Z magią jej do twarzy - Katarzyna Wierzbicka - ebook

Z magią jej do twarzy ebook

Wierzbicka Katarzyna

4,5

Opis

Agata Filipiak wreszcie ma szansę na szczęście. Zanim jednak wyjdzie za mąż i zacznie spokojne życie u boku ukochanego, powinna pozbyć się swoich demonów z przeszłości. A zwłaszcza jednego z nich…

 

Półdemon Dawid, z którym jest związana telepatyczną więzią, występuje przeciwko międzynarodowemu Kongresowi Iskier – istot obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami. Odpowiedzialnością za jego zbrodnie jest obarczana właśnie Agata. Jakby wybór fryzury ślubnej nie był wystarczającym wyzwaniem, dziewczyna w napięty harmonogram przyszłej panny młodej musi wcisnąć walkę z zagrażającym całemu światu złem.

 

To trudne dla kogoś pozbawionego magii. Jednak czego się nie robi dla prawdziwej miłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (68 ocen)
45
15
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szmacianka

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam. szkoda że to już koniec ich przygód. a może nie? liczę na kolejny tom. ❤️
20
anna1sosna

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały finał jednej z najlepszych serii, które przyszło mi czytać. Nie spodziewałam się takiego zakończenia, ale kiedy już je dostałam, nie mogłabym wyobrazić sobie lepiej pasującego do całości. "Z magią jej do twarzy", podobnie jak poprzednie tomy serii, nie pozwala się nudzić i nie ma ani grama wtórności. Autorka umiejętnie żongluje znanymi w gatunku motywami, tworząc z nich zupełnie coś nowego, mozaikę, od której nie można się oderwać.
20
kreda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Godna następczyni poprzednich części.
10
simpleflowerstory

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu kocham. 🩵🥹 Najlepsza ze wszystkich części!
10
MacGald

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie zakończenie świetnej serii. Czarny humor, zaskakujące zwroty akcji, przemyślany, ale nieprzekombinowany świat. No i cudowna główna bohaterka, która wcale na bohaterkę się nie zgrywa i nie okazuje się nagle jakąś absurdalną wonderwoman. Jeśli lubicie niebanalne urban fantasy ze słowiański duchem, to jest książka dla was.
10

Popularność




książkę POLECAją…

Finałowy tom trylogii „Między światami” odkryje przed wami nieznane dotąd oblicze nie tylko chaotycznej ekswoźnej, ale i Rady, która nie do końca dba o dobrostan Iskier. Po wkroczeniu do tej historii poznacie nowy wymiar magii – dosłownie i w przenośni, posmakujecie klimatu rodem z opowieści szpiegowskiej, będziecie zdradzać i na nowo uczyć się zaufania, a to wszystko w otoczce zbliżającego się ślubu. I w towarzystwie Martusi, która od waszego ostatniego spotkania znacznie podrosła, tak samo jak rozmiar kabały, w którą wpakowała się Agata. Jesteście gotowi, by odkryć cenę, jaką przyszło jej tym razem ­zapłacić?

– Agnieszka Miela, pisarka

W świecie Agaty Filipiak pewne są tylko dwie rzeczy: kłopoty oraz więcej kłopotów. Bohaterka ma za sobą moc przygód, tarapatów oraz jeden zgon, a teraz przychodzi jej stanąć twarzą w twarz z największym wyzwaniem: ślubem. Jednak z Agatą sprawy nigdy nie są tak proste, jak mogłyby się wydawać, a trzecie spotkanie z demonami, wampirami oraz myszami zaserwowane jest z iście brawurowym rozmachem. Przygotujcie się na solidną dawkę przygód, tajemnic i zwrotów akcji.

– Grzegorz Wielgus, pisarz

Nie spodziewałam się tak dobrze utkanej i pasującej do bohaterów fabuły, nietypowych dla fantasy zwrotów akcji i wątków fantastyczno-romantycznych. Czytałam, myśląc: „Co się tu dzieje, do Pieruna?”, i jednocześnie byłam zachwycona. To słodko-gorzka historia, ale i opowieść, w której znalezienie swojego miejsca w świecie oraz bycie naprawdę szczęśliwym jest niesłychanie ważne. A na końcu pozostaje pytanie: Co zrobisz, by ratować najbliższych? „Wszystko. Choćby cały świat miał spłonąć”.

– Szatański Book Club

Z magią jej do twarzy

Wydanie I

Tom III trylogii Między światami

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Angela WęckaRedakcja I: Ewelina Gałdecka, Tomasz WęckiRedakcja II, korekta oraz skład: Od słowa do słowaIlustracje w środku: © WinWin, © kedkaew – stock.adobe.comRealizacja okładki: Agnieszka ZawadkaZdjęcie autorki na okładce: @olga_hoffman_photography

Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii

Wydawnictwo Spisek Pisarzy

Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.

www.wydawnictwo.spisekpisarzy.pl

E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.

Copyright © by Katarzyna Wierzbicka, 2023

Irządze, 2023

ISBN: 978-83-966559-7-4

18 maja, wtorek

– Będziesz płonąć, wiedźmo…

Wzdrygnęłam się. Usłyszałam te słowa tak wyraźnie, jakby ktoś wyszeptał mi je prosto do ucha. Odruchowo uniosłam rękę, by dotknąć wisiorka w kształcie smoka. Miał zadanie mnie chronić. Powinien dawać mi wsparcie w takich właśnie sytuacjach. Jednak tym razem nie byłam w stanie go dosięgnąć. Nie pozwalała na to płachta czarnego sztywnego materiału zawiązana mocno wokół mojej szyi. Poczułam, jakbym się dusiła, tonęła w zalewającej mnie fali zimnej nienawiści.

– Proszę pani! Proszę pani!

Zamrugałam. Powoli, trochę wbrew sobie, opuściłam dłoń.

– Pytałam, kiedy ten ślub, proszę pani. Na kiedy mam zapisywać na fryzurę? – Wysoka fryzjerka o okrągłej zmęczonej twarzy zmarszczyła brwi, patrząc na mnie z lekkim zdziwieniem.

– Ślub? Jaki ślub, pani Aniu? – Przez moment nie miałam pojęcia, o czym do mnie mówi. Potem sobie przypomniałam. – Ach, tak. Mój ślub. To będzie… dziewiętnastego czerwca. O trzynastej.

– Oj, to już nie tak dużo czasu zostało – zatroskała się fryzjerka. – I to w dodatku tuż przed Nocą Kupały. Muszę sprawdzić w kalendarzu, czy mam jeszcze wolne. Soboty są zawsze najbardziej oblegane. Chyba że nie jest pani zadowolona z efektu? – zapytała ze zmartwieniem w głosie. – Coś niewyraźną ma pani minę…

Popatrzyłam w lustro. Szczupła twarz otoczona dwoma jasnymi warkoczami opadającymi na ramiona odpowiedziała mi niepewnym spojrzeniem. Od roku zapuszczałam włosy specjalnie na tę okazję. Teraz mog­łam podziwiać efekt. Spróbowałam uśmiechnąć się z ­zachwytem.

– Nie, nie. To znaczy tak, jestem zadowolona. Bardzo – zapewniłam pospiesznie, nie chcąc urazić fryzjerki poleconej przez przyszłą teściową. – Jeszcze do tych warkoczy dopnie się wianek, prawda? Proszę, niech pani sprawdzi, czy może mnie pani przyjąć rano przed ślubem.

Pani Ania rzuciła mi jeszcze jedno podejrzliwe spojrzenie i oddaliła się w kierunku biurka oraz leżącego na nim kalendarza. Odetchnęłam głęboko. To nie jej myśli do mnie dotarły. Pani Ania była zwykłym człowiekiem, pozbawionym talentu do korzystania z mocy. Zatem kto odkrył, kim naprawdę jestem?

– Wiedźma. Demonia kurwa. Zasługujesz na śmierć… – nienawistny syk wlał się do mojej głowy.

Tym razem byłam przygotowana. Udało mi się nie podskoczyć. Rozejrzałam się bezradnie wokół, próbując wyglądać w miarę naturalnie. Pewnie mi to nie wyszło, jednak fryzjerka nadal kartkowała kalendarz, a jej asystentka ze spuszczoną głową zamiatała podłogę. Kosmyki włosów i drobiny kurzu unosiły się w powietrzu od niecierpliwych ruchów szczotki. Dziewczyna wyglądała, jakby otaczał ją wir powietrza. Nagle zerknęła na mnie ze złością zielonymi oczyma rozświetlonymi złocistym blaskiem i już wiedziałam. Choć wcale się nie prosiłam o tę wiedzę.

Iskra. Silna na tyle, że nie straciła pamięci po ostatniej decyzji Rady, która skasowała część wspomnień oraz magiczne zdolności wszystkim mniej uzdolnionym, podległym sobie jednostkom. I wystarczająco rozgarnięta, by się domyślić, czym był znak wypalony na wewnętrznej stronie mojej lewej dłoni, oraz by wyczuć telepatyczną więź łączącą mnie z półdemonem.

A przecież miało wyjść zupełnie inaczej. Wisiorek w kształcie smoka, który Dawid ofiarował mi podczas ostatniego spotkania, powinien chronić mnie przed wzrokiem Iskier oraz innych ponadnaturalnych stworzeń. Miał czynić mnie silniejszą i zapewniać mi bezpieczeństwo, a także separować nasze umysły na tyle, abym mog­ła żyć spokojnie swoim ludzkim, normalnym życiem. I rzeczywiście przez kilkanaście miesięcy całkiem nieźle spełniał swoją funkcję. Aż do niedawna.

Mogłam wyliczyć tysiące dni, kiedy czułam się nikim: szarą myszką, zwyczajną, nudną i pospolitą dziewczyną. Wiele bym wtedy dała za to, by stać się kimś wyjątkowym. Kimś obdarzonym magicznymi zdolnościami, tak jak moja matka i siostra. Teraz plułam sobie w brodę na wspomnienie dawnych marzeń.

Trudno jednoznacznie wskazać dzień lub chwilę, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy. Na początku to były zaledwie przebłyski odczuć lub myśli. Ulotne, niepewne. Bardziej przeczucie niż pewność co do tego, co ktoś mógł pomyśleć lub poczuć. Jednak z czasem wszystko zaczęło przybierać na sile. Bywały momenty, że gdy ktoś znajdujący się blisko mnie przeżywał intensywne emocje, odbierałam je niemal tak mocno jak własne.

Cholerny Dawid. Odczytywanie cudzych umysłów było jedną z jego mocy. Lub przekleństwem, jak teraz zaczynało mi się wydawać. Ja zawsze byłam tylko zwykłym człowiekiem, zupełnie pozbawionym zdolności magicznych. Nie byłam przygotowana na coś takiego. I nie chciałam być. Tymczasem amulet z jakichś powodów czasami, zupełnie bez ostrzeżenia, szwankował. Miałam wrażenie, że w takich momentach przekazywał mi część magicznych możliwości swojego twórcy, równocześnie odsłaniając co silniejszym Iskrom naszą więź i znak na mojej ręce. Tego nie było w planie i chętnie złożyłabym reklamację, gdybym tylko miała komu. Dawid zniknął bez śladu z mojego życia prawie dwa lata temu. I całe szczęście. Nie było dnia, abym nie odczuwała ulgi z tego powodu.

