Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzie nie zagląda słońce, tam zagląda lekarz… A teraz zajrzymy i my!
Ale uwaga! To nie jest poradnik ani folder reklamowy przychodni medycznej!
Gdyby o zawodzie doktora Rafała mogła decydować jego matka, byłaby to opowieść, której akcja dzieje się w gabinecie profesora neurochirurgii. Gdyby ojciec, czytalibyśmy wspomnienia inżyniera ruchu drogowego.
Tymczasem nasz bohater wybrał zupełnie inną specjalizację, bliską wszystkim kobietom. Za drzwiami jego gabinetu rozgrywają się sceny godne najlepszej komedii, czasem niestety także dramatu. Bywa interesująco i pouczająco, ale też zabawnie i wzruszająco. Dlatego jako doświadczony ginekolog doktor Rafał zawsze jest pełen empatii dla swoich pacjentek. Dla siebie również jest wyrozumiały, choć zdarza się, że życie prywatne wymknie mu się spod kontroli. Ale od czego są dzieci, szczególnie nastolatki, dzięki którym można szybciej ogarnąć rzeczywistość! Doktor Rafał lubi się uczyć i każdą lekcję życia przyjmuje z wdzięcznością oraz wdziękiem. W końcu według niego czas, by mężczyźni na nowo zdefiniowali swoją rolę we współczesnym świecie. Bo jeśli tego prędko i mądrze nie zrobią, po prostu przestaną być potrzebni…
Facetowi naprawdę trudno jest sobie wyobrazić, co czuje kobieta podczas wizyty u ginekologa. A co czuje ginekolog? Polubiłem doktora Rafała - a jeszcze bardziej jego bliźniaki. I potwierdzam, rozmowy z dziećmi są najbardziej inspirujące! Bartłomiej Topa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pięknie dziękujemy trzem specjalistkom, które przeczytały naszą książkę, za merytoryczne uwagi i czujność. Ogromnie pomogły nam:
mgr Małgorzata Rysiak (położna)
dr n. med. Agnieszka Balcerzak-Piróg (psychiatra)
lek. med. Joanna Puczyńska (ginekolog).
Dodatkowe podziękowania dla wszystkich bez wyjątku wspaniałych lekarzy i przedstawicieli innych zawodów medycznych, na których troskę i uważność pacjenci zawsze mogą liczyć.
Ta książka to także hołd złożony Waszym umiejętnościom oraz Waszej pracy – szczególnie dla nas, kobiet!
Agnieszka Dydycz i Iwona Krynicka
Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.
Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2025
Tekst © Agnieszka Dydycz, 2025
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden fragment tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.
Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc występujących w książce jest przypadkowe.
Wydanie I
Warszawa 2025
Gdzie nie zagląda słońce, tam zagląda lekarz.
przysłowie włoskie
Niniejsza opowieść jest fikcją literacką. Opisane w niej postacie oraz wydarzenia zostały wymyślone, lecz jeśli coś podobnego komukolwiek i kiedykolwiek się przydarzyło – cóż, życie pisze swoje scenariusze, a niejednemu doktorowi Rafał na imię… Książka ta nie jest także poradnikiem ani instrukcją samoleczenia i na pewno nie zastępuje ani nie sugeruje zaprzestania korzystania z fachowej pomocy lekarzy, psychologów, terapeutów oraz innych specjalistów. Wprost przeciwnie – niech każdy robi to, na czym naprawdę się zna, a wszyscy będziemy zdrowsi i szczęśliwsi!
– Czy pani współżyje?
– Aktualnie?
– Nie, droga pacjentko, nie w tym momencie. Ogólnie pytam – wyjaśniam. Spokojnie, życzliwie i absolutnie bez złośliwości.
Bo ja mam świadomość, jak mocno stresująca może być dla moich pacjentek wizyta w gabinecie ginekologa. Podejrzewam, że dla wielu z nich – w hierarchii szczególnie nieprzyjemnych doznań fizycznych i psychicznych związanych z procedurami medycznymi – spotkania ze mną należą do tych najtrudniejszych. Szczególnie odkąd moi czcigodni koledzy i koleżanki stomatolodzy zaczęli zaraz po powitaniu aplikować swoim pacjentom znieczulenie. A ja niestety nadal w większości przypadków zmuszony jestem pracować na żywym organizmie.
Na szczęście do mnie przychodzą pacjentki i choć oficjalne badania twierdzą, że tolerancja na ból jest u kobiet niższa niż u mężczyzn, moim zdaniem to jedynie teoria. Bo z moich doświadczeń wynika jasno i wyraźnie: kobiety są dzielniejsze od mężczyzn. Płeć żeńska to absolutna liga mistrzowska pod względem odporności na wszelkie trudy, niewygody i biologiczne przeciwności losu i biorę pełną odpowiedzialność za te słowa, nawet jeśli przeczą one dotychczasowym badaniom. A w wyniki kolejnych uwierzę dopiero wtedy, gdy naukowcom uda się przeprowadzić symulację bycia kobietą na reprezentatywnej grupie mężczyzn. Zakres testu obejmowałby minimum kilkanaście lat menstruacji co miesiąc, przynajmniej jedną ciążę (dziewięć miesięcy), poród i połóg (kilka miesięcy), okres perimenopauzalny (kilka lat), a wreszcie menopauzę. Wystarczy? W zupełności! Chociaż nie, autorsko dołożyłbym jeszcze obowiązkową mammografię i cytologię raz na rok, za to łaskawie odpuściłbym panom symulację wiecznych infekcji intymnych, problemy z jajnikami i macicą. I co wtedy pokazałyby wyniki? Śmiem twierdzić, że żaden przeciętnie odporny na ból mężczyzna nie zniósłby tego wszystkiego – ani psychicznie, ani fizycznie.
Lata temu, gdy pracowałem jako ginekolog położnik, najbardziej wkurzali mnie teoretyzujący tatusiowie, którzy towarzyszyli rodzącym mamusiom. One wiły się i wyły z bólu, ale bez wytchnienia parły dalej, a oni wmawiali im, że wszystko będzie dobrze, odwracając przy tym wzrok od pola walki. Za duży stres… Ale mądrzyć się i rozkazywać nie przestawali! Może dlatego personel medyczny zdecydowanie wolał tatusiów mdlejących, bo takich można było wystawić na korytarz i nareszcie mieć na sali porodowej święty spokój.
Ja zawsze miałem go za mało, a moja miarka przebrała się po kolejnej utarczce siłowo-słownej z pewnym wszystkowiedzącym tatusiem.
– Moja żona ma rodzić siłami natury! Tak zdecydowaliśmy wspólnie i nie życzę sobie żadnego znieczulenia ani nacięcia krocza! – wrzeszczał mi do twarzy i pewnie też by mi w nią napluł, gdybym nie miał maseczki ochronnej.
Żona naturalisty była w tym czasie bliska zejściu. Tętno płodu spadało, krocze jej pękało, a wielki dzieciak owinął się ciasno pępowiną, która nie chciała puścić.
Naprawdę zniósłbym dzielnie, gdyby ten tatuś jedynie krzyczał, że on chce naturalnie, ale gość łapał mnie przy tym za fartuch, a położną za ręce. Nie wytrzymałem. Również chwyciłem go za ręce i zdecydowanie wypchnąłem na korytarz, i to nie w milczeniu. Co prawda nie pamiętam swojej kwestii, lecz według zeznań świadków powiedziałem podobno:
– Jeśli nie przestanie pan przeszkadzać, wepchnę panu do gardła mango, zmuszę do przełknięcia, a potem podam panu środek na przeczyszczenie i będę patrzył, jak wydala pan pestkę. Bez znieczulenia.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Przyszłej mamie pomogłem, dzieciak się nie udusił i nawet dostał dziewięć na dziesięć punktów w skali Apgar. Niestety tatusiem okazał się ważny sponsor szpitala, który zagroził mi konsekwencjami. A dla mnie był to znak z niebios czy może raczej z piekieł, że nadszedł czas, by pożegnać się z rolą ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego. Złożyłem rezygnację i zakończyłem swój ostatni dyżur bilansem trzy dziewczynki i dwóch chłopców.
