Historia niezwykłej miłości - Susan Wiggs - ebook

Historia niezwykłej miłości ebook

Susan Wiggs

2,0

Opis

Doktora Blue Calhouna znają w całym San Francisco. Nigdy nie odmówił nikomu pomocy, a tych najbiedniejszych leczy za darmo. Gdy pewnego dnia do jego domu włamuje się ranna kobieta i żąda, by ją opatrzył, Blue nie waha się ani sekundy. Tak nakazuje mu sumienie, a nie fakt, że niezwykła pacjentka trzyma go na muszce. Nie wie, że Isabel naraziła się wpływowym ludziom. Udzielając jej schronienia, Blue popada w kłopoty, lecz nie to martwi go najbardziej. Sekrety Isabel, jej wybujały temperament i niefrasobliwość działają mu na nerwy. Jeszcze bardziej irytuje go, że w obecności tej ekscentrycznej i tajemniczej kobiety jego puls przyspiesza, a mur, którym otoczył serce, powoli kruszeje…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Susan Wiggs

Historia niezwykłej miłości

Tłumaczenie:

Hanna Dalewska

Książkę tę dedykuję Mary Hyatt – Mensch – mojej czytelniczce, która stała się moją prawdziwą przyjaciółką.

Podziękowania

Bardzo dziękuję moim pierwszym czytelniczkom - Lois, Kate, Anjali, Rose Marie, Susan, Sheili, P.J., Joyce, Barb i Alice - których uwagi i spostrzeżenia były dla mnie nadzwyczaj cenne. Jak zwykle wielkie dzięki Marcie Keenan z MIRA Books. Jestem także bardzo wdzięczna Ośrodkowi Dziedzictwa Historycznego Daniela E. Koshlanda w Bibliotece Miejskiej San Francisco, gdzie udostępniono mi źródła historyczne, które zainspirowały mnie do napisania tej powieści. Ważnym źródłem okazał się również materiał z Uniwersytetu w Indianie, a mianowicie dzieła wiktoriańskich autorek, między innymi Angielka w Ameryce Isabelli Bird. W materiałach w Bibliotece Schaeffera oraz w zbiorach Biblioteki Kongresu znalazłam mnóstwo wręcz fascynujących informacji o ustawach dotyczących opium i historii handlu opium.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Szalone miasto

San Francisco jest miastem szalonym, zamieszkałym głównie przez ludzi naprawdę obłąkanych, których kobiety są wyjątkowo urodziwe.

Rudyard Kipling

Rozdział pierwszy

Nie miał pojęcia, jak się nazywa, ile ma lat ta mizerna istota z włosami koloru mosiężnej spluwaczki. Wychudzona, ze zniekształconą ręką, która na pewno była złamana i nie zrosła się należycie. Wiedział tylko, że to ladacznica, która uraczyła się laudanum, a w tym laudanum było stanowczo zbyt wiele opium.

Jeszcze raz przemknął spojrzeniem po nieruchomej postaci, po czym zrobił to, co robił już niezliczoną ilość razy. Owinął zimne ciało w biały płócienny całun, który został podarowany przez damy z Towarzystwa Dobroczynności. Uszyły go same, czyli popijając herbatę i plotkując, zrobiły coś naprawdę pożytecznego.

Porządnie zawiązał wszystkie sznurki i ruszył z miejsca, pchając przed sobą składane łóżko na kółkach i po chwili był już na dworze. Szedł przez ciemne ulice nabrzeżnej dzielnicy, potem przez port i po krzywych schodach, po których schodziło się do piwnicy. Z piwnicy wyszedł na uliczkę, na końcu której czekał już ambulans, w razie potrzeby służący jako karawan.

– Pomogę panu, doktorze! – zawołał Wille Bean, zeskakując z kozła.

Obaj, z wielkim szacunkiem włożyli martwą kobietę do wiklinowej trumny leżącej na wózku. Blue Calhoun poprawił jeszcze całun, zamknął wieko i naciągnął oba końce rzemienia, którym przewiązywało się trumnę. Ale stary rzemień pękł i wieko trumny podskoczyło o parę cali.

– I co teraz? – mruknął Blue.

– Nic się nie stało – pocieszył go Willie. - Przecież ona tego i tak nie zauważy.

Ale Blue wcale nie zamierzał tego zlekceważyć. Przecież za każdym razem, gdy wóz podskoczy na wyboju, wieko też podskoczy i trumna będzie otwarta. A zmarłych należy uszanować. Szybko rozpiął pas, wyciągnął ze szlufek spodni i obwiązawszy nim trumnę. staranne zapiął. A potem odszedł na bok, przystanął i wziął taki bardzo głęboki oddech. Ledwo już żywy. Przecież pół nocy starał się uratować tę kobietę. I nic z tego.

– Możecie jechać, Willie.