Ani żebym o nim nie myślała.

– Proszę pani? Halo, słyszy mnie pani?

– Tak, oczywiście. – Wyszczerzyłam zęby w sztucznym uśmiechu. Nie powinnam się tak zapadać w sobie. To też mogło być niebezpieczne. – To co, znajdzie pani dla mnie czas? – zapytałam z udawanym ożywieniem.

– Ósma rano. Pasuje? Zdąży pani na makijaż?

– Zdążę, zdążę. – Potakiwałam głową jak opętana. Chciałam jedynie wydostać się z tego miejsca i znaleźć się z dala od rozwścieczonej pomocnicy fryzjerki. Wydawało mi się, że porozkładane dookoła nożyczki i grzebyki zaczynają drżeć, i nie miałam ochoty czekać, aż poszybują w powietrze, aby wbić mi się w twarz i szyję. Oczywiście każda wyszkolona, silna Iskra powinna panować nad swoimi talentami i nie pozwalać sobie na ekscesy, zwłaszcza przy postronnych obserwatorach. Nie zamierzałam jednak sprawdzać tej teorii na własnej skórze. Iskry bardzo nie lubiły demonów. Oraz, jak się okazało, istot bezpośrednio z nimi związanych. Wymamrotałam podziękowania, trzęsącymi się rękami przyłożyłam kartę do terminala i prawie wybiegłam na zewnątrz.

Powietrze było jeszcze wilgotne od deszczu. Niedawno musiało kropić, ale promienie słońca znów przedzierały się przez chmury. Odetchnęłam pełną piersią i szybkim krokiem ruszyłam do przystanku autobusowego. Stado wróbli wydziobujących okruszki spomiędzy płyt chodnikowych wzbiło się do lotu spod moich stóp. Zza śmietnika wyskoczył nagle wielki szary kocur. Przysiadł na ogonie z takim wyrazem pyska, jakby był lekko zawstydzony nieudanym polowaniem, i zaczął wylizywać przednią łapę. Spojrzał gdzieś za mnie żółtymi ślepiami i miauknął doniośle. Obejrzałam się, podążając za jego wzrokiem, na chwilę przed tym, jak usłyszałam swoje imię.

Bartek machał do mnie z drugiej strony ulicy z szerokim uśmiechem na szczupłej, opalonej twarzy. Błękitnymi oczami patrzył na mnie tak, jakbym była jedyną kobietą na całym świecie, i przez moment czułam, że wszystko jakoś się ułoży. Może takie spojrzenie i uśmiech są warte plecenia warkoczy, ustalania listy gości, szybkiego doszkalania w dziedzinie mitologii słowiańskiej i wieczorków zapoznawczych u przyszłej teściowej. Choć w przypadku tego ostatniego obowiązku pewnie trochę przesadziłam z optymizmem. Przełknęłam nerwowo ślinę, przypominając sobie, co mnie czeka wieczorem.

Mój narzeczony przebiegł przez jezdnię i przytulił mnie mocno. Stanęłam na palcach, by dać mu buziaka. Szary kocur podszedł bliżej i mrucząc, otarł się o nogi Bartka. Chłopak nawet nie zwrócił na to uwagi.

Wciąż bolało mnie, że Rada zabrała mu wspomnienia związane z magią i odcięła go od możliwości korzystania z mocy. Talent Bartka nigdy nie był zbyt silny, choć przydatny w pracy weterynarza: potrafił porozumiewać się ze zwierzętami. W dodatku nie ze wszystkimi, jedynie z tymi z rodziny kotowatych. Pamiętałam, jak wiele radości mu to sprawiało. Nawet mój własny kot, Behemot alias Węgielek, wydawał się przedkładać towarzystwo Bartka nad moje. Pewnie w sumie nie powinnam się temu dziwić. Bartek był jedną z najbardziej życzliwych, otwartych i serdecznych osób, jakie znałam. Zresztą także teraz, kiedy stracił umiejętność komunikowania się z kotami, miałam wrażenie, że cały czas próbowały go na swój sposób zaczepiać. Ciągle kręciły się wokół niego, jakby przyciągane niewidzialną nicią. Przykro było patrzeć na ich starania i jego obojętność.

– Wyglądasz uroczo w tej fryzurze. Trochę jak… – Bartek zawahał się, dotykając jednej ze wstążek wplecionych we włosy.

– Blond Pippi Pończoszanka – dokończyłam zgryźliwie.

– Miałem raczej na myśli niewinną pastereczkę. – Uśmiechnął się ciepło. – Ale twoje porównanie też trafione. Słuchaj… wiesz, że jeśli ci się nie podoba, to możesz wybrać inną fryzjerkę?

– Nie, spoko. Jest ładnie. A ja nie mam ochoty umawiać się na kolejne próbne fryzury. Jeszcze przede mną spotkanie z makijażystką.

Ruszyliśmy w stronę jego samochodu. Musiał wyczuć zniechęcenie w moim głosie, bo spojrzał na mnie z troską.

– Może jednak byś wolała, żebyśmy wzięli ślub bez tej całej słowiańskiej otoczki? Powiedz szczerze. Możemy jeszcze wszystko odwołać. Moja matka się nie obrazi. Ja też jakoś przeżyję.

– Nie! Dobry Boże, nie! – Pokręciłam zdecydowanie głową, aż mi warkocze podskoczyły. Z dwojga złego wolałam już obrządki w stylu neopogańskim niż ślub katolic­ki. Wprawdzie sprawdziłam już, że jestem w stanie przekroczyć próg kościoła, jednak moja więź z półdemonem czyniła takie próby mocno niekomfortowymi.

– Jak uważasz. A właśnie, czy odbieramy po drodze twoją matkę? Nie chciałbym, żeby znów zapomniała o dzisiejszej kolacji u mojej mamy.

Obróciłam nerwowo na palcu złoty pierścionek z szafirem otoczonym dziesięcioma lśniącymi brylancikami. Piękny, choć odrobinę za duży. Palce ostatnio musiały mi schudnąć. Za dużo przedślubnego stresu.

– Chyba lepiej tak – przyznałam. – Angela jeszcze… nie jest do końca sobą.

I pewnie nigdy nie będzie – dodałam w myślach. Nie po tym, jak Dawid odebrał jej moce, pamięć i większość zdrowych zmysłów. Po wielomiesięcznej rekonwalescencji wyszła ze szpitala i według specjalistów całkiem dobrze radziła sobie z powrotem do zdrowia. Ja uważałam inaczej. W tej przygarbionej, półprzytomnej kobiecie z obgryzionymi do krwi paznokciami nie zostało nic z mojej pewnej siebie, upartej matki. Czarownicy świadomej swej siły, wdzięku i uroku.

Zorientowałam się, że Bartek otworzył przede mną drzwi auta, a teraz od dłuższej chwili stoi i patrzy na mnie wyczekująco. Wsiadłam szybko, uśmiechając się przepraszająco.

– Musimy jeszcze zgarnąć Martę z zajęć baletowych – powiedziałam z niepokojem, zerkając na zegarek na desce rozdzielczej. – Cholera, kończą się już za dwadzieścia minut! Zdążymy?

– Jeśli tylko nie będzie korków. Jak jej idzie?

– Cudownie. Pani Olga mówi, że widzi w niej ogromny potencjał. Jest świetna technicznie.

„Ona wydaje się po prostu płynąć w powietrzu” – przypomniałam sobie słowa nauczycielki mojej siostry. „Ale jej taniec nie oddaje żadnych emocji. Gdyby tylko jeszcze… wie pani… wkładała w to odrobinę serca, byłoby po prostu idealnie”.

Pytanie, czy Marta miała w ogóle co wkładać. Wydawała mi się zupełnie pozbawiona uczuć i obojętna na otaczającą ją rzeczywistość. Owszem, chodziła do szkoły, odrabiała lekcje, brała posłusznie udział w zajęciach dodatkowych, które dla niej znalazłam. Wszystko wykonywała perfekcyjnie. I bez najmniejszego zaangażowania. Znajdowała się pod moją opieką, odkąd jej ojczym zginął w wypadku, a matka przeszła załamanie nerwowe. Taka przynajmniej była oficjalna wersja. W rzeczywistości Weles został zabity podczas próby przejęcia kontroli nad światem i przekazania go w ręce demonów, a Angelę za udzielaną mu pomoc ukarano założeniem magicznej blokady. Tego jednak nikomu nie mogłam powiedzieć.

Nawet mężczyźnie, z którym miałam spędzić resztę życia.

Czasem myślałam, że byłoby mi łatwiej, gdyby Rada odebrała wspomnienia także mnie. Zastanawiałam się setki razy: czemu byłam jedynym człowiekiem, jakiego znałam, któremu pozwolono pamiętać wydarzenia tamtego roku, gdy istnienie magii i istot potrafiących nią władać – Iskier, jak się nazywały – zostało ujawnione, co prawie doprowadziło do wojny domowej? Ludzkość najwyraźniej nie była gotowa na koegzystencję, zatem została z powrotem wprowadzona w stan błogiej nieświadomości. Ja jednak pamiętałam wszystko. Dlaczego? Czy po to, by móc opiekować się Martą? Ona całkiem nieźle sobie radziła sama. Jaki zatem cel miała cholerna, wszechmocna Rada? Dlaczego w ogóle pozwolili mi żyć? Nie łudziłam się, że z powodów humanitarnych. Zabicie kogoś takiego jak ja to była dla nich bułka z masłem. Podejrzewam, że wydawali dziesiątki takich wyroków bez mrugnięcia okiem w przerwie między obradami a służbowym lunchem i nawet nie psuło im to apetytu. Zapewne w ich długofalowym planie miałam jeszcze jakąś rolę do odegrania. Wcale mnie to nie cieszyło.

– Niedobrze – usłyszałam zaniepokojony głos Bartka. – Jest korek. I to spory.

Wróciłam do rzeczywistości i zerknęłam przez przednią szybę. Jezdnia przed nami zapełniona była stojącymi samochodami. Musiało to trwać już długo, bo niektórzy kierowcy wysiedli i usiłowali dojrzeć coś z przodu. Mgła kłębiąca się na końcu ulicy zasłaniała widok.

– Chyba coś się stało w centrum. Nie przejedziemy tędy.

Przyjrzałam się uważniej. To nie była naturalna mgła. Zza zakrętu napływały smugi ciemnego dymu, które wyglądały jak wijące się, bezcielesne macki. Mężczyzna, który stał na samym przedzie, wzdrygnął się i wsiadł z powrotem do auta, zanim go dotknęły. Chwilę później pojazd zniknął mi z oczu, pochłonięty przez narastający gwałtownie mrok.

– To jakiś pożar? – zapytałam zaniepokojona.

– Nie widzę ognia, ale spróbuję zawrócić. – Bartek rzucił okiem w lusterko boczne.

Wpatrywałam się nadal w kotłującą się nad ziemią chmurę. Coś znajdowało się w tej zbliżającej się do nas z każdą chwilą ciemności. Coś ohydnego, nieokreślonego, co przejmowało mnie dzikim przerażeniem aż do szpiku kości. Poczułam, jak moje ręce stają się śliskie od potu.

