Zabójcza fala - Lincoln Child, Douglas Preston - ebook

Zabójcza fala ebook

Lincoln Child Douglas Preston

0,0

Opis

[PK]

 

 

W 1695 roku budzący grozę, bezlitosny angielski pirat ukrył swój bezcenny skarb w podziemnych tunelach jednej z niewielkich wysepek u wybrzeży Maine. Przez trzy stulecia nikt nie był w stanie pokonać pułapek strzegących drogi do niewyobrażalnego bogactwa.

Trzysta lat później zdeterminowany poszukiwacz skarbów, dysponując milionowymi funduszami i nowoczesną technologią, wpada na trop sekretnych zapisków, które mogą pomóc w odkryciu tajemnicy Ragged Island.

Rozpoczyna się zakrojona na szeroką skalę operacja, ale drobne z początku trudności zaczynają się piętrzyć. Czy klątwa Ragged Island zostanie wreszcie przełamana, czy też genialny projektant z XVII wieku stworzył dzieło tak przemyślne i niesłychane, że potrafi oprzeć się nawet wynalazkom z odległej przyszłości?

Szef ekipy opętany marzeniem o odzyskaniu największego skarbu piratów jest gotów poświęcić wszystko, aby go zdobyć, a właściciel wyspy pragnie odkryć jej sekrety, by uporać się z dręczącymi go osobistymi demonami. Czy uda się odzyskać skarb i czym jest tajemniczy, bezcenny miecz świętego Michała, największy łup Krwawego Neda Ockhama?

[Opis wydawcy]

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zabójcza fala

Douglas Preston Lincoln Child

Zabójcza fala

Przełożył

Robert P. Lipski

GUE

Tytuł oryginału: Riptide

Copyright © 1998 by Douglas Preston and Lincoln Child.

This edition published by arrangement with Grand Central Publishing, New York, New York, USA. All rights reserved.

Copyright for the Polish Edition © 2010 G + J Gruner + Jahr Polska

Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa

02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15

Dział handlowy: tel. 22 360 38 41-42, faks 22 360 38 49

Sprzedaż wysyłkowa:

Dział Obsługi Klienta, tel. 22 607 02 62

Redakcja: Magdalena Koziej

Korekta: Joanna Zioło

Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Mapka: Joanna Kopka

Redakcja techniczna: Mariusz Teler

Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka

ISBN: 978-83-61299-70-7

Skład i łamanie: KATKA, Warszawa

Druk: Drukarnia Wydawnicza im. Anczyca

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych - również częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej córce, Veronice Douglas Preston dedykuje tę książkę swojemu bratu, Richardowi Prestonowi

Co za dzień, zabrakło rumu: - Nasza załoga nieco nazbyt trzeźwa: - Coś wisi w powietrzu! - Łotry zaczynają spiskować: - Załodze grozi podział, przeto pilnie wyglądam statku, który można by złupić: - Szczęście nam dopisało i trafił się jeden, z zacnym ładunkiem, trunku miał na pokładzie w bród, załoga przepłukała gardła, i to jak jeszcze, a potem znów zapanował spokój.

Z dziennika pokładowego Edwarda Teacha zwanego Czarnobrodym, ok. 1718

Zastosowanie XX-wiecznych sposobów, by rozwiązać XVII-wieczne problemy oznacza całkowity sukces albo kompletny chaos - trzeciej możliwości nie ma.

dr Orville Hom

PROLOG

Pewnego czerwcowego popołudnia w 1790 roku niejaki Simon Rutter, poławiacz dorszy z Maine, został pochwycony przez sztorm i silną falę znoszącą. Jako że jego płaskodenna łódź była mocno obciążona przez złowione ryby, zniosło go dość daleko z kursu i był zmuszony przybić do spowitej mgłą Ragged Island, leżącej o dobrych sześć mil morskich od wybrzeża. Czekając, aż pogoda się poprawi, rybak postanowił zbadać to opuszczone miejsce. W głębi lądu, z dala od postrzępionych skalistych urwisk, którym wysepka zawdzięczała swą nazwę1, Rutter natknął się na wielki stary dąb. Z jednego z niskich konarów drzewa zwisał przestarzały wyciąg i blok. Dokładnie pod nimi w ziemi widniała głęboka zapadlina. Choć powszechnie było wiadomo, że wysepka jest niezamieszkana, Rutter najwyraźniej napotkał dowody, iż ktoś tu przebywał w odległej przeszłości.

Zaciekawiony tym odkryciem, poprosił o pomoc brata i kilka tygodni później, pewnej niedzieli, powrócił z nim na wyspę, uzbrojony w łopaty oraz kilofy. Odnalazłszy tajemnicze zagłębienie, mężczyźni zaczęli kopać. Dokopawszy się na głębokość półtora metra, natrafili na platformę z dębowych kłód. Wydobyli je i z coraz większym_entuzjazmem kopali dalej. Pod koniec dnia, doszedłszy do głębokości prawie sześciu metrów, po przebrnięciu przez warstwy węgla drzewnego i gliny, natknęli się na kolejną drewnianą platformę. Bracia wrócili do domu, zamierzając ponowić pogłębianie jamy, kiedy minie już pora sztormów. Jednak tydzień później brat Ruttera utonął, kiedy jego płaskodenna łódź wywróciła się wskutek podejrzanego incydentu. Pogłębianie jamy zostało na pewien czas przerwane.

Dwa lata później Rutter wraz z kilkoma miejscowymi kupcami postanowili wspólnie wyłożyć pieniądze i wrócić w owo tajemnicze miejsce na Ragged Island. Wznowiwszy prace, wnet dotarli do wielu ciężkich pionowych dębowych dźwigarów i poprzecznych belek wspierających, które najwyraźniej stanowiły podpory stropu dawnego, zasypanego szybu. Nie wiadomo, na jaką głębokość udało się im dokopać, informacja ta zaginęła w po-mroce dziejów - ale można przypuszczać, że było to jakieś trzydzieści metrów. Na tym poziomie kopiący natknęli się na płaski kamień z wyrytym na nim napisem:

Pierwiej łacno będziesz łgać Wskutek klątwy będziesz łkać W końcu życie musisz dać

Kamień wyjęto i wyciągnięto na powierzchnię. Mówiono później, że jego wydobycie musiało spowodować przełamanie zabezpieczeń, bo kilka chwil później bez ostrzeżenia do tunelu wdarła się morska woda. Wszyscy kopacze zdołali uciec - z wyjątkiem Simona Ruttera. Wodna Czeluść, jak od tej pory nazywano zalany tunel, pochłonęła pierwszą ofiarę.

Na temat Wodnej Czeluści krąży wiele legend. Jednak ta najbardziej prawdopodobna głosi, że około 1695 roku okryty złą sławą angielski pirat Edward Ockham na krótko przed swą tajemniczą śmiercią ukrył łupy gdzieś u wybrzeży Maine. Wkrótce po śmierci Ruttera pojawiły się pogłoski, jakoby skarb był przeklęty i każdego, kto odważy się po niego sięgnąć, spotka los zapowiedziany w złowieszczym proroctwie wyrytym w kamieniu.

Podejmowano liczne, lecz niestety nieudane próby osuszenia Wodnej Czeluści. W 1800 roku dwaj byli partnerzy Ruttera zebrali nową ekipę i zgromadzili fundusze potrzebne do sfinansowania budowy drugiego tunelu, cztery metry na południe od poprzedniego. Pierwsze trzydzieści metrów wykopano bez najmniejszych problemów. Kłopoty zaczęły się przy próbie wykopania poziomego korytarza pod Wodną Czeluścią. Plan zakładał, że tunel dotrze do skarbu od dołu, lecz gdy zaczęto zbliżać się do pierwotnego korytarza, nowy szyb zaczął błyskawicznie wypełniać się wodą. Robotnicy ledwo uszli z życiem.

Przez trzydzieści lat tunel leżał odłogiem. Wreszcie w 1831 roku niejaki Richard Parkhurst, inżynier górnictwa, założył Bath Expeditionary Salvage Company. Parkhurst, przyjaciel jednego z pierwszych zainteresowanych tą sprawą kupców, zdołał zgromadzić cenne informacje na temat wcześniejszych prac. Zbudował platformę nad wejściem do Wodnej Czeluści i ustawił nad nią olbrzymią pompę parową. Okazało się, że usunięcie wody morskiej z szybu jest niemożliwe. To go jednak nie zniechęciło i niebawem sprowadził prymitywny świder górniczy, który umieścił dokładnie nad Czeluścią. Świder przebił się znacznie dalej, by na głębokości pięćdziesięciu jeden metrów natknąć się na przeszkodę z desek, a zaraz potem na kolejną, której już nie zdołał sforsować. Gdy świder wyciągnięto na górę, w końcówce złamanego wiertła natrafiono na kawałki żelaza i ślady rdzy. Były tam też kit, cement i duże ilości włókna. Te ostatnie poddano analizie i okazało się, że to manila lub włókno z orzecha kokosowego. Roślina ta, rosnąca wyłącznie w tropikach, była powszechnie wykorzystywana na statkach do zabezpieczenia ładunku, aby się nie przesuwał. Wkrótce po dokonaniu tego odkrycia Bath Expeditionary Salvage Company zbankrutowała, a Parkhurst, chcąc nie chcąc, był zmuszony opuścić wyspę.

W 1840 roku zawiązano spółkę pod nazwą Boston Salvage Company i w pobliżu Wodnej Czeluści rozpoczęto kopanie trzeciego szybu. Po pokonaniu zaledwie dwudziestu metrów ekipa nieoczekiwanie przebiła się do starego bocznego tunelu, który najwyraźniej odchodził od głównego korytarza. Kopany przez nich szyb natychmiast wypełnił się wodą i zawalił.

Niezrażeni tą porażką przedsiębiorcy wydrążyli następny, bardzo duży tunel, trzydzieści metrów dalej. Szyb ten nazwano Boston Shaft. W przeciwieństwie do wcześniejszych korytarzy Boston Shaft nie biegł pionowo, lecz pod pewnym kątem. Po natrafieniu na poziomie dwudziestu jeden metrów na litą skałę postanowiono kopać dalej, drążąc pod kątem w dół kolejny odcinek szybu o długości piętnastu metrów. Wykorzystano w tym celu świdry oraz proch strzelniczy, a cała operacja okazała się nader kosztowna. Następnie wydrążono poziomy korytarz pod miejscem, gdzie, jak przypuszczano, znajdowało się pierwotne dno Wodnej Czeluści. Napotkano tam na stemple i dalszy odcinek zasypanego tunelu. Niezwłocznie zabrano się do jego oczyszczenia. Na głębokości trzydziestu dziewięciu metrów natrafiono na kolejną platformę, którą pozostawiono, aczkolwiek rozważano możliwość wyciągnięcia jej na górę. Jednak jeszcze tej samej nocy całe obozowisko zostało wyrwane ze snu przez przerażający łoskot. Robotnicy rzucili się w kierunku szybu i okazało się, że dno Wodnej Czeluści zapadło się w głąb nowo wydrążonego tunelu z taką siłą, że woda i błoto zostały wyrzucone na odległość dwudziestu metrów od wylotu Boston Shaft. Wśród wyrzuconych strug błota znaleziono prosty żelazny sworzeń z rodzaju tych, jakich używano przy okuciach skrzyń okrętowych.

* **

Przez następnych dwadzieścia lat nie ustawano w próbach dotarcia do skarbu, wykopano z tuzin kolejnych szybów, jednak wszystkie bez wyjątku zostały zalane wodą bądź też się zawaliły. Cztery następne kompanie pragnące wydobyć skarb zbankrutowały. W kilku wypadkach kopiący, którzy wydostali się na powierzchnię z zalanego szybu, zarzekali się, że zatopienia nie były dziełem przypadku i że to pierwsi budowniczowie Wodnej Czeluści opracowali jakiś diabelski mechanizm mający zalewać wszystkie boczne tunele, które ktoś mógłby chcieć kiedykolwiek wydrążyć.