Od tej pory moimi miejscami pracy stały się wyłącznie przychodnie: dwie prywatne (nazwijmy je dyskretnie A-med i B-med) oraz jedna państwowa.
No dobrze, przyznaję się, zostawiłem sobie jeden dzień dyżuru w szpitalu, także na wspomnianym wcześniej oddziale położniczym, ale nie kusi mnie, by ponownie zostać jego szefem.
Najważniejsze, że mantrą mojej specjalizacji pozostaje jedno krótkie zdanie:
– Proszę się rozluźnić.
Obliczyłem ostatnio, że przez dwadzieścia pięć lat wykonywania przeze mnie zawodu słowa te wypowiedziałem co najmniej sto tysięcy razy i śmiem twierdzić, że żaden aktor, nawet taki z dożywotnim etatem w telenoweli, nie jest w stanie pobić mojego rekordu. Co ważne, za każdym razem swoją kwestię muszę wypowiadać tonem spokojnym, rzeczowym i jednocześnie empatycznym, gdyż fotel ginekologiczny, nawet w epoce sztucznej inteligencji i lotów na Marsa, żadnej kobiecie nie kojarzy się z niczym przyjemnym.
Żeby dokończyć prezentację mojej osoby, dodam, że na imię mam Rafał, nigdy Rafałek, bo tak w dzieciństwie wolała na mnie matka, gdy coś przeskrobałem. Gdy tylko zabrzmiało donośne: RAFAŁEK, był to sygnał, że czeka mnie poważna rozmowa.
Pomysł, że zostanę lekarzem, był również autorstwa mojej matki, a wszystko przez reżysera Hoffmana i jego słynny film Znachor. Bo gdy moja matka zobaczyła Jerzego Bińczyckiego w mistrzowskiej scenie dezynfekcji samogonem w wiejskiej chałupie, wznoszącego czyste dłonie w geście doświadczonego chirurga, który wie, jak ważna jest czystość rąk i pola operacyjnego, od razu postanowiła, że jej syn również zostanie lekarzem. Znanym chirurgiem i profesorem oczywiście, gdyż druga scena, którą mogła oglądać na okrągło, stanowiła punkt kulminacyjny całego filmu. Jeśli ktoś nie widział, to było to mniej więcej tak: oskarżony o nielegalne praktyki lekarskie tytułowy znachor, zrezygnowany, zarośnięty i wyraźnie nieobecny duchem, siedzi na sali sądowej na ławie oskarżonych. I wtedy niespodziewanie jego dawny kolega po fachu (nazwiska nie pamiętam, ale pamiętam, że rewelacyjnie grał go Piotr Fronczewski) piękną polszczyzną z poprawną dykcją wygłasza słynne zdanie: „Proszę państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor RAFAŁ Wilczur!”. I wtedy znachor budzi się z letargu. Zaciska dłonie na poręczy, podnosi się i mówi…
Niestety nie wiem, co powiedział, gdyż łkania mojej matki za każdym razem skutecznie zagłuszały dialogi bohaterów. Ale obiecuję sobie, że przy okazji kolejnych świąt lub Wszystkich Świętych, gdy telewizja po raz tysięczny wyemituje owo dzieło polskiej sztuki filmowej, obejrzę je uważnie, od początku do końca.
Wracając jednak do mojej opowieści, lekarzem i owszem zostałem, choć szanowna rodzicielka do dzisiaj nie wybaczyła mi mojej specjalizacji. Gdy opowiada o mnie znajomym i nieznajomym, rzuca jedynie ogólnikowe:
– Mój syn jest lekarzem.
I tyle, albowiem bardzo ją rozczarowałem. Nie zostałem ani chirurgiem, ani profesorem i nikt o mnie filmu nie nakręcił. Poza tym wybór mojej specjalizacji to zupełnie inna historia, ciekawa, chociaż mniej filmowa, i może też o niej kiedyś napiszę.
W każdym razie jako lekarza nie zdziwi mnie już nic, szczególnie że swoją przygodę zawodową rozpocząłem w innym ustroju gospodarczym niż obecny. Miał on wiele wad, za to uczono nas samodzielnego myślenia. Nie było komputerów, symulatorów i sztucznej inteligencji. W tamtych czasach lekarz mógł co najwyżej popatrzeć uważnie pacjentce głęboko w oczy, nie miał jednak szansy podczas zwykłej wizyty kontrolnej zajrzeć do jej wnętrza – jak ma możliwość teraz. To wtedy właśnie miałem okazję nauczyć się odszyfrowywania i odczytywania każdego, najdrobniejszego nawet sygnału wysyłanego przez cierpiące ciało oraz wychwytywania tego, czego pacjentka nie chce lub nie potrafi mi powiedzieć.
Tak więc można uznać, że jestem dojrzały pod każdym względem, jednak czy ponad pół wieku dla współcześnie żyjącego człowieka to dużo czy mało, pozostaje kwestią względną i osobniczą. Ja należę do tych, którzy częściej się cieszą, niż marudzą, dlatego wybieram satysfakcję z faktu, że udało mi się dobrnąć do wieku, który mają szansę osiągnąć foki, ale już nie chomiki.
Podczas przeżytych lat sporo widziałem i jeszcze więcej doświadczyłem. Nie przeszkadza mi wcale, gdy pacjentki (szczególnie te młodsze) zerkają na mnie z niedowierzaniem i dziwią się, skąd taka żywa skamielina wie o metodach powiększania punktu G i plastyce pochwy.
Między innymi z tego właśnie powodu zdecydowałem o podzieleniu się moimi opowieściami. Producenci i reżyserzy od lat eksploatują tematy medyczne, ale szczerze wątpię, przy całej ich otwartości, by któryś z nich odważył się nakręcić film o mojej specjalizacji. Taki neurochirurg grzebiący w mózgu czy najzwyklejszy chirurg miękki z dłońmi zanurzonymi w ludzkich kiszkach są atrakcyjni, natomiast świat widziany oczami ginekologa wygląda zupełnie inaczej.
Owszem, popełniono obraz o czcigodnej doktor Michalinie, ale to raczej chlubny wyjątek. Poza tym odnoszę wrażenie, że film ten powstał głównie po to, by grająca główną rolę aktorka mogła się rozebrać i zasymulować sceny seksu.
Wracając jednak do filmów o doktorach innych specjalizacji.
Taki na przykład dzielny lekarz ratownictwa medycznego może sobie zakrzyknąć z ekranu tonem wszechwiedzącego boga:
– Asystolia! Podejrzewam pourazowy krwiak podpajęczynówkowy i krwiak przymózgowy! Mamy NZK, resuscytacja!
Albo w innej scenie, gdy konsylium lekarskie, kiwając mądrymi głowami, debatuje nad nieświadomym zagrożenia swojego życia i znajdującym się w tubie tomografu komputerowego pacjentem:
– Widać niestety poszerzenie kątnicy oraz końcowego odcinka jelita krętego i pogrubienie ścian w przednim odcinku wstępnicy. To prawdopodobnie guz, który prawie całkowicie zamyka przewód pokarmowy.
Widz nic z tego nie rozumie, ale już drży z ekscytacji i podniecenia. Co będzie dalej, uda się czy nie? Pacjent przeżyje czy wprost przeciwnie?
Ja naturalnie również potrafię przemówić przekonująco filmowym głosem, ale jakież to podniecające zdanie mogę wygłosić?
– Uwaga, upławy! Podejrzewam grzybicę pochwy!
Ewentualnie nieco bardziej egzotycznie:
– Widzę zaczerwienienie oraz herpes genitalis! Potrzebny lipożel!