– Pospiesz się – rzuciłam przez zaciśnięte zęby.

– Robię, co mogę – odpowiedział ochryple i zrozumiałam, że ten dziwny, wypływający gdzieś wprost z pierwotnych instynktów strach dotknął także i jego. Zresztą wszyscy wokół nas próbowali się wycofać, tworząc tym samym jeden wielki zator.

Usłyszałam krzyki. Ktoś wypadł z mroku i przebiegł koło nas. Kobieta z rozpaczliwie płaczącą dziewczynką w ramionach. Krew spływała z szerokiej rany na czole dziecka.

– Nie dam rady zawrócić! Wysiadaj! – Bartek wyłączył silnik i otworzył drzwi samochodu.

Siedziałam jak wmurowana. Nie mogłam się poruszyć. Cofnął się, rozpiął mój pas i wyciągnął mnie na zewnątrz jak szmacianą lalkę.

– Chodź! – krzyknął, ciągnąc mnie za sobą.

Poddałam się temu na początku bezwładnie, ale po kilku krokach odzyskałam władzę w nogach. Gęsta, ciemna chmura już nas otaczała. Przestałam cokolwiek widzieć wokół siebie. Powietrze, które wciągałam do płuc, było lepkie, a równocześnie lodowate. Cała się trzęsłam z zimna.

I prawie od razu się zgubiłam.

Nie mam pojęcia, jak to się stało: może Bartek puścił moją rękę, może ja się wyrwałam. W każdym razie w jednej chwili biegłam za nim, czując na nadgarstku uścisk jego ciepłej dłoni, a w drugiej stałam zupełnie sama pośrodku gęstniejącej mgły. Coś było tuż obok. Coś nieludzkiego, przerażającego. A jednocześnie w jakiś straszny sposób znajomego.

– A co ty tu robisz, maleńka? – usłyszałam kobiecy, dźwięczny, pełen rozbawienia głos tuż za moimi plecami.

Ostatkiem sił udało mi się stłumić wrzask. Odwróciłam się powoli.

Była piękna. Uśmiechała się słodko, ukazując drobne, ostre zęby. Jej włosy miały w sobie odblask ognia i przylegały do czaszki jak lśniący kask. Cała zresztą przypominała płomień: smukły, rozmigotany, którym łatwo można oparzyć sobie palce.

Amulet zapulsował na mojej szyi. Szkoda, że uaktywnił się tak późno. Wiedziałam, kim są tacy jak ona. Nie odpuszczali łatwo, kiedy już złapali czyjś ślad.

– Proszę, proszę. Znalazłaś przekąskę. Dziewczynka. Pełna dobrej, słodkiej krwi. – Obok dziewczyny pojawił się ktoś jeszcze. Postawny, przystojny blondyn, który mógłby w słabym świetle i z odpowiedniej odległości ujść za zwykłego człowieka, gdyby nie jego oczy. Lśniące, bladoniebieskie, pozbawione jakichkolwiek emocji i życia. Jeśli to prawda, że oczy są zwierciadłem duszy, to jego była pusta i zimna jak piwnica w dawno opuszczonym budynku.

Choć oczywiście to powiedzenie nie pasowało do tej dwójki. Demony nie mają duszy.

– Co to jest, do diabła? – Uśmiech spełzł z twarzy rudowłosej. – Wyczuwasz to?

Cofnęłam się. Byłam zbyt wolna, zbyt niezgrabna, zbyt nieporadna. Mężczyzna doskoczył do mnie tak szybko, że nie zdążyłam w żaden sposób zareagować. Chwycił mnie za ramiona. Pochylił głowę i wciągnął w nozdrza powietrze. Skuliłam się, szarpnęłam z całych sił, ale równie dobrze mogłabym próbować walczyć ze ścianą.

– Kolejna rzecz, o której twój przyjaciel zapomniał nam powiedzieć – powiedział spokojnie demon do swojej towarzyszki. – Zabić ją od razu?

Przekrzywiła głowę. Wpatrywała się we mnie bez jednego mrugnięcia czarnymi, błyszczącymi jak u sroki oczami.

– Nie. – Jej głos był tak cichy, że brzmiał prawie jak szept. Zaczęłam znów oddychać. – Jeszcze nie teraz. Ale musimy…

Nie było mi dane się dowiedzieć, jakie miała wobec mnie plany. Przerwały jej huk i łoskot dobiegający z oddali. Ziemia zakołysała się pod moimi stopami, przez moment poczułam, że tracę oparcie i lecę gdzieś w dół. Uścisk dłoni demona zelżał i nagle leżałam jak długa na chodniku. Z oddali dobiegał mnie sygnał straży pożarnej. Zamrugałam. Dym się rozrzedzał, przez jego opary dało się znów dostrzec zarysy domów, samochodów, słupków parkingowych. Zwykłego, normalnego świata. I Bartka biegnącego w moją stronę.

– Agata! Agata, kochanie! Żyjesz? Przepraszam, tak strasznie cię przepraszam – szeptał gorączkowo, klękając obok mnie.

Przytuliłam się do niego mocno, bez słowa. Pomógł mi się podnieść.

– Nic ci nie jest?

Pokręciłam głową. To była kolejna rzecz, o której nie mogłam mu opowiedzieć. Nawet gdybym potrafiła zrozumieć i przekazać, co właściwie się wydarzyło.

– Wiesz, co się stało? – wyjąkałam w końcu.

– Pożar w sejmie. Chyba był jakiś wybuch. Jest dużo ofiar. Musimy się stąd zbierać. Zaraz będą zamykali ulice dookoła. Jeśli chcemy wyjechać, to tylko teraz.

– Dobrze. Nie możemy się spóźnić po Martę. I do twojej matki – powiedziałam i nagle zachciało mi się strasznie śmiać. A równocześnie poczułam narastającą gdzieś w środku wściekłość. To lato miało być dla mnie wyjątkowe! Chciałam poświęcić czas na dopinanie ostatnich spraw przed ślubem i weselem, obłaskawianie teściowej, wieczór panieński, wybór miejsca na podróż poślubną. Poza tym musiałam pamiętać o swoich stałych ­zobowiązaniach. Pracy w szkole. Opiece nad małą siostrą i pogrążoną w traumie matką. Miałam naprawdę sporo na głowie. Czy te cholerne demony nie mogły się wstrzymać chociaż jeszcze miesiąc z otwieraniem przejść między światami, magicznymi atakami i grożeniem mi w zawoalowany sposób? Wybrały sobie najgorszy możliwy moment.

Kiedy jednak kuśtykałam w dół ulicą, wsparta na silnym ramieniu Bartka, czułam, że moje zdanie w tej kwestii nikogo nie obchodzi. W mój i tak napięty harmonogram przyszłej panny młodej będę musiała najwyraźniej wcisnąć jeszcze obronę przed nadnaturalnymi, wrogo nastawionymi bytami. Zupełnie sama i zdana jedynie na siebie.

Zacisnęłam ze złości zęby. Dotarło do mnie, że jedynym, który prawdopodobnie ma pojęcie o tym, co się dzieje, i umie powstrzymać grożące mi niebezpieczeństwo, jest facet, od którego obiecałam sobie święcie trzymać się z daleka. Który skrzywdził mnie i moich bliskich w sposób, jakiego nie można wybaczyć. Który zawsze oznaczał dla mnie kłopoty i koszmarnie mącił mi w głowie. Którego myśli i emocje kiedyś, przez moment, były mi równie bliskie i znajome jak moje własne.

Dawid. Musiałam go odnaleźć i poprosić o pomoc. Jak najszybciej.

Żeby potem, rzecz jasna, móc na zawsze trzymać się od niego z daleka.

19 maja, środa

Jedyny plus tego nagłego pojawienia się demonów w moim życiu był taki, że spotkanie zapoznawcze Angeli i teściowej zostało przełożone na piątek. Ani Bartek, ani ja poprzedniego dnia nie czuliśmy się na siłach robić dobrego wrażenia na naszych rodzicielkach. Kiedy już udało nam się przedostać przez blokady policyjne postawione na każdym rogu w okolicach sejmu, odpowiedzieć na mnóstwo pytań zadanych przez panów w mundurach (skąd jesteśmy, co tu robimy, dokąd zmierzamy), przebić się przez korki, które sparaliżowały całą Warszawę, odebrać czekającą cierpliwie Martę od jej znacznie mniej cierpliwej nauczycielki baletu i w końcu wieczorem dotrzeć do domu, mieliśmy ochotę jedynie zamówić pizzę i przytulić się do siebie na kanapie.

Kiedy Bartek był tak blisko, na wyciągnięcie ręki, spływało ze mnie całe napięcie. Opuszczały mnie strach, niepewność i poczucie niedopasowania, jakie towarzyszyły mi przez całe życie. Czułam się akceptowana i kochana. To było dobre. Tak po prostu, zwyczajnie dobre, jak wspólny śmiech, zapach kawy przyniesionej do łóżka o poranku, zachód słońca nad morzem, odpakowywanie prezentu pod choinką. Po raz pierwszy uwierzyłam, że mogę być szczęśliwa. I tym razem nie zamierzałam tego w żaden sposób spieprzyć.

Upiłam łyk herbaty i odstawiłam kubek tuż obok stosu książek, które powinnam właśnie katalogować. Zamiast tego wpatrzyłam się znów w widniejące na ekranie komputera zdjęcie mojej przyszłej teściowej. W normalnym internecie nie znalazłam wiele na jej temat. Jedynie podziękowania od wdzięcznych pacjentów za jej życzliwość i profesjonalizm, jakimi wyróżniała się w roli położnej na oddziale neonatologii znanego warszawskiego szpitala. Ponoć czyniła cuda, sprawiając, że nawet bardzo skomplikowane porody przebiegały sprawnie i kończyły się zazwyczaj szczęśliwie. Jednak w ukrytej przed oczyma zwykłych ludzi, magicznie zaszyfrowanej sieci jawiła się jako prawdziwa persona: czarownica specjalizująca się w rytuałach płodności, zaklęciach ochronnych oraz… klątwach, które ponoć potrafiła bardzo skutecznie rzucać.

Podparłam brodę dłonią. Rytuały płodności nie martwiły mnie specjalnie. Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby trafił mi się jakiś słodki różowy niemowlak. Byleby tylko odziedziczył ugodowy charakter po Bartku, a nie mój dziki upór i skłonność do pakowania się w kłopoty. Zaklęć ochronnych im więcej, tym lepiej, ale te klątwy…? Zdecydowanie wolałabym, aby Ludmiła, jak wciąż się do niej zwracałam, bo słowo „mamo” nie chciało mi do tej pory przejść przez gardło, uznała mnie za odpowiednią żonę dla swojego jedynego syna. Od tragicznej śmierci córki był jej oczkiem w głowie. Dobrze widziałam, że chce dla niego jak najlepiej.

Zacisnęłam palce na zimnej, metalowej figurce smoka. Gdybym mogła chociaż ufać, że amulet nigdy mnie nie zawiedzie. Do tej pory działał w jej obecności, ­skutecznie ukrywając piętno wypalone na mojej dłoni, oznakę nierozer­walnej więzi łączącej mnie z półdemonem. Lecz jeśli kiedyś jego moc zaniknie choć na chwilę… Bądźmy szczerzy, trochę mi brakowało do idealnej kandydatki na synową.

