły się w uśmiechu.

– Wygnanie? Nie wywiniesz się tak łatwo.

– Najwyraźniej czegoś ode mnie chcesz, inaczej nie darowałbyś mi życia – zauważył Wesley.

– Wy, rojaliści, zawsze jesteście tacy bystrzy – powiedział Cromwell głosem ostrym jak dźwięk nienastrojonych skrzypiec.

Wesley zignorował drwinę. Był na tyle bystry, że udawało mu się umykać Cromwellowi przez sześć lat.

– Usiądź, panie Hawkins.

Lord protektor usiadł na rzeźbionym krześle, a Wesley naprzeciwko niego na trójnożnym taborecie. Thurloe nalał brandy do szklaneczek.

– Mamy problem z Irlandią. – Cromwell przycisnął dłoń do mapy przedstawiającej wyspę. Gwiazdkami zaznaczone były porty przejęte przez Anglików, strzałki pokazywały trasę przebytą przez armię Okrągłogłowych.

Irlandia? Wesley zmarszczył brwi.

– Nic nie wiem o Irlandii. – Niewiele minął się z prawdą. Napłynęło do niego mgliste wspomnienie surowych twarzy rodziców, gdy powiedzieli mu, że Anglia nie jest bezpieczna dla katolików. Został wysłany na kontynent, do Louvain, gdzie pomagał irlandzkim mnichom drukować książki w języku gaelickim. Życzliwość braci pomogła mu wypełnić pustkę w sercu, a dziwny, liryczny język pozostał w jego umyśle niczym niezapomniana piosenka.

Cromwell dźgnął mapę grubym palcem.

– Dublin, Ulster, wszystkie główne porty należą do nas. Daliśmy buntownikom wybór między piekłem a Connaught i większość popełniła błąd, wybierając Connaught. Na tym właśnie polega problem.

Zachodnia Irlandia. Wełna, torf, śledzie… co jeszcze? Nie przychodził mu do głowy żaden towar, który mógłby skłonić Cromwella do ryzykowania życia jego ludzi. Ale lord protektor zawsze był tajemniczy, zżerany ambicją i nieskory do wyjaśniania motywów.

– Galway. – Wesley odczytał słowo, na które wskazywał palec Cromwella.

– Tak, i całe wybrzeże Connemary. Obsadziłem garnizon w Galway. Irlandczycy już dawno zostali przepędzeni z miasta. Ale stawiali opór.

Zdawało się, że lord protektor nie rozumie powodów tego buntu. Dlaczego, pomyślał ironicznie Wesley, Irlandczycy nie chcą zrezygnować ze swojego odwiecznego stylu życia, tradycji samorządności oraz religii katolickiej i przyłączyć się do żądnych zysku protestantów? Uświadomił sobie, że jednak wie o Irlandczykach więcej, niż sądził, i sięgnął po szklaneczkę.

– Sercem oporu – powiedział Thurloe – jest grupa wojowników zwana Fianną. Czy znasz tę legendę?

– Nie. – Wesley przypuszczał, że ma to jakiś związek z magią.

– To średniowieczny zakon wojowników, związanych bluźnierczymi, pogańskimi przysięgami. Walczą jak diabły. Nasi kapitanowie przysięgają, że ci bandyci rzucają uroki na konie, które przez to zmieniają się w dzikie bestie.

Kącik ust Wesleya uniósł się w uśmiechu.

– Myślę, że twoi kapitanowie zbyt długo przebywali na bagnach.

– Szerzą dzieło Boże – odparł Cromwell.

– Fianna używa starodawnej broni – ciągnął Thurloe. – Pałasze, proce, pałki, kusze. Uderzają w nocy, jak nagła burza: szybko i niespodziewanie.

– Skąd pochodzą ci wojownicy? – zapytał Wesley.

– Niektórzy to mężczyźni z Connemary. świadczą o tym ich konie. Irlandczycy nazywają je kucami, ale te bestie są wielkie. Inni być może zostali zwerbowani spośród wygnańców z północnej części Connaught.

– I pańska armia nie może ich powstrzymać?