Wojna secesyjna na krótko przerwała prace nad drążeniem kolejnych tuneli. Dopiero w 1869 roku nowa kompania poszukiwaczy skarbów zarezerwowała sobie prawo do robót. F.X. Wrenche zwrócił uwagę na fakt, że poziom wody w szybie to podnosił się, to opadał w rytmie przypływów i odpływów morza. W związku z tym wysnuł teorię, że Czeluść i wodne pułapki muszą być połączone z morzem jakimś sztucznym tunelem zalewowym. Gdyby udało się ów tunel odnaleźć i zamknąć, szyb mógłby zostać osuszony, a skarb bezpiecznie wydobyty. W związku z tym Wrenche wydrążył w okolicy Wodnej Czeluści ponad tuzin badawczych szybów o różnej głębokości. W wielu z nich napotkano na poziome korytarze i skalne kominy, które wyburzono, używając dynamitu, aby powstrzymać dopływ wody. Nie udało się jednak odnaleźć tunelu zalewowego mającego dostęp do morza i Wodna Czeluść pozostała zalana. Kompanii zabrakło funduszy i, jak jej poprzedniczki, pozostawiła po sobie na wyspie całą maszynerię, która w słonym powietrzu z wolna pokrywała się rdzą.

Na początku lat 80. XIX stulecia konsorcjum kanadyjskich i angielskich przemysłowców założyło firmę Gold Seekers Ltd. Na wyspę sprowadzono potężne pompy i całkiem nowy sprzęt wiertniczy wraz ze stanowiącymi jego zasilanie kotłami parowymi. Firma podjęła próbę wywiercenia kilku otworów w oryginalnym szybie Wodnej Czeluści i 23 sierpnia 1883 roku wreszcie osiągnęła jakiś rezultat. Wiertło natknęło się na żelazną płytę, która pięćdziesiąt lat wcześniej pokonała świder Parkhursta. Po założeniu na świder nowej, diamentowej końcówki wiertła kotły parowe rozpalono niemal do czerwoności. Tym razem świder przewiercił się przez żelazo i wszedł w solidną bryłę bardziej miękkiego metalu. Kiedy świder wyciągnięto, w jego rowkach odkryto długi ciężki spiralny pasek czystego złota, a także zbutwiały fragment pergaminu z dwoma niepełnymi zdaniami: „jedwabie, wino kanaryjskie, kość słoniowa” i „John Hyde gnije na szubienicy w Deptford”.

Pół godziny po tym odkryciu eksplodował jeden z kotłów, zabijając irlandzkiego palacza i równając z ziemią wiele wzniesionych przez firmę konstrukcji. Trzynaście osób odniosło obrażenia, a jeden z głównych udziałowców, Ezekiel Harris, wskutek wypadku stracił wzrok. Firma Gold Seekers Ltd., podobnie jak jej poprzedniczki, zbankrutowała.

W latach przed 1900 rokiem i nieco później kolejne trzy firmy próbowały szczęścia i zmierzyły się z Wodną Czeluścią. Nie zdołały wszelako powtórzyć sukcesu Gold Seekers Ltd., choć korzystały z najnowocześniejszych pomp i przy użyciu ładunków wybuchowych umieszczonych w losowo wybranych miejscach pod wodą próbowały doprowadzić do uszczelnienia, a następnie osuszenia zalanych tuneli. Pracujące pełną parą pompy zdołały obniżyć poziom wody w kilku centralnych szybach o mniej więcej sześć metrów i to podczas odpływu. Robotnicy wysyłani do tuneli w celu zbadania ich stanu skarżyli się na trujące wyziewy; kilku z nich zemdlało i trzeba ich było wyciągnąć na powierzchnię. W trakcie prac prowadzonych przez ostatnią z tych trzech firm, na początku września 1907 roku, pewien mężczyzna stracił rękę i obie nogi wskutek przedwczesnej eksplozji ładunku wybuchowego. Dwa dni później przez wybrzeże przetoczył się wyjątkowo silny sztorm północno-wschodni i zniszczył główną pompę. Prace wstrzymano.

Choć nie pojawiły się kolejne firmy wydobywcze, od czasu do czasu pojedynczy śmiałkowie próbowali szczęścia w tunelach. Do tej pory wejście do pierwotnej Wodnej Czeluści zaginęło wśród niezliczonych zalanych bocznych korytarzy, szybów oraz tuneli, którymi poprzecinana była cała wyspa. Tymczasem na wyspie królowały rybołowy oraz krzewy aronii, a jako że sama jej powierzchnia stała się niestabilna i zwyczajnie niebezpieczna, mieszkańcy stałego lądu zaczęli od niej stronić. W 1940 roku Alfred Westgate Hatch senior, młody zamożny finansista z Nowego Jorku, przywiózł do Maine swoją rodzinę, by spędzić tu całe lato. Dowiedział się o wyspie i coraz bardziej zafrapowany, zainteresował się bliżej jej historią. Dokumentacja była pełna luk; żadna z poprzednich firm nie zadała sobie trudu, by prowadzić gruntowne zapiski i szczegółowe obserwacje. Sześć lat później Hatch nabył wyspę od agenta zajmującego się sprzedażą gruntów i przeniósł się z rodziną do Stormhaven.

Jak w wypadku wielu jego poprzedników, także dla A. W. Hatcha seniora Wodna Czeluść stała się istną obsesją i ostatecznie doprowadziła go do ruiny. W ciągu zaledwie dwóch lat zasoby finansowe rodziny się wyczerpały, a Hatch zmuszony był ogłosić osobiste bankructwo; rozpił się i niebawem zm^,;pt)Tźósi^wiając A.W. Hatcha juniora, dziewiętnastolatka, w jedynegoc«ywi-ciela rodziny.

Lipiec 1971

Malin Hatch był już znudzony latem. Wspólnie z Johnnym przez cały ranek rzucali kamieniami w gniazdo szerszeni w starej studni. To była niezła zabawa. Teraz jednak nie miał nic do roboty. Było dopiero po jedenastej, a on zjadł już dwie kanapki z masłem orzechowym i bananem, które mama zrobiła mu na lunch. Siedział teraz z nogą założoną na nogę na pływającym pomoście przed domem, spoglądał w morze i łudził się, że gdzieś na horyzoncie dostrzeże sylwetkę okrętu wojennego. Albo choćby dużego tankowca. Może płynąłby na którąś z pobliskich wysp, wpadłby na podwodne skały i eksplodował. To dopiero byłoby coś.

Jego brat wyszedł z domu i pokonał rozchwierutany trap prowadzący na pomost. Mocno przyciskał do szyi kawałek lodu.

- Ale cię dziabnął - rzekł Malin, w duchu ciesząc się, że on sam, w przeciwieństwie do starszego i rzekomo mądrzejszego brata, uniknął użądlenia.

- A ty nie podszedłeś dostatecznie blisko - mruknął Johnny, dojadając kanapkę. - Spękałeś.

- Podszedłem tak blisko jak ty.

- Ta, no jasne. Te szerszenie widziały tylko twój chudy tyłek, jak uciekałeś.

Parsknął i cisnął kawałek lodu do wody.

- Nieprawda. Nawet nie ruszyłem się z miejsca.

Johnny klapnął na pomost, kładąc obok siebie plecak.

- Ale daliśmy im popalić, co nie, Mai? - rzucił, dotykając palcem wskazującym zaognionego śladu na szyi.

- Pewno, że tak.

Zamilkli. Malin podążył wzrokiem ponad małą zatoczką w kierunku Hermit Island, Wreck Island, Old Hump, Killick Sto-ne Island. A w oddali, za nimi, niebieskawy kontur Ragged Island to pojawiał się, to znikał w uporczywej mgle, która nie chciała się rozwiać nawet w tak piękny letni dzień. Poza wyspami otwarty ocean był - jak mawiał ich ojciec - gładki jak szkło.

Jakby od niechcenia Malin wrzucił do wody kamyk i bez większego zaciekawienia patrzył na rozchodzące się kręgi. Prawie żałował, że nie udał się z rodzicami do miasta. Przynajmniej byłoby to jakieś zajęcie. Szkoda, że nie był teraz gdzie indziej, w Bostonie, w Nowym Jorku, wszędzie, byle nie w Maine.

- Byłeś kiedyś w Nowym Jorku, Johnny? - spytał.

Johnny z powagą pokiwał głową.

- Raz. Jeszcze przed twoim urodzeniem.

Ale z niego łgarz, pomyślał Malin. Tak jakby Johnny mógł pamiętać cokolwiek, co zdarzyło się, gdy miał niecałe dwa lata. Gdyby jednak powiedział to na głos, zapewne zarobiłby kuksańca.

Wzrok Malina padł na niedużą łódź motorową przycumowaną na skraju platformy. I nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł. Naprawdę niezły pomysł.

- Popłyńmy gdzieś - powiedział, zniżając głos i wskazując ruchem głowy łódkę.

- Chyba ci odbiło - odparował Johnny. - Chcesz, żeby ojciec przetrzepał ci skórę?

- Daj spokój - rzekł Malin. - Po zakupach rodzice wybierają się na lunch u Hastingsa. Wrócą najwcześniej o trzeciej, czwartej. Nikt się nie dowie.

- Jak to, przecież wszyscy w całym miasteczku będą mogli nas zobaczyć, jak wypłyniemy w morze.

- Nikt nas nie zobaczy - zapewnił Malin. I zuchwale dodał: - I kto teraz tchórzy?

Johnny najwyraźniej nie zwrócił uwagi na ten przytyk. Nie odrywał wzroku od łódki.

- A właściwie dokąd zamierzałeś popłynąć? - zapytał.

Mimo iż byli sami, Malin jeszcze bardziej zniżył głos:

- Na Ragged Island.

Johnny odwrócił się ku niemu

- Tato nas zabije - wyszeptał.

- Nie zabije, jeżeli znajdziemy skarb.

- Tam nie ma żadnego skarbu - rzucił pogardliwym tonem Johnny, aczkolwiek w jego głosie brakowało przekonania. - Tak czy owak wyspa jest niebezpieczna przez te wszystkie tunele, które na niej wydrążono.

Malin na tyle dobrze znał brata, by natychmiast rozpoznać ten ton. Udało mu się wzbudzić zainteresowanie Johnny ego. Malin milczał, pozwalając, by monotonny, smutny poranek do reszty przekonał Johnny ego.

Wtem starszy brat podniósł się gwałtownie i pomaszerował na drugi koniec pomostu. Malin czekał cierpliwie, czując, jak narasta w nim coraz silniejsze podniecenie. Kiedy Johnny wrócił, trzymał w dłoniach kamizelki ratunkowe.

- Gdy przybijemy do brzegu, pójdziemy nie dalej niż do pierwszej linii skał. - Celowo mówił nieznoszącym sprzeciwu tonem, jakby chciał przypomnieć Malinowi, że jeden jego dobry pomysł nie był w stanie wpłynąć na zmianę równowagi sił pomiędzy nimi. - Rozumiemy się?

Malin skinął głową, trzymając się nadburcia, podczas gdy Johnny wrzucił do łódki swój plecak i kamizelki ratunkowe.

Zastanawiał się, czemu wcześniej się na to nie zdobyli. Ani on, ani jego brat nigdy nie byli na Ragged Island. Malin nie znał żadnego dzieciaka ze Stormhaven, który byłby kiedykolwiek na wyspie. Mieliby o czym opowiadać kolegom.