Przebiegłam wzrokiem biogram mamy Bartka. Na szczęście nie wynikało z niego, żeby kiedykolwiek współpracowała z Radą. Wręcz przeciwnie: z tego, co wyczytałam pomiędzy wierszami, pochodziła z rodu magów stojących od wieków w opozycji do Iskier trzymających władzę w magicznej społeczności. Nie powinna zatem wiedzieć o mnie za dużo. Na razie udawało mi się nie chwalić przy niej faktem, że pracowałam w szkole dla dzieci pochodzących z rodzin, w których talenty magiczne były niezwykle silne. Elitarnej placówce dla najlepszych, prawdopodobnie jedynej takiej podstawówce w kraju. Pewnie musiałabym jej wtedy wytłumaczyć, dlaczego Rada postanowiła zatrudnić w takim miejscu zwykłego człowieka, pozbawionego jakichkolwiek mocy. I tym samym dopuścić go do różnych tajemnic niedostępnych dla zwykłych śmiertelników, podczas gdy nawet jej ukochany synek został wykluczony ze społeczności magów z powodu zbyt słabych umiejętności. Nie, całej tej historii nijak nie szło zrozumieć bez sporej dawki alkoholu. A że Ludmiła była niewzruszoną abstynentką, wolałam, aby nadal uważała mnie za zupełnie zwykłą, ludzką, sympatyczną i nieszkodliwą dziewczynę.

Pytanie tylko, ile wiedziała o Angeli. Moja matka, ogłosiwszy się swego czasu władczynią i reprezentantką na scenie politycznej wszystkich Iskier w Polsce, zrzekła się nad wyraz spektakularnie swojej anonimowości. Moją jedyną szansą było więc przekonanie przyszłej teściowej, że wymazano mi, tak samo jak jej synowi, wszelkie wspomnienia i nie mam o całej sytuacji zielonego pojęcia.

Westchnęłam raz jeszcze. Naprawdę chciałabym w końcu móc żyć otwarcie, bez tych wszystkich kłamstw i niedomówień. Wątpiłam jednak, czy kiedykolwiek będzie mi to dane.

– Co tak znowu się gapisz w ten komputer? – Podskoczyłam, słysząc nieprzyjazny głos tuż obok ucha.

Z poczuciem winy kliknęłam krzyżyk na ekranie, rozciągnęłam usta w sztucznie uprzejmym uśmiechu i spojrzałam prosto w twarz Emilii Grabowskiej, nauczycielki informatyki, a także – pomimo swojego młodego wieku – nieoficjalnej prawej ręki dyrektora szkoły.

Baba nie lubiła mnie od samego początku. Nie mogła znieść tego, że została zmuszona do pracy ze zwykłym człowiekiem, pozbawionym magicznych talentów. Miałam pecha już na starcie trafić jako pomoc nauczyciela do klasy, w której była wychowawczynią. Czepiała się dosłownie o wszystko, krytykowała każdy mój gest i słowo. Po pół roku byłam bliska złożenia wymówienia i ucieczki. Jedyne, co mnie uratowało i zatrzymało w obecnym miejscu pracy, to propozycja zmiany stanowiska na asystentkę bibliotekarki. Przyjęłam ją z ulgą i była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Pani Amelii, mojej bezpośredniej szefowej, jako chyba jedynej w szkole nie obchodziło, że nie jestem Iskrą. Kobieta miała pewnie ze sto lat, cały czas mówiła jedynie o domku w górach, w którym zamieszka, gdy wreszcie przejdzie na emeryturę, i z radością przyjęłaby do pracy każdego, kto tylko zgodziłby się odwalać za nią większość roboty. Miałam wreszcie odrobinę spokoju. I całkiem sporo czasu na czytanie, jako że biblioteka nie była miejscem tłumnie odwiedzanym przez uczniów i nauczycieli.

Kolejnym plusem był dostęp do sekretnej sieci Iskier. Oficjalnie zapewne nie powinnam po niej buszować, przynajmniej nie w godzinach pracy, ale nikt, zdaje się, tego nie sprawdzał. Dzięki temu wreszcie dowiedziałam się czegoś konkretnego na temat społeczności Iskier w Polsce. Nie do uwierzenia, ale ukrywający się przed ludźmi magiczni zorganizowali się całkiem sprawnie. Mieli swój własny wewnętrzny system edukacji magicznej dla najbardziej uzdolnionych dzieci (lub tych pochodzących z rodzin powiązanych z Radą), placówki badawcze zajmujące się różnymi możliwościami korzystania z mocy, urzędy skarbowe ściągające podatki. No i Centralne Biuro do spraw Bezpieczeństwa Magii podlegające bezpośrednio Radzie. Z mnóstwem wydziałów o długich, skomplikowanych nazwach i utajnionymi nazwiskami personelu. Ciekawe, czy to właśnie tam był zatrudniony Dawid…

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Drgnęłam, gdy zorientowałam się, że moje myśli znów zaczęły dryfować w niewłaściwym kierunku i pewnie od jakiejś minuty gapię się na Emilię jak wół na malowane wrota, nie słysząc ani słowa z tego, co do mnie mówiła.

– Przepraszam bardzo. – Uśmiechnęłam się najniewinniej, jak potrafiłam. – Zamyśliłam się. Zastanawiałam się właśnie, pod jakim hasłem wprowadzić do katalogu książkę Magia sprzątania. Czy powinna stać w dziale science fiction, czy podręczników medycznych dotyczących obsesji?

Nauczycielka popatrzyła na mnie surowo znad okrąg­łych okularów, zaciskając wąskie usta w bladą linię. Zgarbiłam się nad klawiaturą, czując w sercu odrobinę współczucia dla wszystkich jej uczniów, których kiedykolwiek przyłapała podczas lekcji na korzystaniu z niewłaściwych stron. Takie spojrzenie potrafiło zmrozić człowieka aż do szpiku kości. Ponoć zupełnie dosłownie. Taki właśnie miał być specjalny magiczny talent Emilii. Pozostawało mi jedynie mieć nadzieję, że powstrzyma się od użycia go w szkole.

– Czy ty kiedykolwiek w ogóle zajmujesz się pracą? – zapytała napastliwie i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej. – Nie mam pojęcia, kto cię tu zatrudnił i dlaczego. Jestem jednak pewna, że to był ogromny błąd. To nie miejsce dla kogoś pozbawionego mocy. Zapewniam cię, że zrobię wszystko, abyś stąd wyleciała jak najszybciej.

– Tak, wiem. Powtarzasz mi to na każdej imprezie integracyjnej – westchnęłam. – A dopóki tu pracuję, czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, Emilio?

Zacisnęła usta jeszcze bardziej, aż pobielały. Rzuciła na biurko karteczkę z zapisanym tytułem.

– Książka. Teraz.

Wzięłam fiszkę do ręki.

– To nowość, jeszcze nie jest wprowadzona do systemu wypożyczeń… – powiedziałam niepewnie.

– Już – weszła mi ostro w słowo.

Wzruszyłam ramionami. Nie chciało mi się z nią walczyć o taką głupotę. Podniosłam się i podeszłam do regału stojącego za moim biurkiem. To znaczy teoretycznie biurko było pani Amelii, ale ona wolała fotel na zapleczu, gdzie mogła w spokoju popijać herbatę i rozwiązywać krzyżówki. Szybko znalazłam pożądany przez Emilię tom. Postęp technologiczny: zagrożenie czy szansa dla tradycyjnej magii? Praca zbiorowa.

Z tego, co się zorientowałam, wszyscy w szkole dostali prawdziwego hopla na punkcie tej pozycji. Nawet ja próbowałam ją przejrzeć podczas katalogowania, ale odbiłam się od pseudonaukowego żargonu i potwornie długich zdań. Zdołałam jednak zrozumieć, że naukowcy z magicznej filii Uniwersytetu Warszawskiego usiłowali udowodnić, że łączenie współczesnej technologii z magią może być niezwykle korzystne dla Iskier i doprowadzić do ich supremacji w świecie. Na podstawie fragmentów publikowanych w naukowych czasopismach grono nauczycielskie już od tygodni prowadziło zażarte dyskusje na temat moralnych konsekwencji tworzenia androidów za pomocą magii. Nie można było przejść korytarzem szkolnym ani zjeść spokojnie zupy w stołówce, by nie usłyszeć kłótni, czy takie istoty mogłyby posiadać samoświadomość i być w stanie korzystać z mocy na podobnych zasadach jak Iskry. Z tego, co zrozumiałam, te rozważania miały na razie wydźwięk czysto teoretyczny, więc nie podzielałam ogólnego podekscytowania.

– Proszę. – Położyłam książkę na biurku, a Emilia schowała ją bez słowa do torebki i nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem, odwróciła się i wyszła. W dodatku trzasnęła drzwiami. – I nie ma za co! Tylko rogów nie pozaginaj! – zawołałam za nią. Niezbyt głośno. I wtedy, gdy miałam pewność, że oddaliła się szkolnym korytarzem na wystarczającą odległość, by mnie nie usłyszeć.

Zasiadłam znowu przed komputerem i otworzyłam przeglądarkę. Nie miałam już siły po raz kolejny sprawdzać informacji na temat przyszłej teściowej. Zamiast tego odświeżyłam dział „Wiadomości”. Tak samo jak w ludzkim internecie, tu też od rana huczało od informacji na temat wczorajszego ataku na sejm. Tylko że – podczas gdy w ogólnie dostępnej sieci winą obarczano bliżej niezidentyfikowaną komórkę terrorystyczną ze Wschodu – tu otwarcie pisano o udziale sił nadprzyrodzonych. Nikt jednak nie miał pojęcia, co się naprawdę wydarzyło i kto był odpowiedzialny za masakrę, w której zginęło kilkunastu magów zatrudnionych w sejmowej kancelarii. „Czy to kolejny dowód na to, że demony znów zaczęły przedostawać się do naszego świata”? – pytał retorycznie nagłówek artykułu. „Jak możemy się obronić przed niebezpieczeństwem?”

Sama chciałabym to wiedzieć. Zerknęłam na wiszący na ścianie zegar. Szczęśliwie zbliżał się koniec mojej pracy na dziś. Cóż, nie mogłam się pochwalić szczególną aktywnością, ale któż dałby radę skoncentrować się na wpisywaniu opisów książek do systemu po takim przeżyciu jak spotkanie z demonami?

– Pani Amelio, lecę odebrać Martusię ze świetlicy! Do zobaczenia jutro! – zawołałam i nie czekając na odpowiedź, opuściłam swoje stanowisko.

Moja siostra siedziała grzecznie przy stoliku przy oknie, z dala od innych dzieci, które bawiły się na podłodze przy przeciwległej ścianie, i rysowała coś czarną kredką na kartce.

