Zakochane bez pamięci. Siedem prawdziwych historii naszych prababek - Weronika Wierzchowska - ebook
NOWOŚĆ

Zakochane bez pamięci. Siedem prawdziwych historii naszych prababek ebook

Weronika Wierzchowska

0,0

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Siedem historii zakochanych Polek, które z miłości się buntowały, umierały lub trafiały na Syberię…

Zakochane bez pamięci potrafiły walczyć o swoją miłość, nie zważając na nic, przeciwstawiając się swoim apodyktycznym rodzicom czy tyranii zaborcy. Często jednak dążenie do szczęścia zmuszało je do walki z najbliższymi, z konwenansami, z obyczajowością lub nawet z całym imperium. Robiły to na wiele sposobów, czasem uporem, czasem sprytem, dyskretnie omijając przeszkody lub otwarcie walcząc o ukochanych.

Weronika Wierzchowska, bestsellerowa autorka powieści obyczajowych, tym razem w swojej prozie sięgnęła po prawdziwe historie kobiet z przełomu wieków. Na podstawie zachowanych wspomnień, listów i pamiętników stworzyła pasjonujące opowieści o losach naszych prababek, kobiet z różnych sfer, które kochały tak samo jak my, ale borykały się z perypetiami sercowymi w jakże odmiennych warunkach. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Weronika Wierzchowska, 2025

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Hanna Kwaśna

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © night/Adobe Stock

Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68577-09-9 (EPUB); 978-83-68577-10-5 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Prezentowane w tej książce historie miłosne mają z założenia stanowić przypadki reprezentatywne dla epoki i pokazywać powolne zmiany przebiegające w obyczajowości oraz ich wpływ na kojarzenie się i pożycie par. Zademonstrowanie tak złożonego i różnorodnego procesu na podstawie kilku przypadków jest oczywiście niemożliwe. Musimy zatem tę książkę potraktować nie jako pracę przekrojową, ale migawki z epoki, kilka obrazków rodzajowych, kilka scen. Z założenia różnorodnych, prezentujących żywych ludzi pochodzących z różnych środowisk i przesuniętych w czasie o kolejne pokolenia.

Jednak czym czasy odleglejsze, tym bardziej dostęp do wspomnień i pamiętników zawęża się do przedstawicieli najwyższych warstw społecznych. Tylko oni mieli czas i stosowne wykształcenie, by spisywać wspomnienia. Poza tym należy wziąć poprawkę na samą istotę memuarów. Te nazywane są czasem portretem własnym autora lub autorki. W przypadku, w którym autorka pisała je dla siebie, na bieżąco, można uznać, że są obiektywnym obrazem życia w danych czasach. Częściej jednak spisywano je po latach, czasem u schyłku życia, jako świadectwo mające stanowić wskazówki lub pamiątkę dla potomnych. Wówczas przedstawione w nich postaci i sceny są często idealizowane, upiększane, zniekształcone niepamięcią lub nawet wymyślone na potrzeby stawianej tezy.

Ciekawszy obraz wyłania się z prywatnych listów, ale trudno odszukać takie zawierające intymne wyznania lub pikantne szczegóły. Tylko nieliczne przetrwały do naszych czasów. O ile panie miały zamiłowanie do przechowywania korespondencji z kochankami, narzeczonymi czy mężami – zgrabne pakieciki, zawiązane wstążką, leżały ukryte gdzieś głęboko w szufladzie biurka lub na dnie szafy – o tyle często po ich śmierci rodzina po prostu niszczyła korespondencję babci lub mamy. Z różnych powodów. Przez szacunek dla prywatności zmarłej, a czasem, by chronić jej historię i nie doprowadzić do skandalu lub by pewne fakty nigdy nie ujrzały światła dziennego. Niestety przez to nie możemy tak wnikliwie, jak byśmy chcieli, zajrzeć w życie uczuciowe i perypetie miłosne naszych prababek. Wiele sytuacji miłosnych pozostanie na zawsze niezgłębionymi tajemnicami alkowy.

Pozostaje zatem składanie opowieści miłosnych ze strzępek, z fragmentów, pojedynczych listów, raportów i dokumentów lub po prostu z plotek, które ocalały we wspomnieniach. Układać te historie trzeba niczym mozaikę lub puzzle, w których często brakuje części. Ale to już problem każdego historyka, który próbuje odtworzyć wydarzenia z dawnych czasów, szczególnie tak delikatne jak intymne uczucia i przeżycia miłosne. Nie zapominajmy bowiem, że dawniej ludzie byli bardziej wrażliwi na punkcie własnej prywatności i niechętnie dzielili się ze światem sprawami tak intymnymi jak miłość. Starałam się zatem dotrzeć do historii, które nie były bardzo sensacyjne, ale za to prawdziwe.

Miłość niezależnie od epoki powinna wyglądać tak samo. Z punku widzenia medycyny to przede wszystkim proces biochemiczny wywoływany w ludzkim organizmie przez szereg czynników zewnętrznych i wewnętrznych. Nie jest zjawiskiem determinowanym ani modyfikowanym przez obyczajowość, kulturę czy religię. To proces mający podłoże ściśle biologiczne, zapisany w genach, zaprogramowany w komórkach ciała każdego ludzkiego osobnika. Proces konieczny, by gatunek mógł przetrwać i się rozprzestrzeniać; powiązany ściśle z samą naturą życia, którego istotą jest rozmnażanie się i ciągły rozwój. Tyle powiedziałyby na ten temat nauki przyrodnicze. Ale przecież nie możemy miłości utożsamiać wyłącznie z popędem seksualnym. Proces jej powstawania jest złożony i nie zawsze musi mieć podłoże czysto biologiczne, wywołany przez przymus rozmnażania się i zaludniania planety. Miłość przyjmuje najróżniejsze oblicza i ma wiele odmian. Może rozwijać się powoli, całymi latami lub eksplodować po jednym przypadkowym spojrzeniu. Może trwać kilka dni lub połączyć ludzi na całe życie. Jest nieprzewidywalna i tajemnicza, chimeryczna i niestała, niszczycielska lub przynosząca szczęście. I to się rzeczywiście nie zmienia, niezależnie od epoki – nad miłością nie sposób zapanować, okiełznać jej ani do końca jej zrozumieć.

I owszem, mimo tego, że mamy ją wpisaną w genach, jest powiązana z naszą kulturą i obyczajowością, może powstawać i rozwijać się zupełnie odmiennie, przyjmować różne oblicza w zależności od czasów, w jakich przyszło nam żyć. Nasze prababki kochały z jednej strony tak samo jak my, ale borykały się z zupełnie innymi problemami, żyły przecież w innym świecie. Zakochana kobieta w dawnych czasach miała o wiele więcej niż dziś przeszkód do pokonania, więcej murów do zburzenia, by sięgnąć po szczęście. Zacznijmy od tego, że w dawnej Polsce nie brano miłości pod uwagę przy kojarzeniu par. Młoda kobieta nie miała zresztą żadnej władzy nad swoim życiem, nie mogła decydować o jakimkolwiek jego aspekcie, chyba że chodziło o wybór wstążki do związania włosów. Do tego wprowadzony w czasach Księstwa Warszawskiego Kodeks Napoleona pozbawiał kobiety osobowości prawnej. Z dzisiejszego punktu widzenia znaczyło to tyle, że odbierano im właściwie status istoty ludzkiej i równano z koniem czy psem. Nie mogły głosować, pełnić funkcji publicznych ani dysponować majątkiem. Nie mogły zatem samodzielnie i niezależnie egzystować, były własnością swoich ojców i mężów.

Tych drugich nie mogły też, rzecz jasna, wybierać. I tyczyło się to kobiet wszystkich stanów, zarówno wieśniaczek, mieszczanek, szlachcianek, jak i córek arystokratów. Wszystkie przekazywano między rodzinami niczym przedmioty podlegające handlowi lub wymianie. Żonę można było sobie nabyć, o ile dysponowało się odpowiednią pozycją i funduszami. Wśród chłopstwa najlepiej było, by pan młody miał za sobą służbę w wojsku i kawałek gospodarstwa z chałupą, polem i kilkoma sztukami bydła. Musiał potem udać się z opłatą do lokalnej swatki, która stanowiła konieczne ogniwo przy zawieraniu umowy z rodzicami wybranki. Tej zresztą, zdarzało się, że nawet wcześniej nie oglądał, wystarczała sama opinia. Wiadomo, że w cenie były dziewczęta zdrowe i pracowite. Taka też była Marcjanna Fornalska, żyjąca na przełomie XIX i XX wieku uboga wieśniaczka, która okazała się fenomenem pod tym względem, że jako jedna z nielicznych przedstawicielek swego stanu spisała pod koniec żywota pamiętniki, a właściwie wspomnienia. Dzięki nim wiemy od bezpośrednio zaangażowanej, jak kojarzenie par wówczas wyglądało.

*

Marcjannę oderwano od katorżniczej roboty przy roztrząsaniu widłami nawozu koniecznego do nawiezienia pola ziemniaków. Brudną, spoconą i śmierdzącą gnojem, a do tego ledwie przytomną ze zmęczenia, postawiono przed jakąś starą kobietą i nieznanym mężczyzną, nawet nie informując, że to swatka i potencjalnie przyszły teść.

– Myśwa przyszli w swaty. Twoi rodzice się zgodzili, a ty cóż powiesz? – spytała kobieta.