- Usiądź na dziobie - powiedział Johnny. - Ja będę kierował.

Malin patrzył, jak Johnny manipuluje dźwignią zmiany biegów, włącza ssanie i przepływ paliwa, po czym pociąga za linkę rozrusznika. Silnik zakasłał i umilkł. Johnny pociągnął raz jeszcze. Choć Ragged Island leżała sześć mil morskich od brzegu, Malin obliczył, że przy tak spokojnym morzu powinni dopłynąć do niej w pół godziny. Zbliżał się przypływ, a wówczas silne opływające wyspę prądy niemal całkiem zanikały przed zmianą kierunku.

Johnny odczekał chwilę poczerwieniały na twarzy, po czym odwrócił się i raz jeszcze z heroicznym wysiłkiem pociągnął za linkę. Silnik zagrał równym rytmem.

- Cumy rzuć! - zawołał.

Kiedy tylko lina cumownicza została odwiązana od słupka, Johnny otworzył przepustnicę na maksimum, a mały, niezbyt mocny, osiemnastokonny silnik aż zawył z wysiłku. Łódź odbiła od platformy i mijając Breed s Point, wpłynęła na zatokę. Wiatr i rozpryskujące się kropelki wody cudownie szczypały Malina w twarz.

Łódź, ciągnąc za sobą kremowy kilwater, gładko mknęła przez ocean. Przed tygodniem przeszedł tędy silny sztorm, ale jak zazwyczaj bywało w takich sytuacjach, powierzchnia oceanu znów się uspokoiła, a woda była teraz gładka jak szkło. Od ster-burty ich oczom ukazała się wyspa Old Hump, niska, naga, granitowa kopuła upstrzona mewim guanem i ciemnymi wodorostami. Gdy tak płynęli przy wtórze silnika, mewy drzemiące z jedną nogą schowaną pod skrzydło unosiły łebki, by wpatrywać się w łódkę błyszczącymi żółtymi oczami. Jedna para wbiła się w niebo, po czym zakołowała nad nimi, zawodząc przeciągle.

- To był świetny pomysł - rzekł Malin. - Co nie, Johnny?

- Może - odpowiedział Johnny. - Ale jeżeli nas złapią, powiem, że to ty wymyśliłeś.

Mimo że właścicielem Ragged Island był ich ojciec, odkąd Johnny sięgał pamięcią, mieli zakaz jej odwiedzania. Tato nie cierpiał tego miejsca i nigdy o nim nie mówił. Krążące w szkole legendy głosiły, że na wyspie zginęło mnóstwo ludzi, którzy szukali tam skarbu, że miejsce to było przeklęte i nawiedzane przez duchy. Przez te wszystkie lata wydrążono tam tyle tuneli i szybów, że przeżarte nimi na wskroś wnętrze wyspy było gotowe pochłonąć nieostrożnego gościa. Słyszał też plotki na temat Przeklętego Kamienia. Podobno odnaleziono go w Wodnej Czeluści wiele lat temu, a teraz spoczywał pod kluczem w specjalnym pomieszczeniu, w piwnicach kościoła, ponieważ był dziełem samego szatana. Johnny wspominał kiedyś bratu, że dzieciaki, które najbardziej rozrabiały na zajęciach szkółki niedzielnej, zamykano w krypcie, gdzie znajdował się ów Przeklęty Kamień. Poczuł kolejny dreszcz podniecenia.

Ich oczom ukazała się wyspa otoczona wianuszkiem strzępiastej mgły. Zimą albo w słotne dni mgła była gęsta i dusząca. Jednak w ten słoneczny letni dzień przywodziła raczej na myśl półprzej-rzystą watę cukrową. Johnny próbował kiedyś tłumaczyć bratu, że jej źródłem są lokalne prądy znoszące, ale Malin nie zrozumiał, o co mu chodziło, i był absolutnie przekonany, że nawet sam Johnny tego nie wie.

Opary zbliżyły się do dziobu łódki i w jednej chwili znaleźli się w osobliwym świecie, w którym panował półmrok, a dźwięk silnika wydawał się dziwnie przytłumiony. Johnny, zgoła nieświadomie, zwolnił. Kiedy w końcu przebili się przez najgęstszą mgłę, Malin ujrzał przed sobą skalne półki Ragged Island. Gęste opary nieco łagodziły ostrą surowość krawędzi pokrytych pękami wodorostów.

Wprowadzili łódkę przez wąski prześwit pomiędzy skalnymi występami. Kiedy mgła zaczęła się przerzedzać, Malin mógł dostrzec zielonkawe wierzchołki poszczerbionych podwodnych skał pokryte falującymi wodorostami. To właśnie te skały budziły grozę wśród poławiaczy homarów w porze odpływu albo gdy nadciągała gęsta mgła. Teraz jednak był przypływ i nieduża łódź motorowa bez najmniejszych przeszkód przepłynęła przez przesmyk. Po krótkiej sprzeczce na temat tego, kto ma zamoczyć nogi, przybili do kamienistego brzegu. Malin wyskoczył z cumą i wciągnął łódkę, czując, jak w trampkach chlupocze mu woda.

Johnny wyszedł na suchy ląd.

- Nieźle, nieźle - mruknął wymijająco, zarzucając plecak na ramię i spoglądając w głąb wyspy.

Tuż za linią wyznaczoną przez kamienistą plażę zaczynał się pas gęstej ostrej trawy i krzewów jagodowych. Krajobraz spowijała niezwykła srebrzysta poświata przesączająca się przez warstwę mgły wciąż unoszącej się nad ich głowami. Wielki żelazny kocioł, wysoki na dobre trzy metry, wyłaniał się z kępy traw nieopodal. Jego powierzchnia, poprzecinana masywnymi nitami, była pomarańczowa od rdzy. Po jednej stronie ściana kotła była rozerwana, widać było sterczące ostre postrzępione końce wygiętego na zewnątrz żelaza. Górna część tonęła wśród oparów mgieł.

- Mogę się założyć, że ten kocioł eksplodował - powiedział Johnny.

- Założę się, że ktoś przez to zginął - dodał z emfazą Malin.

- Może nawet nie jedna, ale dwie osoby.

Kamienista plaża kończyła się z jednej strony wzniesieniami z wygładzonego przez fale granitu. Malin wiedział, że rybacy przepływający przez kanał Ragged Island nazywali te głazy wielorybimi grzbietami. Wspiął się na najbliższy z nich i stanąwszy na palcach, wyciągnął szyję, chcąc zajrzeć ponad skałami w głąb wyspy.

- Złaź stamtąd! - zawołał Johnny - Co ty chcesz zobaczyć w tej mgle? Kretyn.

- Przyganiał kocioł garnkowi - odciął się Malin, schodząc ze skały, gdzie za swój wyczyn zarobił od brata w czoło.

- Idź za mną - nakazał Johnny. - Obejdziemy wyspę wzdłuż brzegu, a potem wrócimy.

Ruszył szybkim krokiem wzdłuż linii skał, jego opalone nogi w słabym świetle wydawały się brązowe jak czekolada. Malin idący z tyłu czuł się upokorzony. Bądź co bądź to on wpadł na ten pomysł, ale Johnny zawsze przejmował nad wszystkim kontrolę.

- Hej! - zawołał Johnny. - Zobacz! - Schylił się i podniósł z ziemi jakiś długi biały przedmiot. - To kość.

- Nieprawda - odrzekł Malin, nadal czując żal i złość. To on wpadł na pomysł, żeby tu przypłynąć. I to on powinien był ją znaleźć.

- Oczywiście, że tak. I założę się, że to kość ludzka. - Johnny zamachnął się nią tak, jakby trzymał w dłoniach kij bejsbolowy. -To kość z nogi człowieka, który zabił się, poszukując tutaj skarbu. A może to kość jakiegoś pirata. Zabiorę ją do domu i będę trzymał pod łóżkiem.

Ciekawość okazała się silniejsza niż złość.

- Pokaż - powiedział Malin.

Johnny podał mu kość. Była zdumiewająco ciężka, zimna i nieprzyjemnie pachniała.

- Fuj - burknął Malin, pospiesznie oddając kość bratu.

- Może gdzieś w pobliżu znalazłaby się też czaszka - zainteresował się Johnny.

Zaczęli rozglądać się wśród kamieni, ale nie znaleźli nic prócz martwego rekinka o wyłupiastych oczach. Za jedną ze skał natknęli się na wrak barki pozostałej po jakiejś dawno zapomnianej operacji ratowniczej. Wyrzucona na brzeg, spoczywała w miejscu wyznaczonym przez największy przypływ; uwięziona na skałach i od dziesięcioleci niszczejąca pod wpływem kolejnych sztormów.

- Spójrz tylko - powiedział Johnny z wyraźnym zaciekawieniem w głosie.

Wdrapał się na nierówny, wypaczony pokład. Wszędzie dokoła walały się pordzewiałe kawałki metalu, rur, zniszczonych urządzeń i złowrogo wyglądające pęki drutów i kabli.

Malin zaczął szperać w tych starych rupieciach, wypatrując błysku złotego dublona. Był przekonany, że Krwawy Ned Ockham był tak bogaty, iż najprawdopodobniej porozsypywał dublony na wyspie. Krwawy Ned, jak głosiły plotki, zakopał na wyspie istną fortunę w złocie oraz wysadzany klejnotami miecz świętego Michała, tak potężny, że mógł zabić każdego, kto choć raz na niego spojrzał. Powiadano, że Krwawy Ned odciął kiedyś jednemu mężczyźnie uszy, aby postawić je zamiast pieniędzy w grze w kości. Szóstoklasistka imieniem Cindy powiedziała Malinowi, że Krwawy Ned w rzeczywistości uciął temu mężczyźnie jądra, ale Malin jej nie uwierzył. Kiedy indziej Krwawy Ned upił się i rozpłatał jednemu mężczyźnie brzuch, a następnie wyrzucił nieszczęśnika za burtę i ciągnął za statkiem za wyprute flaki, aż pożarły go rekiny. Dzieciaki w szkole znały wiele historii o Krwawym Nedzie.

Znudziwszy się barką, Johnny machnął na Malina, aby ten podążył za nim wzdłuż skał rozrzuconych u podnóża urwiska, po nawietrznej stronie wyspy. Nad nimi unosił się ku niebu wysoki nasyp. Z ziemi, niczym gruzłowate, upiornie powykręcane palce, sterczały poczerniałe korzenie dawno obumarłych świerków. Szczyt nasypu znikał pośród oparów mgieł. Niektóre skały osunęły się i zapadły wskutek silnych sztormów nawiedzających wyspę każdej jesieni.

W cieniu wysokich skał było dość chłodno i Malin przyspieszył kroku. Johnny, rozochocony znaleziskiem, pognał naprzód, nie zważając na własne upomnienia. Raz po raz pokrzykiwał głośno, wymachując kością. Malin wiedział, że mama wyrzuci starą kość do oceanu, kiedy tylko ją znajdzie.

Johnny przystanął na chwilę, by pogmerać w stercie rzeczy, które fale wyrzuciły na brzeg. Były tu stare boje do połowu homarów, zepsute pułapki, fragmenty desek zniszczonych przez wodę i wiatr. Zaraz potem ruszył w stronę świeżego osuwiska nieco dalej wśród skał. Niedawno zapadła się tu skarpa, zasypując kamienisty brzeg grudami ziemi i głazami. Bez trudu pokonał znajdujące się na jego drodze głazy i zniknął Malinowi z oczu.