No właśnie…
Oczywiście przemysł filmowy od lat eksploatuje sceny towarzyszące cudowi narodzin, jednak jest to zaledwie niewielki fragment mojej codziennej pracy. Natomiast papier – lub w moim przypadku raczej laptop – wszystko zniesie. Mnie się zrobi lżej, bo się wygadam, a do tego będę miał poczucie misji. Kto wie, może za sto lat ktoś odkopie ten mój pamiętnik i dzięki niemu moi następcy, lekarze ginekologii z przyszłych wieków, poznają historię naszego zawodu?
O ile w ogóle nadal potrzebna będzie taka specjalizacja. Przecież nie można wykluczyć, że wkrótce nas wszystkich zastąpi sztuczna inteligencja. Wtedy narządy rodne mogą się okazać zbędne…
Moje życie osobiste również mnie satysfakcjonuje pod każdym względem, i to bez żadnych dopalaczy czy innych środków wspomagających, zwanych czasem błędnie wyrobami medycznymi. Owszem, zdaję sobie sprawę, że jego większość już za mną, a przede mną mniejszość, ale kto powiedział, że nadal nie może być interesująco?
Wymieniałem ostatnio dowód osobisty i zaskoczyło mnie, jak niewiele możliwości wyboru ma współczesny obywatel Rzeczypospolitej. Tyle się mówi o tolerancji, otwartości i różnorodności, a tu wciąż przy wypełnianiu rubryki „stan cywilny” zaledwie kilka skromnych opcji do wyboru. Panna, kawaler, zamężna, żonaty, rozwiedziona, rozwiedziony, wdowa, wdowiec.
I tyle, i tylko tyle, niezależnie od wieku czy doświadczenia! Dla mnie to zdecydowanie za mało, aby określić mój obecny stan. Bo owszem, rozwiedziony jestem, ale rozwód nastąpił jedenaście lat temu, więc zdążyłem o nim zapomnieć. Potem bywałem w innych relacjach, nawet w tych o charakterze związku stałego. Czy w takiej konfiguracji powinienem nazywać się narzeczonym albo chłopakiem, a wtedy ona będzie moją dziewczyną? Trochę to słabe, gdyż chłopakami i dziewczynami od dawna nie jesteśmy, a oficjalnych zaręczyn także nie było. Z kolei określenie „partner” częściej kojarzy mi się z kancelarią prawną i jej wspólnikami, ewentualnie z tańcem (na lodzie lub bez), a nie z dobrowolnym związkiem.
Mam więc taki oto wniosek racjonalizatorski do naszych służb cywilnych czy kto tam wymyśla rubryki w dokumentach: może dodalibyście kilka kategorii pośrednich? Na przykład: „panna z odzysku”, „kawaler z odzysku”, a dla małżonków nieprzebywających od dawna ze sobą, lecz formalnie wciąż nierozwiedzionych, można by dodać pozycję „w separacji”. Z drugiej strony, aby uhonorować związki niesformalizowane, moglibyśmy zaczerpnąć pozytywne wzorce z języka angielskiego, który oferuje na tę okazję określenie: Significant Other. Inna Znacząca Osoba.
Bo dla mnie prawidłowe nazwanie kogoś będącego w dobrowolnej, w miarę stałej relacji ze mną osobą ważną ma znaczenie. Uważam, że w słowach jest moc i nie na darmo część naszego społeczeństwa walczy o feminatywy, inni o prawo ich kota do umierania, a nie do zdychania, a jeszcze inni powtarzają sobie mantry o tym, jacy są piękni i wspaniali. Oni wszyscy szczerze wierzą, że to, co oraz jak mówimy, ma wpływ na nasz dobrostan.
Niestety w kontrze do tej teorii jest moja córka, lat siedemnaście. Julka dla odmiany twierdzi, że nazwa nie ma znaczenia. Żadnego i w ogóle. Dla niej ważniejsze jest, jak ona na coś lub kogoś reaguje. Czy coś, względnie kogoś lubi czy nie znosi, kocha czy nienawidzi, szanuje czy nie szanuje.
– Nie marudź, ojciec, nazwa to tylko nazwa. – Wzrusza przy tym ramionami dla podkreślenia braku znaczenia. – Gdyby dupę w języku polskim nazwano kiedyś głową, to siedziałbyś teraz na głowie, wydalał głową, a dupę trzymał w chmurach. Natomiast funkcje obydwu tych części ciała pozostałyby bez zmian. Niezależnie od tego, czy czułbyś się do dupy czy do głowy.
Cóż, z niechęcią zmuszony byłem przyznać jej rację.
Bo moja córka jest prawdziwą mistrzynią celnej puenty, syn Julian również, aczkolwiek on rzadziej się ze swoim talentem ujawnia. Nic w tym dziwnego, mają przecież moje geny, i to niemal identyczne, gdyż udało mi się spłodzić bliźnięta. Co udowadnia, że zdolny jestem nie tylko zawodowo.
Jako lekarz nie umniejszam udziału mojej ówczesnej żony w tym przedsięwzięciu. Niestety pomimo tego podwójnego osiągnięcia, bo bliźniaki są dwujajowe, nasza podstawowa komórka rodzinna nie przetrwała próby czasu i po pięciu nie najłatwiejszych dla nas obojga latach małżeństwo zakończyło się rozwodem.
Nieletnie dzieci tradycyjnie zostały z matką, a ja widywałem je głównie weekendowo i wakacyjnie. Jednak jakiś czas temu, gdy Julka stała się dojrzałą nastolatką i przestała się ze swoją matką dogadywać, zdecydowała, że zamieszka ze mną, co bardzo mnie ucieszyło. Od czasu do czasu dołącza do nas moja obecna Inna Znacząca Osoba, a zdarza się, że i moje drugie dziecko.
Syn traktuje mój dom przejściowo oraz użytkowo – jak pacjent sanatorium albo raczej oddział zamknięty ze specjalizacją „odtrucia”, żeby pozostać w terminologii medycznej. Bo Julian toleruje każdego, lecz nie każdego wytrzyma i wtedy potrzebuje bezpiecznego azylu, żeby móc się wyciszyć. A znając możliwości mojej byłej żony, a jego matki, jestem pod autentycznym wrażeniem progu jego wytrzymałości.
Szkoda, że ja tego nie potrafię. Mimo mojego życiowego oraz zawodowego doświadczenia nadal zdarza mi się spontanicznie i głośno powiedzieć to, co powinno zostać wyłącznie w mojej głowie.
Dlatego postanowiłem, że zacznę spisywać swoje historie. Dzięki temu uporządkuję wszystkie swoje myśli, zarówno te czarne, jak i te złote, oraz wyrzucę z siebie frustracje, żeby nie zalegały w moim organizmie zbyt długo. Jakieś ujście być musi, a ja akurat nie należę do tych aktywnych fizycznie czy ćwiczących na siłowni, żeby spalić stres.
Czy to mi coś da? Popiszemy, zobaczymy, że użyję tak uwielbianej przez lekarzy i w ogóle personel medyczny pierwszej osoby liczby mnogiej. I może następnym razem uda mi się nie doradzić pacjentce, żeby, zanim zdecyduje się na kolejny piercing w wargach sromowych, sumienniej zadbała o higienę dotychczasowo zainstalowanych w nich kolczyków. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby poprosiła swojego narzeczonego o klasyczne kolczyki, takie do ucha, względnie do nosa. Gdyż moim zdaniem siedem ozdób w miejscu zwanym intymnym w zupełności wystarczy!
A przy okazji: pierwsza osoba liczby mnogiej wykorzystywana nałogowo w służbie medycyny zasługuje na odrębną opowieść. Jeszcze w czasie studiów, a następnie stażu fascynowało mnie jej nadużywanie w relacjach z pacjentami. Gdy sam jestem zmuszony, by z okazji choroby zmienić swój status z lekarza na pacjenta, forma ta nieodmiennie mnie wkurza i wzbudza mój sprzeciw.