– Przecież wszystkich nie można uratować – powiedział Willie, doskonale wyczuwając jego nastrój, i wskoczył na kozioł. Zebrał cugle, cmoknął na konia i ambulans ruszył z miejsca. Po kilku chwilach znikł już we mgle. A potem nagle Blue znów coś usłyszał. Fajerwerki? Nie. Chyba strzały. Gdzieś na nabrzeżu, ale on ani drgnął. Jego bliscy, także znajomi, uważali go za pełnego wigoru mężczyznę w kwiecie wieku. Tego wigoru jednak było coraz mniej, jakby każdy pacjent coś z niego uszczknął. Ale Blue wcale nie zamierzał zmieniać profesji. Wykluczone. Choć łatwo nie było. Prawie każdej nocy trzeba jechać do tych najbardziej ponurych zakątków miasta, by odszukać tam ledwo żywe istoty, które straciły już nadzieję. Zabrać je do siebie, udzielić pomocy, czasami tylko dodać im otuchy, a potem pozwolić im odejść. Czy chciał pokazać światu, że potrafi pomóc bezinteresownie, że jest lepszy niż większość ludzi? Nie. To było coś w rodzaju odkupienia winy, chociaż wiedział, że żaden bohaterski czyn nie będzie zadośćuczynieniem za to, że przed dziesięcioma laty nie udało mu się kogoś uratować.

Gdyby można było cofnąć czas…

Zegar na placu Montgomery wybił piątą. Dopiero piątą, a więc będzie można pospać parę godzin, zanim zacznie przyjmować pacjentów. W ciągu dnia wszelkimi sprawami medycznymi w Lidze Obrony Człowieka zajmowali się jego współpracownicy. Liga skupiała wolontariuszy i zakonnice.

Wziął swoją ciężką torbę, na głowę wcisnął sfatygowany już nieco kapelusz i wsiadł do faetona, do którego wprzęgało się tylko jednego konia. Bardzo lubił swój powóz, którym można było przemierzać ulice naprawdę szybko. A niełatwo było jeździć powozem po San Francisco, mieście zbudowanym na wzgórzach. Dlatego najczęściej korzystano z kolei linowej, ale Blue wolał jeździć powozem, do którego wprzęgał konie hodowane na ranczu Cielito należącym do jego rodziców. Tam, gdzie dorastał, gdzie tak często galopował po nabrzeżnych klifach. To było naprawdę dobre czasy i absolutnie nie był przygotowany do życia w świecie dorosłych. Życia, jak wiadomo, nie zawsze jedwabnego. Kiedy wybuchła wojna domowa, wstąpił do armii Unii, wierząc, że służy słusznej sprawie, ale już niebawem miał okazję przekonać się, że sprawiedliwość też potrafi być okrutna. Ta wojna była niełatwą lekcją życia. Jedną z wielu, a zdarzały się też lekcje o wiele trudniejsze.

Powóz ruszył, oddalając się od zatoki. Po drodze co jakiś czas mijał obskurną tawernę. Mimo wczesnej pory na ulicy widać już było pierwszych przechodniów.

W alei Keelera zauważył dwóch osiłków taszczących na wpół przytomnego wyrostka, a więc na pewno byli to szanghajerowcy. Ci łajdacy, którzy wyłapują młodych mężczyzn i wloką na statek, gdzie zostają zmuszeni do służby. A przedtem, żeby łatwiej było im się z tym uporać, swoją ofiarę odurzają drinkiem, do którego dodaje się wodzian chloralu.

Blue chciał pomóc nieszczęśnikowi i choć nie bardzo wierzył, że mu się uda, podjechał bliżej i zatrzymał konia.

– Wasz przyjaciel chyba nie czuje się najlepiej – powiedział, już rozpoznając łajdaków. Charles Pisco i Abner Punch z Barbary Coast, najgorszej dzielnicy San Francisco.

– Raczej kiepsko z nim – przytaknął Pisco.

– A mnie się nie spieszy. Mogę go podwieźć.

– Nie ma takiej potrzeby – odparł Pisco. - Jeszcze tylko kawałek i będziemy na miejscu.

Oczywiście nie powiedział, dokąd idą, ale Blue wiedział przecież, że na przystań i tam wsiądą do łodzi, która zawiezie ich na statek. Kapitan zapłaci im, uszczuplając zarobki marynarzy, a porwany chłopiec, kiedy się ocknie, zmuszony będzie do ciężkiej pracy.

– Ile chcecie za niego?.

Pisco i Punch wymienili się spojrzeniami.

– Wart jest co najmniej osiemdziesiąt dolarów – powiedział Pisco.

– Tyle na pewno za niego nie dostaniecie. – Blue sięgnął do kieszeni. – Ja daję pięćdziesiąt.

Transakcji dokonano i po chwili chłopiec leżał już na podłodze w powozie Blue. Powóz oddalał się od nabrzeża, jadąc wąską ulicą, gdzie po obu stronach były składy i mimo wczesnej pory ludzi nie brakowało.