– Moi żołnierze walczą honorowo i nie są wyszkoleni w brudnych, podstępnych taktykach.

Wesley pociągnął kolejny łyk brandy. Wskrzeszenie starożytnego porządku było, jego zdaniem, aktem geniuszu politycznego, sprytnym sposobem przypomnienia zrozpaczonym Irlandczykom, że są potomkami wojowników.

– Mają jeden słaby punkt – stwierdził Cromwell. – ślepe, pogańskie oddanie swojemu przywódcy.

Thurloe skinął głową.

– Ten człowiek stał się już legendą. Nasi żołnierze słyszeli śpiewane o nim ballady. Cała Fianna pójdzie za nim nawet do bram piekielnych.

– Kim on jest? – zapytał Wesley.

– Nikt tego nie wie. – Twarz Thurloe’a ściągnęła się niechęcią. Jako mistrz wywiadu lorda protektora szczycił się tym, że wie o wszystkim, co dzieje się w całej republice i nie podobała mu się nieuchwytność Fianny. – Podejrzewaliśmy, że maczają w tym palce papistowscy księża, ale wybiliśmy wszystkich duchownych w tej okolicy, a rebelianci nadal działają.

Brandy w ustach Wesleya nabrała smaku goryczy. Nie tylko Anglia była niebezpieczna dla katolickiego duchowieństwa.

– Chcę dostać w ręce tego piekielnika. – Ogorzała pięść Cromwella uderzyła w skórzany bibularz. Kryształowe kałamarze brzęknęły. – Chcę osadzić jego głowę na Moście Londyńskim, żeby cała Anglia patrzyła na tego irlandzkiego złodzieja i mordercę.

Wesley usłyszał w jego głosie pogardę i skrzywił się.

– To tylko człowiek, który walczy o swoje życie i swój lud.

– Nie przywiozłem cię tutaj, żeby dyskutować o sprawiedliwości. W każdej chwili mogę przyśpieszyć twoją egzekucję.

– Wybacz mi.

– Jeśli ten człowiek zginie – ciągnął Thurloe – Fianna się rozpadnie. Irlandczycy to owce, które gubią się bez pasterza.

– A wtedy przejmiemy wszystkie nadmorskie prowincje Connemary – stwierdził Cromwell. – Zacieśnimy pętlę wokół rebeliantów z Connaught.

Wesley zrozumiał, dlaczego Cromwell wyciągnął go spod szubienicy.

– Panie Hawkins, czy cenisz swoje życie bardziej niż życie mordercy i wyrzutka spod prawa?

Jestem katolikiem, a nie wariatem, pomyślał Wesley.

– Naturalnie, Wasza Wysokość.

– Tak myślałem – stwierdził Cromwell. – Znajdziesz przywódcę Fianny i przyniesiesz mi jego głowę przed upływem roku.

– Dlaczego ja? – zapytał Wesley. – Jestem człowiekiem króla i jednym z niewielu ludzi w Anglii, którzy nie boją się tego głośno powiedzieć.

– Gdzie jest teraz Karol Stuart? – zadrwił Cromwell. – Czy pośpieszył na pomoc człowiekowi, który pomógł mu uciec z Worcester? Włóczy się po kontynencie, panie Hawkins, i nie dba o ciebie.

– Ale dlaczego sądzisz, że to ja jestem odpowiednim człowiekiem?

– Wiele się o tobie dowiedziałem. Twoi rodzice wysłali cię za granicę, między papistów. Po powrocie do Anglii łapałeś złodziei. Bogaciłeś się na nagrodach i pieniądzach splamionych krwią.

Wesley zacisnął zęby. Niewielu ludzi wiedziało o jego rodzicach albo o tym, że tropił złodziei i prowadził ich przed oblicze sprawiedliwości.

– Potem złączyłeś swój los z losem królewskiego tyrana – ciągnął Cromwell. – Straciliśmy cię z oczu, ale wiedzieliśmy, że jesteś w Anglii, szerząc bunt i papieskie bałwochwalstwo.