– Jak się dzisiaj czujemy? A teraz się rozbieramy i kładziemy.
– Cholera jasna, kolego doktorze – mam ochotę zakląć wtedy szpetnie – pan się tu ze mną nie rozbiera i nie kładzie, ale ubrany oraz w pozycji siedzącej lub stojącej zbada mnie sumiennie, postawi diagnozę i przepisze mi coś, bo naprawdę nie czuję się najlepiej!
Z tego właśnie powodu sam nigdy nie mówię moim pacjentkom: „Rozbieramy się i rozluźniamy”.
Bo ja nie mogę się rozluźnić! Ja muszę pozostać odziany oraz zwarty, czujny i gotowy do pracy. Przysiągłem nawet sobie, że jeżeli któregoś dnia wyrwie mi się ta nieszczęsna pierwsza osoba liczby mnogiej, będzie to czas na emeryturę.
Tymczasem jednak mój status nie-najmłodszego-lekarza-ginekologa-z-bardzo-dużym-doświadczeniem ma swoje zalety. A najważniejsze, że pacjentki mnie wręcz uwielbiają. Nawet jeśli te młodsze najpierw się dziwią, że wciąż żyję, po wizycie u mnie są bardzo zadowolone.
Wybór ginekologa to ważna rzecz. Gdybym miał coś radzić w tej kwestii, stawiałbym na profesjonalizm oraz takich lekarzy, którzy mnie nie onieśmielają i którym niczego nie zazdroszczę. Ani urody, ani ich młodego wieku.
Sam niedawno byłem zmuszony poddać się badaniu kolonoskopowemu i szczerze przyznaję, że miałem ochotę na natychmiastową ucieczkę z gabinetu, gdy tylko przekroczyłem jego próg. Czekającym na mnie lekarzem okazał się bowiem młody gastroenterolog o rzeźbie ciała niczym posąg dłuta Michała Anioła i nawet przez jego wyprasowany strój służbowy było tę rzeźbę widać. Jakby tego było mało, gość miał naturalnie gęste i falujące włosy sięgające ramion, których od razu i atawistycznie mu pozazdrościłem. Tym bardziej że byłem świadom, że młody pan doktor, wykonując czynności zawodowe, czyli mówiąc wprost, wkładając mi rurę w tyłek, ma pełen ogląd całego mojego rewersu, z czubkiem głowy włącznie. Świadomość, że młodszy kolega za moment odkryje zalążki mojej łysiny i porówna ją (nieświadomie i niezłośliwie, lecz jednak!) ze swoimi bujnymi lokami, była dla mnie bardziej niekomfortowa niż sam zabieg. I jestem pewien, że łatwiej byłoby mi znieść tę nieprzyjemną i okrutną samą w sobie procedurę medyczną, gdyby lekarz nie był młodym Apollem.
Wracając jednak do mojej specjalizacji.
O tym, że wybiorę ginekologię, zdecydował, jak to często w życiu bywa, przypadek. Codziennie przecież dostajemy najróżniejsze sygnały od losu, lecz nie zawsze potrafimy je dostrzec, zrozumieć, a przede wszystkim wykorzystać. A do mnie kosmos przemówił pod koniec trzeciego roku studiów, gdy zmuszony zostałem prawie odebrać poród na przystanku autobusowym. W zimie! Na nasze wspólne szczęście – moje oraz rodzącej – przytomni obywatele czekający wraz z nami na autobus wezwali karetkę, co z perspektywy czasu bardzo doceniam. To nie była era telefonii komórkowej. Żeby wykonać telefon alarmowy, należało znaleźć budkę z automatem telefonicznym. Inne były też zwyczaje w zakresie ochrony danych osobowych, więc pozwolono mi zabrać się z rodzącą do szpitala. I tak przyjąłem na świat moje pierwsze dziecko.
A o tym, że pacjentki mnie uwielbiają, donosi mi regularnie zaprzyjaźniona recepcjonistka z przychodni, w której przyjmuję raz w tygodniu. Placówka jest przyszpitalna, państwowa, czyli moja, twoja, nasza i wasza, a w rezultacie niczyja, ale forma jej własności nie ma dla mnie znaczenia. Ważne są pacjentki i ja dla nich najwyraźniej również.
Podobno wczoraj podczas zapisu telefonicznego na kolejną wizytę jedna pani wygłosiła na moją cześć następujący poemat:
– Proszę mnie zapisać do doktora Rafała. Bo on jeden troszczy się nie tylko o moje ciało, lecz także o moją równie zbolałą duszę, i jako jedyny potrafi prawdziwie uleczyć.
Ciekawe, że ja od razu wiedziałem, o kogo chodziło.
To była pani Tatiana, lat trzydzieści dziewięć, moja stała pacjentka. Imię w rzeczywistości ma inne, mocno egzotyczne, po którym łatwo byłoby ją zidentyfikować. Więc dla zachowania anonimowości wszystkie imiona z wyjątkiem mojego postanowiłem w niniejszej opowieści zmienić. Tatiana urodziła się w Polsce, w rodzinie imigrantów ze Wschodu, co w tym przypadku ma znaczenie. Jako dziecko, a konkretniej – jedyna córka swoich rodziców wychowanych w innych czasach i w nieco innym systemie, sama również została odpowiednio wytresowana. Między innymi wpojono jej skutecznie, że baba bez chłopa nie ma wartości, a chłop jest dobry, jeśli zbyt często nie bije i nie pije.
Chłop pani Tatiany był dobry. Bił rzadko, pił jeszcze rzadziej, ale niestety podczas pandemii coś mu się w głowie poprzestawiało. I to ja musiałem się zatroszczyć o ofiarę jego miłości. Po wyjątkowo mocnym dowodzie jego uczucia pani Tatiana poroniła, a po kolejnym wylądowała w szpitalu z połamanymi żebrami. Mnie poznała kilka miesięcy później na SOR-ze, gdzie trafiła z krwotokiem spowodowanym wypadniętą macicą i urazem krocza.
Nasza znajomość na linii profesjonalnej trwa do dziś i śmiem nieskromnie twierdzić, że zastosowane przeze mnie leczenie wielokrotnie już przywróciło pani Tatianie nie tylko zdrowie i komfort życia, lecz także wiarę we własne siły. Odrzuciła fałszywe mądrości, a przede wszystkim przemocowego chłopa i wniosła pozew o rozwód. Żeby było szybciej, bez orzekania o winie, za to z obdukcją lekarską w zanadrzu, gdyby jeszcze-nie-były małżonek zamierzał robić jej trudności. Dokumentacja medyczna okazała się najlepszą kartą przetargową i od pewnego czasu pani Tatiana odwiedza mnie ze statusem cywilnym w dowodzie „rozwiedziona”.
– Bo jak pan, doktorze, coś powie, to zostaje w człowieku na zawsze. I wtedy nie można już dłużej przed sobą udawać, że wszystko jest w porządku – skomplementowała mnie podczas ostatniej wizyty.
Zresztą nie tylko ona mnie chwali.
Niedawno trafiła do mnie pewna Ola. Oficjalnie dziewczyna ma lat dziewiętnaście i czynne prawo głosu, ale w środku to jeszcze dziecko, do tego zagubione i wyedukowane przez internet. Jej za to nie winię, ale rodziców i system – mogę. Bo rodzice mogliby córkę uświadomić, skąd się biorą dzieci, a szkoła, zamiast skupiać się na budowie pantofelka, powinna pokazać nastolatkom układ rozrodczy człowieka i bardziej przystępnie niż podręcznik do biologii oraz bardziej naukowo niż internetowe pornosy wyjaśnić, jak co działa.
Niestety, wszyscy zbiorczo temat zignorowali i to ja musiałem odpowiedzieć poważnie na następujące pytania Oli:
– Czy to prawda, że podczas miesiączki kobieta nie powinna dotykać produktów nabiałowych, bo się skwaszą, a ona właśnie zaczęła praktyki zawodowe w sklepie?