Pierwsze promy już kursowały między Alamedą, Oakland i San Francisco. Niby jeszcze chłodno, ale wiadomo, że niebawem będzie naprawdę gorąco. Blue popędził konia, ponieważ chciał jak najszybciej zająć się nieszczęsnym młokosem. Wjeżdżał już na wzgórze, gdzie domy były okazałe, ogrody rozległe, a ludzie raczyli się dobrym jedzeniem i trunkami.

Kiedy skręcał już w uliczkę na tyłach swego domu, chłopiec raptem poderwał się z podłogi. Szybko wcisnął kapelusz na głowę i otuliwszy się brudnym płaszczem, wyskoczył z powozu i ruszył przed siebie.

– Zaczekaj! – zawołał Blue, choć wiedział, że nic to nie da. Popełnił błąd, szafując pieniędzmi. Potrząsnął głową zdegustowany, a po chwili już zatrzymywał konia przed bramą. Drzwi otworzył sobie sam, bo na chciał budzić Efreny, która na pewno jeszcze spała w swoim przytulnym mieszkanku nad stajnią, nad którą miała pieczę.

Cicho pogadując do konia, wyprzągł go i zaprowadził do boksu. Sprawdził, czy woda jest w kuble, nasypał do żłobu owsa i powiedział:

– Proszę, Ferdynandzie. Obu nam przyda się coś na ząb, a potem krótka drzemka.

Wyszedł ze stajni i wysypaną żwirem ścieżką podszedł do drzwi na tyłach domu, przez które wszedł do kuchni. Znalazł w spiżarni coś do przegryzienia. Dwie owsiane babeczki, które pani Li upiekła wieczorem i poszedł do pokoju stołowego.

Kiedy usiadł przy stole, odniósł wrażenie, jakby ktoś tu jeszcze był. I nie mylił. Bo ledwo to sobie uświadomił, już coś poczuł. Między łopatkami. Chłód żelaza, a więc niewątpliwie lufę broni, którą ktoś wciskał w jego plecy.

Rozdział drugi

Poczuł też zapach prochu, a więc ten ktoś na pewno przed chwilą tej broni użył. I co? Teraz zamierza użyć jej ponownie? Już czuł, jak narasta w nim gniew. Najchętniej to zrobiłby teraz w tył zwrot i zdzielił tego drania. Ale, wiadomo, lepiej nie ryzykować. Odłożył więc nóż na bok i powoli podniósł ręce.

– Spokojnie – powiedział. – Weź to, po co tu przeszedłeś i idź sobie.

– Ja bardzo potrzebuję pomocy – powiedział ten ktoś, takim słabym głosem i, co było zaskakujące, na pewno z brytyjskim akcentem. Blue przez sekundę zastanawiał się, czy nie warto teraz skłamać i powiedzieć, że wcale nie jest doktorem, ale uznał, że to nie ma sensu.

– Tak. Jestem doktorem. Doktor Calhoun.

– Wiem. I to pan mnie wziął do swojego powozu.

– A więc to ty? Kosztowałeś mnie pięćdziesiąt dolarów.

– Ale ja wcale nie prosiłem, byś pan to zrobił!

– Ale gdybym tego nie zrobił, byłbyś zmuszony do niewolniczej pracy na jakimś statku, prawda?

– Nie. Chyba byłoby już po mnie.

Słyszał, że chłopiec oddycha coraz szybciej, prawie dyszy.

– Ale jak ja mam ci pomóc, skoro mam podniesione ręce? – spytał. A chłopiec tylko szturchnął go lufą. I cisza, słychać tylko tykanie zegara. Nie, nie tylko, bo słychać było też, jakby coś kapało na dębową posadzkę. Na pewno krew.

– Odłóż broń, a ja obejrzę twoją ranę – zarządził, już opuszczając ręce, ale chłopiec wbił teraz lufę w jego kark. Więc z powrotem ręce podniósł, dodając już nieco głośniej: - Jestem doktorem z powołania i wcale nie trzeba mi grozić pistoletem.

– Ale ja nie mam czym zapłacić.

– To nie zapłacisz.

– Miałem nadzieję, że tak będzie…

– A więc teraz ja opuszczam ręce, odwracam się i idziemy do mojego gabinetu. A ty odłóż wreszcie broń.

– Nie!

– Przecież w każdej chwili może wypalić.

Przyłożona do jego pleców lufa wyraźnie drgnęła, ale nadal tam była. Więc na nic już nie czekał, tylko odwrócił się, ale nie zdążył pochwycić broni, ponieważ błyskawicznie została wycelowana w jego pierś. Bronią tą był rewolwer, na którym zaciskały się palce dziwnie delikatne. Prawie jak u dziecka. Dziecko, nie dziecko, ten ktoś wtargnął do jego domu.

– Idziemy do mojego gabinetu – zarządził Blue i nadal trzymając ręce podniesione, ruszył przez hol ku drzwiom, przez które wyszli na dwór. Minęli pergolę oplecioną piękną wisterią, którą sam posadził, żeby cieszyła oczy jego ukochanej Sanchy, i szli dalej. Do oficyny, w której był jego gabinet.