– Dzień dobry! Czy Marta była dziś grzeczna? – zawołałam dziarsko do pani świetliczanki, wkraczając do sali. Ola Wardak, Iskra o niezbyt wyraźnym talencie, ale za to życzliwie nastawiona do wszystkich istot poniżej dziesiątego roku życia, podniosła głowę znad sterty różnokolorowej krepiny, którą właśnie próbowała posegregować. Jako jedna z niewielu współpracowników była dla mnie zazwyczaj miła i odpowiadała na moje pozdrowienia na korytarzu. Pewnie dlatego, że jej pozycja społeczna nie była wiele wyższa od mojej.

– Bardzo – odpowiedziała. – Tylko że… no wiesz…

No wiedziałam. Zbyt towarzyska ta moja siostrzyczka nie była. Umiejętności nawiązywania kontaktów z pewnością nie odziedziczyła po Angeli. Ale przecież Weles też potrafił oczarować tłum swoją osobowością! Zresztą nie było za późno, może Marta jeszcze zdąży pójść w ich ślady. Tylko musiałaby najpierw zacząć się znów odzywać. I to w taki sposób, aby nie przerażać śmiertelnie swoich rówieśników, nawet tych od maleńkości obeznanych z magią.

– Chodź, kochanie. – Podeszłam do Marty i ukucnęłam, próbując przy okazji zobaczyć, co takiego narysowała. Głowę trzymała nisko nad kartką, zasłaniając swoje dzieło długimi, czarnymi jak skrzydło kruka włosami. Przełknęłam ślinę. Raz jeden zobaczyłam ją w jej demoniczno-boskiej postaci i to było zdecydowanie o jeden raz za dużo. Do tej pory pojawiała się w moich najgorszych koszmarach jako pół dziewczynka, pół ptak.

Podniosła się na komendę, bez jednego słowa, zgniatając w dłoni rysunek w papierową kulkę. Przez moment wydawał się drżeć w jej ręce. Czerwona kropla wypłynęła z załamań kartki i kapnęła na deski podłogi. Drgnęłam. To po prostu farba plakatowa – pomyślałam dzielnie, choć na stoliku leżały tylko kredki. A potem wzięłam moją pochodzącą nie z tego świata siostrę za rękę i poszłam do szatni, by zmieniła różowe kapcie na białe sandałki ozdobione kryształkami.

Na zewnątrz było gorąco i słonecznie. Bartek miał dziś wrócić z dyżuru w lecznicy dopiero późnym wieczorem. Szybko podjęłam decyzję.

– Co powiesz na wycieczkę na Pragę-Północ? – Uśmiechnęłam się słodko do Marty. – Przejedziemy się tramwajem. Lody sobie kupimy…

Po raz pierwszy, odkąd ją odebrałam, popatrzyła mi prosto w twarz. Spojrzenie tych bladoniebieskich, dziwnie starych w dziecięcej buzi oczu było w jakiś sposób jeszcze bardziej surowe niż lodowaty wzrok Emilii. ­Westchnęłam.

– No dobrze, dobrze… – przyznałam niechętnie. – Tak, chciałabym sprawdzić, czy Dawid przypadkiem nie mieszka nadal tam, gdzie kiedyś. Przy Bartku nie było okazji, żeby ci powiedzieć, ale jakieś demony mnie wczoraj zobaczyły i coś im się za bardzo nie spodobałam. Wolałabym nie zostać rozerwana na strzępy tuż przed swoim ślubem, rozumiesz? Ani po ślubie zresztą. A Dawid obiecał mi kiedyś pomóc w takich sprawach. Tobie też, jeśli będzie potrzeba. W ramach wdzięczności za to, że pomogłaś mi go uwolnić.

Oczywiście nie odpowiedziała. Gapiła się tylko na mnie bez mrugnięcia okiem. To ja odwróciłam głowę, mając wrażenie, że policzki zaczynają mnie palić.

– Mój amulet coraz gorzej działa. Tylko on może go naprawić – dodałam, czując się głupio, że muszę się tłumaczyć ze swoich decyzji siedmiolatce. Zresztą i tak byłam pewna, że odbijemy się od zamkniętych na głucho drzwi.

Jednak tym razem wszystko wyglądało inaczej niż ostatnio. Z frontu świeżo odmalowanej kamienicy zniknęły obelżywe napisy, jasno oświetlona klatka schodowa wyglądała czysto i schludnie, a kiedy zadzwoniłam do drzwi mieszkania Dawida, damski głos odkrzyknął ze środka: „Już otwieram”, zanim zdążyłam zdjąć palec z dzwonka. Usłyszałam kroki, szczęknęła zasuwa i w progu stanęła uśmiechnięta, sprawiająca sympatyczne wrażenie kobieta w luźnej granatowej sukience. Miała około czterdziestki, okulary w niebieskich oprawkach i krótkie, modnie wycieniowane jasnoblond włosy. Na widok mnie i Marty na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.

– Och, przepraszam. Spodziewałam się kogoś innego – powiedziała i poprawiła okulary na nosie. – Tak, słucham was, moje drogie? Czy chodzi znowu o zbiórkę na karmę dla zwierząt w schronisku?

Marta poruszyła się gwałtownie i zorientowałam się, że zbyt mocno ściskam jej rękę. Puściłam ją szybko.

– Nie, nie. Żadnych zbiórek. Myślałam, że… Chciałam po prostu przekazać wiadomość właścicielowi mieszkania – powiedziałam niepewnie.

Brwi blondynki powędrowały wysoko na czoło.

– Ksaweremu?

– Jakiegokolwiek imienia teraz używa – rzuciłam sarkastycznie i zacisnęłam usta. Tylko tego brakowało, bym ją zdenerwowała na tyle, by nas wyrzuciła bez wysłuchania. – Proszę mu przekazać, że Agata bardzo prosi o kontakt, dobrze? Obiecał mi kiedyś pomóc. I to byłby dobry moment na dotrzymanie danego słowa.

Kobieta milczała przez chwilę.

– Dobrze, oczywiście. Powiem mu, jak się zjawi po odbiór czynszu. Chyba że to pilne? Mam zadzwonić?

– Byłabym wdzięczna. – Uśmiechnęłam się szczerze. Więc to była tylko lokatorka. – To raczej sprawa niecierpiąca zwłoki. Bardzo dziękuję. Martusia, powiedz pani „do widzenia”.

Chwyciłam siostrę za rękę i zbiegłyśmy po schodach odprowadzane badawczym spojrzeniem blondynki. Jakimś cudem czułam je na plecach, nawet gdy już wychodziłyśmy z bramy. Odetchnęłam głęboko, wciągając do płuc smugę spalin, i posłałam Marcie pełen dobrych chęci uśmiech.

– To co, idziemy teraz na lody? – zapytałam radośnie.

Zmroził mnie wyraz jej twarzy.

– To było bardzo głupie, co zrobiłaś – powiedziała głośno i wyraźnie. Jej głos poniósł się jak kryształowy dzwoneczek po pustej, zakurzonej uliczce.

Oblizałam wyschnięte wargi. Strach rozlał mi się w żołądku.

– Ale… dlaczego? – zapytałam. – Co ja takiego właściwie zrobiłam?

Wzruszyła tylko ramionami. Ruszyła w stronę przystanku.

– Czyli nie masz ochoty na lody? A może lemoniada? – zawołałam za nią.

Nawet nie odwróciła głowy.

Wróciłyśmy zatem do domu, zrobiwszy po drodze zakupy na podwieczorek. Zapytałam, na co ma ochotę, czy nie jest zmęczona, czego się dziś uczyła i czy nie potrzebuje mojej pomocy przy odrabianiu lekcji. Wszystko bez najmniejszego odzewu. Moja siostra nauczyła się do perfekcji sztuki ignorowania mnie. Czasem miałam wrażenie, że staję się przy niej duchem, jakąś upierdliwą, nieszkodliwą marą, której nie warto poświęcić nawet odrobiny uwagi. Choć nie, znając Martę, z duchami i upiorami pewnie chętniej prowadziła konwersacje niż ze mną.

Zaniosłam jej do pokoju przekąskę i już bez słowa wróciłam do salonu. Rzuciłam się na kanapę i podłożyłam sobie poduszkę pod głowę. Powinnam coś posprzątać, uprać, pozmywać, zająć się jednym z tysiąca irytujących obowiązków, które nigdy się nie kończą, kiedy zaczyna się traktować poważnie ideę ogniska domowego. Kompletnie mi się nie chciało. Zbliżał się wieczór, ale nadal było zbyt gorąco, aby aktywnie działać. Przy oknie bzyczała głośno mucha, uderzając bezmyślnie małym ciałkiem o szybę. Śledziłam ją przez chwilę wzrokiem, a potem sięgnęłam do torebki po komórkę. Może Bartkowi uda się wrócić wcześniej? Wysłałam mu wiadomość, ale pacjentów w lecznicy musiało się pojawić wyjątkowo dużo, bo nawet nie odpisał. Odłożyłam telefon i zwinęłam się w kłębek, zastanawiając się sennie, czy mam siłę dowlec się do łazienki, by wziąć zimny prysznic dla orzeźwienia.

I w tym momencie odezwał się dzwonek wejściowy. Skoczyłam na równe nogi, pewna, że to Bartkowi udało się wyrwać z pracy, by mi zrobić niespodziankę, ale znów zostawił klucze w kieszeni lekarskiego kitla. Przebiegłam przez korytarz i otworzyłam z rozmachem drzwi.

– Hej, skarbie! – zawołałam i zamilkłam gwałtownie. Dobrze, że udało mi się powstrzymać w ostatnim momencie i siłą rozpędu nie padłam w ramiona facetowi stojącemu na progu.

– No cześć. Jakie miłe powitanie. Mogę wejść? – odpowiedział z kpiącym uśmiechem. Duże, ostre zęby błysnęły w bladym świetle żarówki na klatce schodowej. To był ten niski, łysy wampir, który zawsze przyprawiał mnie o dreszcze. Współpracownik Dawida. Zupełnie zapomniałam, że to on często używał imienia Ksawery!

– Nie. Absolutnie nie możesz – odpowiedziałam ostro. – Czego chcesz?

– To ja się pytam, czego chcesz. Co ty, panna, znowu kombinujesz?

– Ja? – zastanowiłam się przez chwilę. – Nic nie kombinuję. Rany, po prostu potrzebuję pomocy. Amulet zaczął dziwnie działać. Mógłbyś poprosić Dawida, aby go naprawił? Jak najszybciej? Najlepiej przed piątkiem wieczór?

Gapił się na mnie przez chwilę nieruchomymi, smoliście czarnymi oczami.

– Nie. Raczej nie mógłbym – odrzekł w końcu niechętnie. – Powiedzmy, że mój były szef zaczął się obracać w innym towarzystwie.

– Co? Już nie pracujecie razem? – zdziwiłam się. – A jak się na to Rada zapatruje?

Wzruszył ramionami.

– Nie powinnaś, panna, wtykać nosa w nie swoje sprawy. I przestań zaczepiać moje znajome – dodał z nutą pogróżki w głosie. – Słyszałem, że się za mąż wybierasz, tak? To skup się lepiej na tym.

– Jestem bardzo skupiona – odpowiedziałam ze złością. – Cholera, to nie moja wina, że Dawid coś schrzanił z amuletem i teraz nie mam wystarczającej osłony! Jakieś demony mnie zobaczyły. A właśnie, znowu zaczęły przenikać do naszego świata? Kto tym razem próbuje je ściągać?