Marcjanna bez powodu wybuchła płaczem. Uspokojono ją i kazano podać kieliszek. Zgodnie bowiem ze zwyczajem, jeśli panna zgadzała się na małżeństwo, wypijała z teściem wódkę. Marcjanna zrobiła to, nie wiedząc nawet, w co się pakuje. I to był koniec zalotów. Przyszłego małżonka ujrzała jakiś czas później, kiedy kazano jej iść z nim razem do proboszcza dać na zapowiedzi. Był to dziesięć lat od niej starszy mężczyzna, który przy pierwszym kontakcie wydał się jej śmieszny. Ślub odbył się szybko, bo nadchodziły żniwa i potrzebne były ręce do roboty. Marcjanna tak naprawdę kochała syna sąsiada, z którym od dziecka pasała bydło na ścierniskach, kochała go zresztą z wzajemnością. Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy, nawet do głowy jej nie przyszło, że mogłaby się postawić rodzicom i starać o związek z ukochanym. Kiedy chłopak, dowiedziawszy się o tym, że zgodziła się wyjść za innego, przybiegł, by robić jej wyrzuty, nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi i dlaczego nazwał ją głupią. Nie istniało w jej słowniku słowo opisujące to, co do niego czuła, nie mogła zrozumieć, czemu sama płacze i ciągle jest jej przykro.

Marcjanna z czasem polubiła swego męża, urodziła mu sześcioro dzieci, prowadzili życie, które można uznać za szczęśliwe. O dawnej, prawdziwej miłości nigdy jednak nie zapomniała; wspominała tego chłopaka pod koniec żywota, spisując wspomnienia.

*

Niewiele różniło się od tego kojarzenie par w warstwach lepiej uposażonych i uprzywilejowanych. Nie korzystano tak obcesowo ze swatek, ale kawaler musiał przejść coś w rodzaju sztywnej procedury, w której uczestnictwo wybranki było właściwie symboliczne. Zaloty przypominały zawieranie układu dyplomatyczno-handlowego i nie miały nic wspólnego z miłością. Kawaler musiał zdobyć zaufanie teściów i wkupić się w ich łaski, pokazać swoją pozycję i możliwości, by się upewnili, że oddają dziecko w dobre ręce.

Zresztą – cóż mogła zrobić panna? Wśród ziemiaństwa i mieszczaństwa dziewczęta właściwie nie tyle wychowywano, co tresowano na przyszłe panie domu i matki. Edukacja sprowadzała się zwykle do nauki prowadzenia gospodarstwa, podstaw rachunków, języków obcych i gry na pianinie. Miłość istniała tylko w powieściach francuskich, i tak trudno dostępnych. W dobrych domach panny czytały lektury starannie wyselekcjonowane przez matki lub ocenzurowane przez wyrywanie kartek zawierających zbyt frywolne treści. Miłości przy wyborze męża nie brano pod uwagę niemal nigdy. Zakochana panna i tak zwykle miała związane ręce. Nie dysponowała przecież żadnym majątkiem ani umiejętnościami, była własnością ojca i matki, do tego od dziecka wpajano jej bezwzględne posłuszeństwo wobec rodziców. Bunt był niemożliwy, uwarunkowania środowiskowe i obyczajowe po prostu wykluczały miłość, nie brały jej istnienia pod uwagę.

Zdarzały się jednak wypadki, kiedy zakochane dziewczyny próbowały wziąć sprawy w swoje ręce i powalczyć o swoje szczęście. Henrieta była przykładem szlachcianki, która spróbowała pokonać skostniały obyczajowy system i, grając zgodnie z zasadami konserwatywnego świata, używając sprytu oraz inteligencji, zawalczyć o miłość.

HENRIETA DZIAŁYŃSKA (1794–1869)PRIMO VOTO BŁĘDOWSKA, SECUNDO VOTO ROTTERMUND

hrabianka, dziedziczka arystokratycznego rodu z Wołynia, pamiętnikarka

1

– Henrytka!

Muniek wsunął głowę przez uchylone drzwi do pokoju o ścianach obitych materią sycową. Wiedział, że obie siostry lubią w nim przesiadywać, bo jest ciepły i przytulny.

– Henrytka, zostaw te papierowe wycinanki i chodź szybko. Kawaler Józi zajechał!

Henia spojrzała na niego gniewnie. To nie żadne wycinanki, tylko szlachetna sztuka sylwetkowa, zwana z francuska silhouette. Polegała na precyzyjnym wycinaniu z czarnego papieru portretów lub kształtów, które potem umieszczano w ramkach i wieszano na ścianach. Co prawda wśród arystokracji uchodziła za tańszy, przez to bardziej plebejski odpowiednik prawdziwych malowanych portretów, ale i tak stanowiła popularną rozrywkę dla pań, które akurat nie miały innego, pożyteczniejszego zatrudnienia i chciały popróbować tworzenia sztuki. Coś w sam raz dla dziewczęcia, które powinno kształcić się manualnie i doskonalić w sztuce cierpliwości.

– Wreszcie! Józia czeka na niego od świtu. – Zamiast się naburmuszać na brata, który nie okazał szacunku jej papierowym sylwetkom kotków i piesków, wstała z godnością i szybko pomaszerowała do drzwi.

Zbiegli po schodach na wyścigi, zapomniała bowiem natychmiast, że powinna zachowywać się jak dama. Wskoczyła nawet na poręcz i zjechała na sam dół, korzystając z okazji, że nigdzie w pobliżu nie widziała mamy. Nie była już co prawda mającą wyłącznie pstro w głowie smarkulą, miała dwanaście lat, a tak poważny wiek zobowiązywał do zachowania powagi. Tyle że Zenon ją sprowokował, udając koguta. Nie mogła się oprzeć wygłupom brata i od razu się do nich przyłączyła. Mimo że był o trzy lata starszy i powinien dawać jej przykład jako młody gentleman, zachowywał się zupełnie, jakby znów byli dziećmi i szaleli po pałacu swojej babki w Konarzewie pod Poznaniem.

Kiedy do niej pierwszy raz przyjechali, babusia, wówczas już mocno stareńka Anna Działyńska-Gurowska, pozwalała im pod nieobecność mamy na bardzo wiele. Każdemu z trójki wnucząt, Heni, Józi i Muńkowi, wręczyła nawet po sto dukatów w ramach babcinego prezentu. Henrytka uznała wówczas, że ta fortuna wystarczy jej do końca życia. Nigdy wcześniej nie widziała tylu złotych monet naraz. Zdeponowała potem kwotę u mamy, bo przecież nie mogła sama dysponować podobnym majątkiem.

Babcia Gurowska rozpieszczała wnuczki, jak tylko mogła, zresztą na ich widok od razu miękła jak wosk. A wszystko przez to, że były półsierotami, co niezwykle ją rozczulało. Ojciec Henrytki, hrabia Józef Działyński, generał i poseł, potem bohater insurekcji kościuszkowskiej, został zamordowany przez Rosjan. Najprawdopodobniej otruto go podczas kolacji z carskim gubernatorem – za karę, bo brał udział w konspiracji popowstaniowej. Tak przynajmniej się mówiło, dowodów żadnych oczywiście na to nie ma; oficjalnie zmarł po kolacji na niespodziewany atak apopleksji. Henia nie pamiętała swojego słynnego papy, zginął za ojczyznę, kiedy miała raptem trzy latka. Zdawało się jej tylko, że z tamtych wydarzeń pamięta rozpaczającą matkę, ubraną w czarną, żałobną suknię, ale nie była pewna, czy tego sobie nie wymyśliła.

Teraz trwało lato roku 1806 i jej najukochańsza siostra Józia wychodziła za mąż. Ach, ależ czekała ją wielka przygoda! Józia była już w odpowiednim do zamążpójścia wieku, miała dwadzieścia lat i od dwóch mama wybierała jej kawalera. Musiała zrobić to starannie i z rozwagą. Wreszcie najbardziej godny ręki hrabianki Działyńskiej okazał się Józef Bieliński, szlachcic z niezwykle starożytnego, rycerskiego rodu, mającego wśród przodków marszałków wielkich i hetmanów, do tego mający za matkę księżnę Sanguszko, co czyniło go koligatem największych rodów magnackich Rzeczypospolitej. Osoba według mamy odpowiednia, by starać się o rękę Józi.

Henrytka wypadła z bratem na korytarz i od razu oboje zatrzymali się jak zamrożeni. Sztubacki humor opuścił ich w jednej chwili, wróciła powaga i dostojność przynależna komuś z ich pozycją i pochodzeniem. Oto bowiem stała tam ona, jak zwykle wyprężona jak struna, sroga, o wzroku ostrym i przeszywającym na wylot. Ich kochana matka, hrabina Szczęsna Woronowiczówna Działyńska.

Któż się jej nie bał! Wszyscy, którzy mieli z nią do czynienia, stawali przed jej obliczem na baczność. Miała jaśniepaństwo we krwi, okazywała je w każdym geście i spojrzeniu, władczość i stanowczość biły z jej ruchów, postawy i każdego słowa. Do tego była silną kobietą, która po śmierci męża nie wyszła ponownie za mąż, tylko sama gospodarowała majątkiem i wychowywała dzieci. Postawa niezwykle rzadko wówczas spotykana; nie zdarzało się często, by kobieta decydowała się prowadzić samodzielne życie bez mężczyzny, który by się nią opiekował i przejął większość obowiązków. Do tego czasy nastały ciężkie i samo utrzymanie się przy życiu nie było oczywiste, co dopiero mówić o prowadzeniu gospodarstwa. Od śmierci męża Szczęsnej świat straszliwie się zepsuł. Polska przestała istnieć, przez kraj ogarnięty nędzą i głodem przemaszerowały wielkie armie, łupiąc i mordując, w dodatku zanosiło się na to, że to wcale nie koniec zawieruch, trwały przecież wojny napoleońskie. Hrabina Działyńska nie zamierzała jednak szukać opieki w ramionach jakiegoś mężczyzny, była na to zbyt dumna i zbyt silna.