– Odłóż wreszcie pistolet – powiedział, gdy weszli do środka. – Chcę obejrzeć twoją ranę.

– Nie odłożę – zaprotestował chłopiec. – Będę go trzymał przez cały czas.

– Uważasz, że z mojej strony coś ci grozi?

– Nigdy nic na wiadomo.

– Przecież sam tu przyszedłeś. Nikt cię na prosił! A więc pozwól sobie wreszcie pomóc!

Chłopiec oddychał głośno i szybko. Blue chwycił go za nadgarstek i rękę z pistoletem poderwał do góry. I już po kilku sekundach to on trzymał w ręku pistolet. Rozładował go błyskawicznie, wrzucił do żelaznej szafki, po czym podszedł do drzwi. Zamknął je na klucz, a kiedy odwrócił się, w pierwszej chwili nie zobaczył nikogo. Jakby chłopiec znikł. Ale, oczywiście, tak się nie stało. Leżał na podłodze, na brzuchu, a płaszcz na plecach był czerwony od krwi.

Natychmiast podniósł go z tej podłogi i położył na stole, przykrytym białym płótnem. Położył też na brzuchu, po czym sięgnął po nożyczki chirurgiczne i szybko rozciął zakrwawiony płaszcz na plecach, potem koszulę i podkoszulek. Ostrożnie zdjął płaszcz, a całą resztę rozsunął na boki, odsłaniając ranę. Naprawdę paskudną, a więc trzeba natychmiast zabrać się do roboty, choć nie ma przy sobie Delty, swojej pielęgniarki. Szybko podwinął rękawy, chwycił gąbkę i zmoczywszy ją w roztworze kwasu borowego, zaczął zmywać krew. Po chwili widział już ranę dokładnie. Na pewno postrzałową. Kula może utkwiła w ciele, co grozi poważną infekcją, a więc trzeba ją wyjąć.

Wsunął palec do rany i już wiedział, że tak. Kula tkwi pod prawą łopatką. Teraz więc sięgnął po szczypce. Wyjął kulę, potem zaczął usuwać z rany martwe tkanki z nadzieją, że kiedy będzie ranę oczyszczał i zaszywał, co również jest bolesne, pacjent nadal będzie nieprzytomny. A oczyścić trzeba. Koniecznie. Kiedy studiował w college’u medycznym, kształcił się pod okiem Gordona Blake’a, znakomitego szkockiego chirurga, który był przekonany o konieczności sterylności w chirurgii. Nie wszyscy doktorzy byli tego samego zdania, ale Blue, kiedy był chirurgiem wojskowym w Armii Unii, absolutnie tak.

Ten nieszczęsny chłopiec też został postrzelony przez jakiegoś drania. Niestety coś takiego zdarzało się często w Barbary Coast, dzielnicy obskurnych knajp i domów rozpusty. To przede wszystkim stamtąd trafiali do Ligi Obrony Człowieka ludzie wymagający natychmiastowej pomocy. Pobici, ze złamaniami. Najczęściej ofiary napaści. Ten nieszczęsny chłopiec w łachmanach absolutnie nie wyglądał na kogoś, kto ma coś, na co warto się połakomić. Tym niemniej został postrzelony. Może zrobili to szanghajerowcy. Postrzelili go, kiedy od nich uciekał… Nie. Szanghajerowcy nigdy nie sięgali po pistolet. W razie potrzeby użyli kija, postraszyli nożem, a przede wszystkim poili swoją ofiarę piwem z narkotykiem. Choć tym razem może i użyli pistoletu, bo ten chłopiec wcale nie miał być zawleczony na statek, tylko ktoś chciał się go pozbyć.

Zaszył ranę i opatrzył, przykładając do niej kompres z maścią ziołową i gorczycą. O czymś takim w szkole medycznej na pewno nie wiedziano, bo ten kompres wymyśliła Delta, jego pielęgniarka, nadzwyczaj zdolna i bystra. I był to pomysł znakomity. Stosował ten kompres od lat.

Kiedy sięgnął po bandaż, by owinąć nim tors chłopca, ten nagle jęknął. Czyli chyba już przytomny, a więc niedobrze, bo owijanie torsu to dla pacjenta prawdziwa męka. Wszystko trzeba robić jak najdelikatniej. I tak też zrobił. Bardzo ostrożnie rozłożył bandaż na plecach pacjenta, podciął rękawy i płaszcza, i koszulki, by nie zawadzały, po czym ostrożnie chwycił pacjenta za ramię.

Ułożył go na boku, spojrzał, coś dostrzegł i nagle znieruchomiał. Bandaż wysunął mu się z palców i omal nie wypuścił z rąk pacjenta.

Pacjenta? Wcale nie. Pacjentki!