Milczał przez dłuższą chwilę.

– Wiesz, nigdy nie lubiłem twojej matki – stwierdził wreszcie.

Popatrzyłam na niego jak na idiotę. Co ma do tego Angela?

– Bywały momenty, że ja też za nią nie przepadałam – zgodziłam się cierpko. – Ale co to ma do rzeczy?

– Ty mi, panna, tak bardzo nie zalazłaś za skórę. – Jakby dla podkreślenia słów zaczął machać mi palcem wskazującym przed nosem. – Dlatego mam dla ciebie dobrą radę: przestań się wtrącać. Siedź cicho. Nie zadawaj pytań komu nie trzeba, zgrywaj głupią, jak ciebie pytają. Nic nie wiesz, nic nie słyszałaś, nic nie rozumiesz.

– Nawet nie muszę udawać. – Z trudem oderwałam wzrok od długiego, niezbyt czystego paznokcia kiwającego mi się przed twarzą. – Ale czy do ciebie dotarło, że muszę porozmawiać z Dawidem?

– Uwierz mi, nie musisz. Nie szukaj go. Nie wyjdzie ci to na dobre.

Prychnęłam.

– Nie wiem, co ty sobie wyobrażasz, ale naprawdę jedyne, czego od niego potrzebuję, to pomocy w sprawie amuletu. I tyle.

– A ja powiedziałem ci tyle, ile mogłem. I mówię po raz kolejny: zostaw go w spokoju. – Wampir opuścił rękę. Wzruszył ramionami z, jak mi się wydawało, odrobiną rezygnacji. – Ale ty i tak pewnie zrobisz po swojemu. Tylko jak wpadniesz w kłopoty, to pamiętaj, że cię ostrzegałem.

– Czuję się ostrzeżona. Dziękuję bardzo – dodałam szczerze po chwili zastanowienia. W sumie, jak na wampirze standardy i historię naszej znajomości, zachował się tym razem wyjątkowo miło. Nie rzucił mi się do gardła na przykład. Miałam za co być wdzięczna.

Skinął mi krótko głową. Odwrócił się i zszedł szybkim krokiem po schodach, mijając po drodze Bartka, który wbiegał po trzy stopnie z biało-różowym bukietem w dłoniach. Mój narzeczony chwycił mnie w objęcia i obrócił w górze dookoła siebie, przy okazji gniotąc delikatne kwiaty.

– Udało mi się wyrwać trochę wcześniej! – zawołał. – I tak sobie pomyślałem, że może poszlibyśmy na jakąś kolację? Wiesz, taka spontaniczna randka, zanim nie zdziadziejemy totalnie po ślubie.

Wtuliłam twarz w pachnące płatki.

– Jakie ładne! – pochwaliłam. – A co z Martą? Bierzemy ją ze sobą?

Uśmiech jakby odrobinę zamarł na jego twarzy. Zdawałam sobie sprawę, że jak większość ludzi i Iskier nie czuje się swobodnie w towarzystwie mojej siostry. Och, starał się tego nie okazywać. I to bardzo. Widziałam, że próbował przełamać lody między nimi. Jak do tej pory bezskutecznie.

– To może lepiej zostaniemy w domu i coś zamówimy? – zaproponowałam z westchnieniem, cofając się do przedpokoju. – Na weekend Marta ma jechać do Angeli. Będziemy mieć wtedy trochę czasu dla siebie.

Bartek zamknął za sobą drzwi na zasuwę.

– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Twoja mama czuje się już na siłach, by opiekować się dzieckiem?

Wzruszyłam ramionami.

– Tak mówi jej terapeuta. A poza tym Marta potrafi o siebie zadbać.

Uśmiechnął się z wyraźną ulgą.

– No to świetnie. Musimy w takim razie wymyślić coś wyjątkowego. Może gdzieś pojedziemy na dwa dni? W ramach małej podróży przedślubnej?

– Mam umówione spotkanie z makijażystką i ostatnią przymiarkę sukienki – przypomniałam sobie, wchodząc do kuchni. – Czekaj, te kwiatki trzeba jeszcze podciąć…? Może już zostańmy lepiej w Warszawie. Podaj, proszę, niebieski wazon z regału.

Odwrócił się i sięgnął na najwyższą półkę.

– Trudno. Odrobimy sobie po ślubie, jak już wszystko się uspokoi. Wiesz, czego nie mogę się doczekać? – Podniósł mnie znienacka i posadził bez wysiłku na blacie stołu, tuż obok bukietu goździków i margerytek.

– Momentu, kiedy wreszcie zrobisz ze mnie uczciwą kobietę? – rzuciłam lekko, przyciągając go do siebie.

– Momentu, kiedy będzie już po całym zamieszaniu – wyszeptał, całując mnie w szyję. – Tylko my dwoje i całe życie przed nami. Na wycieczki, randki, śniadania w łóżku, sprzeczki, godzenie się…

– …też w łóżku – dokończyłam, przesuwając palcami po jego kędzierzawych, miękkich włosach. – Obiecaj mi jedno. Że nigdy nie będziesz zasypiać wściekły na mnie. Spróbujmy się zawsze dogadać przed pójściem spać.

Popatrzył na mnie wyjątkowo poważnie tymi pięknymi niebieskimi oczami. Skinął głową.

– Dobrze. Ty też mi coś obiecaj…

– Co? – Pocałowałam go, zanim zdążył odpowiedzieć. W tamtej chwili byłam w stanie zgodzić się na wszystko. Nawet na to, że urodzę mu pięcioro dzieci lub nauczę się świetnie gotować.

– Że nigdy mnie nie okłamiesz. Ani w poważnej sprawie, ani przy błahostce.

Zabrakło mi słów. W gardle mi zaschło, nieprzyjemne uczucie ścisnęło żołądek. Opuściłam ręce. Zaplotłam je na podołku tak mocno, aż zbielały kłykcie. Tak, by nie zobaczyć wypalonego na wewnętrznej stronie lewej dłoni znaku węża i smoka, złączonych w zaciekłej walce.

Bartek patrzył na mnie oczekująco. Nie mogłam go zawieść. Odwzajemniłam jego spojrzenie najszczerzej, jak potrafiłam.

– Obiecuję – szepnęłam.

Znak na dłoni zapiekł boleśnie, jakby ktoś przesunął po nim rozżarzonym żelazem.

21 maja, piątek

Kiedy biegłam rano do pracy, ciągnąc za sobą niestawiającą oporu, ale też nieszczególnie pomocną Martę, marzyłam tylko o jednym: żeby to był jeden z tych spokojnych, cichych dni, kiedy nikt ode mnie nie wymaga za dużo i mogę się schować przed całym światem wśród półek z książkami. Byłam tak zdenerwowana wieczornym spotkaniem rodzinnym u mamy Bartka, że nie miałam siły na jakiekolwiek dodatkowe wyzwania.

– Cholera, jeszcze i to! – Podniesiony głos Oli zdecydowanie nie napawał nadzieją, że moje marzenia się spełnią.

– Co się dzieje? – zapytałam, wprowadzając Martę na świetlicę. Do rozpoczęcia lekcji pozostało pół godziny. A ja od piętnastu minut powinnam już być na swoim stanowisku pracy.

– Nie słyszałaś? Mamy z samego rana niezapowiedzianą wizytację z Rady. Jakieś szychy. I to w dodatku teraz, kiedy dzieciaki od wczoraj dostają ciągle jakichś dziwnych krwotoków z nosa!

– Dziwnych? Myślisz, że wywołanych magicznie? – zdumiałam się. Kto by chciał rzucać klątwy na bandę siedmiolatków, w większości pozbawionych jeszcze magicznych zdolności?

– A cholera wie? Możliwe. Wiesz, jaka będzie chryja, jeśli ktoś z góry się o tym dowie?

Wyobrażałam sobie. Wycofałam się chyłkiem w stronę drzwi. Likwidowanie na zapleczu zniszczonych podręczników do historii magii wydało mi się nagle niezwykle zachęcającym i przyjemnym zajęciem. Niech pani Amelia zasiądzie tym razem w fotelu za głównym biurkiem na wypadek, gdyby komuś z prominentów przyszło do głowy zajrzeć do biblioteki.

Niestety nie miałam nawet szansy się schować. Kiedy zziajana i spóźniona wpadłam do środka, przy biurku czekała Emilia z wyjątkowo triumfalną miną.

– Agata do dyrektora! – ogłosiła. Z jej złośliwego uśmiechu wywnioskowałam, że raczej nie planują przyznać mi podwyżki. – Lepiej się pospiesz – wysyczała, kiedy tęsknym wzrokiem spojrzałam w stronę czajnika w kąciku kawowym.

Rzuciłam torebkę na zapleczu i powlekłam się długim korytarzem. Zapukałam nieśmiało do pokoju sekretarki i wsunęłam głowę do środka, gdy tylko usłyszałam chłodne: „Zapraszam!”. Pani Sylwia, szczupła, elegancka Iskra o wiecznie podejrzliwej minie, obdarzona ponoć talentem do rzucania zaklęć bojowych, wskazała mi ręką drzwi do gabinetu szefa.

– Proszę wchodzić od razu – powiedziała. – Czekają na panią.

Przeszłam przez pokój i zapukałam po raz kolejny. Serce mi waliło, w myślach robiłam szybki rachunek sumienia. No dobrze, może rzeczywiście tempo odkładania książek na półki trochę się zmniejszyło, ale czy to powód, by od razu wzywać mnie na dywanik?

W gabinecie było przyjemnie chłodno. Za zabytkowym dębowym biurkiem zasiadał na skórzanym fotelu dyrektor Zawadzki – korpulentny łysiejący mężczyzna w średnim wieku. W szarej, odrobinę przyciasnej w ramionach marynarce wyglądał tak przeciętnie, że gdybym spotkała go na ulicy, nigdy w życiu nie domyśliłabym się, że jest to jeden z najpotężniejszych magów w Polsce.

– No, jest pani wreszcie – powiedział z nutą irytacji w głosie i przywołał mnie machnięciem ręki.

Podeszłam bliżej. Nie odważyłam się usiąść na sofie stojącej przed biurkiem, więc stałam prawie na baczność. Zaczynałam się coraz bardziej bać.

– Zdaje sobie pani oczywiście sprawę, czemu została tutaj zatrudniona? – zapytał ostro.

– Z powodu moich wysokich kwalifikacji, miłej aparycji i sumiennego podejścia do obowiązków? – odpowiedziałam, uśmiechając się przymilnie.

Patrzył na mnie bez słowa. Założyłam kosmyk za ucho i przygładziłam włosy, starając się wyglądać jak najbardziej sympatycznie i profesjonalnie. Tylko tego brakowało, żeby tuż przed ślubem wyrzucili mnie z roboty.

– To zupełnie niezwykłe, aby w takim miejscu zatrudniać osobę spoza naszego grona. – W jego głosie słychać było wyraźny niesmak. I odrobinę rozgoryczenia. – Kogoś, kto nie rozumie naszych tradycji. Kto nie jest zaznajomiony z obowiązującym nas Kodeksem. Kto zawsze będzie dla nas obcy.