Henrytka jako pierwsza klęknęła przed matką i pocałowała ją w dłoń, Zygmunt natychmiast poszedł jej śladem. Hrabina obojgu poprawiła jakąś część garderoby, jakby była oficerem wizytującym swój osobisty oddział gwardii. Chwilę później lokaj wprowadził szanownych gości, czyli narzeczonego Józi, całkiem przystojnego pana we fraku i koszuli o sztywnym kołnierzyku wbijającym mu się w szyję, ozdobionym jedwabnym fularem. Włosy miał ów kawaler modnie ścięte na krótko i zaczesane do przodu, z obowiązkowymi baczkami, tyle że noszącymi już ślady szpakowatości. Prawdziwy dandys, pachnący pudrem i wodą kolońską, tyle że już nie młodzieniaszek. Towarzyszyli mu ojciec, wiekowy i siwiuteńki pan Franciszek Bieliński, oraz ksiądz Kurys, gruby, czerwony i spocony na twarzy. Witali się wręcz wylewnie, choć hrabina pozostawała jak zwykle zdystansowana i sztywna, podsuwała im tylko rękę do pocałowania. Uśmiechnęła się kącikiem ust, ledwie co, ale jej oczy pozostały niczym dwa kryształy lodu. Henrytkę to nie zaskoczyło, raz tylko widziała mamę wiszącą na szyi mężczyzny, rozszczebiotaną i szczęśliwą, śmiejącą się głośno. To było, kiedy będąc na wywczasach w spa, spotkały samego Tadeusza Kościuszkę, jak się okazało – dobrego znajomego hrabiny, który przyjechał z niedalekiej wsi specjalnie, by się z nią zobaczyć. Wówczas to i mała Henia została wycałowana przez bohatera narodowego, u którego boku ponoć walczył jej nieżyjący papa.

Została też wycałowana przez obecnego tu księdza Kurysa, ale już innym razem, podczas wizyty u babci, kiedy ta grała z owym księdzem w wista. Mała Henia stanęła przy stoliku, by popatrzeć, a wówczas gruby klecha objął ją i siarczyście ucałował. Nigdy wcześniej ani później nie przeżyła tak ordynarnej napaści na swoją cześć. Wstyd był tak wielki, że uciekła do pokoju i schowała się pod łóżkiem, gdzie znalazła ją służba po długich poszukiwaniach. Teraz, kiedy goście witali się z mamą, aż cofnęła się o krok na widok duchownego, przerażona i przekonana, że jego tłuste łapska znów ją obejmą i przyciągną do brzuszyska, a śliskie usta przywrą do jej ust. Zbladła na samą myśl o tym koszmarze, ale niczym odsiecz husarii w ostatniej chwili przed katastrofą – na szczycie schodów pojawiła się Józia. Przyszła panna młoda skupiła na sobie całą uwagę. Henia w jednej chwili uśmiechnęła się uradowana i klasnęła w dłonie z radości.

Uwielbiała starszą siostrę. Józia była najbliższą jej osobą, właściwie to wypełniała ciepłem i miłością lukę, jaka zostawała po chłodzie okazywanym przez wiecznie zagniewaną matkę. Arystokratyczne wychowywanie tradycyjnie polegało na tym, że rodzicielka wydawała dziecię na świat i przekazywała je najpierw w ręce mamki, potem kolejno w ręce niani, bony i guwernantek. Okazywanie czułości dziecku i fizyczne zajmowanie się nim, co było rzeczą normalną u niższych warstw, wśród arystokracji uchodziło za coś wręcz niestosownego. Matki jak najszybciej po porodzie wracały do dawnych zajęć, dzieci chowały się same, zdarzało się, że widywały rodziców jedynie podczas uroczystości, bo w wielkich pałacach nie miały okazji nawet przypadkiem ich spotkać. Henia nie była chowana aż tak zimno, mama spędzała z nią mnóstwo czasu, ostatnio nawet właściwie się nie rozstawały, ku rozpaczy Henrytki, która ciągle czuła na sobie baczne spojrzenie zimnych oczu Szczęsnej, ale i tak wyczekiwanych przytuleń mogła się spodziewać jedynie po siostrze. Bo to ona faktycznie jej matkowała, bawiła się z nią, uczyła ją mówić i chodzić, zabierała na spacery, tuliła i okrywała kołderką w łóżku. To Józia była powierniczką wszystkich jej tajemnic, najlepszą przyjaciółką i właściwie całym światem. Henia kochała ją jak nikogo innego. Od zawsze próbowała siostrę naśladować i marzyła, by stać się taka jak ona.

Józia spłynęła po schodach, ubrana w suknię greczynkę, z wysokim stanem, na wzór modnych obecnie krojów inspirowanych sukniami antycznymi. Ze skromnie spuszczonymi oczami podeszła do rozanielonego jej widokiem narzeczonego i dygnęła przed nim wdzięcznie. Ten skłonił się dwornie i głęboko, niemal zamiatając grzywą parkiet. Jego ojciec po prostu ucałował ją po ojcowsku w oba policzki i w czoło. Teraz miała się odbyć wspólna przejażdżka powozami, potem obiad w ogrodzie na tyłach pałacu. Młodzi mogli wsiąść do kocza i siedzieć razem, obok siebie, ale oczywiście nie sami. Naprzeciw usiadła Szczęsna w towarzystwie pana Franciszka. Jeszcze się nie zdarzyło, by ta para została choć na chwilę sam na sam i mogła swobodnie porozmawiać. Cała ich znajomość kwitła pod czujnym okiem mamy, która łowiła każde wypowiedziane przez córkę słowo. Potem surowo je oceniała i komentowała. Henrytka obserwowała siostrę i jej narzeczonego z drugiego powozu, w którym jechała z bratem i panną Szeliską, rezydentką pełniącą we dworze także rolę bony dla dzieci. Uczyła je na szczęście tylko manier i robótek ręcznych, głównie dlatego, że nic innego nie umiała. Szczęsna trzymała ją bardziej z litości niż z potrzeby, stara panna nie miała się bowiem gdzie podziać.

– Jak panna Adolfina myśli, czy Józef kocha naszą Józefę? – zapytała ją Henia podczas przejażdżki.

Panna spojrzała na dziewczynkę wyraźnie zmieszana. Jej osobiste doświadczenia w tej sferze życia były raczej skąpe, ale oczywiście miała własną opinię na każdy temat.

– Cóż znaczy kocha? – obruszyła się, jakby dotknięta pytaniem. – Szanuje ją, traktuje, jak należy, od razu widać, że ma dla Józi poważanie i najszlachetniejsze wobec niej zamiary. Miłowanie przyjdzie z czasem, nie pojawia się przecież ot tak, od samego myślenia o nim. Trzeba do niego dojrzeć.

– Trzeba, aby poleżeli obok siebie jak dwa jabłka wyłożone na parapet – dodał Muniek. – Rychło zrobią się czerwoni. To znak, że ich miłość dojrzewa.

Panna Adolfina stężała w jednej chwili i syknęła z oburzenia. Zanim rozpoczęła litanię mającą zgromić chłopaka, Henrytka weszła jej w słowo.

– Czy nie powinno być odwrotnie? Najpierw niechby się pokochali, on by się w niej rozmiłował, myślał o Józi za dnia i śnił nocami, przymilał się i ją adorował, potem jakoś udowodnił to swoje miłowanie. I kiedy ona by poczuła, że też go kocha, dopiero wówczas powinni zdecydować się na śluby. Bo co, jeśli z czasem kochanie nie nadejdzie? Co jeśli się okaże, że to jednak nie ten?

– Bo mu cuchnie cebulą z ust – rzucił Muniek. – Albo pod pierzyną lubi puszczać bąki.

– Bo się okaże, że ona jednak stworzona jest dla kogo innego, dla tego innego chce bić jej serce. – Henrytka nie dała się sprowokować.

– Myślę, że panienka jest jeszcze za młoda na podobne dywagacje. Radzę nie powtarzać ich mamie, bo się zezłości – ostrzegła panna Adolfina. – Pani Szczęsna ma bardzo otwarty umysł, bliskie są jej nowoczesne idee i nie przykłada dużej wagi do konserwatywnych wartości, ale ma to swoje granice. Przy wyborze kawalera kierujemy się nade wszystko wolą rodziców. Oboedientia mater felicitatis! Posłuszeństwo jest matką szczęścia. Jeśli będziesz posłuszna najpierw swej matce, potem mężowi, zawsze będziesz żyła otoczona miłością. Nie musisz się o to martwić, Heniu. Józia dobrze o tym wie, zobacz tylko, jaka jest szczęśliwa.