Czyli ma przed sobą kobietę. I choć doktorem był od lat, a więc powinien podejść do tego ze stoickim spokojem, był jednak skonfundowany. Szybko skończył bandażowanie, wyjął z szafy szary bawełniany kitel i zarzucił kobiecie na ramiona. Tak szczupłej, niewysokiej. Nic dziwnego, że wziął ją za chłopca. Włosy miała brązowe, kiedyś na pewno lśniące. Rysy twarzy delikatne, ale jednocześnie twarz ta wcale nie była taka łagodna, a małe dłonie wcale nie delikatne, bo widać było na nich nagniotki.

Z tego pistoletu potrafiła zrobić użytek, a więc ciekawe, skąd u niej te umiejętności. A tak w ogóle to należałoby o tym całym zajściu powiadomić odpowiednie władze. Co można zrobić bardzo szybko, kiedy ma się telefon. Był zdecydowany, że to zrobi, i jednocześnie zaskoczony, że tak mu na tym zależy. Oczywiście nie miał serca z kamienia, potrafił współczuć, ale losem tej nieznanej młodej kobiety był naprawdę bardzo przejęty.

Teraz zajęczała i podkurczyła nogi. Ruszył do szafki, w której była morfina, ale po dwóch zaledwie krokach przystanął. Kiedy usłyszał ten charakterystyczny metaliczny dźwięk. Naturalnie odwrócił się natychmiast i okazało się, że jego pacjentka odzyskała przytomność. Wcale już nie leżała, tylko siedziała, trzymając w ręku wycelowanego w niego derringera.

– Czyli znowu to samo? – spytał, wcale nie starając się, by zabrzmiało to łagodnie. Przecież był teraz zły. Choć nie tylko, bo rzecz dziwna, czuł, że ta młoda kobieta zaczyna go po prostu fascynować.

– Owszem. Ponieważ pan nie sprawdził, co mam w kaburze na kostce. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan podał mi wodę.

Podał jej wodę, którą wypiła, nadal celując do niego z pistoletu i nie spuszczając z niego oka. A kiedy odstawiła filiżankę, raptem powiedziała coś, czego się nie spodziewał:

– Dziękuję, że pan uratował mi życie.

Pokiwał tylko głową i przysiadł na obrotowym stołku, popatrując na pacjentkę.

– Bardzo panią boli? Mogę podać morfinę.

– Dziękuję, wytrzymam. Poza tym stanowczo wolę zachować trzeźwość umysłu.

Czyli musiała być obyta z narkotykami. Albo udawała, że tak jest. A poza tym coś jeszcze trzeba sprawdzić. Wstał, przyłożył ręce do kibici pacjentki i kreśląc kciukami kółka, zaczął przesuwać dłonie wokół tej nieprawdopodobnie smukłej talii. Pacjentka wydała z siebie cichy okrzyk i przyłożyła pistolet do jego piersi.

– Co pan wyrabia?

A on najpierw skończył to, co zaczął, a więc przesunął jeszcze dłoń po brzuchu, biodrach, nogach i dopiero wtedy udzielił odpowiedzi:

– Sprawdzam, czy nie ma pani jeszcze gdzieś ukrytej broni. Bardzo mi przykro, ale ja pani nie dowierzam.

I w tym momencie uświadomił sobie, że wcale nie robił tego delikatnie. A więc może i nie powinien się dziwić, że pacjentka zareagowała gwałtowne.

– Rozpustnik! - wykrzyknęła i kopnęła go, omal nie trafiając w to najczulsze miejsce. – Pan chce wykorzystać kobietę, która przyszła prosić o pomoc.

– Zapewniam panią, że nie mam zwyczaju uwodzić moich pacjentek. Gdybym jednak miał na to ochotę, na pewno wybrałbym taką, która nie wprowadza takiego zamętu!

– Ale ja… ja mam za sobą naprawdę trudną noc.

– Ja też niełatwą. Czyli jedziemy na tym samym wózku, panno…

Cisza. Odpowiedzi żadnej, czemu w sumie nie należało się dziwić. Odwrócił się więc, nie przejmując się już pistoletem i podniósł z podłogi mocno sfatygowany płaszcz pacjentki. Strzepnął i wtedy zauważył w jednej kieszeni coś białego. Chyba kawałek zgniecionego papieru.

– Niech pan tego nie rusza! – krzyknęła pacjentka.

– Niestety za późno.

Bo on już zdążył wyjąć to coś z kieszeni jej płaszcza. Bilet kolejowy pierwszej klasy. W salonce.

– Panna Isabel Fish-Wooten – przeczytał na głos, wpatrując się w bilet. – O! Przejechała pani kawał drogi, z Denver do San Francisco. A przyjechała tutaj niecałą dobę temu i już zdążyła dać się postrzelić.

Spojrzał jej teraz prosto w oczy, czując, jak narasta w nim gniew. W końcu ta kobieta pojawiła się w jego domu w niezwykły sposób, a więc powinna mu coś niecoś wyjaśnić.