Ten natychmiast przyspieszył. Nie podobało mu się to, że nie widzi brata. Coś wisiało w powietrzu. Zanim zanurzyli się we mgle otaczającej Ragged Island, dzień był słoneczny, ale teraz Malin nie potrafił stwierdzić, jaka pogoda panowała poza wyspą. Pojawiła się chłodniejsza bryza, jakby szykowała się zmiana aury. Fale zaczęły uderzać z coraz większą siłą o skalne urwiska wokół wyspy. Zbliżał się odpływ. Może powinni już wracać.

Nagle rozległ się gwałtowny przenikliwy krzyk i w pierwszej chwili Malin przeraził się, że Johnny poślizgnął się na którymś ze śliskich głazów. Zaraz jednak krzyk się powtórzył - naglące przywoływanie - i Malin ruszył naprzód, gramoląc się przez zwalone głazy i pokonując załom linii brzegowej. Na wprost niego widać było wielki granitowy głaz leżący pod dziwacznym kątem, najwyraźniej oderwany od brzegu podczas ostatniego sztormu. Johnny stał przy jego przeciwległym końcu, wskazując na coś, a na jego twarzy malowało się nieskrywane zdumienie.

W pierwszej chwili Malin nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Osunięcie się głazu odsłoniło wejście do tunelu u podnóża urwiska; otwór był na tyle szeroki, by można było się doń wślizgnąć. Z wnętrza tunelu wypływał strumień cuchnącego, zatęchłego powietrza.

- O kurczę! - powiedział, wbiegając po zboczu w stronę urwiska.

- Znalazłem go! - zawołał Johnny, któremu podniecenie zapierało dech w piersiach. - Założę się o wszystko, o co tylko ze-chcesz, że tam jest skarb. Spójrz!

Malin się odwrócił.

- To był mój pomysł.

Johnny uśmiechnął się drwiąco.

- Może i tak - odparł, zdejmując z ramienia plecak. - Ale to ja go znalazłem. I wziąłem ze sobą zapałki.

Malin zajrzał z zaciekawieniem do tunelu. W głębi serca podzielał zdanie ojca, który twierdził, że na Ragged Island nie było żadnego skarbu. Teraz jednak ta pewność została w nim zachwiana. Czy to możliwe, żeby jego ojciec się mylił? Cofnął się energicznie, marszcząc nos, bo woń powietrza wypływająca z tunelu nie należała do przyjemnych.

- No co jest? - rzekł Johnny. - Boisz się?

- Nie - odrzekł półgłosem Malin.

Wewnątrz tunelu było bardzo ciemno.

- Pójdę pierwszy - zadecydował Johnny. - A ty za mną. I lepiej się nie zgub.

Odrzuciwszy znalezioną niedawno kość, osunął się na klęczki i zaczął wpełzać do otworu. Malin również ukląkł, ale się zawahał. Ziemia pod nim była twarda i chłodna. Jednak Johnny już zniknął mu z oczu, a Malin nie chciał zostać sam na pustym, spowitym mgłą brzegu. Wślizgnął się do otworu, podążając za bratem.

Rozległo się skrobnięcie zapalanej zapałki i Malin się podniósł, mimowolnie biorąc głęboki oddech. Znajdowali się w małym przedsionku, którego sklepienie i ściany podtrzymywały drewniane stemple. W oddali przed nimi tunel tonął w ciemnościach.

- Skarbem podzielimy się po połowie - oznajmił z powagą w głosie Johnny, tonem, jakiego Malin nigdy dotąd u niego nie słyszał. Potem zrobił coś jeszcze bardziej zdumiewającego: odwrócił się i z dziecięcą werwą uścisnął mu dłoń. - Jesteśmy równorzędnymi partnerami, Mai, ty i ja.

Malin przełknął ślinę; zrobiło mu się trochę raźniej.

Zrobili kolejny krok i w tej samej chwili zapałka zgasła. Johnny przystanął, a Malin usłyszał trzask kolejnej zapałki i zaraz potem pojawił się wątły falujący płomyk. Zobaczył czapeczkę brata z logo Red Sox otoczoną aureolą migocącego blasku. Wtem z drewnianych kłód powyżej na kamienne podłoże posypał się strumień grudek ziemi i drobnych kamyków.

- Nie dotykaj ścian - ostrzegł Johnny. -1 zachowuj się cicho, bo wszystko się zawali.

Malin nie odezwał się słowem, ale odruchowo przysunął się do brata.

- Nie tak blisko! - wysyczał tamten.

Posuwali się naprzód wzdłuż prowadzącego w dół korytarza, gdy nagle Johnny krzyknął i machnął gwałtownie ręką. Płomyk zgasł i w tunelu zapanowała ciemność.

- Johnny? - zawołał Malin, czując ogarniającą go panikę i wyciągając rękę, by schwycić brata za ramię. - A co z klątwą?

- Daj spokój, nie ma żadnej klątwy - wyszeptał pogardliwie Johnny. Zapalił kolejną zapałkę. - Nic się nie martw. Mam tu ze czterdzieści zapałek. I zobacz tylko... - Sięgnął do kieszeni i odwrócił się w stronę Malina, trzymając w ręku duży spinacz do papieru. Zamocował na jego końcu zapaloną zapałkę. - I co ty na to? Już sobie nie poparzę palców.

Tunel łagodnie zakręcał w lewo, a Malin zauważył, że sierpo-wate światło płynące od wylotu tunelu zniknęło.

- Może powinniśmy wrócić po latarkę - powiedział.

Naraz usłyszał przerażający odgłos, głuchy jęk, który zdawał się napływać z samego serca wyspy i wypełnił wnętrze wąskiej podziemnej komory.

- Johnny! - zawołał, ponownie przytrzymując się brata.

Dźwięk przeszedł w głębokie westchnienie, gdy z drewnianych belek powyżej znów posypały się kaskady ziemi i drobnych kamyków.

Johnny odtrącił jego dłoń.

- Jezu, Malin. To tylko odgłos zmiany kierunku pływów. Tu, w Wodnej Czeluści, zawsze jest przy tym taki hałas. Mówiłem, że masz być cicho.

- Skąd wiesz? - spytał Malin.

- Wszyscy to wiedzą.

Rozległ się kolejny jęk i bulgot, a po nim głośne skrzypnięcie drewnianych bali, które stopniowo ucichło. Malin przygryzł dolną wargę, by pohamować drżenie.

Kilka zapałek dalej dotarli do ostrego zakrętu korytarza, stamtąd tunel opadał bardziej stromo, sklepienie było niższe, a ściany bardziej nierówne i szorstkie.

Johnny uniósł trzymaną w ręku zapałkę w stronę przejścia.

- To tutaj - oznajmił. - Komnata ze skarbem znajduje się pewnie na końcu tego tunelu.

- No nie wiem - mruknął Malin. - Może powinniśmy wrócić i powiedzieć o wszystkim tacie.

- Żartujesz? - zasyczał Johnny. - Ojciec nienawidzi tego miejsca. Powiemy mu o tym później, jak już znajdziemy skarb.

Zapalił następną zapałkę i pochylając głowę, wsunął ją do wąskiego przejścia. Malin zauważył, że ten korytarz ma niewiele ponad metr wysokości. Popękane głazy były podpierane przez zbutwiałe belki stropowe. Woń pleśni zdawała się tu intensywniejsza, zmieszana z zapachem wodorostów i czegoś znacznie gorszego.

- Będziemy musieli się czołgać - mruknął Johnny i przez chwilę w jego głosie dało się wyczuć nutę niepewności.

Malin przystanął i zaczął mieć nadzieję, że zaraz zawrócą. Jednakże Johnny rozprostował jeden koniec spinacza i ujął go zębami. Falujące cienie rzucane przez płomyk zapałki sprawiały, że wyglądał jak upiór z podkrążonymi oczami i zapadniętymi policzkami.

Tego już było za wiele.

- Nie idę dalej, mowy nie ma - oświadczył Malin.

- Dobra - odparł Johnny. - Możesz zostać w tych ciemnościach, jeżeli chcesz.

- Nie! - zaszlochał w głos Malin. - Tato nas zabije. Johnny, proszę cię...

- Kiedy tato się dowie, jacy jesteśmy bogaci, będzie zbyt szczęśliwy, aby się na nas gniewać... Zaoszczędzi całe dwa dolce tygodniowo na kieszonkowym.

Malin pociągnął nosem i wytarł go pospiesznie.

Johnny odwrócił się w wąskim przejściu i położył dłoń na głowie Malina.

- Hej - wyszeptał łagodnym tonem. - Jeżeli teraz stchórzymy, druga taka szansa już się nie nadarzy. Nie bądź maminsynkiem, Mai. - Zwichrzył bratu włosy.

- No dobra. - Malin znów pociągnął nosem.

Na czworakach ruszył za Johnnym w głąb opadającego ukośnie tunelu. Drobne kamyki i żwir wpijały mu się w dłonie.

Johnny wypalił już sporo zapałek, a Malin nie miał odwagi zapytać, ile mu ich jeszcze zostało. Wtem starszy brat przystanął.

- Coś jest przed nami - wyszeptał.

Malin próbował spojrzeć ponad jego ramieniem, ale tunel był za wąski.

- Co to może być?

- To drzwi! - syknął nieoczekiwanie Johnny. - Słowo daję, to stare drzwi!

W oddali przed nim sklepienie zwężało się, przechodząc w wąski westybul. Malin wyciągnął szyję, rozpaczliwie próbując coś zobaczyć. W końcu się udało: rząd grubych desek z dwoma starymi metalowymi zawiasami osadzonymi w ścianie tunelu. Po obu stronach odrzwi ściany tworzyły kamienne ociosane płyty. Wszystko pokryte było pleśnią i wilgocią. Krawędzie drzwi wydawały się uszczelnione czymś, co wyglądało jak pakuły.

- Zobacz! - zawołał Johnny, wskazując na coś z ożywieniem.

Na drzwiach widniała wymyślna pieczęć z papieru i wosku, z odciśniętym na niej herbem. Nawet pomimo grubej warstwy kurzu Johnny od razu zorientował się, że pieczęć jest nienaruszona.

- Zapieczętowane drzwi! - wyszeptał z przejęciem. - Tak jak w książkach!

Malin patrzył jak we śnie, który był cudowny i zarazem przerażający. Naprawdę znaleźli skarb. I to był jego pomysł.

Johnny zacisnął dłoń na starej żelaznej klamce i pociągnął na próbę. Rozległo się przerażające skrzypnięcie zawiasów.

- Słyszałeś? - wysapał. - Nie są zamknięte na klucz. Musimy jedynie złamać pieczęć.

Odwrócił się i podał pudełko zapałek Malinowi, oczy nieomal wychodziły mu z orbit.

- Będziesz zapalał zapałki, a ja otworzę te drzwi. I cofnij się odrobinę, dobra?

Malin zajrzał do pudełka.

- Zostało już tylko pięć! - zawołał z przerażeniem.

- Zamknij się i rób, co mówię. Możemy wyjść stąd nawet po ciemku, słowo ci daję.

Malin zapalił zapałkę, ale tak trzęsły mu się ręce, że płomyk już po chwili zgasł. Jeszcze tylko cztery, pomyślał, gdy brat burknął coś zniecierpliwiony. Zabłysła kolejna zapałka, a Johnny schwycił obiema rękami żelazną klamkę.

- Gotowy? - wysyczał, zapierając się nogami o ziemistą ścianę.