Henrytka widziała tylko tył głowy siostry siedzącej sztywno, jakby połknęła kij. Domyślała się, że biedna Józia przeżywa mocno to spotkanie, i szczerze jej współczuła. Józef, owszem, sprawiał wrażenie miłego, ale był zwyczajnie stary. Przynajmniej w oczach małej dziewczynki. Miał chyba ze trzydziestkę, był zatem od swej wybranki starszy o jakąś dekadę! To mniej więcej tyle, ile Henrytka spędziła na tym padole łez. Jakże jej siostrzyczka pokocha tego wyperfumowanego dziadygę? O czym z nim będzie rozprawiała? Przecież nie będzie żartowała tak jak z Henią i Muńkiem. Nie pobiega z nim po ogrodzie, bo się staruszek jeszcze przewróci. A tańce? Czy w ogóle są możliwe z tak sędziwym mężem?

Przyglądała się im potem podczas obiadu. Narzeczonych posadzono co prawda po dwóch stronach pani Szczęsnej, ale i tak zagadywali przez nią do siebie. Choć właściwie to Józef zagajał do przyszłej żony, a ta odpowiadała z coraz większymi rumieńcami na policzkach. Po tym Henrytka poznała, że prawił jej komplementy. Zapewne dość ostrożnie, bo bał się przyszłej teściowej, jak każdy mężczyzna, który się znalazł w jej pobliżu i zdążył poczuć twardy oraz zimny niczym stal charakter hrabiny. Pani Szczęsna pozwoliła młodym konwersować zupełnie swobodnie, nie wtrącała się ani słowem, nawet się uśmiechała i kiwała głową, po czym Henia poznała, że mama jest w dobrym humorze i chyba w pełni zaakceptowała przyszłego zięcia. Zanosiło się, że jak tak dalej pójdzie, pozwoli im przed odjazdem Józefa spędzić chwilę na rozmowie w cztery oczy. Tak też rzeczywiście się stało i to jeszcze podczas przechadzek po ogrodzie. Szczęsna odwróciła się i odeszła kilka kroków, zostawiając młodych samych na co najmniej trzy minuty. Oczywiście wtedy, kiedy stali nad oczkiem wodnym, nie tylko w zasięgu wzroku, ale widoczni jak na dłoni dla wszystkich obecnych w parku. Józef mimo tego brawurowo pozwolił sobie podejść do Józi na krok i dotknąć jej dłoni, które trzymała złożone na podołku. To był absolutny szczyt poufałości, na jaki hrabina mogła zezwolić. Jeszcze jedno dotknięcie i musiałaby potraktować to jako uchybienie czci niewieściej. Józef zdawał sobie z tego sprawę i poprzestał jedynie na tym oraz kilku słowach wyszeptanych niemal do ucha narzeczonej.

Potem odjechał razem ze swoją świtą. Józia wróciła do buduaru, by ochłonąć po tak wstrząsającej dawce emocji. Henrytka dała jej tylko kwadrans, by się mogła pozbierać, i zapukała do drzwi, po czym nie czekając na pozwolenie, wśliznęła się do środka. Józefa siedziała na łóżku i rozczesywała włosy, patrząc w zwierciadło. Mrugnęła zawadiacko do siostrzyczki. Wcale nie sprawiała wrażenia wstrząśniętej czy choćby przejętej spotkaniem. Jej skromne pozy, spuszczony wzrok, rumieńce po każdym komplemencie to była oczywiście tylko gra. Udawanie przed matką, teściem i księdzem płochej i niewinnej jak lelija dziewicy.

– I jak było? Nie cuchnie mu z ust cebulą? – Henia natychmiast dała susa na łóżko i wylądowała obok siostry.

– Niczym mu nie cuchnie. Nie przejmuj się, jest akuratny i wszystko ma, jak należy.

– Myślisz, że go pokochasz? Że to w ogóle możliwe? Obcego człowieka, staruszka, którego wybrała ci mama... – Henrytka oparła brodę o podkulone kolana. – Może jeszcze jest pora jakoś się wycofać, uciec przed nim lub go zrazić, by sam zerwał zaręczyny? Poczekaj na tego właściwego. Gdzie ci się tak śpieszy?

Siostra zwróciła się w jej stronę i pokręciła głową z uśmiechem.

– Nie chcesz, bym cię zostawiała, co? Boisz się myśli, jak to będzie beze mnie, kiedy się wyprowadzę. Ale chyba rozumiesz, że to naturalna kolej rzeczy? Zaczynam samodzielne, dorosłe życie, muszę opuścić rodzinne gniazdo i założyć własne. Za kilka lat zrobisz dokładnie to samo. – Pogładziła siostrę po głowie, po czym objęła ją i przytuliła. – To nie znaczy, że on mi cię zabiera, Józek nie zajmie twojego miejsca w moim sercu. Mam dla niego specjalny kącik, już w nim zresztą siedzi i coraz wygodniej się mości. Poza tym nie zostawiam cię na wieczność, Heniu. Zawsze będziemy siostrami i zawsze znajdziesz u mnie oparcie. Będziesz do mnie przyjeżdżała, ja do ciebie. Na kilka miesięcy, na całe lato. Będziemy kąpały się w jeziorze i chodziły do lasu. Tyle że razem ze swoimi dziećmi. Ot, taka zmiana. Po prostu dorośniemy, ale poza tym nadal pozostanę twoją Józią. A ty moją Henrytką.

Henia wczepiła się w nią oburącz, wcisnęła głowę w jej pierś i wtuliła się z całych sił. Czuła, że nie zdoła powstrzymać łez, i zmoczyła nimi siostrzaną sukienkę. Tylko wobec Józi mogła pozwolić sobie na podobne czułości i słabości. Tylko ją miała do kochania.

– Rozumiem – powiedziała, pociągając nosem. – Głupia przecież nie jestem. Ale nadal się smucę, nie mogę tego powstrzymać. Nienawidzę tego twojego Józka, wydrapałabym oczy temu dziadydze!

– Wiesz, że wcale nie jest stary? Po swoim papie ma skłonność do szpakowatości, ale to młody mężczyzna. Właściwie każdy życzliwy człek ci powie, by brać sobie za mężów mężczyzn dojrzałych, co najmniej kilka lat starszych, przecież wiesz – tłumaczyła Józia. – Do tego ja go chyba już kocham. Czuję jego miłość, widzę ją w jego oczach i zaczynam gorzeć w sercu tak samo jak on. Myślę, że czeka mnie długie i szczęśliwe małżeństwo. Mam nadzieję, że też mi tego życzysz. Zaakceptujesz Józia i z czasem go polubisz, pokochasz jak nowego brata.

– Dużo starszego brata – mruknęła z przekory Henrytka, po czym się wyprostowała, otarła wierzchem dłoni łzy i spojrzała siostrze w oczy. – Na zawsze będziemy siostrami, tak? Dobrze! Życzę ci z nim zatem jak najwięcej szczęścia i miłości. Polubię tego twojego Józka, obiecuję.

2

Co roku na kilka miesięcy hrabina udawała się do swoich włości na Wołyniu i na dalszej Ukrainie. Zatrzymywała się najchętniej w malowniczym miasteczku Rzyszczów, położonym nad Dnieprem, na południe od Kijowa. Trzymała przy sobie młodszą córkę, bo tylko ta jej już została. Kolejny po starszej córce z rodzinnego gniazda wyleciał Zygmunt. Dzieci dorastały, a dni, tygodnie i miesiące mijały błyskawicznie. Nie wiedzieć kiedy rozszczebiotana i rozbrykana Henrytka zaczęła zamieniać się w pannę. Ciągle tęskniła za siostrą, pisała do niej długie listy i odwiedzała ją przynajmniej raz do roku. Józia rychło urodziła synka, Franciszka, i skupiła na nim całą swoją uwagę. Henia siłą rzeczy zapoznała się z jedyną panną swojego stanu i w jej wieku, która również bywała w Rzyszczowie – z Lilią Dönhoff. Wkrótce też dołączyła do ich niewielkiej kompanii nieco starsza od obu, urocza i wesoła Helena Dołgoruki. I tak trzy panny: córka polskiego rodu magnackiego, pruskiego grafa i rosyjskiego kniazia, zawiązały przyjaźń, która połączyła je na długie lata.

Ku wielkiemu zaskoczeniu Henrytki mama zezwoliła jej na swobodne rozmowy, a nawet na samodzielne wycieczki z przyjaciółkami. Wcześniej coś podobnego nie wchodziło w grę. Zawsze asystowała córce przy jej kontaktach z kimkolwiek obcym. Siadała obok i słuchała rozmów z rówieśnikami lub członkami rodziny, obserwowała ją niestrudzenie i nieustająco niczym żywy i namacalny anioł stróż. Zawsze też śpieszyła ze zwykle niechcianą pomocą, uwagami i komentarzami. Henia znosiła to cierpliwie, zresztą do głowy by jej nie przyszło, że mogłaby przeciwstawić się matce i powiedzieć cokolwiek wbrew jej woli. Wychowano ją na absolutnie posłuszną i bezwolną, uważającą mamę za najważniejszą osobę w swoim życiu, bez której wiedzy, pozwolenia i asysty nie mogło się obyć dosłownie nic.