– Panno Fish-Wooten, proszę mi powiedzieć, dlaczego zjawiła się pani tu w przebraniu i z kulą w plecach.

Ani drgnęła, tylko spokojnie dalej patrzyła mu w oczy.

– Jeśli wyjawię to panu, doktorze, to czy zacznie pan traktować mnie inaczej?

– Naturalnie, że nie. Przecież składałem przysięgę lekarską, że będę służył wszystkim ludziom.

– A więc dlaczego pan mnie o to właśnie pyta?

Trzeba było przyznać, że ta panna, choć w tak ciężkim stanie, wykazuje się jasnością umysłu. I w rezultacie był coraz bardziej zły na siebie. Był lekarzem nie od dziś i wiedział doskonale, że należy pomóc, nie zadając pytań. W wielu przypadkach nie trzeba było o nic pytać. Górnik ze świszczącym oddechem. Dziewczyna, która wykrwawiła się na śmierć, bo sama dokonała aborcji. Leciwy weteran, którego białka oczu są żółte, a więc wątroba szwankuje.

– Może i rzeczywiście niepotrzebnie. O nic nie będę już pytał. Wcale nie musi mnie pani do tego zmuszać, grożąc pistoletem.

– A to jeszcze nic pewnego…

Isabel Fish-Wooten! Przecież to nazwisko pasowałoby do delikatnej panny, która zadebiutowała już na salonach. Która w rękawie ma koronkowe chusteczki. Do tej pannicy, przebranej za chłopca i zamieszanej w jakąś strzelaninę w Barbary Coast, na pewno nie pasuje.

A pannica teraz zaczęła się przyglądać jego oprawionym w ramki dyplomom.

– Theodore B. Calhoun – przeczytała na głos. – Studiował pan w College’u Medycznym Tolanda. Nigdy o tym college’u nie słyszałam.

– Bo teraz to Uniwersytet Kalifornijski.

– Na pewno wspaniała uczelnia.

To powiedziała już takim słabszym głosem. Nic dziwnego, skoro straciła tyle krwi. Może niebawem wreszcie przyśnie i wtedy wreszcie będzie można odebrać jej pistolet i przekazać ją w ręce policji.

– Ma pan piękny dom – zagadnęła panna Fish-Wooten. – Czyżby był pan milionerem?

On? Milioner? Nie, nie mógł się teraz nie zaśmiać.

– Przepraszam, ale nie dosłyszałem, o co pani pyta.

– Ciekawa jestem, czy nie jest pan milionerem – wyjaśniła i raptem uśmiechnęła się. I był to uśmiech zadziwiająco uroczy. Ale to był tylko moment, bo zaraz spoważniała. – A ja… Ja przyjechałam do Ameryki, by wyjść za kogoś za mąż.

Blue mimo woli przemknął teraz spojrzeniem po jej zniszczonym ubraniu leżącym na podłodze.

– Ale chyba pani się nie powiodło, prawda?

– Po prostu nie natrafiłam na nikogo godnego uwagi. Wszyscy kandydaci, z którymi się spotkałam, byli to albo już zniedołężniali starcy, albo jacyś rozpustnicy. Albo i to, i to. Dlatego postanowiłam, że będę sama i dam sobie radę.

– I co? Udało się?

Panna Fish-Wooten machnęła tylko lekceważąco ręką.

– Nie zamierzam się z niczym spieszyć. W tym kraju jest tyle do zobaczenia. Nie tylko tutaj. Dlatego przede wszystkim chcę podróżować. Być taką poszukiwaczką przygód.

– Ach tak? Ale będąc kimś takim nie wolno zapominać, że są przygody, których naprawdę nie warto przeżywać.

– Oczywiście. Ale nie brakuje takich, które właśnie warto przeżyć. A więc jestem tą poszukiwaczką przygód. Czy mógłby mi pan nalać jeszcze wody?

– Wcale nie musi pani grozić mi bronią, kiedy o coś prosi.

– To samo powiedział mi ktoś, kogo ostatnio zastrzeliłam.

– Czyli pani ma po prostu taki zwyczaj? Strzelać do ludzi?.

– Naturalnie, że nie. Ale tu jest przecież Dziki Zachód, a ja sporo o tym czytałam. Miedzy innymi to, co napisał w gazecie pan Mark Twain. Wiem, że tu ludzie żyją z bronią w ręku i giną od kuli.

– Nie wszyscy, proszę pani. Tylko ci, którym rozumu brakuje.

Podał jej wodę. Zaczęła popijać małymi łyczkami, a on na nią popatrywał. Nie była żadną pięknością. Rysy raczej ostre, nos mały, podbródek spiczasty, a cera, jak zwykle u angielskich panien, bardzo jasna. A oczy piękne. Szaroniebieskie, w obramowaniu długich gęstych rzęs. Wielkie oczy, pełne tajemnic.

– Panno Fish-Wooten? Kogo mam powiadomić o tej jakże niemiłej przygodzie?