– Czy można stracić dziewictwo, jeśli chłopak robi „to” palcem? Bo czytałam, że nie.
Delikatnie, ale wprost oraz najlepiej, jak potrafiłem, wyjaśniłem Oli tajemnice budowy ciała kobiety i uspokoiłem, że mleka nie skwasi, a dziewictwo, cóż, zawsze warto uważać, jeśli nie chce się go stracić.
Nie potrafiłem niestety odpowiedzieć na trzecie pytanie, które choć związane z powodem jej wizyty, wymagało pomocy zupełnie innego specjalisty:
– Czy jak chłopak robi „to” palcem, to grzech?
Tak, czasem czuję się w mojej pracy niczym doktor Judym z powieści sprzed ponad stu lat, naiwnie krzewiący idee higieny i niosący oświecenie masom.
Dlatego gdy wróciłem tego dnia do domu, nalałem sobie do ulubionej szklanki jeszcze bardziej ulubionego ginu, aby skutecznie zdezynfekować wszystko to, co usłyszałem i powiedziałem podczas mojej dzisiejszej szychty.
Zanim jednak udało mi się usiąść na kanapie, z ust mojej córki padło jeszcze jedno pytanie, z mojego punktu widzenia najważniejsze, gdyż dotyczyło mnie samego:
– Oj, ojciec, czy ty naprawdę musisz codziennie pić? Ja nawet rozumiem, że musisz odzobaczyć to, co w firmie zobaczyłeś, ale ogarnij się, pliz, bo ja nie chcę mieć ojca ginekologa alkoholika.
„Kochana córeczka”, pomyślałem, ale gin wypiłem. I nie ukrywam, że miałem ochotę na drugą szklaneczkę, ale skuteczniej od Julki zniechęciła mnie do tego moja matka, którą oczywiście kocham, lecz… jej nie lubię.
Uff, chyba pierwszy raz w życiu szczerze to wyznałem, ale jest jak jest. Na moje szczęście nie jestem do matki podobny, bo nie wiem, co bym wtedy zrobił. Pewnie nic, gdyż z jej charakterem zapewne również byłbym impregnowany na opinie i uczucia innych. I też bym wszystkich pouczał, co według mnie powinni zrobić, i wtrącałbym się im do życia oraz pożycia, i krytykował, i narzucał swoje zdanie. Jeśli istnieje coś takiego jak uczulenie na słowa, to od wczesnego dzieciństwa mam reakcję alergiczną na ulubioną kwestię mojej matki, która brzmi:
– Nie chcę się wtrącać, ale ja na twoim miejscu…
Ciekawe, że ojciec jest zupełnie inny, dlatego od zawsze fascynuje mnie, jak on z nią wytrzymuje. Co trzyma go w tym związku od ponad pięćdziesięciu lat, bo raczej nie dzieci ani nie seks, więc co? Ja nie jestem taki wytrzymały ani spolegliwy. Gdy moja była dziś żona kilka lat po ślubie przestała udawać kogoś, kim była przed wstąpieniem w związek małżeński, uznałem, że lepiej zakończyć ten ból, niż brnąć w niego dalej dla dobra mojego, jej, a przede wszystkim dzieci.
Bo moim zdaniem dzieci, nawet te najmłodsze, głupie nie są i świetnie rozumieją dialogi rodziców, szczególnie te z wcale niesubtelnymi podtekstami:
– Gdyby nie ty i dzieci, inaczej ułożyłabym sobie życie i byłabym szczęśliwa. Robiłabym karierę, a nie ugrzęzła w praniu i gotowaniu. Na studiach miałam same piątki, promotor widział mnie na uczelni, no ale musiałam zajść z tobą w ciążę!
– Przecież ja cię do niczego nie zmuszałem. Sam cię namawiałem do powrotu do pracy. Nawet zatrudniłem nianię. A ty wtedy stwierdziłaś, że…
– Łaskawca się znalazł, nianię zatrudnił! Chyba wyłącznie po to, żeby patrzeć na jej młodsze cycki! Ja po prostu byłam praktyczna. Cała moja pensja szła na obcą babę, która kręciła tylko tyłkiem po domu. Już ja widziałam, jak ty na nią patrzyłeś!
– Jezu, Danuta, co ty znowu wygadujesz?! Ja patrzyłem na…
– Ty, ty, nie udawaj teraz świętoszka! Nie przepuścisz żadnej d…
– Danuta, ciszej, dzieci słyszą!
– I dobrze! Niech wiedzą, jakiego mają tatusia. Mamusia mnie ostrzegała, żeby za ciebie nie wychodzić, bo za przystojny jesteś, żeby być porządny! Boże, moje serce, ja tego nie wytrzymam, to nie na moje zdrowie! Duszę się, ja chyba zawału dostaję. Wzywaj karetkę!
Ojciec wzywał, pogotowie przyjeżdżało, dyżurni medycy mierzyli matce ciśnienie i puls, dawali pigułkę na uspokojenie, po czym odjeżdżali. By po miesiącu lub dwóch przyjechać znowu – tym razem nie do zawału, a do ataku wątroby, woreczka żółciowego, udaru, zatoru i innych nagłych przypadków, które diagnozowała sobie sama, gdy zabrakło jej argumentów. Bo tych merytorycznych zawsze jej brakowało.
Były też inne teksty, które podobno nas, jej wiecznie rozczarowujących ją synów, miały motywować do działania i doskonalenia się. Obawiam się jednak, że ich skutek był całkiem przeciwny.
– Znowu krzywo te bombki wieszacie. Co roku to samo. Czy wy nie potraficie niczego zrobić dobrze?
– Tylko trója? Zawiodłam się na tobie, Rafale. Powinieneś brać przykład z Mareczka. O, Mareczek ma same piątki i w harcerstwie działa. Tak, tak, jego matka może być z niego dumna. Ja flaki sobie dla was wypruwam, a wy pięknie mi się odpłacacie samymi kłopotami!
Jest jeszcze jedno zdanie, które zapamiętałem z dzieciństwa i choćbym nie wiem jak się starał, pewnie nigdy go nie zapomnę.
– Gdybym nie była zmuszona ciebie urodzić, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej!
To doprawdy cud, że po uczestnictwie w podobnych scenach dramatycznych jesteśmy z bratem względnie normalni, przynajmniej oficjalnie, chociaż obydwaj po rozwodach. Ja po jednym formalnym, brat po dwóch nieformalnych, choć równie bolesnych.
À propos Mareczka, który niechcący został wyciągnięty z odmętów mojego dzieciństwa. Może i rokował dobrze, ale dobrze nie skończył. Okazało się, że świadectwo z czerwonym paskiem i odznaki harcerskie to za mało do szczęśliwego życia. Za młodu chłopak przyzwyczaił się do sukcesów i gdy pojawiły się większe wyzwania, nie wyrobił. Stracił intratną posadę, zaczął pić, narobił długów i z tego powodu pił jeszcze więcej, aż narządy mu nie wytrzymały. O tym jednak matka mi nie powiedziała, dowiedziałem się przez przypadek od wspólnych znajomych.
Bo moja matka nigdy się nie myli, a nawet jeśli, nigdy się do tego nie przyznaje. Wysokie standardy zobowiązują! Dlatego gdy dorosłem i wyprowadziłem się z domu rodzinnego, podjąłem wiele prób zrozumienia jej motywacji, a także jej relacji z otoczeniem, a szczególnie z ojcem, przede wszystkim chyba po to, żeby uniknąć jego błędów. Mniej lub bardziej niezdarnie próbowałem zagaić temat bezpośrednio, zarówno na trzeźwo, jak i nie, nigdy jednak nie udzielił mi satysfakcjonującej odpowiedzi. I oczywiście nie winię go za to, że sam zaliczyłem wpadkę w postaci mojej pierwszej żony, która okazała się niebywale podobna do mojej matki. Hmm…
Nie, nie narzekam, nie skarżę się i absolutnie nie żałuję, gdyż dzięki temu nieudanemu, ale jednak skutecznie skonsumowanemu związkowi pojawiły się na świecie nasze bliźniaki, których nie oddałbym nawet za sto lat szczęścia i idyllicznego pożycia z Miss Empatii i Życzliwości!