– Twoja reputacja łowcy złodziei nasunęła nam ten pomysł – powiedział Thurloe. – Ludzie przysięgali, że jesteś w stanie wytropić węża wśród kamieni i ptaka na pochmurnym niebie.

– Myślę, że to przesada.

– Do tego biegle władasz gaelickim. Nauczyłeś się w Louvain.

Wesley nie odpowiedział. Thurloe bardzo sumiennie zbadał jego przeszłość.

– Ach, i jeszcze jedno. – Cromwell uśmiechnął się jak żmija, która ma zamiar zaatakować. – Kobiety bardzo cię lubią. Nawet jako postulant nie potrafiłeś się im oprzeć.

Wesley zastygł, zastanawiając się, jak wiele lord protektor wie o jego upadku. Przekonał się, kiedy Thurloe podał mu list.

– To od Williama Pyma – oznajmił sekretarz stanu głosem ociekającym jadem. – Uwiodłeś jego córkę Annabel. Zmarła trzy lata temu, rodząc twojego bękarta.

Wesley ze wstydem przymknął oczy. Oto jego pokuta.

– W jaki sposób pomoże mi to złapać tego irlandzkiego bandytę?

Thurloe podał mu kolejny list.

– Napisała to kobieta z Connemary do hiszpańskiego dżentelmena w Londynie. Jest tu wzmianka o Fiannie. Kobieta nazywa się Caitlin MacBride i jest panią nadmorskiej twierdzy zwanej Clonmuir. To doskonałe miejsce do rozpoczęcia twojej misji. Ataki Fianny zaczęły się niedługo po tym, jak Anglicy spalili statki rybackie należące do Clonmuir.

– Jeśli uda ci się trafić do jej łóżka z równą łatwością, jak trafiałeś do łóżek angielskich kobiet – powiedział Cromwell – to być może uda ci się wyciągnąć od niej jakieś tajemnice. Ale nie zazdroszczę ci tego zadania. Irlandki są brudne i brzydkie, a ta Caitlin MacBride prawdopodobnie będzie jeszcze gorsza, skoro mimo dwudziestu dwóch lat wciąż jest niezamężna.

– Nie uwiodę kobiety – stwierdził Wesley, przygnieciony poczuciem winy. Odkąd Laura pojawiła się w jego życiu, porzucił nieistotne romanse.

– Zrobisz, co mówię, przyjacielu – stwierdził Cromwell.

– A jeśli mi się nie powiedzie?

Lord protektor uśmiechnął się ponuro.

– Powiedzie się. Moim dowódcą w Galway jest kapitan Titus Hammersmith. Wysłałem mu listy wyjaśniające, czego od ciebie oczekuję. Masz z nim współpracować na każdy sposób.

– Nic nie zdziałam, jeśli Okrągłogłowi będą mi dyszeć nad karkiem.

– Uwierz mi, panie Hawkins, nie będą musieli.

W głowie Wesleya zadźwięczał dzwonek alarmowy. Cromwell był zbyt pewny siebie. Coś tu było nie tak.

– Skąd wiecie, że po prostu nie zniknę w Irlandii?

Cromwell pomachał do kogoś stojącego za drzwiami i Wesley usłyszał kroki dwóch osób, jedne cięższe, drugie lekkie i szybkie. Wstał ze stołka i odwrócił się do drzwi.

– Papa! – Do kajuty wpadła dziewczynka, a pod Wesleyem ugięły się nogi. Wskoczyła w jego ramiona i przycisnęła ciepły policzek do jego twarzy.

– Laura! – Pocałował ją i przytulił mocno.

– Tato, dziwnie mówisz. – Laura dotknęła jego gardła. – Co ci się stało w szyję?

– Nic mi nie jest – szepnął, powstrzymując łzy. Podniósł wzrok na kobietę, która stała w progu, z przestrachem wykręcając ręce. Hester Clench wyznała Cromwellowi całą prawdę, którą obiecała zabrać ze sobą do grobu.

– Niech cię diabli – szepnął.