Panna Fish-Wooten wyraźnie sposępniała.

– Powiadomić?

– Oczywiście. O tym, że jest pani ranna i musi być teraz pod opieką. Należałoby powiadomić pani rodziców…

– Nie!

– To kogoś innego z rodziny?

– Nie!

– Może tego kogoś, kto towarzyszy pani w podróży?

– Nie!

– Znowu nie?! To może skończymy już tę zgadywankę i pani wreszcie powie, kogo powiadomić.

– Nikogo, ponieważ w tę podróż wybrałam się sama. Dam sobie radę, szanowny panie!

– Nie, szanowna pani. Została pani poddana poważnemu zabiegowi chirurgicznemu i jest duże ryzyko infekcji. Zalecam odpoczynek, a nie samotne podróże!

– A czy ja prosiłam o jakieś zalecenia?

– Oczywiście! Grożąc mi pistoletem!

– A… Rzeczywiście… Jestem panu bardzo wdzięczna za pomoc. I już sobie pójdę – bąknęła panna Fish-Wooten, opierając rękę o ścianę.

– Pomogę pani.

– Nie, nie. Dziękuję.

Więc tylko patrzył. Jak panna Fish-Wooten próbuje się podnieść, co jednak jej się nie udaje. Niestety, bo zerknął też na zegar i wiedział, że za kwadrans pojawi się tu Delta, jego pielęgniarka. A jego syn Lucas też niebawem się obudzi i wstanie z łóżka.

Stał, nie ruszał się, z nadzieją, że pacjentka zaśnie. Bo wcale już na próbuje zejść, tylko siedzi, oparta o ścianę. Głowa opada, powieki półprzymknięte, ale nadal trzyma w ręku pistolet. Więc czekał cierpliwe, na odzywając się już ani słowem. I wreszcie ręka, w której trzymała pistolet, opadła na podołek. Głowa też opadła, czyli panna Fish zasnęła.

Jednocześnie coś usłyszał. Coś, co świadczyło, że zaraz pojawi się tu Delta Beasley. Naprawdę znakomita pielęgniarka i bardzo ją sobie cenił, ale niestety Delta, kiedy szła do pracy, zawsze śpiewała po drodze spirituals. A on, kiedy to słyszał, zawsze wpadał w melancholię. Przecież wyrósł na plantacji w Wirginii i ten śpiew wcale nie budził w nim miłych wspomnień.

Ale wspomnienia wspomnieniami, teraz najważniejsze to wreszcie odebrać tej tajemniczej pacjentce ten pistolet. Podszedł cicho, prawie na palcach, nachylił się i miał okazję przekonać się na własnej skórze, jak perfidne potrafią być kobiety. Kiedy prawie już dotknął pistoletu, ona raptem usiadła prosto jak świeca i wycelowała w niego.

– Ja zwykle ostrzegam tylko raz – wysyczała. – A pana już raz ostrzegłam.

– Ale ja wcale nie zamierzam zrezygnować!

W tym momencie do pokoju weszła Delta, krokiem niemal marszowym.

– A co tu się dzieje?! – zawołała, wlepiając oczy w zakrwawioną kulę na emaliowanej tacy chirurgicznej. Na moment. Zaraz potem przemknęła spojrzeniem dookoła i ruszyła w stronę panny Fish-Wooten, przemawiając do niej łagodnie: - Proszę podać mi rękę. Chcę sprawdzić puls.

Pacjentka, z pistoletem w ręku, pokręciła przecząco głowa.

– Nie ma takiej potrzeby. Z moim pulsem wszystko w porządku.

– Ale na pewno ma pan gorączkę.

– Nie. Nie mam gorączki.

Delta potrząsnęła głową i spojrzała na Blue.

– Skąd on się tu wziął?

– Nie on, lecz ona – odparł Blue. – Pojawiła się tu znienacka. Siedziałem i jadłem mufinkę, kiedy nagle poczułem, że ktoś mi przystawia pistolet do głowy.

– Czyli to ona zostawiła tę krwawą ścieżkę na podłodze. Bernadette, kiedy to zobaczy, chyba dostanie apopleksji. Przecież ona ma kompletnego bzika na punkcie podłóg. A pan to wygląda dziś nieszczególnie. Powinien stanowczo odpocząć. Jeśli będzie pan już padał z nóg, to i tak nikomu nie pomoże… - Delcie usta się nie zamykały. Mówiła i mówiła, przez cały czas nie spuszczając z pacjentki oka. Teraz zaproponowała: - Przyniosę jeszcze jedną poduszkę.

– Ale ja wcale nie mam zamiaru się położyć – zaprotestowała panna Fish-Wooten.

– Ale przecież trzeba poleżeć, odpocząć. – Teraz Delta mówiła już ciszej. – Zaraz przyniosę poduszkę.