Malin otworzył usta, chcąc zaprotestować, ale Johnny już pociągnął za drzwi. Pieczęć pękła z głośnym trzaskiem, a drzwi otworzyły się z tak rozdzierającym zgrzytem, że Malin drgnął mimowolnie. Podmuch zatęchłego powietrza zgasił wątły płomyk. W ciemnościach, jakie zapanowały dokoła, Malin usłyszał, jak Johnny nabiera gwałtownie powietrza, a zaraz potem krzyczy: „Auuu!”, ale jego głos wydawał się tak wysoki i pozbawiony tchu, jakby wypłynął z ust całkiem kogoś innego. Rozległo się głuche uderzenie i podłoże w tunelu zatrzęsło się gwałtownie. Gdy w ciemnościach posypały się kaskady piachu i ziemi, wpadając mu do ust i nosa, Malin odniósł wrażenie, że usłyszał coś jeszcze - dziwny zduszony odgłos, krótki i urywany niczym kaszlnięcie. A po nim przeciągły bulgocący świst i dźwięk, jakby ktoś w pobliżu wyciskał mokrą gąbkę.

- Johnny! - zawołał Malin, unosząc ręce, żeby zetrzeć kurz z twarzy, i upuszczając przy tym zapałki.

Było ciemno, choć oko wykol, i zaczęła go ogarniać panika. W tym osaczającym go zewsząd mroku rozległ się nagle kolejny cichy przytłumiony odgłos. Malin potrzebował kilku chwil, by uzmysłowić sobie, co to było: miękki, nieprzerwany, zduszony odgłos wleczenia czegoś po ziemi...

Osunął się na klęczki i zaczął szukać po omacku zapałek, raz po raz płaczliwym głosem wykrzykując imię brata. Jedną ręką na-macał coś wilgotnego i odrzucił to gwałtownym ruchem, drugą zaś dokładnie w tej chwili odnalazł pudełko zapałek. Tłumiąc szloch, wyłuskał z pudełka zapałkę i pocierał nią o draskę tak długo, aż pojawił się płomyk.

W nagłym rozbłysku światła rozejrzał się nerwowo dokoła. Johnny zniknął. Drzwi były otwarte, pieczęć zerwana, ale za nimi nie było nic prócz gładkiej kamiennej ściany. W powietrzu unosiły się tumany kurzu.

Wtem poczuł, że klęczy w czymś wilgotnym, i spuścił wzrok. W miejscu, gdzie przed chwilą stał Johnny, pojawiła się teraz wielka czarna kałuża wody rozlewająca się wolno wokół jego kolan. Przez krótką chwilę Malin pomyślał, że gdzieś w tunelu pojawił się wyłom, przez który do szybu zaczęła się wdzierać woda. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że w blasku zapałki widać, jak ciemna kałuża wyraźnie paruje. Wychylając się do przodu, stwierdził, że kałuża nie jest czarna, lecz czerwona: to była krew, więcej krwi niż, jak przypuszczał, mogło się znajdować w ludzkim ciele. Jak sparaliżowany patrzył na połyskującą kałużę, która coraz bardziej się powiększała, rozlewając się poprzez zagłębienia w podłożu, wsączając się w szczeliny i zbliżając się niepostrzeżenie w kierunku jego trampków, otaczając go niczym szkarłatna ośmiornica swymi mackami, aż wreszcie zapałka wpadła w nią z głośnym syknięciem i w tunelu ponownie zapanowała nieprzenikniona ciemność.

Cambridge, stan Massachusetts, współcześnie

Z okien niedużego laboratorium mieszczącego się w skrzydle szpitala Mount Aubum ponad wierzchołkami klonów rozciągał się widok na toczące się leniwie wody rzeki Charles. Wioślarz w długim smukłym kajaku rozcinał ciemną powierzchnię wody rytmicznymi ruchami wioseł, pozostawiając za sobą roziskrzony kilwater. Malin Hatch przyglądał mu się jak zahipnotyzowany, nie mogąc wyjść z podziwu dla idealnej synchronizacji ciała, kajaka i wody.

- Doktorze Hatch? - rozległ się nagle głos asystenta laboratoryjnego. - Kolonie są już gotowe. - Wskazał na emitujący wysokie regularne dźwięki inkubator.

Hatch odwrócił się od okna, otrząsając się z chwilowego odrętwienia i tłumiąc złość na asystenta, który robił przecież tylko to, co do niego należało.

- Wyjmijmy pierwszy rząd i przyjrzyjmy się tym maluchom - powiedział.

W typowy dla siebie nerwowy sposób Bruce otworzył inkubator i wyjął zeń dużą tacę z agarowymi płytkami, pośrodku których, niczym lśniące monety, rosły kolonie bakterii. Akurat te były w zasadzie niegroźne, nie wymagały szczególnych środków ostrożności prócz standardowych procedur zachowania sterylno-ści - ale Hatch z niepokojem patrzył, jak asystent wykonuje płynny obrót wokół osi, balansując tacą i uderzając nią o pokrywę autoklawu.

- Ostrożnie - rzucił Hatch - bo w przeciwnym razie dziś wieczorem nie będzie ubawu we Whoville.

Asystent dość ryzykownie postawił tacę na pudełku z lateksowymi rękawiczkami.

- Przepraszam - powiedział zmieszany, cofnął się o krok i wytarł dłonie o fartuch laboratoryjny.

Hatch uważnie przyjrzał się zawartości tacy. Rzędy drugi i trzeci wykazywały całkiem zadowalający wzrost, rzędy pierwszy i czwarty zmienny, piąty zaś był sterylny. W mgnieniu oka uświadomił sobie, że eksperyment się powiódł. Wszystko przebiegało wedle hipotez. Za miesiąc opublikuje kolejny imponujący artykuł na łamach „New England Journal of Medicine” i znów wszyscy będą postrzegać go jako wschodzącą gwiazdę wydziału.

Ta perspektywa przepełniała go uczuciem dojmującej pustki.

Jakby od niechcenia przesunął szkło powiększające, by dokładniej przyjrzeć się poszczególnym koloniom. Robił to wcześniej tyle razy, że potrafił rozpoznać szczepy niemal na pierwszy rzut oka na podstawie porównania faktury i wzorców wzrostu. Po dłuższej chwili odwrócił się w stronę biurka, odsunął na bok klawiaturę komputera i zaczął robić notatki w swoim laboratoryjnym notesie.

Rozległ się sygnał interkomu.

- Bruce? - mruknął Hatch, nie przerywając pisania.

Asystent poderwał się tak gwałtownie, że aż strącił na podłogę notatnik. Zjawił się minutę później.

- Gość - oznajmił krótko.

Hatch wyprostował swoje masywne, potężne ciało. Goście w laboratorium należeli do rzadkości. Jak większość lekarzy adres i telefon laboratorium podał jedynie garstce wybrańców.

- Mógłbyś zapytać, czego chce? - rzucił Hatch. - Jeśli to nie jest nic pilnego, odeślij go do mojego gabinetu. Dziś ma dyżur doktor Winslow.

Bruce znowu wyszedł, a w laboratorium zapanowała cisza. Hatch ponownie skierował wzrok w stronę okna. Promienie popołudniowego słońca wpadały do pomieszczenia, tworząc złociste refleksy pośród probówek i aparatury laboratoryjnej. Zmusił się, by skupić się na sporządzaniu notatek.

- To nie pacjent - rzekł Bruce, powracając do laboratorium. - Mówi, że na pewno zechce się pan z nim zobaczyć.

Hatch uniósł wzrok. Pewnie to jakiś naukowiec ze szpitala, pomyślał. Wziął głęboki oddech.

- Dobrze. Przyprowadź go.

Minutę później przed drzwiami laboratorium rozległy się kroki. Doktor przeniósł wzrok w tę stronę, by ujrzeć szczupłą postać wpatrującą się w niego od drzwi. Promienie słońca padały na twarz mężczyzny, podkreślając opaloną, napiętą skórę na jego przystojnym obliczu i załamując światło w głębi jego szarych oczu.

- Gerard Neidelman - przedstawił się nieznajomy niskim, szorstkim głosem.

Z taką opalenizną na pewno nie pracuje w laboratorium ani na sali operacyjnej, skonstatował Hacht. Musi być specjalistą, który ma sporo czasu, by pograć w golfa.

- Zapraszam, doktorze Neidelman - powiedział.

- Kapitanie - poprawił mężczyzna. - Nie jestem lekarzem.

Przestępując próg, wyprostował się, a Hatch w jednej chwili pojął, że nie był to wyłącznie honorowy tytuł. Nawet to, w jaki sposób się poruszał, z pochyloną głową i dłonią opartą na górnej części framugi, pozwalało się domyślać, że człowiek ten spędził sporo czasu na morzu. Hatch uznał, że tamten nie jest stary -mógł mieć jakieś czterdzieści pięć lat - ale te lekko przymrużone oczy i ogorzała skóra od razu zdradzały żeglarza. Miał w sobie jakąś obcość - jakby nie z tego świata, emanował aurą ascetycznego napięcia - która zaintrygowała Hatcha.

Również się przedstawił, gdy jego gość podszedł i podał mu rękę. Dłoń miał suchą i lekką, uścisk krótki, konkretny.

- Czy możemy pomówić na osobności? - zapytał mężczyzna półgłosem.

Bruce znów się odezwał:

- Doktorze Hatch, co mam zrobić z tymi koloniami? Nie powinno zostawiać się ich na dłużej...

- Wstaw je może do lodówki? Raczej wątpliwe, by wykształciły odnóża wcześniej niż za parę miliardów lat.

Hatch zerknął na zegarek, po czym spojrzał gościowi prosto w oczy. Podjął szybką decyzję.

- Jak się z tym uporasz, możesz iść do domu, Bruce. Jesteś już wolny. Tylko ani słowa profesorowi Alvarezowi, że puściłem cię wcześniej.

- Oczywiście, doktorze Hatch. - Bruce uśmiechnął się do niego. - Dziękuję.

Chwilę później asystenta wraz z koloniami już nie było, a Hatch odwrócił się do tajemniczego gościa, który zbliżył się do okna.

- Czy to tu wykonuje pan większość swojej pracy, doktorze? - zapytał, przekładając skórzaną teczkę z jednej ręki do drugiej.

Był chudy jak patyk, ale emanował niezwykłą wręcz pewnością siebie i opanowaniem.

- Większość, dobrze pan to ujął.

- Cudowny widok - mruknął Neidelman, wyglądając przez okno.

Hatch patrzył na plecy tamtego, zdziwiony, że nie czuł się ani trochę obrażony tym nagłym najściem. Pomyślał, że mógłby zapytać wprost, co go tu sprowadza, ale nie zrobił tego. Coś mu podpowiadało, że sprawa, z jaką przyszedł do niego Neidelman, nie należała do błahych.

- Wody w rzece Charles są takie ciemne - rzekł kapitan. - Daleko stąd Lethe, rzeka zapomnienia, nurt swój toczy powoli i cicho. - Odwrócił się. - Rzeki są symbolem zapomnienia, czyż nie?

- Nie pamiętam - odparł żartobliwie Hatch, ale stał się czujniejszy i czekał.

Kapitan uśmiechnął się i odszedł od okna.

- Zapewne zastanawia się pan, czemu zawdzięcza to najście. Czy zechciałby pan poświęcić mi kilka minut swojego jakże cennego czasu?

- Czy już tego nie zrobiłem? - Hatch wskazał na puste krzesło. - Proszę spocząć. Na dziś prawie skończyłem, a ten ważny eksperyment, nad którym właśnie pracowałem - machnął zdawkowo ręką w kierunku inkubatora - jest... jakby to powiedzieć? Nudny.

Neidelman spojrzał na niego ze zdziwieniem

- Na pewno nie jest równie ekscytujący, jak walka z epidemią gorączki denga na trzęsawiskach Amazonii.

- Bynajmniej - odrzekł Hatch.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- Czytałem artykuł w „Globe”.

- Dziennikarze nigdy nie dopuszczą, żeby fakty popsuły im atrakcyjny materiał. Nie było to nawet w połowie tak emocjonujące, jak mogłoby się wydawać.

- I właśnie dlatego pan wrócił?