Miała ciemne oczy i ładną twarz, która kiedyś mu się podobała. Uniosła głowę i powiedziała:

– Tak jest najlepiej dla dziecka. Lord Cromwell przysiągł, że zapewni jej bezpieczeństwo i ochroni jej nieśmiertelną duszę przed papistowskimi wpływami.

Wesley patrzył na nią ponad głową córki.

– Okłamałaś mnie – powiedział niskim, złowieszczym tonem.

– Musiałam, dla dobra tego niewinnego dziecka – odrzekła z przekonaniem i wycofała się na znak Cromwella.

Wiara Wesleya w miłosierdzie ludzkie osłabła. Ukrył twarz we włosach Laury, wdychając zapach morskiego powietrza i słońca. Znów przypłynęły do niego wspomnienia. Koczownicze życie katolickiego postulanta w Anglii było ciężkie i niebezpieczne. Niemal cztery lata temu poznał w High Wycombe kobietę o nazwisku Annabel Pym. Gdy kilka miesięcy później wrócił do miasta, by się z nią spotkać, nosiła już brzuch i patrzyła na niego z potępieniem. Zmarła przy porodzie, a jej rodzice, oszaleli z rozpaczy, wepchnęli dziecko w ramiona Wesleya i wezwali łowców księży.

Niewiele pamiętał z tych pierwszych miesięcy życia Laury. Zatrudnił prostą, niepiśmienną mamkę, a potem ją zwolnił, gdy Laura mogła już pić krowie mleko. Kiedy ludzie pytali o dziecko, odpowiadał, że to podrzutek. Pamiętał chwile, gdy trzymał ją w nocy w ramionach i wdychał jej zapach, pamiętał jej pierwszy uśmiech, pierwszy ząb, pierwsze chwiejne kroki, pamiętał, jak spojrzała na niego i po raz pierwszy nazwała go papą. Ziarno bliskości rozkwitło w silną, opiekuńczą miłość.

– Ciocia Clench powiedziała, że ​​już nigdy cię nie zobaczę, papo. Płakałam i płakałam, a potem pan Oliver obiecał, że pozwoli mi cię znowu zobaczyć. – Laura spojrzała ponad jego ramieniem. – Dziękuję, panie Oliver.

Słowa dziecka wzbudziły furię w duszy Wesleya.

– Patrz, papo – powiedziała Laura i wyciągnęła do niego srebrną kulkę na wstążce. – Pan Oliver dał mi medalion. Ładny, prawda?

Wściekłość utknęła w gardle Wesleya. Tulił swoją córkę bez słowa, aż w końcu kołysanie statku uśpiło ją i zasnęła na jego kolanach.

Wówczas lord protektor wezwał do kajuty dwóch krzepkich żeglarzy. Duże, zahartowane na morzu dłonie chwyciły Wesleya za ramiona, a Cromwell zabrał śpiące dziecko z jego kolan. Krzyk protestu zamarł na ustach Wesleya. Nie chciał, by Laurę prześladowały koszmarne wspomnienia. Im mniej wiedziała o złowrogim spisku, tym większą mieli obydwoje szansę przetrwać tę próbę.

Cromwell trzymał ją w ramionach jak dobry wujek, ale jego oczy patrzyły lodowato.

– Panie Hawkins, nie zniżyłbym się do skrzywdzenia dziecka, ale czy zastanawiałeś się kiedyś nad losem sierot w Londynie? – Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Takie dzieci stają się niewolnikami, ale ona jest ładna i może jej się trafić lepszy los. Mówi się, że karły i dzieci służą ludziom w burdelach, ponieważ są tak niskie, że nie widzą, co jest za krawędzią łóżka. A kiedy podrośnie… zawsze można mieć nadzieję, że pozostanie równie ładna, jak teraz.

– Nie, do diabła… – Wesley szarpnął się, wytężając wszystkie mięśnie, ale palce marynarzy tylko mocniej wpiły się w jego ciało.

– Jeśli uda ci się zaprowadzić wodza Fianny na szubienicę, wygrasz życie własne i swojej córki.