Aha, z czasem matka przestała przy każdej większej kłótni z ojcem symulować chorobę i wzywać pogotowie, więc ich pożycie nieco się uspokoiło. Z naciskiem na „nieco”, gdyż jej pretensje do wszystkich o wszystko pozostały. Poza tym w miarę powiększania się naszej rodziny zyskiwała coraz więcej osób oraz ich decyzji do krytykowania. Podejrzewam też, że swoje cudowne ozdrowienie zawdzięcza zmianie ustroju gospodarczego w naszym kraju, jako że w kapitalizmie możliwe jest nałożenie grzywny za wielokrotne i nieuzasadnione wezwanie karetki.
A związek (?) małżeński moich rodziców trwa i zapewne będzie trwać, dopóki się nie opuszczą aż do śmierci. I zawsze pozostanie dla mnie zagadką.
Dzisiaj dla odmiany przyjmowałem w przychodni prywatnej A-med. Taka już nasza polska tradycja, że med, ewentualnie zdrowie w nazwie muszą być, nic nie może pozostać w domyśle. Podobnie jest zresztą w branżach transportowej czy budowlanej. Mamy więc w Polsce setki X-medów oraz tysiące X-budów i Trans-X-ów, bo przecież inaczej nikt nie uwierzy, że zostanie dobrze wyleczony lub że w jego domu ściany będą trzymały kąty proste, a meble zostaną przewiezione w całości pod nowy adres.
W poradni A również mam stałe pacjentki, a jedną z nich jest pani Dagmara, lat czterdzieści osiem. Pani Dagmara jest poważną kobietą interesu i prowadzi agencję usług różnorakich.
– Ja jestem realistką, doktorze, i dobrze wiem, że moje życie nigdy nie będzie superciekawe. A dzięki mojej firmie przynajmniej mogę poobserwować sobie klientów w najróżniejszych sytuacjach życiowych – zwierzyła mi się, gdy nabrała do mnie zaufania. – Sami mi wszystko opowiadają. Najlepsze jest to, że często w ogóle nie mają świadomości, że nie poradziliby sobie beze mnie i moich pracowników!
Firma pani Dagmary jest profesjonalna, wszechstronna i uniwersalna. Deleguje i wysyła ludzi, by pomagali komu i gdzie się da, w czym się da. W sprzątaniu domów, biur i innych miejsc pracy, w zarządzaniu sobą i innymi oraz w organizacji imprez i wydarzeń. Albo w opiece nad dziećmi i rodzicami klientów, względnie nad nimi samymi, i to od stóp do głów, także gdy czują się samotni. Lista potrzeb klientów oraz klientek wspomnianej agencji jest nieograniczona, stąd zakres świadczonych przez nią usług rozwija się z miesiąca na miesiąc.
– Bo ja jestem elastyczna, doktorze, naprawdę – zaklinała się pani Dagmara. – I tylko jedno nie może się zmienić. Że ja i moi pracownicy pozostajemy dla klientów niewidzialni. Poza tym nawet jeśli nas widać i słychać, nikt nie zwraca na nas uwagi – uświadomiła mnie. – Moi ludzie mają wykonywać polecenia i spełniać oczekiwania, a nie oczekiwać, że zostaną docenieni w innej formie niż zapłata za usługę. Na początku było mi trudno to zaakceptować, ale taka branża. Za to zarabiam elegancko, no i zbieram sobie różne użyteczne informacje, których nie zawaham się wykorzystać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Profesjonalnie i dyskretnie, bo wtedy mam najwięcej satysfakcji. Niech sam pan powie, doktorze, kto ma większą władzę? Oni, bo płacą, czy ja, bo wiem…? – W tym momencie pani Dagmara zrobiła celową przerwę w swojej opowieści, aby retorycznie spojrzeć w moim kierunku.
Ja jednak pokręciłem głową, gdyż podczas wizyt w moim gabinecie nie wypowiadam się na tematy niemedyczne. Wyjątkiem są sytuacje zewnętrzne zagrażające zdrowiu lub życiu moich pacjentek, na które muszę reagować, ale o tym już wspominałem.
Pani Dagmara zrozumiała moje milczenie, więc przeszła do przykładów.
– Taki minister w randze wicepremiera. Wiem o nim więcej niż jego żona, terapeuta i spowiednik razem wzięci. Czy on oficjalnie się przyzna, że do zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych nie potrzebuje drugiego człowieka, ale obrazu z kolekcji malarstwa niderlandzkiego oraz słoika po hiszpańskich oliwkach firmy Q włożonego tam, gdzie słońce nie dochodzi? Albo szefowa jednego z największych globalnych banków znanego ze swojej wzniosłej misji o krzewieniu tolerancji na świecie oraz z kampanii w stylu „hasztag ja też”. Przecież żadna rada nadzorcza, nawet ta najbardziej wyrozumiała, nie lubi spraw sądowych o molestowanie pracowników płci różnych, które to nagrały się przypadkowo na monitoring w garażu firmowym. Albo kolejny pudelek swojej korporacji, taki od zasobów ludzkich, który nie wahał się zwolnić niejednego pracownika za brak standardów moralnych. Tymczasem sam zaspokaja się w godzinach pracy w jednej z męskich toalet, podsłuchując, jak jego współpracownicy załatwiają potrzeby fizjologiczne. Więc kto według doktora ma więcej władzy…? No właśnie.
Znaczące „no właśnie” spuentowało całą opowieść.
Prawda jest taka, że odkąd pani Dagmara opowiedziała mi, czym się zawodowo trudni, a szczególnie odkąd opiekuję się nie tylko nią, lecz także żeńską częścią jej zespołu, moja wiedza na temat ludzkich możliwości i ułomności znacznie się poszerzyła. Okazuje się, że do tej pory, mimo całego wykształcenia i doświadczenia, naiwny byłem niczym dziecko. Na wszelki wypadek i żeby było na piśmie, zaznaczę jednak, że o tym wszystkim wiem jedynie z opowieści, gdyż ja z usług agencji pani Dagmary nigdy nie korzystałem i korzystać nie zamierzam.
Przyznam się za to, że nie oparłem się pokusie i zaraz po zakończeniu dyżuru udałem się do pobliskiego marketu w poszukiwaniu hiszpańskich oliwek firmy Q. Po prostu musiałem sprawdzić, jaki to kształt oraz rozmiar ma wspomniany przez panią Dagmarę słoik…
Ciekawość swoją zaspokoiłem, po czym niezwłocznie zadzwoniłem do matki z pytaniem, jak się nazywa agencja, która przysyła jej panie do pomocy w domu. Już myślałem, że mogę odetchnąć z ulgą, gdy okazało się, że nie. Bo moja matka nie jest zadowolona z ich usług i zamierza zmienić dostawcę!
– Sąsiadka poleciła mi agencję niejakiej pani Dagmary. Podobno obsługują ambasady i inne rezydencje, więc może staną na wysokości zadania. Ta obecna firma przysyła mi same kocmołuchy jakieś, tępe i nierozgarnięte. Ziemniaków do zupy w równą kostkę nie potrafią pokroić, kawę zalewają wrzącą wodą, a jabłka wkładają do lodówki. Jak ci wiadomo, Rafale, ja jestem niezwykle tolerancyjna i naprawdę staram się ludziom wybaczać, ale naprawdę nie mogę spędzać życia na edukowaniu personelu! Twój ojciec aż musi z domu wychodzić, patrzeć po prostu nie może na tę ich nieudolność.