Dopiero kiedy podczas pierwszego wspólnego noclegu z przyjaciółkami, gdy zamknęły się same w pokoju, śmiały się, żartowały i opowiadały sobie rzeczy nieobyczajne, wręcz gorszące, zrozumiała, że coś jest nie tak z tą ciągłą obecnością mamy. Teraz, kiedy jej nie było, nagle poczuła się jakby o połowę lżejsza, zaczęła wręcz unosić się w powietrzu. Poczucie swobody uderzało do głowy mocniej niż kielich starego węgrzyna, szumiało w uszach i skłaniało do zachowań ze wszech miar nieprzyzwoitych. Słuchała zatem z napięciem opowieści Heleny o doświadczonych przez nią kontaktach z mężczyznami. Kniahini Dołgoruki nie tylko była kilka lat starsza, ale miała na dworze swego ojca zdecydowanie więcej swobody niż Henia. Zdarzyło się jej choćby całować w stajni z szalenie przystojnym stangretem, kąpała się nago w rzece razem z jednym hajdukiem, dotykała go tam i oglądała jego części niewymawialne, o których istnieniu Henrytka nie mogła wcześniej nawet słyszeć, choć ich istnienia była świadoma, bo przecież oglądała je na antycznych rzeźbach. Z kolei Lilia wiedziała sporo o tych sprawach od swoich guwernantek, z którymi była w dość bliskiej konfidencji. Miała przez to do omówienia szczegóły tyczące się intymnych czynności miłosnych. Samo słuchanie o nich przyprawiało Henrytkę o drżenie rąk i miękkość w kolanach.

We trzy spacerowały nad brzegiem rzeki, gapiły się ze skarp nad Dnieprem na półnagich flisaków i rybaków zajętych robotą, układały na zawody wiersze albo robiły szkice widoczków lub scenek rodzajowych. Lilii najlepiej wychodziły studia ludzkiego ciała, szczególnie owi półnadzy prostaczkowie, świetnie zbudowani i w pozach autentycznego wysiłku, niewystudiowanych i prawdziwych. Potem, leżąc w łóżkach w jednej sypialni, dziewczęta gadały przez pół nocy, jakby cały dzień spędzony na plotach im nie wystarczał. Kolejne tygodnie lata upływały im na beztrosce i spokoju. Wielki świat, ze swoimi problemami, grozą wojny, widmami zniszczeń i nędzy, zdawał się istnieć gdzieś daleko. Henryka właściwie pozostała zupełnie obojętna na politykę. Dopiero kiedy wojenne zmagania rozdzieliły ją z przyjaciółkami, jakby zbudziła się ze snu. Jeszcze bardziej wstrząsnęła nią wieść, że wczesną wiosną 1812 roku zmarł trzyletni Franio, pierworodny syn Józi. Nie mogły z mamą jednak do niej jak najszybciej pojechać, by pocieszyć biedaczkę, musiały zostać w majątku i chronić go przed rozgrabieniem.

Czas płynął, nad krajem zbierały się czarne chmury. Latem 1812 roku przez majątki rodzinne przemaszerowały połączone armie francusko-polskie, prowadząc masowe rekwizycje wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. Zabrano też konie z miasteczka, zarżnięto lub zagrabiono całe bydło. Na wiele się to jednak Napoleonowi nie zdało. Zimą niedobitki jego potężnych armii wracały ze spalonej Moskwy, brnąc w śniegach i umierając w marszu z głodu i zimna.

Henia nie zdążyła się na szczęście zakochać w żadnym z bohaterów, mama czujnie ustrzegła ją przed kontaktami z wojskowymi. Pani Szczęsna nie miała do nich zaufania, pamiętała, czym skończył się udział w wojennych awanturach dla jej męża, i poprzysięgła sobie ustrzec przed tym swoje córki. Henrytka zatem nie była przeznaczona dla żołnierza, nawet dla generała czy marszałka. Nie pokazała się na żadnym z balów, które odbywały się na fali patriotycznego entuzjazmu. Nawet nie za bardzo odczuła, że Polska znów powstała i przestała istnieć, że znowu najważniejszą osobą w pobliskim Kijowie stał się carski gubernator. Co ją to obchodziło? Bardziej przeżywała wieść, że Józia jest w kolejnej ciąży. Namawiała mamę, by koniecznie pojechały pod Poznań – zobaczyć się z nią jeszcze przed porodem. Chciała być obecna w domu siostry podczas narodzin i przywitać na świecie kolejnego siostrzeńca.

Pani Szczęsna zgodziła się łaskawie, lubiła podróżować i niestraszne jej były niewygody, na które narażały się, jadąc polskimi drogami, błotnistymi i dziurawymi. Dotarły na miejsce jednak za późno. W drzwiach przywitał je zasępiony Józef z dopiero co narodzonym synkiem Guciem na rękach.

– Józia we dwa dni po porodzie dostała gorączki – powiedział. – Pogarszało się jej z każdą godziną. Choć próbowałem ziemię i niebo poruszyć, nic zdziałać nie mogłem. Ani doktór sprowadzony z Poznania, ani ksiądz też nic nie poradzili. Zmarła czwartego dnia, zdążyła się tylko ze mną i z synkiem pożegnać.

Henrytka zemdlała, usłyszawszy tę wieść, i przez dwa kolejne dni musiała leżeć w łóżku. Nie była w stanie jeść ani pić i to nawet mimo napomnień matki. Śmierć najukochańszej siostry była najcięższym ciosem, jaki zadało jej życie. Czuła się, jakby wydarto jej kawałek duszy. Mimo że widywały się rzadko, Józia była dla niej nadal najważniejsza i najbliższa. Dopiero po powrocie na Wołyń doszła do siebie i zaczęła odzyskiwać chęć życia.

3

Po przesiedzianych we dworze kilku miesiącach, pogrążonych w smutku i żałobie, nadeszła konieczność, by wrócić do normalnego życia. Gubernatorowa Anna Andriejewna Komburlejowa zapraszała na bal z okazji swoich imienin i polska szlachta z całej Ukrainy musiała się stawić, by zachować stosunki. Szczęsna dobrze to rozumiała i zakończyła okres rozpaczy po nieszczęsnej Józi – kazała Henriecie zdjąć czarną suknię i szykować się do balu. Ten zapowiadał się bowiem na nie na byle jaki. Gubernator Michaił Komburlej, stacjonujący w Kijowie, prowadził się po wielkopańsku, żył wykwintnie jak książę, choć pochodził z rodziny kupieckiej i był szlachcicem dopiero w drugim pokoleniu. W dodatku tylko carskim urzędnikiem, nawet nie wojskowym ani arystokratą. Mimo tego, głównie dzięki majątkowi żony, nosił się niczym krezus. W pałacu utrzymywał całą orkiestrę i zespół śpiewaków, umilających mu czas nie tylko podczas balów, ale i na co dzień. Imieniny Anny urządził zatem hucznie i z rozmachem, którego by się nie powstydzili na dawnych magnackich dworach. Zjechały tłumy szlachty i rosyjskich urzędników, Henrytka z mamą zostały natychmiast otoczone gromadą znajomych panien i mężatek. Henia, mająca wówczas lat dwadzieścia, należała do najlepiej obiecujących partii w całej guberni. Wyrosła na piękną, młodą kobietę, przez co skupiła na sobie zainteresowanie właściwie wszystkich przybyłych panów.

Przedstawiano ją kolejnym kawalerom, ale zupełnie nie miała ochoty na amory. Nie siliła się nawet, by zapamiętywać ich imiona i twarze. Ciągle czuła się podle, miała wyrzuty sumienia, że baluje, choć od śmierci ukochanej siostry upłynął ledwie rok. Podsuwała im dłoń do całowania i dygała wdzięcznie, ale nie podnosiła wzroku na kolejnych adoratorów i nie podejmowała z nimi rozmów, odpowiadała jedynie półsłówkami. Tłum ludzi, hałas, śmiechy i muzyka wcale nie poprawiały jej nastroju.

– Nos spuściłaś na kwintę, jakby coś ci dolegało – syknęła pani Szczęsna. – Mówią, że hrabia Czapski nie wyjechał do Wilna, co zamierzał, tylko wrócił do Kijowa w te pędy na wieść o balu. Coś w tym musi być. Podejrzewam, że chciał cię poznać. Dużo się o tobie mówi w guberni, już ja się o to postarałam...

– A cóż takiego osobliwego jest w tym hrabim?

– Nie dość, że pochodzi z odpowiedniego rodu, to jest młody i przystojny. Sama zobaczysz.

Zobaczyła go już po chwili, ukłonił się jej w pas, przedstawił i od razu obsypał komplementami. Zaprosił ją też do pierwszego kontredansa, ale Henia naprawdę nie miała ochoty na balowanie, wymówiła się zatem, choć było to pewną niegrzecznością. Zignorowała pioruny ciskane wzrokiem przez mamę; hrabia, choć rzeczywiście młody, nie wydał się jej specjalnie atrakcyjny. Czapski jednak wcale się nie speszył odmową, usiadł na krześle obok panny i zaczął zabawiać ją konwersacją. Po kilku kolejnych tańcach podeszła do niego sama gospodyni, Anna Andriejewna, by zapytać, kiedy zacznie porywać panny do tańca, bo cała ich kolejka oczekuje na jego uwagę.

– Pani gubernatorowa wybaczy, ale dziś tańcować nie mogę. – Rozłożył ręce.

Opowiedział Heni, jak to ujrzał ją przypadkiem podczas mszy w Berdyczowie i zapałał gorącym do niej afektem. W związku z tym nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać, z nikim innym tańczyć ani rozmawiać, tylko poświęcić się adorowaniu jej osoby. Zdawała sobie sprawę, że powinna się z tego cieszyć, ale sytuacja z każdą chwilą robiła się coraz bardziej dla niej niezręczna. Nie mogła porozmawiać ze znajomymi damami, hrabia całkiem zawładnął jej czasem i przestrzenią. Podawał jej najlepsze kąski, przynosił napoje, szeptał do ucha to z jednej, to z drugiej. Miała wrażenie, że ją osaczył i zaczyna spychać do ciemnego rogu. Na domiar złego gubernatorowa zapraszała na drugi wieczór na herbatkę i karty oraz na trzeci wieczór na kolejny bal, tym razem z okazji imienin jej męża. Trzy wieczory z rzędu Henrytka była zatem nieustannie adorowana przez pana hrabiego, który za każdym razem zdawał się przysuwać coraz bliżej i szeptać jej do ucha, już niemal muskając je ustami.

Pogodziła się z tym, że jest szturmowana niczym twierdza, właściwie zaczęło jej to nawet sprawiać przyjemność. Hrabia naprawę był przystojnym mężczyzną, zadbanym, o nienagannych manierach, do tego bogatym i z naturalną kindersztubą. Przekonał do siebie panią Szczęsną, niezwykle grzecznie się do niej odnosząc, sypał złotem na lewo i prawo, kupując sobie przychylność służby. Henia przed snem wyobrażała sobie, jak by to było zostać żoną tak miłującego ją jegomościa, bo takie zaangażowanie i upór uznać musiała za prawdziwe uczucie. Z pewnością całowałby ją i pieścił bez zmiłowania dzień i noc. Sam jej to zresztą obiecał, musiała się przygotować, że w związku z nim będzie noszona nieustannie na rękach, obsypywana prezentami i przysmakami, wielbiona od świtu do zachodu słońca, nocą zaś... Imaginowała sobie, co ją czeka nocami.

„Dlaczego nie?” – pomyślała. „Może to właśnie ten? Jedyny, wymarzony? Czy dla mnie przyszedł na świat, mogę naprawdę pokochać i oddać mu się cała? Jakże to sprawdzić?”

Któregoś ranka do dworu przyjechał z wizytą jeden ze znajomych pani Szczęsnej jeszcze z czasów insurekcji, dawny współpracownik papy. Wiekowy jegomość bywał w towarzystwie zarówno w Warszawie, jak i w Petersburgu, Wiedniu czy Dreźnie.

– Doszły mnie niepokojące słuchy, że hrabia Czapski bywa u waszmość panny z konkurami – powiedział, opierając obie ręce na lasce. – Radziłbym spytać go o żonę, którą zostawił w Warszawie...

Henrytkę jakby piorun strzelił. Poczuła, jak rozpalona krew napływa jej do twarzy i zapala skórę żywym ogniem. Rumieńce nie chciały zejść jej z twarzy do wieczora, za to pani Szczęsna zamieniła się w bryłę lodu. Kiedy wieczorem przed dworem stanęły kocze, którymi przyjechał z wizytą Zenon w towarzystwie spotkanego po drodze hrabiego Czapskiego, hrabina ucałowała syna, po czym przywitała hrabiego z oziębłością, od której przygasły płomienie świec w całym domu. Henrytka nie pozwoliła mu wejść w głąb mieszkania ani nawet się rozdziać, z miejsca zażądała wyjaśnień.

– Ja już nie mam żony! – odpowiedział z mocą i żarliwością. – Rozwód nastąpił, skończony, inaczej nie miałbym śmiałości tu przyjeżdżać.

– Czy może być, abym stała się przyczyną rozejścia się małżeństwa? – Henia pokręciła głową. – U nas w rodzinie uważa się święty związek małżeński za nierozerwalny. Nie wyobrażam sobie, bym mogła związać się z rozwodnikiem. Nic przeciw panu nie mam, lubię pana, ale przeszkoda, która wyrosła między nami, jest nie do pokonania...

Hrabia zrozumiał, że całe jego wysiłki legły w gruzach. Powinien się z tym honorowo pogodzić, ale zamiast tego nagle eksplodował wściekłością. Teraz to on zrobił się czerwony, zacisnął pięści i byłby natarł na Henię, gdyby nie Zenon, który zasłonił siostrę.

– Nie odpuszczę! Nie daruję! – wypalił Czapski. – Jeśli wyjdziesz za innego, zniszczę was! Tak długo będę ścigał twego męża, aż zabiję!

Odwrócił się i wyszedł bez pożegnania. Henrytka stała oniemiała, przerażona tym pokazem furii. Domyślała się przyczyn rozpadu małżeństwa hrabiego – pokazał właśnie, że jest tak naprawdę gwałtownikiem, skorym do używania przemocy i gróźb. Niewiele brakowało i uległaby jego gładkim słówkom i wpadła w sidła, w których tkwiłaby do końca życia. Albo do chwili, gdy hrabia upatrzyłby sobie kolejną żonę do zdobycia i wniósł o rozwód.

4

Minął kolejny rok i choć tęsknota za siostrą nie osłabła, żal po jej stracie wyblakł i spowszedniał. Bolał znacznie mniej, szczególnie że umieranie było wówczas czymś powszechnym i wszyscy żyli w świadomości, że kres żywota może nadejść w każdej chwili. Henrieta zatem wreszcie oswoiła się z myślą o utracie siostry i powoli odzyskała energię. Kiedy latem 1816 roku razem z mamą wybrały się do Kijowa na doroczne kontrakty, czyli wielki targ, dziewczyna była znowu w pełni sobą. Miasto poza tym tętniło życiem, na ulicach roiło się od przekupniów, żonglerów i połykaczy ognia, we dworach i w pałacach urządzano bale i proszone obiady, w mieście odbywały się koncerta i występy cyrkowców. Henia wreszcie oddała się radosnej zabawie. Zdarzało się, że tańczyła jak szalona kontredansy, lansjery, polskie chodzone, ale i mazury czy nawet kujawiaki – całymi nocami, do zdarcia bucików.

Podczas jednego z takich balów, kiedy już na zewnątrz zaczęło świtać, a pani Szczęsna po prostu zasnęła w fotelu w towarzystwie innych szacownych matron pilnujących roztańczonych córek, muzyka na chwilę ucichła i rozległ się szmer: oficerowie polscy! Na salę weszło kilku mundurowych odzianych w barwy narodowe, granatowe mundury z amarantowymi wyłogami. Zaszli na chwilę, by przywitać się z gospodarzami, po drodze z innego balu. Wszyscy wojacy wyglądali już na wyraźnie zmęczonych i wczorajszych, ale i tak wzbudzili swoim widokiem entuzjazm. Mimo utraty niepodległości królestwo kongresowe miało przecież polską armię. Co prawda dowodzoną żelazną ręką przez wybuchowego i wiecznie zagniewanego wielkiego księcia Konstantego, brata cara, ale cieszącą się czymś w rodzaju nieznacznej autonomii. Żołnierze, przybyli dopiero co ze stolicy, wzbudzili zatem zainteresowanie, przez to – chcąc nie chcąc – zmuszeni byli obtańcować miejscowe panny i wznieść kilka toastów.

Henrytka potem za nic nie pamiętała, jak znalazła się w tańcu z jednym oficerem. Mocno jej już szumiało w głowie, była wykończona wycinaniem hołubców, suknia wisiała na niej mocno wymięta i potargana, tak samo jak koafiura. Właściwie hrabianka wyglądała, jakby spadła z wozu i przeturlała się po skarpie nad Dnieprem. Major Aleksander Błędowski, bo tak jej ktoś przedstawił partnera, też wyglądał na takiego, co spadł z konia; nocne zabawy odcisnęły i na nim piętno. Tańczyli jednak oboje twardo dość spokojnego kontredansa, przy którym wypadało zamienić choć parę słów. I to bez kontroli mamy – to dlatego Henia z taką przyjemnością brała udział w zabawach. Mogła wówczas porozmawiać z kawalerami w miarę swobodnie.

– Ledwie dziś rankiem dotarliśmy do Kijowa, a tu takie serdeczne powitanie. Z samej Warszawy jedziemy, wysłali nas na Ukrainę za remontą koni – powiedział w ramach wyjaśnienia, skąd się tu wziął.

– Z Warszawy? A może znasz waćpan Lilię Dönhoff?

Henrytka w jednej chwili oprzytomniała. Tęskniła za przyjaciółkami, kontakt miały utrudniony, ale wiedziała, że jedna z nich od kilku miesięcy przebywa w stolicy.

– Czy znam? I to jeszcze jak! – odparł major Błędowski. – Na tyleśmy zaznajomieni, że przekazała mi prywatne listy do doręczenia.

– Może i do mnie? Do Henriety Działyńskiej dała?

– Owszem, rzeczywiście mam taki list. Jutro go pannie odniosę.

– Niech pan będzie dobry i przyśle go z samego rana. Spragniona wielce jestem wieści od mojej bliskiej przyjaciółki! Długo na nie czekam.

Skinął głową i tyle jej musiało wystarczyć. Niedługo później pani Szczęsna odwołała ją z parkietu, bo już świtało i starsza pani marzyła o tym, by się położyć w swoim łóżku. Henia spała jak zabita, wykończona tańcami, ale przed południem wyskoczyła z łóżka, pewna, że major czeka w sieni z listem. Zbiegła na dół, ale nikogo nie było, lokaj tylko rozłożył ręce, żadna poczta bowiem nie dotarła. Minął dzień cały, który spędziła, zerkając co rusz w okno; minął kolejny, ale Błędowski się nie stawił.

– Co się tak miotasz przy tych oknach? – Szczęsna oderwała się od robótki i spojrzała na córkę przechadzającą się nerwowo po salonie.