I w tym momencie Blue spojrzał na Deltę tak znacząco, ona też. Przecież pracowali ze sobą już tyle lat, że potrafili porozumiewać się bez słów. Poznali się, gdy oboje służyli w armii Unii. Kiedy to bardzo młodej niewolnicy jakimś cudem udało się zostać pielęgniarką chirurgiczną. Pracowała w lazarecie II Korpusu Unii w Gettysburgu. W jej jednostce wskaźnik przeżycia podczas bitwy był najwyższy, ale ponieważ była kobietą, a ponadto czarnoskórą, nie otrzymała żadnego medalu. Wykazała się wielką odwagą, opatrując rannych żołnierzy Unii, którzy zaraz potem wracali na pole bitwy. Ale Delta Beasley nie dbała o jakieś tam odznaczenia. Dla niej najważniejsze było, że ratowała życie. Przecież jeszcze teraz byli żołnierze pamiętali o niej, pisali do niej, przysyłali skromne prezenty pod choinkę. Blue też miał jej wiele do zawdzięczenia. Trafił pod jej skrzydła przed dwudziestoma laty jako ciężko ranny, wystraszony szesnastoletni kawalerzysta. Delta uratowała mu życie, a on wtedy przysiągł sobie, że zostanie doktorem. I został. Mało tego. Jego prawą ręką była właśnie Delta.

Teraz Delta znów spojrzała znacząco, wyraźnie przekazując, że sięganie po ten pistolet już teraz to zbyt wielkie ryzyko. I niewątpliwie miała rację. Panna Fish-Wooten nadal trzymała palec na cynglu, a spojrzenie czujne.

– Doskonale wiem, co o mnie myślicie – odezwała się teraz. - Pan, doktorze Calhoun, i pańska asystentka. Że najlepiej mnie nie prowokować. I może macie rację, bo ze mną bywa różnie i czasami mój temperament dochodzi do głosu. – I teraz, nie spuszczając oka z Blue, pogłaskała lufę. – Proszę, byście niczego nie próbowali. Wcale nie chcę teraz kogoś zranić. Nienawidzę tego, ale czasami, niestety, nie da się tego uniknąć.

Delta skwapliwe pokiwała głową i powiedziała:

– Zrobisz, co zechcesz, moja droga. Ja tam bardzo rzadko używam broni. A ty, jeśli nie możesz rozstać się z tym pistoletem, to go sobie trzymaj. Ja tam nie będę zwracać na niego uwagi. - I spojrzała na Blue. – A tę strzelaninę trzeba będzie zgłosić na policję.

I wtedy panna Fish-Wooten zsunęła się ze stołu. Stanęła na chwiejnych nogach i sięgnęła po swój zmaltretowany kapelusz.

– To ja już sobie pójdę. Panie doktorze, proszę oddać mi broń.

Poprosiła niby grzecznie, choć, oczywiście, jednocześnie celując do niego z tego derringera. On bez słowa podszedł do szafki i wyjął pistolet.

– Na pewno pan go rozładował. Proszę oddać mi naboje - dodała panna Fish-Wooten, podchodząc już do drzwi. Zdjęła wiszący na kołku szary kitel i włożyła go. Podał jej naboje, które schowała do kieszeni, po czym odwróciła się do drzwi. Niewątpliwie gotowa do odejścia.

– Nie powinna pani jeszcze wstawać. Jest zbyt słaba, straciła tyle krwi i może wdać się infekcja.

– Czyli każe pan mi tu zostać?

– Niczego nie każę, tylko ostrzegam, czym to grozi, jeśli pani stąd pójdzie.

– Ale ja już decyzję podjęłam!

Otworzyła drzwi, przekroczyła próg i wahadłowe drzwi same zamknęły się za nią. A więc poszła sobie i prawdopodobnie nigdy więcej już tu się na pojawi. Dziwne, że jakoś wcale nie był z tego zadowolony. On, który tyle już widział, tylu ludziom pomógł, że nic już nie powinno go zaskoczyć ani poruszyć. Żadnych emocji, tylko poczucie spełnionego obowiązku. Tak było od dziesięciu lat. I był pewien, że znalazł sposób na życie. Może nie było to życie radosne, ale przynajmniej robił coś pożytecznego. I z biegiem lat nauczył się, że niczego więcej nie powinien wymagać, skoro kiedyś popełnił wielki błąd. Zamiast cieszyć się życiem spokojnym, unormowanym, wstąpił do armii. Gdyby tego nie zrobił, Sancha nadal byłaby u jego boku.

A kiedy zajmował się panną Isabel Fish-Wooten, coś w nim drgnęło Na pewno. I poczuł nagły przypływ energii.

Odwrócił się i zauważył, że Delta mu się przygląda.

– Co jest? – spytał, może i nie bardzo uprzejmie.

– A… nic, nic! – odparła. Potrząsnęła tylko głową i zabrała się za sprzątanie po zabiegu.

Rozdział trzeci

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: A Summer Affair

Pierwsze wydanie: MIRA Books, 2023 (First published in 2003)

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2003 by Susan Wiggs

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-560-3

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek