Z pamiętnika masażysty. Z pamiętnika masażysty. Nic, co ludzkie, nie jest mi (już) obce - Agnieszka Dydycz - ebook

Z pamiętnika masażysty. Z pamiętnika masażysty. Nic, co ludzkie, nie jest mi (już) obce ebook

Agnieszka Dydycz

0,0

Opis

„Z pamiętnika masażysty - nic, co ludzkie nie jest mi już obce” to dziennik codzienny fizjoterapeuty Marcina, który choć ma stopień doktora i tak nazywany jest przez pacjentów masażystą. Względnie panem Marcinkiem… Marcin ma lat 35, lubi siebie oraz swoją pracę i bardzo kocha synka, Jerzyka, lat 5, którego wychowuje na zmianę ze swoją eks. Pacjenci nieustająco testują jego cierpliwość, ale on im wybacza i wszystkim pomaga. No chyba, że ktoś nie pozwala sobie pomóc… Marcin ma grono oryginalnych przyjaciół, w tym znanego i nieco chimerycznego pisarza, zdolnego dentystę i ordynatora-kolekcjonera. Związki z kobietami różnie mu wychodzą i choć nie zawsze rozumie, dlaczego, Marcin nigdy się nie poddaje. Szuka, próbuje, a nawet uczy się na błędach, tych własnych i tych cudzych. A swoje obserwacje zapisuje i komentuje. Dla potomnych, jak twierdzi oficjalnie, a nieoficjalnie – dla własnego dobrego samopoczucia.

A w pamiętniku – jak w życiu… Czasem jest śmiesznie, a nawet bardzo śmiesznie, bywa też trudno i smutno, ale potem znowu jest wesoło. Jeśli masz ochotę oderwać się na chwilę od rzeczywistości, poczytać o prawdziwym życiu i zaśmiać się w głos – ta książka jest dla Ciebie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agnieszka Dydycz

Z pamiętnika masażysty

Tom I. Nic, co ludzkie, nie jest mi (już) obce

Warszawa 2021

Czas robi swoje. A ty, człowieku?

Stanisław Jerzy Lec

I did it my way.

Frank Sinatra

Recepta, czyli dr Marcin radzi

Przeczytać przed przeczytaniem

Przed przystąpieniem do przeczytania „Z pamiętnika masażysty” należy uważnie zapoznać się z treścią, ponieważ zawiera ona ważne informacje:

Pamiętnik nie został przepisany określonej osobie, więc można i należy go polecać.

W razie jakichkolwiek wątpliwości oraz pytań należy zwrócić się do fizjoterapeuty, farmaceuty, terapeuty, lekarza lub do autora.

Jeśli wystąpią jakiekolwiek objawy pożądane, należy niezwłocznie powiadomić o tym autora, wszystkich bliskich i znajomych, jak również nieznajomych.

Substancją czynną Pamiętnika jest maksymalna dawka pozytywnej energii, inspiracji oraz śmiechu.

Przeciwskazań, powikłań ani reakcji alergicznych – nie stwierdzono.

Podczas e–czytania, należy pamiętać o prawidłowej postawie fizycznej oraz psychicznej.

Przepisem na wieczną młodość jest Twoja postawa. Ta w głowie i ta widziana z boku, czyli z profilu. Postawa to podstawa, a słaby profil nie pomaga ani w realu, ani na portalu.

Dobrej zabawy i powodzenia!

dr Marcin

Z pamiętnika masażysty, czyli nic, co ludzkie, nie jest mi (już) obce

Sobota, czyli selfie

Nazywam się Marcin i mam lat 35. Jestem wysoki, prawidłowo zbudowany, właściwie wyposażony, inteligentny, dowcipny, wrażliwy, skromny itp. itd. W skrócie, mój profil i w ogóle całość zasługuje na bardzo dużo polubieni, zwanych lajkami. Moja ocena jest oczywiście subiektywna i inna być nie może. Diagnozuję przecież sam siebie, a poza tym jestem do tego upoważniony. Nie tylko jako główny bohater i podmiot niniejszej opowieści, lecz także jako doktor rehabilitacji medycznej oraz magister fizjoterapii, z podwójną specjalizacją oraz z potrójnym dyplomem. Dwa są polskie, a jeden amerykański. Brzmi dumnie, prawda?

Lecz cóż z tego... Realia są takie, że nawet gdybym był profesorem noblistą z własną katedrą fizjoterapii na najlepszym uniwersytecie świata, nadal byłbym nazywany przez pacjentów masażystą. Wymiennie z panem Marcinem, ewentualnie – Marcinkiem. To miłe, ale ego boli.

Takiemu mojemu koledze, lekarzowi dowolnej specjalizacji, pacjenci nie mówią po imieniu. Najczęściej kłaniają się nisko, po czym proszą z szacunkiem i pokorą:

– Panie doktorze, czy byłby pan uprzejmy zerknąć na moje gardło? Nie chciałbym sprawiać kłopotu, ale bardzo mnie boli i wydaje mi się, że mam anginę. Proszę, doktorze, bardzo proszę, niech pan mnie zbada...

A o magistrze fizjoterapeucie, doktorze lub nawet profesorze, pacjent powie co najwyżej z czułością oraz porozumiewawczym uśmiechem:

– Chciałabym się zapisać do pana Marcinka, bo on jest najlepszy na świecie. Jego ręce leczą, a ja się na masażystach znam. Rehabilituję się już od trzydziestu lat!

Postanowiłem zatem pisać dziennik. Pamiętnik dnia codziennego, żeby znajomi, nieznajomi oraz moi potomni wiedzieli jak ważna i odpowiedzialna jest praca fizjoterapeuty, czyli moja pasja i trud codzienny.

Tyle wersja oficjalna, bo tak naprawdę, mam dosyć uwag moich kumpli:

– Ty to masz epicką robotę, chłopie! Pomasujesz sobie parę pachnących lasek i jeszcze ci za to płacą! Też bym tak chciał!

Oj, nie chciałbyś, chłopie... Większość moich pacjentów lasek nie przypomina, bo i płeć nie ta i wiek nie ten, a zapach przemilczę. Kocham swoją pracę i lubię ludzi, a moich pacjentów w szczególności, jednak oni nieustannie testują granice mojej wytrzymałości. Swojej zresztą również, ale to już ich wybór. Ja muszę dbać o siebie i stąd właśnie pomysł na dziennik. Będzie to moja osobista terapia antystresowa, połączona z regularnymi ćwiczeniami mojego psyche, że tak to ujmę zawodowo.

To tyle na dzisiaj i idę spać, zanim napiszę coś, czego będę żałował.

Niedziela, czyli z uwerturą w tle

Uwielbiam to, co robię i pewnie dlatego pracuję w dwóch miejscach jednocześnie. No może nie naraz, ale w podobnym wymiarze. Obydwa miejsca pracy są prawie identyczne, jeśli chodzi o swoje misje i cele, ale już zupełnie różne w sposobach ich realizacji.

Pierwsze miejsce to moja praca najemna, czyli tak zwany publiczny zakład opieki zdrowotnej. Oficjalnie, zakład mój świadczy usługi medyczne związane z rehabilitacją i fizjoterapią, a przy okazji oraz nieoficjalnie, stanowi idealne miejsce do badań z zakresu psychologii, socjologii i innych nauk społecznych. Byłby również idealną pożywką dla twórczego scenarzysty, gdyż każdy dzień w naszym zakładzie jest jak kolejny odcinek tasiemcowej telenoweli paradokumentalnej. Miejsce akcji oraz trzon ekipy aktorskiej jest stała, aktorzy ról drugoplanowych się zmieniają, a do tego, jak w każdej przyzwoitej produkcji, mamy swoje gwiazdy, wokół których wszystko się kręci. Scenariusz jest w związku z tym w miarę przewidywalny, choć nie zawsze i nie do końca, gdyż i suspensu u nas nie brakuje...

Poza tym, moja firma, jak każda inna zresztą, ma swoją historię oraz hierarchię. Na szczycie naszej lokalnej drabiny społecznej stoi, a raczej siedzi, pan doktor kierownik. Za nim siedzą pozostali lekarze, a dopiero potem są pacjenci. Ci stoją, siedzą, leżą lub ćwiczą, w zależności od przypadku oraz schorzenia. Na kolejnych, niższych szczebelkach drabiny stoimy my, czyli fizjoterapeuci. Niektórzy wyżej, niektórzy niżej, w zależności od stażu, stopnia pokrewieństwa, zasług, urody, uroku, wieku oraz innych umiejętności, znanych tylko przełożonym i podwładnym. Ja plasuję się gdzieś pośrodku stawki. To stan na dziś, bo jutro ojciec kierownik może mieć zły humor i spadnę w rankingu. Albo dla odmiany, mój przełożony będzie miał dobry humor i wtedy moja pozycja przesunie się o parę oczek w górę, bo na przykład, zrobię panu kierownikowi laskę. Ta opcja jest akurat mało prawdopodobna, ale któż to wie... Tuż po nas, terapeutach, są recepcjonistki i recepcjoniści, którzy głównie siedzą i wiszą na telefonie lub biegają, załatwiając jakieś niecierpiące zwłoki (sic!) sprawy. Później jest przerwa, czyli długo, długo nikt, a potem do mety docierają pani szatniarka i pan szatniarz, a peleton zamykają ciągle pracujące panie sprzątające. Panów sprzątających nie ma i chyba żadna ustawa tego nie zmieni. Pana sprzątającego spotkałem tylko raz w życiu, i to daleko, bo aż za oceanem...

Byłem wtedy na stażu w Los Angeles, w słonecznym stanie Kalifornia, a tam dopiero jest gender! Bo w naszej nowoczesnej klinice był i pan sprzątający, i panowie pielęgniarze, a najważniejszym dyrektorem generalnym całego szpitala była Ph. D. M.A. Novaki. Piękna i groźna kobieta, którą miałem przyjemność poznać osobiście, a nawet... Ale po kolei.

Powód mojej pierwszej wizyty w gabinecie pani doktor dyrektor był dla mnie mało przyjemny, niestety. Byłem wtedy młodym i niedoświadczonym, choć już świetnie się zapowiadającym, terapeutą, ale przyleciałem z odmiennego kręgu kulturowego, jakże różnego od wzorców obowiązujących w Ameryce, a w Kalifornii szczególnie. Kilka lat studiów w USA zniwelowało nieco te różnice, lecz jak się okazało, niewystarczająco. Gdy po długim i wnikliwym procesie rekrutacyjnym zostałem oficjalnym rezydentem w najlepszej klinice Los Angeles, spełnił się mój American Dream. Starałem się więc bardzo, a nawet za bardzo. Efekt? Jedna z pacjentek poskarżyła się, że jej dotknąłem, zanim zapytałem, czy mogę. Nie moja wina, że nikt z moich ówczesnych przełożonych nie uświadomił mi, jak kluczową rolę w relacjach z amerykańskim pacjentem prywatnej służby zdrowia (bo innej praktycznie nie ma) odgrywa pytanie grzecznościowe: May I, Madam/Sir? Moja nadgorliwość i słowiańskie korzenie sprawiły, że już w trzecim dniu rezydentury wylądowałem na dywaniku u dyrektora generalnego, czyli w gabinecie Ph. D. M.A. Novaki. Okazało się bowiem, że pani, którą chciałem zacząć uzdrawiać bez wymaganego wstępu była żoną bardzo ważnego sponsora, który z kolei przyjaźnił się z prezesem rady kliniki. Żona poskarżyła się mężowi, mąż prezesowi, a prezes dyrektorowi generalnemu. Szacunek za tempo i skuteczność przekazu, ale mnie nie było wtedy do śmiechu. Dopiero zacząłem pracę, a już mogłem z niej wylecieć... Poza tym nigdy wcześniej nie byłem w gabinecie żadnego dyrektora, a co dopiero dyrektora generalnego najlepszej z najlepszych klinik USA!

A gabinet dyrektora naprawdę przerażał. Od wejścia skojarzył mi się ze scenografią do horroru historycznego. Ciemny, długi, ponury pokój z masywnym biurkiem, za którym siedziała nieruchomo dyrektor generalny Novaki, podczas gdy z niewidocznych głośników sączyła się cicho i godnie równie przerażająca uwertura z „Toski”, Pucciniego. Kompletnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Zbliżyć się do biurka czy zostać przy drzwiach? Zacząć mówić czy wprost przeciwnie? Zapytać: May I czy może czekać, aż dyrektor doktor przemówi pierwsza? Po niezręcznie przedłużającej się chwili milczenia, patrzenia i myślenia, podjąłem męską decyzję. Zbliżyłem się, ale tak po amerykańsku, bo tylko do połowy odległości pomiędzy drzwiami a biurkiem, wziąłem głęboki wdech, po czym z amerykańskim uśmiechem i w tymże języku zacząłem tłumaczyć się z mojego polskiego pochodzenia, które to w sposób absolutnie niezamierzony spowodowało moje niefortunne zachowanie się w stosunku do pacjentki. Nakreśliłem plastycznie swój słowiański background, że tak wtrącę z angielska, a następnie zapewniłem, że teraz już wiem i rozumiem. Obiecałem także solennie, że nigdy więcej tego nie zrobię, po czym zamilkłem i czekałem na wyrok...

Trochę to trwało, aż wreszcie stał się cud! Dyrektor generalny, sławna i groźna Ph. D. M.A. Novaki, uśmiechnęła się lekko, co według legend i opowieści nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Byłem tak zszokowany, że dopiero po chwili dotarło do mnie, że pani doktor dyrektor uśmiecha się właśnie do mnie, lecz to nie był jeszcze koniec mocnych wrażeń. Dyrektor wstała, wyszła zza biurka, podeszła do mnie i mocno uścisnęła mi dłoń. Po amerykańsku, ze spojrzeniem prosto w oczy.

– Witamy w Ameryce, panie Marcinie – powiedziała dla odmiany po polsku.

To właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu (i do dziś ostatni) myślałem, że zemdleję z emocji. Kłębiły się jeszcze we mnie resztki niepewności, gdy nagle dołączyły do nich nowe wrażenia i doznania fizyczne, pod tytułem radość i podniecenie. Okazało się bowiem, że dr M.A. Nowaki ma na imię Maria Anna i jest wnuczką polskiego pułkownika, który walczył w Armii Andersa. Nie dość, że miała dzielnego dziadka, to w ogóle okazała się być fantastyczną kobietą! Wtedy też po raz pierwszy uznałem, że życie jest piękne i nieprzewidywalne, szczególnie, że pani doktor dyrektor została moim mentorem i wiele się od niej, i dzięki niej, nauczyłem. Roboty, dyplomacji i życia również... Bo gdy już wiedziałem, że wracam do Polski, a pani dyrektor generalny przestała być moim szefem, spędziliśmy razem pożegnalny tydzień. Na Hawajach. Wtedy nauczyłem się chyba najwięcej i była to zdecydowanie najprzyjemniejsza lekcja anatomii w moim życiu!

A po powrocie...

Po powrocie do Polski musiałem wykonać manewr odwrotny, czyli włożyć sporo pracy w oduczenie się moich amerykańskich nawyków i wczucie się z powrotem w nasze polskie, swojskie zaplecze kulturowe...

Zorientowałem się właśnie, że zamiast dziennika zacząłem pisać wspomnienia. Cóż, najwyraźniej było mi to potrzebne – sam przecież powtarzam pacjentom, że powinni wsłuchiwać się w swój organizm, bo on najlepiej wie, co dla nich dobre! A mój organizm podpowiada mi, że potrzebuje teraz snu. Musi dobrze wypocząć, gdyż od jutra w naszym zakładzie zaczynamy nowy turnus.

Będzie się działo!

Poniedziałek, czyli pierwsza randka

Nowy turnus można porównać do pierwszej randki. Nie znamy się jeszcze, ale obydwoje mamy nadzieję, że się polubimy. A jeśli nie, rozstaniemy się bez żalu albo nasza pierwsza randka zmieni się w małżeństwo z rozsądku, bo nie mamy wyboru. Dobrze przynajmniej, że my znosimy się nawzajem jedynie przez dwa tygodnie, a nie przez całe życie jak niektóre małżeństwa...

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.