– Musisz mi to dać na piśmie – warknął Wesley i na widok wyrazu twarzy Cromwella uśmiechnął się gorzko. – Wiem, że zaproponowano ci tron, a to znaczy, że będziesz strzec swojej reputacji jak klejnotów koronnych. Chcę twojego zaprzysiężonego oświadczenia, że ​​jeśli zrobię to, co każesz, ani ja, ani nikt z moich krewnych nie zostanie skrzywdzony.

W oczach Cromwella błysnął niechętny podziw.

– Lord protektor zawsze dotrzymuje obietnic. Będziesz miał swoje oświadczenie. Ale jeśli zawiedziesz… – Zamilkł i cofnął się w stronę drzwi, zatrzymując się na chwilę w progu, by Wesley mógł po raz ostatni rzucić okiem na ukochane dziecko. – Nie zawiedź mnie, panie Hawkins. Wiesz, co możesz stracić.

I znowu nic. Caitlin przeczesywała łąki w poszukiwaniu byczka, którego obiecała Loganowi Rafferty’emu, ale kudłate zwierzę zniknęło bez śladu jak jelonek świętej Ity. Z irytacją wbiła kij w gliniastą ziemię i wróciła do zamku.

Przez wrzosowiska wiał wiosenny wiatr. Jutro nadejdzie święto sadzenia. Ale co to za święto bez jedzenia?

Znalazła ojca w rozległej kuchni połączonej z wielką salą wąskim korytarzykiem.

– Więcej szałwii, Janet – dyrygował, ponad ramieniem kucharki zaglądając do bulgoczącego żeliwnego sagana. – Nie żałuj. Jutro będziemy mieli ucztę.

– Daida. – Caitlin otarła dłonie o fartuch. – Daida, muszę z tobą porozmawiać.

Podniósł wzrok. Cień w jego oczach oznaczał, że znów obmyśla kolejną tajemniczą wyprawę.

– Caitlin. Ach, czeka nas wielki dzień na chwałę wszystkich świętych.

– Tak, Daida. – Ostrzeżenie Currana ciążyło jej na sercu, ale zmusiła się do uśmiechu i skinęła głową w kierunku drzwi. – Chodź ze mną, Daida.

Wyszli do kuchennego ogrodu. Wątłe pędy rzepy i ziemniaków posadzonych przez Janet rozpaczliwie wyciągały się do bladego wiosennego słońca. Ten widok przygnębiał Caitlin, więc popatrzyła w drugą stronę, na okryte mgłą góry schodzące do morza.

– Piękny dzień, prawda? – odezwał się Seamus. – Chmury przecinają rozległą kopułę nieba, z którego spływa na świat czyste złoto.

Caitlin zastanowiła się ze smutkiem, dlaczego piękno krajobrazu porusza duszę jej ojca do tego stopnia, że czyni z niego poetę, jednak nędza, w jakiej żyją jego ludzie, zupełnie go nie obchodzi.

– Daida, co do jutra…

– Ach, wszystko będzie dobrze. My, Irlandczycy, czerpiemy wprost z boskiego pucharu.

Oparła dłoń na jego ramieniu. Miał wiotkie mięśnie i ciało mężczyzny, który unikał ciężkiej pracy.

– Tom Gandy mówi, że zaprosiłeś wszystkich z okolicy.

– Oczywiście. Twoja matka, niech święta Brygida zachowa jej duszę, zawsze urządzała wspaniałe uczty. A teraz, kiedy jej nie ma, byłoby smutne i okrutne, gdybyśmy nie zrobili tego samego.

– Daida, odkąd Anglicy spalili nasze kutry, ledwie jesteśmy w stanie wykarmić swoich. Jakim sposobem…

– Ach, musha, za dużo się martwisz. Opatrzność weźmie nas pod swoje święte skrzydła. Zobaczysz, będziemy jeść świeże mięso.

Przeszyło ją okropne podejrzenie.

– Co chcesz powiedzieć?

Seamus z rozmachem rozłożył ramiona.

– Kazałem Kermitowi zabić tego byczka.

Caitlin przycisnęła ręce do brzucha, by nie stracić panowania nad sobą.