- Miałem już dość widoku moich pacjentów umierających z powodu braku szczepionki z antybiotykiem za marne pięćdziesiąt centów. - Hatch rozłożył ręce w fatalistycznym geście. - Czy to takie dziwne, że chciałbym tam wrócić? Zycie na Memorial Drive w porównaniu z tamtym wydaje się miałkie i nużące. -Urwał nagle i przeniósł wzrok na Neidelmana, zastanawiając się, co miał w sobie ów mężczyzna, że nakłonił go do takich zwierzeń.

- W artykule była też wzmianka o pańskich podróżach do Sierra Leone, na Madagaskar i Komory - ciągnął Neidelman. -Ale może w chwili obecnej w pańskim życiu przydałaby się odrobina silniejszych emocji?

- Niech pan nie przejmuje się moim zrzędzeniem - odparł Hatch. Miał nadzieję, że powiedział to kpiącym tonem. - Odrobina nudy od czasu do czasu działa na duszę kojąco niczym balsam.

Zatrzymał wzrok na teczce Neidelmana. Na skórze wytłoczony był jakiś znak, ale nie potrafił go odczytać.

- Możliwe - usłyszał w odpowiedzi. - O ile mi wiadomo, w ciągu minionych dwudziestu pięciu lat odwiedził pan praktycznie wszystkie miejsca na kuli ziemskiej. Oprócz Stormhaven w Maine.

Hatch znieruchomiał. Poczuł, że drętwota spowija jego palce rąk i przesuwa się wzdłuż ramion, ku barkom. Nagle wszystko stało się jasne: podejrzane pytania, żeglarskie doświadczenie, przenikliwe spojrzenie tamtego.

Neidelman stał w bezruchu, nie odrywając wzroku od Hatcha. Milczał.

- Ach - rzucił Hatch, usiłując zachować zimną krew. -A pan, kapitanie, zna sposób, aby zabić dręczącą mnie nudę.

Neidelman nieznacznie uniósł głowę.

- Niech zgadnę. Czy ten sposób jakimś dziwnym trafem nie wiąże się aby z Ragged Island? - Drgnięcie mięśni twarzy Neidelmana upewniło go, że bynajmniej się nie pomylił. - A pan, kapitanie, jest poszukiwaczem skarbów. Zgadza się?

Opanowanie i niewzruszona pewność siebie ani na chwilę nie opuściły oblicza Neidelmana.

- Wolimy określenie „specjalista do spraw odzyskiwania dóbr”.

- Każdy fach ma dziś eufemizm. Specjalista do spraw odzyskiwania dóbr. To brzmi trochę jak inżynier sanitarny. Chce pan podjąć prace wydobywcze na Ragged Island. I, pan pozwoli, że zgadnę: zaraz powie mi pan, że to właśnie pan, nikt inny, zna sekret Wodnej Czeluści.

Neidelman stał niewzruszenie, nie mówiąc ani słowa.

- Bez wątpienia ma pan również do dyspozycji jakieś wysoce zaawansowane urządzenie technologiczne, które wskaże panu miejsce ukrycia skarbu. A może udało się panu pozyskać pomoc słynnej wróżki i jasnowidzącej, Madame Sosostris?

Neidelman nawet nie drgnął.

- Wiem, że przychodzili już do pana w tej sprawie - powiedział krótko.

- Wobec tego wie pan również, jaki spotkał ich wszystkich los. Różdżkarzy, jasnowidzów, potentatów naftowych, inżynierów, a każdy z nich miał absolutnie niezawodny plan.

- Ich plany były może zawodne - odparł Neidelman. - Ale nie ich marzenia. Wiem, jakie tragedie dotknęły pana rodzinę, odkąd pański dziadek nabył tę wyspę. Jednak serce go nie myliło. Tam, pod ziemią, naprawdę jest ukryty wielki skarb. Ja to wiem.

- Oczywiście, że pan wie. Wszyscy to wiedzą. Jeśli jednak uważa się pan za kolejne wcielenie Krwawego Neda, czuję się w obowiązku powiedzieć panu, że miałem już z paroma takimi do czynienia. A może nabył pan jedną z tych wyglądających na stare map wskazujących drogę do skarbu. Od czasu do czasu można je kupić na wyprzedażach w Portland. Kapitanie Neidelman, wiara nie sprawi, że to wszystko nagle okaże się prawdą. Na Ragged Island nigdy nie było i nie będzie żadnego skarbu. Żal mi pana, naprawdę. A teraz poproszę, aby pan wyszedł, zanim zawołam strażnika, przepraszam, specjalistę od ochrony, żeby odprowadził pana do wyjścia.

Ignorując te słowa, Neidelman wzruszył ramionami i nachylił się nad biurkiem.

- Nie proszę, żeby uwierzył mi pan na słowo.

W tym zdawkowym wzruszeniu ramion kapitana było coś tak beznamiętnego i świadczącego o niezłomnej pewności siebie, że Hatch poczuł, jak ponownie wzbiera w nim gniew.

- Gdyby pan wiedział, ile razy słyszałem podobne zapewnienia, nie odważyłby się pan tu w ogóle przyjść. Niby co miałoby różnić pana od pozostałych?

Sięgając do skórzanej teczki, Neidelman wyjął kartkę papieru i bez słowa przesunął ją po blacie biurka.

Hatch spojrzał na dokument, ale nie wziął go do ręki. Był to potwierdzony notarialnie wyciąg z raportu finansowego stwierdzający, że firma pod nazwą Thalassa Holdings Ltd. zebrała fundusze w celu powołania Korporacji Rewindykacyjnej Ragged Is-land. Kwota opiewała na dwadzieścia dwa miliony dolarów.

Hatch uniósł wzrok znad dokumentu, by ponownie spojrzeć na Neidelmana i wybuchnął śmiechem.

- Widzę, że miał pan czelność zgromadzić fundusze, zanim jeszcze poprosił mnie pan o zgodę? Musi pan mieć wyjątkowo ustępliwych inwestorów.

Na twarzy Neidelmana znów pojawił się ten uśmiech zdający się jego znakiem rozpoznawczym: powściągliwy, pełen pewności siebie, z dystansem, lecz bez zbędnej arogancji.

- Doktorze Hatch, miał pan pełne prawo, by przez ostatnich dwadzieścia lat pokazywać drzwi wszystkim poszukiwaczom skarbów. Rozumiem pana doskonale. Moi poprzednicy nie byli dostatecznie dobrze wyposażeni i nie dysponowali odpowiednimi funduszami. Ale to nie były ich jedyne problemy. Bo problemem był również pan. - Znów odchylił się do tyłu. - To oczywiste, że nie znam pana zbyt dobrze, ale coś mi mówi, że po z górą ćwierć wieku niepewności jest pan wreszcie gotowy, aby dowiedzieć się, co naprawdę stało się z pańskim bratem.

Neidelman przerwał, nie spuszczając jednak wzroku z Hatcha. Po chwili kontynuował swój wywód tak cicho, że prawie nie było go słychać:

- Wiem, że nie chodzi panu o wynagrodzenie natury finansowej. I rozumiem, że przepełniający pana smutek sprawił, iż całym sercem znienawidził pan tę wyspę. Właśnie dlatego przychodzę do pana, gdy wszystko jest już przygotowane. Thalassa jest w tej branży najlepsza na świecie. Co więcej, mamy do dyspozycji sprzęt, o którym pana dziadek mógł jedynie pomarzyć. Wyczar-terowaliśmy statki. Mamy nurków, archeologów, inżynierów i lekarza wyprawy, wszyscy są w pełnej gotowości i tylko czekają na sygnał. Jedno pańskie słowo, a obiecuję, że w ciągu miesiąca Wodna Czeluść zdradzi nam swoją tajemnicę. Dowiemy się o niej wszystkiego.

Wymówił słowo „wszystkiego” ze szczególnym naciskiem.

- Dlaczego po prostu nie zostawić jej w spokoju? - mruknął Hatch. - Czemu nie miałaby zachować swoich sekretów?

- To nie leży w mojej naturze, doktorze Hatch. A w pańskiej?

W ciszy, jaka wówczas zapadła, dał się słyszeć dźwięk dzwonów odległego kościoła Świętej Trójcy, które właśnie wybiły piątą. Cisza przeciągnęła się o minutę, dwie, a w końcu o pięć.

Neidelman ostatecznie zabrał dokument z biurka i włożył na powrót do teczki.

- Pańskie milczenie jest dostatecznie wymowne - powiedział cicho, bez cienia nienawiści. - Zabrałem już panu dość czasu. Jutro powiadomię naszych wspólników, że odrzucił pan naszą ofertę. Życzę miłego dnia, doktorze Hatch. - Odwrócił się, by odejść, i nagle już przy drzwiach obejrzał się przez ramię. - Jest coś jeszcze. W odpowiedzi na pańskie pytanie powiem, że faktycznie jest coś, co odróżnia nas od całej reszty. Odkryliśmy pewną informację dotyczącą Wodnej Czeluści, o której nie wie nikt inny. Nawet pan.

Śmiech uwiązł Hatchowi w gardle, gdy zobaczył oblicze Nei-delmana.

- Wiemy, kto ją zaprojektował - rzekł półgłosem kapitan.

Hatch poczuł, że sztywnieją mu palce, a jego dłonie zaciskają się mimowolnie.

- Co takiego? - wychrypiał.

- Właśnie tak. I jest coś jeszcze. Mamy dziennik, który prowadził podczas budowy.

W ciszy, jaka wówczas zapadła, Hatch wziął głęboki oddech, a potem drugi. Wlepił wzrok w blat biurka i pokręcił głową.

- Pięknie - wycedził. - Po prostu pięknie. Najwyraźniej pana nie doceniłem. Po tylu latach wreszcie usłyszałem coś naprawdę oryginalnego. Muszę przyznać, że mnie pan zaskoczył, kapitanie.

Ale Neidelmana już nie było. Hatch uświadomił sobie, że mówił do pustego pokoju.

Minęło dobrych parę minut, zanim zdołał podnieść się zza biurka. Wrzucając drżącymi dłońmi zapiski do aktówki, zauważył, że Neidelman zostawił mu wizytówkę. Widniał na niej napisany odręcznie numer telefonu, przypuszczalnie do hotelu, w którym się zatrzymał. Hatch wrzucił wizytówkę do kosza na śmieci, sięgnął po aktówkę, wyszedł z laboratorium i raźnym krokiem ruszył przez tonące w letnim półmroku ulice, zmierzając do domu.

Około drugiej nad ranem wrócił do laboratorium, krążąc w tę i z powrotem przed oknem, za którym panowała absolutna czerń. W dłoni trzymał wizytówkę Neidelmana. Minęła trzecia, zanim w końcu podniósł słuchawkę telefonu.

Hatch zaparkował na placu powyżej mola i wolno wysiadł z wynajętego auta. Zamknął drzwiczki i, z dłonią na klamce, powiódł wzrokiem wzdłuż zatoki. Omiótł spojrzeniem długą wąską zatoczkę otoczoną granitowym wybrzeżem i ozdobioną punkcikami oznaczającymi łodzie do połowu homarów i ciągnięcia włók, skąpaną w zimnym srebrzystym blasku. Chociaż minęło już dwadzieścia pięć lat, Hatch rozpoznał nazwy wielu z tych łodzi: Lola B., Maybelle W.

Miasteczko Stormhaven położone było na zboczu wzgórza, a wąskie, kryte gontem domy stały wzdłuż ciągnących się zygzakiem brukowanych uliczek. Im wyżej, tym domów było mniej, ich miejsce zajmowały czarne świerki i niewielkie łąki otoczone kamiennymi murkami. Na samym szczycie wzgórza stał kościół kongregacjonistów z prostą białą wieżą wznoszącą się ku szaremu niebu. Po drugiej stronie zatoki Hatch zobaczył swój rodzinny dom, w którym spędził dzieciństwo, z czterema szczytami i niewielkim gankiem, górujący ponad linią drzew, długą łąką wiodącą aż do brzegu i małego mola. Odwrócił się pospiesznie, czując, jakby zamiast niego stał tu zupełnie obcy człowiek, a on postrzegał to wszystko jego oczami.