Domyśliłem się od razu, na co mój ojciec nie może patrzeć oraz czego nie może słuchać, a jednocześnie zmobilizowałem się do działania. Musiałem szybko wymyślić przekonywające argumenty, które skutecznie zniechęcą matkę do nawiązania relacji z agencją mojej pacjentki. Jestem więcej niż pewien, że absurdalne życzenia nowej klientki nie uszłyby uwadze właścicielki. A że nosimy to samo nazwisko, do tego bardzo oryginalne, pani Dagmara szybko połączyłaby kropki. Nie mogłem dopuścić do tego, żeby moja matka w charakterze usługobiorcy zagrażała mojej profesjonalnej relacji z pacjentką.
A że potrzeba jest matką wynalazków, włącznie z tymi najgłupszymi, bez zastanowienia wypaliłem:
– To ty nie wiesz, mamo, że agencja pani Dagmary zatrudnia gejów?
– O Matko Boska, niemożliwe, oni także?!
– Aha. – Pokiwałem głową, chociaż nie mogła tego zobaczyć.
I nagle, ku swojemu zaskoczeniu, poczułem się obrzydliwie i makiawelicznie.
Mój ulubiony satyryk Stanisław Jerzy Lec powiedział kiedyś, że każdy wiek ma swoje średniowiecze, co oczywiście jest prawdą. Lecz ja uzupełniłbym jego mądre słowa obserwacją, że dodatkowo każde pokolenie ma swoje fobie. Przez lata ludzie bali się wszystkiego, co było dla nich nowe lub czego nie potrafili sobie wytłumaczyć: morowego powietrza, kąpieli, wilkołaków, uroków, czarnego luda, zaćmienia słońca i kulistości ziemi, prędkości, z jaką porusza się lokomotywa parowa, HIV oraz wielu innych rzeczy i zjawisk. Taka już jest strachliwa natura człowieka, co oczywiście nie tłumaczy mojej matki z jej nieuleczalnej homofobii. Niestety, na tę straszną chorobę do dziś nie wynaleziono lekarstwa, dlatego mój młodszy o lat osiem brat, uznany profesor literatury oraz laureat wielu prestiżowych nagród, ma w naszej rodzinie status wiecznego starego kawalera.
– Michał jest po prostu zbyt inteligentny i zbyt dobrze wychowany dla współczesnych kobiet. One świetnie udają, że im zależy, ale szukają wyłącznie naiwniaków z grubymi portfelami. Dlatego uważam, że jego decyzja o pozostaniu niezależnym jest słuszna. – Zdecydowała nasza matka.
I tej wersji się trzymamy, rodzice, Michał i ja.
Był moment, że mój brat miał ojcu za złe, że nie zabiera jawnie głosu w sprawie orientacji seksualnej młodszego syna, jednak wytłumaczyłem mu, że tato od czasów regularnego wzywania karetki do ataków histerii swojej małżonki konsekwentnie trzyma się taktyki milczenia oraz udawania.
Niby wiedziałem o tym od zawsze, lecz dopiero gdy Julka przerabiała w szkole Panią Dulską, olśniło mnie, że mój ojciec to wykapany Dulski. Aczkolwiek z jedną zasadniczą różnicą, że on akurat jest finansowo niezależny i chodzi, gdzie chce i kiedy chce. Pozostałe cechy oraz relacje pomiędzy małżonkami są niemal identyczne.
Hmm… Tak naprawdę olśniło moją córkę. Przed sprawdzianem z lektury na okrągło oglądała ekranizację opowieści o Dulskich, tę z Anną Polony i Jerzym Bińczyckim w rolach głównych, bo takie są fakty, że dzisiaj dzieci rzadziej czytają lektury, a częściej je oglądają. Co najmniej po kilka razy, żeby dobrze zrozumieć archaizmy. I w pewnym momencie Julka zakrzyknęła:
– Ojciec, patrz, po prostu cały dziadek! A ta Dulska jest jak babka, chociaż naprawdę nie mogę się zdecydować, która gorsza.
Mało subtelna diagnoza, lecz muszę przyznać, że celna. Mam matkę – nieżyczliwą ludziom bigotkę, ojca – niezależnego finansowo konformistę, brata – homoseksualistę i również konformistę. Nie wiem tylko, jak ja się w ten zestaw wpasowuję, skoro na pewno nie jestem konformistą. No może trochę i od czasu do czasu, ale zawsze są to decyzje świadome i służące życiu i zdrowiu, także mojemu.
Moje dzieci chodzą do różnych szkół. Od zawsze.
Gdy były małe, stawiało to przed nami, ich rodzicami, dodatkowe wyzwania logistyczne, lecz ta decyzja była dla nas oczywista, gdyż bliźniaki głośno i wyjątkowo zgodnie wyraziły takie życzenie. Ja miałem to szczęście, że mój brat był młodszy, więc nie byłem do niego porównywany, ale już Michał tak lekko nie miał, więc tym bardziej rozumiałem decyzję Julki i Julka.
Dzisiaj zostałem wezwany przez wychowawczynię syna do stawienia się w gabinecie dyrektora szkoły. To znaczy wezwany został rodzic, a na wyraźną prośbę Juliana na spotkanie pojechałem ja.
Najpierw jednak odrobiłem pracę domową, to znaczy zadałem mu pytanie, dlaczego nie może to być jego matka.
– O co chodzi?
– O gówno – padła krótka odpowiedź.
– A bardziej konkretnie?
– A bardziej konkretnie zrobiłem aferę, że w szkolnych kiblach nie ma papieru toaletowego. Mydła i ręczników papierowych zresztą też.
– Słucham?
Naprawdę nie byłem pewien, czy dobrze zrozumiałem. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, żyjemy w mieście stołecznym Warszawa, położonym w sercu Polski, która to z kolei jest członkiem Unii Europejskiej, a w szkolnej łazience brakuje podstawowych środków higieny?
– Przygotuj się, ojciec, bo się nasłuchasz, że masz syna awanturnika, który do dyrektora z tematem poszedł. I samorząd szkolny nastawił przeciwko niemu, i uczniów, i jeszcze napisał o tym na Fejsie.
– A napisałeś?
– Napisałem.
– I co?
– I nic, dupa nadal brudna – spuentował celnie, choć niezbyt elegancko mój syn.
– Aha.
Naszą rozmowę podsumowałem kiwnięciem głowy, bo o czym tu dyskutować? Osobiście nie przepadam za wulgaryzmami i staram się ich nie nadużywać (wyjątkiem jest stan wyższej konieczności, któremu ulegam, prowadząc samochód), ale tym razem nie było sensu zwracać mu uwagi. Temat dotyczył, czego dotyczył, a ja mogłem jedynie dopytać, jakie są Julka oczekiwania wobec mojego spotkania z dyrektorem oraz wychowawczynią.
Bo ja zawsze sumiennie przygotowuję się do każdej wizyty, czy ma ona charakter prywatny, czy zawodowy.
Spotkanie w szkole rozpoczęło się w przyjaznej atmosferze, choć przyznaję, że nie odmówiłem sobie przyjemności pokazania, kto tu jest większym autorytetem w dziedzinie higieny osobistej, i na wejściu wręczyłem gronu moje zawodowe wizytówki.
Dyrektor rozpoczął spokojnie, że szkoły nie stać, że się starają, ale z jakichś powodów środki higieniczne z łazienek znikają, i że to nie powód, żeby ich placówkę szkalować w mediach społecznościowych.
Wychowawczyni syna wysłuchała przełożonego z należytym szacunkiem, bez przerywania. Dopiero gdy się upewniła, że dyrektor skończył, dodała:
– Naprawdę zapewniam pana, że nie ignorujemy problemu, ale Julian robi niepotrzebne zamieszanie. Najpierw te drastyczne zdjęcia zamieszczone na Fejsbuku i apele o pomoc, a potem strajk uczniowski, który zorganizował podczas dużej przerwy. I do tego ten, hmm… performance, który moim zdaniem był zupełnie niepotrzebny.