– Och, Daida, nie! Potrzebowaliśmy tego byczka na posag dla Magheen. Logan jej bez tego nie weźmie!

Seamus opuścił ręce.

– Ale to będzie takie piękne, wspaniałe mięso, a wszyscy sąsiedzi i krewni będą wznosili toasty za MacBride’a. Pomyśl tylko, Cait…

– Właśnie o to chodzi, Daida – przerwała mu Caitlin. Od dziecka uczono ją szanować ojca, ale musiała się też nauczyć mówić bez ogródek. – Chodzi o to, że ty nie myślisz.

Poszła w stronę stajni. Niegrzecznie było tak mówić do ojca, ale nie mogła się powstrzymać, a teraz potrzebowała przejażdżki wzdłuż brzegu morza. W kamiennej stajni czekał na nią wspaniały czarny ogier. W świetle słońca jego sierść migotała złotymi refleksami, jakby bogowie wybrali go, by wzbił się w niebo na skrzydłach mgły.

Caitlin mijała boksy, gdzie stały silne kuce, które od pokoleń niosły irlandzkich bohaterów do zwycięstwa. Ale ten ogier był inny. Nie miał imienia. Był piękny, dziki i wolny jak ptak.

– No już, a stor – zamruczał Caitlin, zakładając mu miękką plecioną uzdę. Nie używała siodła. Gdy na niego wsiadała, stawali się jednym umysłem, jedną duszą, jedną wolą. Wystarczyło dotknięcie piętą, by wyszedł ze stajni i ruszył przez kamieniste pola.

Poczuła zapach morza i wodorostów. Widok zielonych pól nie uspokoił jej; Okrągłogłowi mogli w każdej chwili zniszczyć delikatne zasiewy i skazać Clonmuir na głód następnej zimy. Pędziła na zachód, w stronę stalowoszarego morza. Rozpuszczone włosy łopotały za jej plecami. Szybkie przejażdżki odnawiały jej ducha, sprawiały, że czuła się na siłach pokonać wszystkie problemy. A zatem Seamus zmarnował byczka. Wiedziała, gdzie może zdobyć innego. Odsunęła od siebie wszystkie myśli, stapiając się z rytmem kopyt, wiatrem we włosach, posmakiem soli na ustach.

Nad wzburzonym morzem wznosiły się klify. Kary przeskoczył nad szczeliną w skałach, a potem śmiało ruszył w dół po stromiźnie. Caitlin wybuchnęła głośnym śmiechem i na wilgotnej, piaszczystej plaży puściła go wolno. Wygiął szyję i rzucił się naprzód przez płycizny jak burza, jak błyskawica.

Anglicy zgłaszali prawa do trzymilowego pasa wzdłuż wybrzeża. Caitlin tylko się z tego śmiała. Ta ziemia należała do sił przewyższających ludzką władzę.

Słońce opadło już nisko, kiedy kary zwolnił wreszcie kroku. Na wodzie migotały złociste refleksy. Caitlin zeskoczyła na piasek i poklepała bok ogiera.

– Odejdź – powiedziała. – Wróć, kiedy zagwiżdżę.

Uniósł wysoko ogon i odbiegł wzdłuż brzegu morza. Na widok jego piękna do oczu napłynęły jej łzy. Był magiczny jak odległe ziemie Arabii, równie piękny i szlachetny jak mężczyzna, od którego go dostała i któremu oddała serce. Alonso Rubio. Wróć do mnie, Alonso, pomyślała. Potrzebuję cię.

– Z pewnością istnieje sposób, by przywołać prawdziwą miłość – powiedział ostry głos.

Caitlin odwróciła się i spojrzała na grupę skał, które otaczały zarośnięty, zapomniany ogród. Kiedyś było to miejsce odosobnienia dla pana i pani Clonmuir. Jej rodzice siadywali tutaj, patrząc na niekończący się horyzont. Ale od tego czasu altana się zapadła i ogród popadł w ruinę.