Pomaszerował w stronę mola, wkładając po drodze okulary przeciwsłoneczne. Okulary i trawiący go wewnętrzny niepokój sprawiły, że poczuł się trochę głupio. Bał się bardziej teraz niż w wiosce Raruana, gdzie szalała tropikalna gorączka denga, czy podczas epidemii dżumy w Sierra Mądre Zachodniej.

Molo było jednym z dwóch handlowych nabrzeży wychodzących w głąb zatoki. Po jednej stronie wzdłuż nabrzeża ciągnął się rząd niedużych drewnianych domków: była tam Lobsterman s Co-op, spółdzielnia poławiaczy homarów, bar przekąskowy U Krwawego Neda, sklepik z przynętami i szopa na sprzęt. Przy samym końcu mola stał zardzewiały dystrybutor paliw, kołowroty załadunkowe i schnące kosze na homary. W oddali za wejściem do portu rozciągał się wąski pas mgieł, w miejscu gdzie morze niepostrzeżenie zlewało się z niebem. Wyglądało to tak, jakby świat kończył się sto metrów od brzegu.

Budynek spółdzielni połowowej, z dachem wyłożonym gontem, był pierwszym, jaki wzniesiono na nabrzeżu. Kłęby pary radośnie wypływające z blaszanego komina pozwalały przypuszczać, że w środku właśnie gotowano homary. Hatch przystanął przy zapisanej kredą tablicy i zerknął na ceny różnego rodzaju homarów: bez skorup, w skorupach, młodych, przebranych i uszkodzonych. Spojrzał przez szybę na rząd pojemników wypełnionych rozeźlonymi homarami, które złowiono zaledwie przed paroma godzinami. W oddzielnym zbiorniku pływał wystawiony na pokaz homar błękitny, prawdziwa rzadkość.

Hatch odsunął się od okna, kiedy poławiacz homarów w wa-derach i sztormiaku przetoczył z turkotem w dół mola beczkę z gnijącymi przynętami. Zatrzymał ją przy pobliskim kołowrocie, podczepił i spuścił do czekającej poniżej łodzi, wykonując czynności, które Hatch w dzieciństwie obserwował wiele razy. Rozległo się wołanie, potem warkot silnika Diesla i łódź odbiła od nabrzeża, kierując się ku otwartemu morzu, a jej śladem podążyły hałaśliwe gromady mew. Patrzył, jak łódź rozpływa się niczym zjawa wśród podnoszącej się mgły. Niebawem będzie można ujrzeć okoliczne wysepki. Już teraz spomiędzy oparów wyłaniała się Bumt Head, masywny grzbiet granitowej skały dźwigającej się spośród fal na południe od miasteczka. Jej brzegi otaczał wianuszek piany z rozbijających się o skały fal. Na szczycie urwiska wznosiła się otoczona krzewami jałowca i czarnych jagód latarnia morska z ociosanych kamieni, a zdobiące ją czerwono-białe pasy oraz miedziana kopuła przydawały barwnego akcentu monochromatycznej mgle.

Kiedy Hatch tak stał na końcu mola, chłonąc woń rybiej przynęty zmieszanej ze spalinami silnika, jego mechanizmy obronne, starannie pielęgnowane przez ćwierć wieku, zaczęły słabnąć. Czas się cofnął, a w piersiach pojawił się znajomy słodko-gorzki ucisk. Znów był w miejscu, do którego nie zamierzał powrócić. Tak bardzo on się zmienił, a to miejsce ani na jotę. Z trudem pohamował łzy cisnące mu się do oczu.

Za nim rozległo się trzaśnięcie drzwiczek auta i gdy obejrzał się przez ramię, zobaczył Gerarda Neidelmana, który wysiadł właśnie z jeepa intemationala scouta i ruszył wzdłuż mola wyprężony jak struna, tryskający dobrym humorem. Krok miał energiczny, miarowy i zdecydowany. Z fajki z korzenia wrzośca, którą trzymał w zębach, wydobywał się dym, oczy aż lśniły starannie skrywanym, lecz mimo wszystko wyczuwalnym podnieceniem.

- Dziękuję, że zechciał się pan tu ze mną spotkać - powiedział, wyjmując z ust fajkę i podając Hatchowi rękę. - Mam nadzieję, że nie był to dla pana wielki kłopot.

Zawahał się przez moment, wypowiadając ostatnie słowo, a Hatch zaczął się zastanawiać, czy kapitan wiedział, co nim powodowało, gdy zapragnął obejrzeć miasto i wyspę przed podjęciem ostatecznej decyzji.

- Żaden kłopot - odrzekł chłodno Hatch, uścisnąwszy mu dłoń.

- A gdzież to jest nasza łódź? - spytał Neidelman, mrużąc lekko powieki i przepatrując znajdujące się w zasięgu wzroku jednostki.

- To Plain Jane. Stoi tam.

Neidelman spojrzał we wskazaną stronę.

- Ach, tak. Solidna łódź do połowu homarów. - Zmarszczył lekko brwi. - Nie widzę pontonu na holu. Jak wylądujemy na Ragged Island?

- Ponton jest przy pomoście - odparł Hatch. - A poza tym i tak nie zejdziemy na ląd. Nie ma tam naturalnej zatoki. Większą część wyspy otaczają strome klify, więc ze skał niewiele zdołalibyśmy zobaczyć. Pomijam fakt, że sama wyspa jest zbyt niebezpieczna, by po niej spacerować. Będzie pan miał lepsze rozeznanie, gdy obejrzymy wyspę z wody. - A ja, pomyślał, nie jestem jeszcze gotowy, aby ponownie zejść na tę wyspę.

- Oczywiście - rzekł Neidelman, na powrót wkładając fajkę do ust. Spojrzał w niebo. - Mgła niebawem się podniesie. Wiatr z południowego zachodu, morze spokojne. Najgorsze, czego możemy się spodziewać, to lekki deszcz. Wyśmienicie. Już nie mogę się doczekać, kiedy pierwszy raz zobaczę ją na własne oczy, doktorze Hatch.

Hatch spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem.

- Chce pan powiedzieć, że nigdy jeszcze tam nie był?

- Ograniczyłem się do map i zdjęć satelitarnych.

- Sądziłem, że człowiek taki jak pan odbył już pielgrzymkę wiele lat temu. W przeszłości mieliśmy tu istne najazdy szajbu-sów podziwiających wyspę z pokładu łodzi, a niektórzy nawet podejmowali próby zejścia na ląd. Jestem przekonany, że pod tym względem nic się nie zmieniło.

Neidelman ze spokojem spojrzał na Hatcha.

- Nie chciałem jej oglądać, nie mając pewności, że będziemy mogli rozpocząć na niej prace wydobywcze. - Jego głos emanował siłą spokoju.

Na końcu mola znajdował się rozchwierutany trap, po którym zeszli na pływający pomost. Hatch odcumował motorowy ponton Plain Jane i ujął rozrusznik.

- Zatrzymał się pan w miasteczku? - spytał Neidelman, schodząc zwinnie do pontonu i zajmując miejsce na dziobie.

Hatch zaprzeczył ruchem głowy i równocześnie uruchomił silnik.

- Zarezerwowałem pokój w motelu w Southport, kilka kilometrów stąd, wzdłuż wybrzeża.

Nawet łódź wynajął przez pośrednika. Nie miał jeszcze ochoty się ujawnić.

Neidelman pokiwał głową, spoglądając ponad ramionami Hatcha w stronę lądu, gdy płynęli w kierunku większej łodzi.

- Pięknie tu - powiedział, gładko zmieniając temat.

- Tak - orzekł Hatch. - Zapewne. Może przybyło kilka nowych domków letnich, jest też pensjonat, ale poza tym w Stormhaven nic się nie zmieniło.

- Niewątpliwie z uwagi na położenie. Leży zbyt daleko na północ, poza utartymi szlakami.

- Poniekąd tak - potwierdził Hatch. - Ale wszystko, co jest w tym miasteczku takie ujmujące i urokliwe, te stare drewniane łodzie, zniszczone przez upały i słotę szopy, rozlatujące się powykrzywiane pomosty, jest w rzeczywistości efektem ubóstwa. Nie sądzę, by Stormhaven zdołało się podnieść z załamania, jakie nastąpiło w czasach Wielkiego Kryzysu.

Podpłynęli do Plain Jane. Neidelman wspiął się na łódź, podczas gdy Hatch przymocowywał ponton do rufy. Wszedł na pokład i odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że silnik zaskoczył za pierwszym razem i zagrał równym, głębokim, przyjemnym dla ucha rytmem. Może i jest stara, pomyślał, wyprowadzając łódź na wody zatoki, ale dobrze utrzymana. Gdy opuścili teren portowy, Hatch otworzył mocniej przepustnicę i Plain Jane przyspieszyła, gładko tnąc łagodne, leniwie przetaczające się fale. Wysoko w górze słońce usiłowało przebić się przez spowijającą niebo warstwę chmur, a jego blask pośród resztek mgły przywodził na myśl zapalony kaganek. Hatch spojrzał na południowy wschód, poza kanał Old Hump, ale niczego nie był w stanie dojrzeć.

- Będzie chłodno - rzekł, zerkając na ubranego w koszulę z krótkimi rękawami Neidelmana.

Tamten odwrócił się i uśmiechnął do niego.

- Przywykłem.

- Nazywa pan siebie kapitanem - powiedział Hatch. - Służył pan w marynarce wojennej?

- Tak. - Padło w odpowiedzi. - Jako kapitan trałowca w delcie Mekongu. Po wojnie nabyłem drewniany trałowiec z Nantucket i pracowałem dla Georges Bank, łowiąc przegrzebki i flądry. - Spojrzał w morze, niezmiennie mrużąc powieki. - To właśnie praca na tym trałowcu sprawiła, że zainteresowałem się poszukiwaniem skarbów.

- Doprawdy?

Hatch zerknął na kompas i skorygował kurs. Spojrzał na licznik godzinowy silnika. Ragged Island leżała o sześć mil morskich od brzegu, dotrą na miejsce za dwadzieścia minut.

Neidelman pokiwał głową.

- Któregoś dnia w nasze sieci zaplątała się sporych rozmiarów bryła zestalonego koralowca. Mój pomocnik dźgnął ją harpunem na marlina i bryła rozpadła się niczym ostryga. A wewnątrz, jak w przytulnym gniazdku, tkwiła nieduża siedemnastowieczna holenderska srebrna szkatułka. I tak zaczęło się moje pierwsze polowanie na skarby. Poszperałem trochę w starych zapisach i rejestrach i doszedłem do wniosku, że musieliśmy ciągnąć sieci ponad miejscem, gdzie zatonął Cinq Ports, trójmasztowiec pod dowództwem francuskiego kaprala Charles a Dampiera. Sprzedałem więc łódź, założyłem firmę, zebrałem milion dolarów i tak się wszystko zaczęło.

- Ile pan wówczas odzyskał?

Neidelman uśmiechnął się nieznacznie.

- Nieco ponad dziewięćdziesiąt tysięcy w monetach, porcelanie i zabytkowych przedmiotach. Tej lekcji nigdy nie zapomniałem. Gdybym się trochę bardziej wysilił, znalazłbym manifesty okrętowe z zawartością ładunków holenderskich jednostek, które atakował Dampier. Zazwyczaj były to statki przewożące drewno, węgiel i rum. - Zamyślił się na chwilę, pykając fajkę. -Nie wszyscy piraci byli tak wprawni, jak Krwawy Ned Ockham.