– Nikt mnie jeszcze, jak żyję, tak nie zlekceważył! – huknęła nagle wściekła panna. – Przywykłam, że każdy mi nadskakuje i na wyścigi kawalerowie spełniają moje prośby, a ten dureń i chamidło po prostu o mnie zapomniał. Może zresztą i pamięta, ale ma mnie w nosie! Wyobraża sobie pani matka coś podobnego! Już ja mu wygarnę, niech no go tylko jeszcze raz spotkam.

Major się jednak w ogóle nie narzucał, przepadł jak kamień w wodę. Kilka dni później panie Działyńskie wyjechały z Kijowa do posiadłości w Trojanowie. Henrytka machnęła ręką na list od przyjaciółki. Musiała się bez niego obyć, bo przecież nie mogła latać po mieście i szukać tego gbura i pijaka, nie uchodziło. Po przyjeździe do posiadłości okazało się, że w miasteczku rozłożył się oddział polskiego wojska wraz z kilkoma oficerami. Dowodził nimi nikt inny jak major Błędowski. Szczęsna posłała zaproszenie dla całej kadry oficerskiej, żeby co dzień przychodzili na herbatę i na obiad. Henia zaczęła ostrzyć sobie zęby, by rozszarpać majora, ale ten się nie zjawił, przyszli tylko jego porucznicy. Mili chłopcy, ale żaden z nich nie wiedział nic o liście, co zaś do dowódcy – okazało się, że pojechał do swojej kuzynki mieszkającej w Żytomierzu. Zamieszkał u niej w gościnie i ze swoim wojskiem kontaktował się przez raportujących mu posłańców. Henrytka zazgrzytała zębami; nie dość, że niesłowny gbur, to jeszcze obibok i pewnie birbant.

Major tymczasem smalił cholewki do ślicznej kuzynki, Julii Czarneckiej, przechadzał się z nią po jej włościach, zabawiał rozmowami i opowieściami z wojska.

– List! – przypomniał sobie któregoś dnia, kiedy rozmowa z kuzynką zeszła na sąsiadów i ta opowiedziała mu o pannie Henriecie Działyńskiej. – Ach, list mam dla tej brzyduli! Posłuchaj, Julio, poznałem ją na tańcach i coś obiecałem... Z twojej sąsiadki co prawda straszna pokraka w podartej kiecce i wykoślawionych butach, spocona jak wieśniaczka i z włosami na wszystkie strony, ale słowo oficera jest przecież święte. Odsunąłem jej obraz w głąb pamięci, bo chyba mnie raził i przez to obietnica wyleciała mi wraz z tym jej obrazem z głowy. Wyszedłem przez to na niegrzecznego. Co ona winna, że brzydka i nieokrzesana?

Zdecydował się wysłać czym prędzej umyślnego z listem, dołączył bilecik z przeprosinami, ale sam się stawić na miejscu nie odważył. Dopiero kiedy niedługo później jeden ze znaczniejszych mieszczan z Kijowa, pan Giżycki, urządził bal, nadarzyła się okazja, by wszyscy znów zjechali się do miasta. Henrytka z mamą przybyły do dworu dosyć późno, już po zmroku, kiedy spotkanie trwało w najlepsze. Kiedy weszły do środka, okazało się, że major Błędowski już tam jest – w towarzystwie swego przełożonego, pułkownika Zielonki. Henia zmrużyła gniewnie oczy, bo choć list w końcu otrzymała, nadal miała żołnierzyka za nieokrzesanego gbura. Ten nawet jej nie spostrzegł, otoczony wianuszkiem gości, rozdający lśniące, białe uśmiechy na lewo i prawo. Okazało się, że Błędowski to dusza towarzystwa, gadatliwy i roześmiany, posługujący się bon motami i anegdotami bez wysiłku i z naturalną swobodą.

Henrieta z mamą przywitały się ze znajomymi i stanęły z boku, przysłuchując się opowieści majora, który początkowo nawet ich nie spostrzegł. Nagle spotkał się z Henią spojrzeniami, ale ta nie opuściła wzroku, zadarła za to wyzywająco nos. Major przerwał gadaninę i przyglądał się jej, jakby ujrzał dziewczynę pierwszy raz w życiu. Poznał ją oczywiście, ale tym razem ujrzał zupełnie inną pannę, wcale nie wymiętą i spoconą, za to piękną i świeżą jak poranek. Chwilę nie mógł uwierzyć, że to ta sama osoba. Uznał, że tamtej nocy musiał być po prostu ledwie przytomny z pijaństwa, skoro wziął ją za brzydulę.

Po chwili trzasnął przed nią obcasami i ukłonił się najpierw pani Szczęsnej, potem dziewczynie. Przeprosił gorąco za to, że osobiście nie podziękował hrabinie za opiekę nad swymi oficerami. Zwrócił się też do Henrytki:

– Przyznam, że tak mi się panna wtedy na balu nie spodobała, żem odwlekał, jak mógł, przyjazd do Trojanowa. Powinienem był też stawić się przed panią hrabiną z podziękowaniami za ugoszczenie moich chłopców, ale się jej zwyczajnie bałem. Rozczochrana brzydula i jej matka hetera to za wiele nawet dla żołnierza zaprawionego w walkach z Kozakami. Stchórzyłem i uciekłem schować się za spódnicą kuzynki...

Mina majora była tak poważna i przejęta, że Henia parsknęła śmiechem. Nigdy nikt nie powiedział jej czegoś tak szczerego i bezczelnego, bez owijania w bawełnę. Widziała, jak oczy mu błysnęły, kiedy słuchał jej śmiechu. Patrzył na nią też jak nikt wcześniej. Hrabia Czapski i inni absztyfikanci wodzili za nią maślanymi oczami, obłapiali ją spojrzeniami lepkimi i rozmazanymi, on natomiast patrzył jak jastrząb, przeszywał ją wzrokiem tak, że poczuła się, jakby nie miała na sobie ubrania. I co gorsza – w ogóle jej to nie przeszkadzało. Darowała mu winy. Był tak bardzo różny od innych mężczyzn i zbyt sympatyczny, by chowała do niego urazę. On z kolei uznał, że był ślepym głupcem, skoro pod samym nosem miał taką piękność; i nie dość, że tego nie zauważył, to zupełnie zignorował. Postanowił uderzyć w konkury, w jednej chwili podjął decyzję i ruszył do ataku.

Już kolejnego dnia pojawił się u nich we dworze w Trojanowie z niezapowiedzianą wizytą. Pani Szczęsna z rozbawieniem zapytała, czy już się jej nie boi; odparł, że bojaźń zgubił gdzieś, jadąc konno po wybojach, musiała mu wypaść i nie miał czasu jej poszukać. Błyskawicznie rozbawił gospodynię kolejnymi żarcikami i opowieściami o tym, co widział po drodze, przechwalał się też swoją kompanią piechoty i zachęcał, by koniecznie popatrzeć na manewry, które się właśnie odbywają. Namówił w ten sposób Henrytkę na przejażdżkę konną na wały, skąd widać było wojsko manewrujące na esplanadzie. Pani Szczęsna, o dziwo, zgodziła się bez zastrzeżeń.

– Tylko niech stajenny wyciągnie i wyczyści moje siodło – powiedziała łaskawie.

Henia przewróciła oczami, ale tak, by Szczęsna nie widziała. Matka oczywiście nie zamierzała wypuścić jej samej z kawalerem, nawet w towarzystwie panny Szeliskiej, rezydentki i przyzwoitki, oraz dwóch oficerów ordynansowych, którzy by im towarzyszyli.

Nie było zatem rady, wyciągnięto zakurzone i od lat nieużywane osobiste siodło hrabiny, oczywiście damskie, do jazdy bokiem. Szczęsna wskoczyła na koński grzbiet żwawo, jakby robiła to codziennie, ale spokojny dotychczas koń zaczął wierzgać i o mało jej nie zrzucił. Okazało się, że w siodle tkwił gwóźdź, który wbił się w grzbiet zwierzęcia i dotkliwie je pokaleczył. Przejażdżkę odwołano zatem – ku rozczarowaniu Henrytki.

Major jednak nie odpuszczał, pojawił się kolejnego dnia, już oficjalnie, na popołudniową herbatkę. Tym razem w towarzystwie pułkownika i pana Giżyckiego. Od tamtej pory zaczął bywać we dworze Działyńskich codziennie, choć zawsze z kimś jeszcze. Stał się szybko stałym gościem na obiadach lub kolacjach, ale prócz zabawiania pań opowieściami zawzięcie grał z nimi w karty, a nawet okręcał się z Henrytką w walcach pod akompaniament grany na pianinie przez pannę Szeliską lub innego z gości, sztuka gry okazała się bowiem dość powszechna wśród szlachty. Pannie nie umknęło, że jej sroga mama łagodniała w towarzystwie majora, szczerze i głośno śmiała się z jego wygłupów i żartów, raz nawet pozwoliła porwać mu się do walca, co było czymś zupełnie niespotykanym, wręcz rewolucyjnym.

– Jest taki jak jej Ignaś – powiedziała Henrytka do swojego odbicia w lustrze, kiedy wieczorem rozczesywała włosy. – Musi widzieć w nim mojego ojca za młodu. Ponoć też był tak samo zawadiackim i sympatycznym oficerem, pełnym humoru, radości i chęci do życia. Mamie przypomniała się młodość i szczęśliwe chwile u boku papy, to dlatego nie razi lodem naszego Olka...