– Tom Gandy – stwierdziła. – Do licha, Tom, gdzie jesteś? – Wyminęła przybrzeżne kałuże, unosząc skraj spódnicy. Na kamieniach widziała wodorosty i kraby, w szczelinach rosły jeżyny i żarnowiec. Za dużym głazem dostrzegła brązową czapkę z piórkiem. – Jesteś wścibski i wciąż wtrącasz się we wszystko! Cromwell kazałby cię spalić na stosie.

– Niewątpliwie zrobiłby to, gdybym wpadł mu w ręce. – Tom wspiął się na kamień i usiadł na kępie wrzosów obok Caitlin. Nawet w czapce z piórkiem sięgał jej tylko do pasa. Wyciągnął rękę i przeczesał palcami jej włosy. – Jak ty wyglądasz, Caitlin? Jesteś brzydka jak purytanka. Powiedz, kiedy ostatni raz te włosy widziały grzebień?

Odwróciła głowę.

– To moja sprawa. Lepiej zajmij się swoimi obowiązkami. W końcu jesteś szafarzem w Clonmuir.

– Jakimi obowiązkami?

– Na początek musisz znaleźć następnego byczka dla Logana Rafferty’ego.

– Przecież obydwoje wiemy, gdzie można znaleźć mnóstwo zdrowych krów, czy nie tak?

Caitlin zignorowała tę sugestię.

– Może cię ześlę do Hiszpanii. Słyszałam, że król Filip daje swoim dzieciom karły jako zabawki.

– Wtedy oboje będziemy zabawkami Hiszpanów – pokręcił głową. – Dwadzieścia dwa lata i wciąż niezamężna.

– Przecież wiesz, dlaczego. Chociaż wciąż nie mam pojęcia, jak się dowiedziałeś o przyrzeczeniu Alonsa.

– Przyrzeczenie! Ty mała oinseach… – Odchylił głowę, by spojrzeć jej w twarz. – Przyrzeczenia gorącokrwistych młodzieńców są równie trwałe, jak letnia rosa. Ale nie będziemy o tym rozprawiać. Pragniesz znaleźć prawdziwą miłość…

– Skąd wiesz, czego pragnę?

– A ja jestem tutaj, by ci powiedzieć, jak ją przywołać.

Caitlin spojrzała na niego ostrożnie. Niektórzy przysięgali, że Tom Gandy ma czarodziejskie moce, ale Caitlin w to nie wierzyła. Widziała, jak krwawił, kiedy zadrapał się cierniem, opiekowała się nim, kiedy zmogła go słabość i kaszlał. Mimo niezwykłego wyglądu był równie ludzki jak ona. Jeśli miał jakiś dar, to chyba tylko taki, że potrafił pojawiać się i znikać bezgłośnie i nieoczekiwanie. Potrafił też czytać w ludzkich sercach, jak wróżbita czyta w krysztale.

– Jak można to zrobić? – zapytała z uśmiechem. – Dziś jest wigilia święta. Chcesz złożyć jakąś pogańską ofiarę?

– Ależ, dziewczyno, to o wiele prostsze. Wszystko, co musisz poświęcić, to… Cóż, sama się przekonasz. – Zdjął kapelusz i skłonił się. – Wystarczy zerwać różę w chwili, gdy słońce dotyka horyzontu, i wypowiedzieć życzenie.

– Zerwać różę! – Machnęła ręką w stronę zarośniętego ogrodu. – A gdzie ja znajdę różę pośród tych chwastów?

Na ustach Toma pojawił się tajemniczy uśmiech.

– Znajdziesz w sercu to, czego potrzebujesz, Caitlin MacBride.

– Co za bzdury – przewróciła oczami, ale gdy znów spuściła wzrok, zaniemówiła. Była w ogrodzie sama, Tom zniknął. Zobaczyła go po chwili na klifach. W jego stronę kłusował kary ogier.

– Dziwny człowieczek. – Opadła na skałę, patrząc na zbierającą się wieczorną mgłę. – No tak, zerwij różę.