– Szybko się uczę – powiedziałam obronnie.

Dyrektor Zawadzki zacisnął gniewnie usta. Nie wyglądał na przekonanego.

– Zostałem do tego zmuszony na wyraźne życzenie Rady – ciągnął sztywno. – I chcę podkreślić, że byłem temu zdecydowanie przeciwny od samego początku. Nadal uważam, że popełniono poważny błąd. Zwykli ludzie nie powinni być wtajemniczani w sprawy Iskier.

– Dobrze, dobrze. Nie marudź, Arturze. Już to wielokrotnie mówiłeś. – Prawie podskoczyłam, słysząc głos dobiegający spod przeciwległej ściany. Byłam tak zaaferowana, wchodząc do gabinetu, że cała moja uwaga skupiła się na dyrektorze siedzącym za biurkiem i jego surowej minie. Dopiero teraz zauważyłam wysokiego mężczyznę o przyprószonych siwizną czarnych włosach i brodzie. Nonszalancko opierał się o parapet otwartego okna. Orli nos i stalowy błysk w oczach nadawały mu drapieżnego wyglądu. Zmarszczyłam brwi. Miałam wrażenie, że gdzieś go kiedyś widziałam. I lepiej będzie dla mnie, jeśli szybko sobie przypomnę gdzie.

– Chciałem tylko zaznaczyć… – zaczął Zawadzki z lekkim oburzeniem, ale ciemnowłosy przerwał mu machnięciem ręki.

– I zaznaczyłeś. Przyjęte. Może zrób sobie teraz małą przerwę i idź napić się kawy? Chciałbym porozmawiać z naszą panną Filipiak. W cztery oczy.

Nigdy nie widziałam, aby ktoś potraktował ­naszego dyrektora tak lekceważąco i przez moment było mi go okropnie żal. Biedak spurpurowiał na twarzy, jakby miał zaraz dostać apopleksji. Potem rzucił mi nienawistne spojrzenie i całe współczucie przeszło mi jak ręką odjął. Ta sytuacja nie wróżyła dobrze mojej karierze w tej szkole.

– Oczywiście, panie przewodniczący – powiedział oschle i wyszedł, zamykając za sobą drzwi bardzo cicho i delikatnie.

Przypomniałam sobie.

– Już wiem! Widziałam pana w Radzie. Wtedy kiedy zgarnęliście nas po akcji na wzgórzu! Został pan przewodniczącym na terenie Polski? – Przyjrzałam mu się uważnie. W internecie trudno było znaleźć informacje na temat członków Rady Iskier, ich najważniejszego i najbardziej decyzyjnego w danym kraju organu władzy. Ponoć w zamierzchłych czasach przewodniczący mieli w zwyczaju nosić cały czas maski, aby nikt nie zobaczył ich twarzy i nie dowiedział się, kim naprawdę są. Teraz wystarczało kontrolować środki przekazu w mediach społecznościowych.

– Przypadł mi w udziale ten zaszczyt – stwierdził z ironicznym uśmiechem i zupełnie nie mogłam się domyślić, czy mówi na serio. – Uznali, że tylko ja jeden jestem w stanie ogarnąć ten bałagan. A właśnie, skoro już jesteśmy w tym temacie, to doszło do mnie, że szukałaś ostatnio kogoś, kto kiedyś dla nas pracował.

Skąd się dowiedział? Zesztywniałam, spodziewając się trudnych pytań. Nie musiałam czekać długo.

– Kiedy ostatni raz widziałaś naszego drogiego ­Dawida?

– Właśnie wtedy, co pana. W siedzibie Rady. To było chyba dwa lata temu – powiedziałam szybko.

Patrzył na mnie z błyskiem w ciemnych oczach.

– Wiesz, że nie mogę odczytać twoich myśli, póki masz na sobie ten amulecik, ale doskonale potrafię poznać, kiedy kłamiesz? – zapytał łagodnie. – Wy, ludzie, jesteście tak łatwi do rozszyfrowania.

Przełknęłam ślinę.

– Wpadł jeszcze potem na chwilę. Pożegnać się – przyznałam. – Miał jechać szukać innych półdemonów. Ale to było naprawdę tylko raz i dawno temu! Nie mam z nim od tamtej pory żadnego kontaktu.

Wyprostował się. Podszedł sprężystym krokiem do biurka. Zobaczyłam, że w ręku trzyma jakieś dokumenty. Przejrzał je pobieżnie.

– Cóż, być może ucieszy cię fakt, że Dawidowi udało się osiągnąć swój cel. Odnalazł grupę podobnych sobie istot, które były przetrzymywane w jednym z krajów sąsiadujących z Polską. Uwolnił je. W dość spektakularny sposób.

Przewodniczący spojrzał na mnie znad papierów z lekko uniesionymi brwiami. Milczałam. Coś czułam, że to jeszcze nie koniec.

– Następnie, jak udało mi się ustalić, wraz ze swoimi nowymi towarzyszami zaczął dokonywać napadów na obiekty należące do naszego stowarzyszenia, najprawdopodobniej w celach zemsty lub kradzieży artefaktów o znaczeniu magicznym. W czasie tych rozbojów w różnych państwach Europy Zachodniej zginęły do tej pory sześćdziesiąt trzy Iskry oraz dwadzieścioro sześcioro zwykłych ludzi. Byłaś świadkiem ostatniego takiego zdarzenia, prawda? Trzy dni temu na terenie Warszawy?

Zabrakło mi słów. Kiwnęłam tylko głową. Mężczyzna nie oczekiwał chyba odpowiedzi. Rzucił kartki na biurko. Spojrzał zamyślonym wzrokiem w okno.

– Przypomnij mi proszę, Agato… Czy to nie ty podczas sławetnego międzynarodowego zebrania Rady zwróciłaś Dawidowi wolność? Jak ujęłaś ostatni rozkaz? „Od teraz postępuj tylko zgodnie ze swoją wolą, chęcią i zdrowym rozsądkiem”?

Wzdrygnęłam się. Cholernik zacytował mnie słowo w słowo, z tego co pamiętałam. Otworzyłam usta, a potem je zamknęłam. Miałam mętlik w głowie. Spróbowałam mimo wszystko jakoś się obronić.

– Skąd mogłam wiedzieć…? – zaczęłam cicho.

– …że półdemon, od stuleci trenowany do zabijania i pozbywania się groźnych dla nas stworzeń, może okazać się niebezpieczny i nieprzewidywalny? Jak myślisz, dlaczego przez cały czas tak usilnie staraliśmy się trzymać go pod kontrolą? Dlaczego magowie narażali niegdyś własne życie i poświęcali swą moc, aby wykonać rytuał uwiązania?

– Sami się zgodziliście, żebym go uwolniła! – wykrzyknęłam z oburzeniem. – Mogliście… – Umilkłam gwałtownie.

– Mogliśmy cię zabić, a Dawida oddać pod władanie jakiemuś rozsądnemu, silnemu magowi – dokończył za mnie spokojnie przewodniczący. – Tak, niektórzy z nas są zdania, że powinniśmy byli tak zrobić.

Obróciłam nerwowo pierścionek wokół palca.

– Wielu członków Rady uważa, że ten błąd należy jak najszybciej naprawić.

Chciało mi się płakać. Dotarło do mnie, że zwolnienie z pracy może być moim najmniejszym problemem.

– Ucieszysz się pewnie zatem na wiadomość, że ja nie podzielam tego zdania.

Zamrugałam.

– Nie? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Nie. Twoja śmierć nie rozwiązałaby głównego problemu. Dawid nadal byłby gdzieś na wolności. Przyszło mi za to do głowy, że skoro jesteście ze sobą związani, to moglibyśmy poprzez ciebie wywrzeć na niego jakiś wpływ.

– To znaczy?

Uśmiechnął się nieprzyjemnie.

– Tortury na przykład. Z raportów wynika, że jesteście w stanie odbierać nawzajem swoje silne emocje. A nawet wrażenia cielesne.

Zabrakło mi tchu.

– To tak nie działa! Od lat nie mam z nim żadnego kontaktu! A w dodatku Dawid zawsze potrafił się lepiej chronić przed takimi wpływami z mojej strony.

– Raczej tak. – Uśmiech nie schodził z twarzy przewodniczącego. – Gdybyś była dla niego zagrożeniem, nie zostawiłby cię przy życiu. Znałem go w czasach, gdy jeszcze wykonywał dla nas różnego rodzaju misje. Nie posądzałbym go o sentymenty. Ani o miłosierdzie.

Przycisnęłam palce do skroni.

– To co w takim razie zrobicie? – zapytałam bezradnie.

Wydawało mi się, że minęły wieki, zanim odpowiedział.

– Z tobą? Na razie nic. Na szczęście Kongres Europejski Iskier podejrzewa, że ataki są winą demonów, które przeniknęły do naszego świata. Staram się wpływać na opinię publiczną tak, aby podsycać to przekonanie. Na razie udaje mi się ukrywać udział mojego zbuntowanego podwładnego w tych zdarzeniach. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, jak duży kryzys w relacjach międzynarodowych mogłaby spowodować taka ­informacja.

Pokiwałam głową, niezdolna wykrztusić ani słowa.

– Co do Dawida, to obecnie mimo wszystko nie widzę szczególnych powodów do niepokoju. Dam sobie z nim radę. To tylko mieszaniec, zbiegły kundel, który ma czelność szczerzyć kły na byłych właścicieli. A wiesz, Agato, co według mnie powinno spotykać zdziczałe psy?

Patrzyłam na niego w milczeniu. Jego uśmiech prezentował się coraz bardziej paskudnie.

– Należy wziąć je na łańcuch i tresować, dopóki nie zaczną kornie słuchać swoich panów.

W jego głosie nie było słychać gniewu ani groźby. Tylko proste stwierdzenie faktu.

– Prędzej czy później znajdziemy twojego półdemona. A wtedy dopilnuję, by od tej pory chodził na znacznie krótszej smyczy. Uważam jednak, że powinnaś wiedzieć, do jak wielu ofiar doprowadziła twoja bezmyślna decyzja. Oczywiście jeśli zginie jeszcze więcej osób, to w końcu członkowie Rady zaczną się domagać twojej głowy. Takie zbrodnie nie mogą pozostać bezkarne. A jako osoba, która zwróciła Dawidowi wolność, będziesz uznawana za odpowiedzialną za jego wyczyny.

Podeszłam do sofy i osunęłam się na nią bezwładnie, jakby wszystkie kości i mięśnie zamieniły mi się w ­galaretę.

– Chyba że… – przewodniczący zawiesił głos.

– Chyba że co? – wymamrotałam.

– Chyba że możesz jednak jakoś się z nim skontaktować i nakłonić go do powrotu.

– Nie potrafię! Nie wiem jak! – Uderzyłam zwiniętą pięścią w ozdobną poduszkę leżącą w kącie kanapy. Łza wypłynęła z kącika oka i spłynęła po policzku. Nie umiałam jej zahamować. Przewodniczący Rady przyjrzał mi się uważnie, tym razem bez uśmiechu na twarzy.

– Jeśli to prawda, co mówisz, Agato… – powiedział powoli – …to znalazłaś się w fatalnym położeniu. Nie zazdroszczę. A nawet zaczynam ci trochę współczuć.