Zaczęła już w myślach nazywać go zdrobniale, właściwie zaczęła myśleć o nim jak o kimś bliskim. Jakby go znała od wielu lat, może nawet od zawsze. Denerwowało ją, że musi czekać na niego aż do popołudnia lub wieczora, źle się czuła, kiedy trafiały się dni, gdy nie przychodził z powodu wojskowych obowiązków. Wyglądała go przez okno, zerkała na zegar i nieświadomie wzdychała. Czuła się, jakby jej ciężko się na piersi robiło bez niego, jakby świat szarzał i nużył. Wszystko to znikało, kiedy się pojawiał. Rozbłyskiwał uśmiechami i błyszczącymi szamerunkami munduru, a wraz z nim przybywało słońce.

Aż do dnia, kiedy Szczęsna spędziła z nim sama jakiś czas na rozmowie w cztery oczy. Olek od tamtej chwili wyraźnie posmutniał, opuścił go humor, przestał też poufale żartować w obecności hrabiny, spoważniał i zesztywniał. Henrietę serce bolało od patrzenia na jego mękę, bo ewidentnie cierpiał. Żal rozbudził w niej nieznane dotąd pokłady uczuć, z których istnienia nie zdawała sobie sprawy. Teraz na widok tego mężczyzny chciało się jej płakać i z trudem nad sobą panowała. Wiedziała, że dzieje się z nią coś znaczącego, i domyślała się, co to takiego.

5

Gucio, osierocony przez Julkę chłopczyk, przyjeżdżał do babci i cioci Henriety na kilkumiesięczne wizyty. Siedział z nimi w Trojanowie całe lato, gdzie pod czujnym okiem babci Szczęsnej spędzał czas na zupełnej beztrosce. Oczywiście szczerze polubił majora, szczególnie że ten traktował go jak kompana do zabaw i czasem sadzał na swoim siwku, a właściwie pięknym białym ogierze; pozwalał udawać galopady i ułańskie szarże. Gucio zapragnął zostać żołnierzem i chciał, by mu babusia kupiła pałasik, taki jak ma pan Olek. Szczęsna nie sprawiała wrażenia zachwyconej, tylko tego jej brakowało – kolejnego żołnierza w rodzinie. Nadeszła zresztą pora, gdy postanowiła odwieźć chłopca do ojca, który powinien właśnie przebywać w Warszawie. Henrieta wiedziała, że nie ma mowy, by została sama pod Kijowem, matka trzymała ją na krótkim postronku. Czekało ją zatem rozstanie z Błędowskim, i to raczej na długo, z pewnością na kilka miesięcy, bo na krócej nie opłacało się przecież wyruszać w podróż.

„Kto wie, może już nigdy się nie spotkamy” – myślała, leżąc w łóżku i patrząc nieruchomo w sufit. „Pan Giżycki pytał wczoraj, cośmy mu uczyniły, że tak stetryczał i stracił cały humor. Zakochał się szczerze, taka jest prawda, choć powiedzieć głośno tego przy mamie nie mogłam. Ja czuję to samo co on, smutek i pustkę, kiedy nie ma go przy mnie. Czy to właśnie jest kochanie? To prawdziwe, o którym marzyłam? I to właśnie on, ten mój jedyny?”

Czekał następnego dnia, by pożegnać je przed odjazdem. Wręczył całą papierową torbę słodyczy kupionych w Kijowie, po czym podał rękę Heni wsiadającej do karety. Jednym ruchem ściągnął jej z palca pierścionek, a kiedy spojrzała zaskoczona, pocałował go i przyłożył do piersi. Wszystko szybko i w milczeniu, by pani Szczęsna nie spostrzegła, co się dzieje. Henrytka zrozumiała, że trzymał go będzie przy sercu jako najdroższą po niej pamiątkę, i mało co się nie rozpłakała ze wzruszenia. Skinęła mu tylko głową porozumiewawczo i uśmiechnęła się, choć broda jej drżała.

Posadziła sobie Gucia na kolanach, bo chłopczyk tak najbardziej lubił podróżować. Poza tym mogła się za nim jakby ukryć przed siedzącą naprzeciw matką, dziś posępną i srogą. Na wiele się to jednak nie zdało.

– Wybijesz go sobie teraz z głowy, moje dziecko – powiedziała Szczęsna, kiedy Błędowski został daleko za nimi, a kareta połykała kolejne mile w drodze do Warszawy. – Słyszeć o nim słowa nie chcę. Po pierwsze to żołnierz, a wiesz, że mam do nich głęboką awersję. Związek z żołnierzem to narażanie się na ciągłą rozpacz i tęsknotę; oczekiwanie, kiedy go przywiozą z pourywanymi nogami lub martwego. Oszczędzę ci tego.

– Ale mamo, kiedy panuje pokój i...

– To nie wszystko. Wiesz doskonale, co jest najważniejszą przeszkodą. – Szczęsna ucięła rozmowę ostrym spojrzeniem. – To plebejusz. No dobrze, szlachcic, ale szaraczkowy czy tam zagrodowy. Ma szabelkę u pasa i białego konika, kilka dukatów w kieszeni i zapisaną w spadku nędzną wioskę z kilkoma chałupami. Ty jesteś córą znamienitego magnackiego rodu, masz nie tylko majątek, ale historię we krwi. Wielcy przodkowie, hetmani, kasztelanowie i hrabiowie patrzą na ciebie z niebios. Twój związek z żołnierzykiem byłby straszliwym mezaliansem i obrazą dla całego rodu, herbu, nazwiska. Mówiąc krótko, jest wykluczony. Koniec na ten temat, nigdy więcej nie chcę słyszeć o tym człowieku.

Henrytka zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę, dostrzegała spojrzenia mamy i wiedziała, skąd zmiana w jej nastawieniu do Błędowskiego oraz skąd jego nagły smutek. Tylko że przez ostatnie tygodnie Szczęsna w ogóle unikała rozmów na ten temat z córką i teraz po raz pierwszy wypaliła jej prosto w twarz, co myśli o jej słabości do majora i o jego zalotach. Wcześniej udawała, że nie widzi, co się dzieje z córką, lub to bagatelizowała, dopiero dziś ostatecznie postanowiła zakończyć ten związek, zanim na całego się rozwinął.

Z tej sytuacji Henia nie mogła wybrnąć i postawić na swoim. To było właściwie niemożliwe, między nią a Olkiem zawsze znajdował się niewidzialny mur obyczajów i tradycji, który teraz nagle się zmaterializował i okrzepł. Nie dało się go zburzyć, byłoby to rzucenie się z motyką na słońce. Konwenanse, odwieczne zwyczaje panujące wśród szlachty jasno stanowiły, że małżeństwa wśród rodów są wyłącznie aranżowane, a łączenie się z plebsem jest jak podniesienie ręki na cześć rodu, rozrzedzanie szlachetnej krwi i kalanie nazwiska. Gdyby Henrytka została wydana za tego nic nieznaczącego oficera, cień padłby na całą rodzinę, wstyd byłby tak wielki, że Szczęsna nie mogłaby już pokazać się w towarzystwie. Poza tym dziewczyna od dziecka była kształcona i tresowana, by być dobrą żoną dla jakiegoś wpływowego arystokraty, nie dla byle chama. Jej powinnością było połączenie się z innym magnackim rodem, by umocnić oba.

„Muszę wyrzucić z głowy różowe myśli, marzenia o uściskach rączek, skradzionych pocałunkach i ukradkowych obietnicach szeptanych na uszko” – przekonywała się w myślach, chowając łzy za plecami siedzącego na jej kolanach Gucia.

Nie pamiętała, jak upłynęła długa i męcząca podróż do Warszawy, świat rozmazywał się jej we łzach, ocieranych ukradkiem i przełykanych pośpiesznie. Po dotarciu do stolicy zamieszkały w wynajętym mieszkaniu w pałacu na Senatorskiej, w sercu miasta. Od razu pani Szczęsna rzuciła je obie w wir wielkomiejskiego życia, jakby chciała za wszelką cenę odwrócić uwagę córki od zmartwień i nie dać jej na nie czasu. Udały się zatem w pierwszej kolejności do składu pani Łazarewicz, wybitnej krawcowej, by odświeżyć stroje i zakupić aktualnie modne kapelusze, rękawiczki, może nawet całe suknie. Potem do najlepszego w mieście fryzjera, pana Szymanowskiego, by zrobić koafiury odpowiednio szykowne, w których można bez wstydu wkroczyć na salony. Z marszu też wybrały się na salony, proszone obiady, wieczorne wizyty, teatra polskie i po francusku, spacery rozmaite oraz przejażdżki. Pani Szczęsna pilnowała, by wszystko odbywało się galopem, w ciągu, jedno po drugim. Henrieta poznawała masę kawalerów o odpowiednim stanie, z którymi mogła rozmawiać i tańczyć do woli. Nic jednak jej nie bawiło, żaden kawaler nie wydawał się zajmujący, właściwie każdy ją po paru chwilach irytował. Nie była w stanie zmusić się choć do tego, by odpowiadać na flirty. Zaczęła nawet reagować na nie opryskliwością i dąsać się na kawalerów bez powodu.

– Dość tego, moja panno! – syknęła jej któregoś wieczora na ucho pani Szczęsna. – Skończ już z tym pozowaniem na rozkapryszoną i rozpieszczoną pannicę. Nie wypada obrażać tych wszystkich miłych panów tak obcesowym zachowaniem. Przywołuję cię do porządku po raz pierwszy i ostatni.