Przyciągnęła kolana do piersi i westchnęła. Kiedyś ten ogród był pełen róż pnących się po skałach. Jej matka, śliczna Siobhan MacBride, opiekowała się kwiatami jak własnymi dziećmi. Ale wszystko się zmieniło po najeździe Anglików. W ogrodzie zapanował chaos, chwasty zagłuszyły delikatniejsze rośliny, tak jak oddziały Cromwella zdeptały Irlandczyków.

Odbuduję mój dom, przysięgła sobie. Alonso przyjedzie. Obiecał…

Wysokie trawy, wyschnięte i brzydkie, szeleściły na wietrze. Wiatr się zmienił i usłyszała w nim westchnienie, które brzmiało jak ludzkie. Dreszcz przebiegł jej po plecach.

Głos kszyka wyrwał ją z zadumy. Zamrugała i uśmiechnęła się tęsknie. Jej świat był zbyt rzeczywisty na fantazyjne wierzenia. W promieniu wielu mil od tego jałowego, smaganego wiatrem ogrodu nie było żadnej róży.

Słońce opadło już nisko i na horyzoncie ukazała się złocista smuga. Pojedynczy promień trafił jak włócznia światła w pierś Caitlin. Poczuła ciepłe pulsowanie, wstała i naraz w gąszczu dorodnych wrzośców i trzcin dostrzegła przepiękny kwiat.

Opadła na kolana. Mogłaby przysiąc przy źródełku świętej Brygidy, że żadna róża nie może wyrosnąć w tej zaniedbanej altanie ani zakwitnąć tak wczesną wiosną. A jednak była tu, delikatna jak skóra niemowlęcia. W jej płatkach kryły się wszystkie kolory zachodzącego słońca, od różowego płomienia po najdelikatniejszy odcień dojrzałej brzoskwini. Wydawała się magiczna, zbyt idealna, by mógł jej dotknąć zwykły śmiertelnik.

Skraj słońca wystawał jeszcze znad ciemnej powierzchni morza. Dzień umierał. Jeszcze tylko kilka sekund i…

Caitlin bez zastanowienia chwyciła łodygę nieskazitelnej róży i zamknęła oczy. Cierń ukłuł ją w palec, ale nie drgnęła, tylko pociągnęła za łodyżkę i słowa same wypłynęły jej z ust.

– Przyprowadź do mnie prawdziwą miłość! – zawołała językiem przodków.

Przycisnęła różę do piersi i powtórzyła prośbę. Dotknęła płatków ustami, zrosiła je łzami i powtórzyła te słowa trzykrotnie. Jej głos stapiał się z szumem wiatru. Zaklęcie poleciało na skrzydłach magii aż po krańce świata.

Nagły chłód zmierzchu rozproszył czar. Otworzyła oczy. Słońce już zgasło, ostatnie purpurowe smugi na niebie sięgnęły pierwszych wieczornych gwiazd. W stronę zapomnianego ogrodu skradała się mgła. Po niebie krążyły kuliki.

Caitlin rozejrzała się po opuszczonym ogrodzie, pokrytych chmurami klifach i zamglonym brzegu, ale była sama. Zupełnie sama. Wiatr osuszył łzy na jej policzkach. Spojrzała na różę i teraz dostrzegła, że była to zwykła roślina, tak pospolita jak kolcolistka, blada i pozbawiona blasku. W Irlandii nie było już magii. Okrągłogłowi ukradli i to.

Otworzyła rękę i wyciągnęła kolec z palca. Kropla krwi wezbrała i spłynęła po skórze. Rozzłoszczona Caitlin odrzuciła kwiat, wiatr poniósł go w stronę morza.

Odwróciła się i ruszyła do domu, ale zatrzymał ją jakiś ruch na brzegu. Cień zamigotał w pobliżu dużej skały, a następnie przekształcił się w dużą ludzką postać.

To był mężczyzna.

Tytuł oryginału: The Maiden of Ireland

Pierwsze wydanie: Revised text of a work first published as The Mist and the Magic by HarperPaperbacks in 1993

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 1993 as The Mist and the Magic by Susan Wiggs

© 2014 as The Maiden of Ireland by Susan Wiggs.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327647856