- Zapewne poczuł się pan zawiedziony, co najmniej jak chirurg, który spodziewa się znaleźć nowotwór, a natrafia tylko na kamienie żółciowe.

Neidelman spojrzał na Hatcha.

- Chyba można tak to określić.

Zapadła cisza, gdy łódź niosła ich dalej, na pełne morze. Ostatnie pasemka mgły rozwiały się, a Hatch widział już wyraźnie wysepki Hermit i Wreck, zielone wzniesienia gęsto porośnięte świerkami. Niebawem ich oczom ukaże się Ragged Island. Zerknął na Neidelmana, który w skupieniu kierował wzrok ku niewidocznej jeszcze wyspie. Już czas.

- Dość już sobie pogawędziliśmy - rzekł półgłosem. - Teraz chciałbym się dowiedzieć czegoś o człowieku, który zaprojektował Wodną Czeluść.

Neidelman milczał przez chwilę, a Hatch cierpliwie czekał.

- Bardzo mi przykro, doktorze Hatch - powiedział Neidelman. - Powinienem był jasno określić nasze stanowisko w tej sprawie jeszcze w pańskim biurze. Całe nasze dwudziestodwu-milionowe przedsięwzięcie bazuje właśnie na tej zdobytej przez nas informacji.

Hatch poczuł, że ogarnia go złość.

- Cieszę się, że darzy mnie pan tak wielkim zaufaniem.

- Na pewno rozumie pan, w jakiej znajdujemy się sytuacji... - zaczął Neidelman.

- Jasne, że rozumiem. Boicie się, że wyciągnę od was tę kluczową informację, sam wydobędę skarb, a was odprawię z kwitkiem.

- Sam nie ująłbym tego lepiej - odrzekł Neidelman. - Właśnie tak.

Zapadła cisza.

- Doceniam pańską bezpośredniość - mruknął Hatch. - A co pan powie na taką odpowiedź?

Ostro zakręcił sterem i łódź wykonała gwałtowny zwrot na sterburtę.

Neidelman spojrzał na niego pytająco, zaciskając dłonie na nadburciu, żeby nie upaść.

Wykonawszy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, Hatch skierował Plain Jane z powrotem w stronę portu i przyspieszył.

- Doktorze Hatch? - rzucił Neidelman.

- Sprawa jest prosta - odparł Hatch. - Albo opowie mi pan wszystko o swoim tajemniczym znalezisku i przekona mnie, że nie jest pan kolejnym świrem, albo nasza mała wycieczka zakończy się tu i teraz.

- Może gdyby pan zechciał podpisać umowę o niejawno-ści...

- Rany boskie! - zawołał Hatch. - Nie dość, że wilk morski, to jeszcze cholerny prawnik. Gdybyśmy mieli zostać wspólnikami - a szanse na to są coraz bardziej mizerne - musielibyśmy sobie nawzajem ufać. Uścisnę pańską dłoń i dam panu moje słowo i to panu wystarczy albo proszę pożegnać się z myślą, że kiedykolwiek będzie pan mógł prowadzić na wyspie prace wydobywcze.

Neidelman nie stracił zimnej krwi, a teraz w dodatku się uśmiechnął.

- Uścisk dłoni. Jakie to oryginalne.

Hatch utrzymywał stałą prędkość, łódź gładko cięła ślad kil-watera pozostawiony zaledwie kilka minut wcześniej. Coraz wyraźniej było widać ciemny masyw Burnt Head, a w tle dachy domów.

- Dobrze więc, niech będzie - rzekł łagodnym tonem Neidel-man. - Proszę zawrócić łódź. Oto moja ręka.

Wymienili uścisk dłoni. Hatch wrzucił jałowy bieg i przez chwilę pozwolił łodzi płynąć dalej siłą rozpędu. W końcu jednak znów uruchomił przepustnicę i skierował Plaine Jane na otwarte morze, stopniowo przyspieszając i kierując się ku niewidocznym brzegom Ragged Island.

Minęło kilka chwil. Neidelman spoglądał na wschód, pykając fajkę, najwyraźniej pogrążony w głębokiej zadumie. Hatch zerknął z ukosa na kapitana, zastanawiając się, czy tamten próbował w ten osobliwy sposób grać na zwłokę.

- Był pan w Anglii, prawda, doktorze Hatch? - odezwał się w końcu Neidelman.

Hatch pokiwał głową.

- Cudowny kraj - ciągnął ze swadą Neidelman, jakby wspominał jakieś przyjemne zdarzenie. - Ja najbardziej lubię północną jej część. Był pan kiedykolwiek w Houndsbury? To urocze małe miasteczko w typie Cotswolds, choć raczej nie miałoby się czym pochwalić, gdyby nie tamtejsza znamienita katedra. A może odwiedził pan kiedyś Whitstone Hall w Górach Pennińskich? Siedzibę rodową księcia Wessex?

- Tę słynną? Zbudowaną niczym opactwo? - dopytał Hatch.

- Tę samą. Obie budowle stanowią cudowny przykład siedemnastowiecznej architektury sakralnej.

- Cudownie - zawtórował Hatch z nutą sarkazmu w głosie. -I co z tego?

- Obie zostały zaprojektowane przez Sir Williama Macalla-na. Człowieka, który zaprojektował również Wodną Czeluść.

- Zaprojektował?

- Tak. Macallan był naprawdę wspaniałym architektem, być może największym w całej Anglii, obok Sir Christophera Wrena. Ale był o wiele bardziej interesującym człowiekiem. - Neidelman wciąż patrzył ku wschodowi. - Prócz budowli i pracy nad mostem Old Battersea pozostawił po sobie monumentalne dzieło na temat architektury sakralnej. Kiedy zaginął na morzu w 1696 roku, świat stracił prawdziwego wizjonera.

- Zaginął na morzu? Akcja zaczyna się zagęszczać.

Neidelman wydął wargi, a Hatch czekał, aż tamten przejdzie wreszcie do konkretów.

- Tak. To była prawdziwa tragedia. Tyle tylko... - Odwrócił się do Hatcha. - Tyle tylko że on wcale nie zaginął na morzu. W zeszłym roku odkryliśmy egzemplarz jednego z jego traktatów. Na marginesach widniało coś, co przypominało regularne plamy i przebarwienia. Nasze laboratorium potwierdziło, że owe przebarwienia to w rzeczywistości zapiski sporządzone przy użyciu atramentu sympatycznego, które stały się widoczne dopiero teraz, na skutek działania czasu. Analiza chemiczna wykazała, że za atrament posłużył związek organiczny otrzymany z octu i białej cebuli. Dalsze analizy określiły datę powstania owych plam - jak nazywano podówczas zapiski wykonane atramentem sympatycznym - na około tysiąc siedem-setny rok.

- Atrament sympatyczny? Chyba czytał pan zbyt wiele starych kryminałów...

- Atramenty sympatyczne były w siedemnastym i osiemnastym wieku dość powszechnie stosowane - odrzekł ze spokojem Neidelman. - Jerzy Waszyngton korzystał z niego przy sporządzaniu tajnych rozkazów. Koloniści określali to mianem „posługiwania się białym atramentem”.

Hatch chciał rzucić kolejną sarkastyczną uwagę, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wbrew sobie coraz bardziej wierzył w opowieść Neidelmana - była zbyt niewiarygodna jak na kłamstwo.

- Nasze laboratorium zdołało odzyskać resztę notatek, posługując się specjalnym rozpuszczalnikiem chemicznym. Okazało się, że w nasze ręce trafił dokument złożony z około dziesięciu tysięcy znaków zapisanych własnoręcznie przez Macallana na marginesach jego książki. Dokument był zaszyfrowany, ale ekspert z Thalassy względnie szybko złamał kod jego pierwszej części. Kiedy przeczytaliśmy treść tych zapisków, okazało się, że Sir William Macallan był o wiele bardziej intrygującym architektem, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Hatch przełknął ślinę.

- Bardzo przepraszam, ale cała ta historia wydaje się mocno naciągana.

- Ale nie jest, doktorze Hatch. To Macallan zaprojektował Wodną Czeluść. Zaszyfrowane zapiski stanowiły jego sekretny dziennik, który prowadził w czasie swojej ostatniej podróży. -Neidelman przerwał na chwilę, by pyknąć fajkę. - Widzi pan, Macallan był Szkotem, potajemnie wyznawał wiarę katolicką. Po zwycięstwie Wilhellma III w bitwie pod Boyne Macallan w przypływie oburzenia wyjechał do Hiszpanii. Korona Hiszpańska zleciła mu budowę katedry, najwspanialszej w całym Nowym Święcie. W 1696 wypłynął na pokładzie dwumasztowego brygu z Kadyksu do Meksyku, eskortowany przez hiszpański okręt wojenny. Okręty przepadły bez wieści, po Macallanie zaginął wszelki słuch. Podejrzewano, że wszyscy zginęli na morzu. Dopiero lektura dziennika pozwoliła poznać prawdę o tym, co się wydarzyło.

Statki zostały zaatakowane przez Edwarda Ockhama. Hiszpański kapitan poddał się korsarzowi, a wzięty na tortury wyznał, co było prawdziwym celem jego misji. Następnie Ockham kazał stracić całą załogę obu jednostek, oszczędzając tylko Macallana. Architekta w kajdanach zawleczono przed oblicze Ockhama. Pirat przyłożył mu pałasz do gardła i powiedział - tu pozwolę sobie zacytować fragment z dziennika - „Niechaj Bóg sam zbuduje swój przeklęty kościół, mam dla ciebie nowe zlecenie”.

Hatch poczuł, że ogarnia go coraz silniejsza ekscytacja.

Kapitan oparł się o nadburcie.

- Widzi pan, Krwawy Ned chciał, żeby Macallan zaprojektował dla niego podziemny skarbiec, szyb, w którym mógłby ukryć swoje niezmierzone skarby. Szyb nie do zdobycia, do którego wejście znałby jedynie Ockham. Płynęli wzdłuż wybrzeża Maine i ostatecznie zdecydowali się na Ragged Island, tam zbudowano specjalny podziemny szyb-skarbiec i ukryto w nim łupy. Jednakże wkrótce potem wszyscy - Ockham i cała jego załoga - zginęli. Macallan bez wątpienia został zamordowany, kiedy tylko zakończono prace przy budowie szybu. Wraz z nim przepadł również sekret dostępu do Wodnej Czeluści.

Neidelman przerwał, jego oczy wydawały się niemal białe od odbijającego się w nich blasku wody.

- Rzecz jasna to już nie jest prawda, ponieważ tajemnica nie przepadła wraz ze śmiercią Macallana.

- Słucham dalej.

- W połowie swego dziennika Macallan zmienił kod stosowany do sporządzenia notatek. Uważamy, że zrobił to celowo, by zawrzeć w ten sposób tajny klucz otwierający drogę do Wodnej Czeluści, ma się rozumieć. Żaden siedemnastowieczny kod nie jest w stanie oprzeć się nowoczesnym komputerom i nasi specjaliści powinni złamać go lada dzień.

- Ile właściwie spodziewacie się tam znaleźć? - zapytał w końcu Hatch.

- Dobre pytanie. Znamy pojemność ładowni pokrętów Ockhama, wiemy, że były wypełnione po brzegi, mamy też manifesty z wykazem ładunków wielu statków, które padły jego łupem. Czy wiedział pan, że był jedynym piratem, który z powodzeniem prowadził ataki na chronione przez okręty wojenne jednostki floty hiszpańskiej?

- Nie - wymamrotał Hatch.