– Strajk w czasie wolnym to chyba nie jest strajk. – Złapałem wychowawczynię za słowa. – Jeśli uczniowie mają ochotę wykorzystać przerwę na zebranie się wokół spraw dla nich ważnych, to chyba mogą?
– Owszem, mogą. – Wychowawczyni wycofała się na moment, by równie szybko wrócić do ataku. – Ale to nie powód, żeby podchodzić do każdego nauczyciela na korytarzu i podawać mu rękę, by następnie oznajmić, że jest nieumyta, gdyż w łazience nie było ani mydła, ani papieru!
„Moja krew! A raczej moje DNA”, pomyślałem dumny z syna. Wykazał się nie tylko inwencją oraz inteligencją, ale także sporą odwagą i mam nadzieję, że skutecznością. Musiałem o to dopytać.
– Rozumiem państwa oburzenie, lecz bywa, że cel uświęca środki – dobierałem słowa starannie. – A czy mogę się dowiedzieć, jak zakończyła się akcja mojego syna? Czy w łazienkach pojawiły się środki higieny?
– Tak – odpowiedział mi krótko dyrektor. – Ale szkoła nie może tolerować takiego nielojalnego zachowania, jakim wykazał się Julian, organizując internetową zbiórkę pieniędzy na ten cel i szkalując nasze dobre imię publicznie.
– Szkalowanie to według słownika języka polskiego mówienie o kimś źle i rzucanie oszczerstw, co w tym konkretnym przypadku nie miało miejsca. Mój syn ujawnił jedynie prawdę o stanie szkolnych łazienek – popisałem się oratorstwem. Celowo, gdyż dyrektor jest polonistą. A co, niech wie, że ginekolodzy też język polski znają i ze zrozumieniem go używają!
Na zakończenie rozmowy dowiedziałem się, że Julkowi zostanie obniżona ocena ze sprawowania. Pokrętnej argumentacji, którą mnie uraczono, nie zaakceptowałem. Gdybym ja był na miejscu władz szkoły, raczej bym mu tę ocenę podwyższył – za skuteczne wzięcie spraw w swoje ręce. Wyraziłem więc swoje zdanie odrębne i się pożegnałem. Aha, dorzuciłem jeszcze hojnie obietnicę wsparcia rady rodziców darowizną na celowy fundusz higieny osobistej.
Po powrocie do domu najpierw pogratulowałem synowi, a następnie zapytałem, jaki prezent mogę mu zafundować z okazji jego pierwszego zwycięstwa nad systemem.
Julian przyjął słowa uznania bez żadnych emocji i dopiero druga część mojej wypowiedzi wzbudziła jego zainteresowanie:
– Ile mam kasy do dyspozycji?
Drogą negocjacji ustaliliśmy kwotę przelewu, natomiast nie dopytywałem, na co zostanie ona przeznaczona. Co z oczu, to z serca…
Jednak nadal jedna kwestia nie dawała mi spokoju.
– Synu, powiedz mi, proszę, ale tak szczerze, czy ty naprawdę podawałeś nauczycielom brudną rękę? Taką po dwójce?
– Naprawdę. Ale potem ręce umyłem i zdezynfekowałem!
I jak mam nie być z niego dumny…?
Poza tym przyznam, że jestem ciekaw, ile kasy udało mu się uzbierać podczas internetowej zbiórki. Muszę go spytać, ale raczej później, bo gdy moje dzieci zamykają drzwi do swoich pokoi, ja staram się tam nie wchodzić.
Drugim wnioskiem, do którego owego dnia doszedłem, był zachwyt nad mądrością natury w przypadku mojej rodziny. Wnuki często są podobne do dziadków, gdyż materiał genetyczny, który po nich dziedziczą, zawiera przynajmniej dwadzieścia pięć procent łącznej puli genów. W pakiecie jest także przekaz transgeneracyjny, więc zdarza się, że wnuki dziedziczą traumy i przekonania przodków, ale na szczęście moje dzieci odziedziczyły po babce wyłącznie kształt uszu.
Julianowi udało się też odziedziczyć po mnie inteligencję typu użytkowego, dlatego świetnie wie, co należy zrobić, gdy usłyszy komunikat w stylu:
– Zjedz trochę, kochanie, babcia specjalnie dla ciebie i twojej siostry męczyła się w kuchni.
Stać go nawet czasem na komplement:
– Ciekawy smak, babciu, bardzo oryginalny.
Natomiast Julka nigdy się do jego poziomu empatii nie zniżyła i zwykle po jednym kęsie odmawia jedzenia mocno mięsnych dań.
– Sorry, babciu, moja wątroba tego nie wytrzyma.
Albo żołądek, światopoglądy czy jakiś inny powód logiczny i trudny do zakwestionowania. Do tego tak zwany smutny uśmiech i mamy pakiet, który zwykle działa. Niestety nie zawsze. Na przykład gdy na ostatnim uroczystym obiedzie z okazji imienin babki wnuczka stanowczo odmówiła spróbowania ozorków w sosie chrzanowym.
– O nie, języka świni na pewno jeść nie będę! Nie zmusicie mnie – zaprotestowała głośno i wyraźnie, zanim zdążyłem ją powstrzymać. Jakby tego było mało, ostentacyjnie odsunęła od siebie talerz.
Wtedy się zaczęło.
– Pięknie córkę wychowałeś, pięknie, totalny brak kultury! – Matka z głośnym szczęknięciem prawidłowo odłożyła sztućce w pozycji na godzinę czwartą i ósmą. – Ale czemu mnie to nie dziwi, w końcu twoja była żona również kulturą nie grzeszyła, a wszyscy wiedzą, że jaka mać, taka nać!
„Dokładnie, droga mamusiu. Pamiętaj więc, że ty też jesteś mać, a ja nać” – miałem ochotę odpowiedzieć, ale stchórzyłem.
Nieprzepracowana trauma z dzieciństwa czy może jednak… konformizm? Koniecznie muszę przegadać ten temat z moją przyjaciółką i koleżanką z medycyny, która została psychiatrą, ale na życie zarabia, wstrzykując jad kiełbasiany oraz inne substancje.
Tak, przyznaję, bywam konformistą, chociaż Inna Znacząca Osoba zarzuciła mi wczoraj, że jestem również oportunistą. Oczywiście zaprotestowałem automatycznie i dopiero wieczorem naszła mnie refleksja, że może jest w tym ziarno prawdy. A że akurat dzisiaj rano wiozłem Julkę do szkoły, mogłem zasięgnąć drugiej opinii na swój temat. Oraz przy okazji sprawdzić, czy na pewno właściwie rozumiem to określenie.
– Julka, czy ty wiesz, co to jest oportunizm? – zapytałem znienacka.
– Ale dlaczego? – odpowiedziała mi zachowawczo pytaniem na pytanie.
Jej pokolenie już tak ma, że wszystko od razu odbiera jako atak na siebie. Nie da się z nimi porozmawiać nawet na neutralne tematy, od razu posądzają rozmówcę o brak szacunku i niezrozumienie. Zwykła kropka na końcu zdania może się niespodziewanie zmienić w kropkę nienawiści. Żeby więc uzyskać od córki autentyczną odpowiedź, musiałem się zdobyć na szczerość graniczącą z ekshibicjonizmem.
– Bo gdy opowiedziałem Paulinie o moich problemach z habilitacją, zamiast mi współczuć, powiedziała, że jestem oportunistą.
Moja córka westchnęła głośno. Prawdopodobnie do kompletu przewróciła oczami, ale jako kierowca nie mogłem tego zauważyć.
– Konkrety, ojciec, bo kompletnie nie mam pojęcia, o co mnie naprawdę pytasz – zażyczyła sobie.