Tym razem w pełni zgadzałam się z jego osądem ­sytuacji.

Zamknęłam się w toalecie dla nauczycieli i płakałam, zatknąwszy pięścią usta, aby nikt nie usłyszał mojego rozpaczliwego szlochu. Jak on mógł to zrobić? Tyle śmierci… Tyle wyrządzonej krzywdy… Nie mogłam sobie poradzić z ogarniającym mnie poczuciem winy. To ja uwolniłam Dawida. Dałam mu szansę na podejmowanie samodzielnych decyzji. Wszystkie zbrodnie, jakie popełnił, obciążały moje sumienie.

Narastały we mnie równocześnie furia i niedowierzanie. Jak on mógł?! Wiedziałam, że potrafi być okrutny i bezwzględny, ale zawsze, odkąd go znałam, stawał po stronie ludzi i Iskier. Walczył o wizję świata, w której wszyscy mogliby żyć w miarę spokojnie i bezpiecznie. Skąd teraz taka zmiana? Przełknęłam łzy wściekłości. Powinnam była go zabić, kiedy jeszcze miałam nad nim władzę.

Wydmuchałam głośno nos i odetchnęłam kilka razy głęboko, by uspokoić oddech. Wyszłam z kabiny i zaczęłam obmywać twarz w umywalce. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam oczy zapuchnięte i czerwone jak u królika. Idealny dzień na spotkanie z przyszłą teściową.

A jednak nie mogłam po raz kolejny odwołać wspólnej kolacji. Ludmiła śmiertelnie by się obraziła, zwłaszcza że poza mną, Martą i Angelą zaprosiła swoje siostry. Trzeba było robić dobrą minę do złej gry i spróbować je do siebie przekonać.

Zatem kilka godzin później siedziałam w salonie matki Bartka przy suto zastawionym stole. Naprzeciwko mnie Angela bezmyślnie obracała w dłoni szklankę z wodą. Twarz miała pustą i spokojną, a w wielkich niebieskich oczach nie dało się dostrzec nawet odrobiny zainteresowania otaczającą ją rzeczywistością. Przynajmniej włożyła pasującą do sytuacji, granatową sukienkę i buty do pary. Mogło być gorzej.

Przeniosłam wzrok na Martę. Ona również prezentowała się odpowiednio. Szara sukienka z koronkowym kołnierzykiem, czarne włosy uczesane w gładkie kucyki, czyste, złożone na podołku dłonie z równo obciętymi paznokciami. Na pierwszy rzut oka wyglądała na zwykłe, dobrze wychowane dziecko.

Westchnęłam. Bartek musiał odebrać to jako oznakę zniecierpliwienia z mojej strony, bo poklepał mnie uspokajająco po ręce.

– Mamo, może już wystarczy? Możemy zacząć jeść? – zapytał półgłosem.

Ludmiła ze zdziwionym wyrazem twarzy odwróciła się od domowego ołtarzyka. Wykładała właśnie po odrobinie jedzenia z każdego półmiska do drewnianych miseczek i stawiała przed wizerunkami słowiańskich bóstw. Wzdrygałam się lekko za każdym razem, kiedy mój wzrok natrafiał na dość nieporadnie namalowane oblicza Welesa i Peruna. Byłam świadkiem, jak moja siostra odsyła jednego z nich do krainy demonów, a drugiemu Dawid – ku mojej nieskrywanej radości – poderżnął gardło. Czułabym się dość dziwnie, gdybym musiała teraz wznosić do nich modły z prośbą o pobłogosławienie posiłku. Prawdopodobnie udławiłabym się pierwszym kęsem. Na szczęście mama Bartka nie zmuszała nikogo do uczestniczenia w tradycyjnych ­obrzędach.

Jej dwie siostry: siwowłosa zgarbiona Krystyna oraz młodsza, mocno umalowana i wydekoltowana Jadwiga, również przerwały śpiewanie mantry i popatrzyły na mojego narzeczonego ze zgorszeniem. Zaczerwienił się po uszy i spuścił wzrok.

– Jeśli jesteście tacy głodni, to oczywiście już kończymy – powiedziała Ludmiła z przyganą w głosie, odrzucając do tyłu długi srebrny warkocz.

– Nie, nie, absolutnie – stwierdziłam szybko. – Ja i Marta jadłyśmy lunch w szkolnej stołówce. Proszę spokojnie kontynuować. – Wykonałam ogólny ruch ręką w kierunku posążka Mokoszy ustawionego w centralnym miejscu ołtarza. Wydawało mi się, że Weles na obrazku zmarszczył brwi i posłał mi gniewne spojrzenie. Ale to na pewno była tylko kwestia mojej zbyt bujnej wyobraźni.

Mama Bartka podniosła mały dzwoneczek pokryty wyrytymi na całej powierzchni runami i zadzwoniła głośno. Czysty dźwięk przeszył powietrze. Jej siostry jak na komendę pochyliły głowy, a potem wszystkie trzy zasiadły do stołu.

– I jak próbna fryzura ślubna? Zadowolona jesteś? – zapytała Jadwiga.

– Bardzo – przytaknęłam pospiesznie.

– Mówiłam, że będzie ci lepiej w dłuższych włosach. – Ludmiła uśmiechnęła się z aprobatą.

Założyłam kosmyk za ucho. Ciągle mi się plątały i wpadały do jedzenia, a ich suszenie zdawało się zajmować wieczność. Jednak skoro mogłam sobie tym kupić akceptację przyszłej teściowej, to byłam gotowa na takie poświęcenie.

– Kończę już hafty na sukience. Będzie przepiękna – powiedziała z dumą Jadwiga. Szczyciła się renomą jednej z najbardziej utalentowanych krawcowych, do której ustawiały się kolejki chętnych na stroje w stylu słowiańskim. Cieszyłam się, że zgodziła się na szybko wcisnąć nas w swój grafik.

– Na pewno. Nie mogę się doczekać, aż ją zobaczę. – Skinęłam głową z, miałam nadzieję, odpowiednią dozą wdzięczności.

– A wymyśliliście już tekst przysięgi? Pamiętacie, że macie powiedzieć coś od siebie, gdy żerca zwiąże wam dłonie? – Krystyna uniosła wzrok znad talerza.

– Nie. Jeszcze nie. Usiądę nad tym w weekend, obiecuję – powiedziałam.

Zapadła krępująca cisza.

– Powiedz mi, dziecko, w której szkole właściwie pracujesz? – zagaiła rozmowę Jadwiga.

Zakrztusiłam się wodą, której łyk właśnie wzięłam do ust. I co ja miałam odpowiedzieć? Przecież one doskonale zdawały sobie sprawę, że do szkoły Iskier jako zwykły człowiek w ogóle nie powinnam być wpuszczona!

– W tej samej, do której uczęszcza Marta – odpowiedział zamiast mnie Bartek, nakładając sobie kopiastą łyżkę kaszy na talerz. Zauważyłam, że jego mama wymienia zdziwione spojrzenia ze swoimi siostrami.

– To pewnie mamusia pomogła ci dostać tam pracę? – zapytała ostrożnie Krystyna.

Angela uniosła wzrok znad talerza i posłała jej senny, półprzytomny uśmiech. Popatrzyłam na nią w milczeniu. Nie sprawiała wrażenia osoby zdolnej załatwić dziecku korepetycji z polskiego, a co dopiero mówić o stanowisku w potężnej, tajnej organizacji. Jak jednak inaczej mogłabym wyjaśnić moją zawodową sytuację?

– Tak, mama – potwierdziłam odważnie, modląc się w duchu, by Angela nie zaczęła się nagle dopytywać, co właściwie zrobiła.

Ludmiła uniosła brwi.

– Pyszna polewka – pochwaliłam pospiesznie, by zmienić temat. Kopnęłam Bartka pod stołem, rzucając mu błagalne spojrzenie.

Dobrze wiedział, że nie cierpię rozmawiać o sobie. Zrozumiał, o co mi chodziło, i zaczął opowiadać o swoich pacjentach i nieprzyjemnej rozmowie z właścicielką buldoga francuskiego, która uparła się karmić swojego pupila kośćmi z kurczaka. Odetchnęłam z ulgą. Bartek mógł godzinami roztrząsać przypadki swych podopiecznych z kliniki weterynaryjnej. Nabrałam nieśmiałej nadziei, że uda mi się zakończyć ten wieczór bez większej wpadki.

I prawie tak się stało. Angela się nie odzywała, Marta również milczała jak zwykle, Bartek radośnie nawijał, a ja zadawałam co jakiś czas pytania sterujące konwersację w dogodnym dla mnie kierunku. Już właściwie udało mi się odprężyć, gdy podczas odnoszenia naczyń po deserze do kuchni poczułam, jak smok zawieszony na srebrnym łańcuszku rozgrzewa się gwałtownie, a potem gaśnie. Amulet zwisł na mojej szyi ciężko i martwo, jak zwykły kawałek żelaza. Jego moc ochronna znów mnie opuściła.

Zamarłam w progu ze stertą talerzyków w dłoniach, gorączkowo usiłując myśleć o kompletnie obojętnych i bezpiecznych tematach. Zobaczyłam, jak Jadwiga odwraca się od zlewu w moją stronę, a mama Bartka blednie i opada na krzesło, przyciskając ręce do obfitego biustu w geście przestrachu i niedowierzania. Zrozumiałam, że udało im się przeniknąć moje osłony.

Krystyna chwyciła mnie za ramię, wciągając do kuchni. Jadwiga zatrzasnęła za mną drzwi. Pisnęłam, o mało co nie upuszczając naczyń, ale zdążyły mi je odebrać i postawić na kuchennym blacie. A potem mama Bartka wstała, chwyciła mnie za lewą rękę i obróciła moją dłoń wewnętrzną stroną do góry.

Oko węża rozbłysło czerwienią na mojej skórze.

Kobiety wydały stłumiony okrzyk. Wyszarpnęłam dłoń, zacisnęłam w pięść i skuliłam się przy ścianie jak zapędzone w kąt dzikie zwierzątko. Przez moment tak strasznie nienawidziłam ich wszystkich: Angeli, bo nie nauczyła mnie, jakie niebezpieczeństwa czyhają w magicznym świecie; Bartka za jego nieświadomość i absolutny brak podejrzeń; trójki kobiet stojących przede mną za to, że odkryły moją tajemnicę. A przede wszystkim Dawida – za łączącą nas więź, której nie umiałam zerwać. Za niedotrzymane obietnice. Za to, że pozbył się mnie ze swojego życia bez najmniejszego żalu i nie wrócił, gdy go potrzebowałam.

Wyczytały ze mnie każdą myśl, każdą emocję. Widziałam to po ich zszokowanych twarzach.

– Niedaleko pada jabłko od jabłoni… – wyszeptała ze zgrozą Krystyna. – Chodzą plotki, że jej matka była kiedyś kochanką Złego…

– Przenajświętsza Mokoszo, ulituj się nade mną i moim biednym synem! – Ludmiła jęknęła, siadając całym ciężarem na kuchennym taborecie i zakrywając twarz rękoma. – Myślałam, że jest wystarczająco źle, że sobie wybrał zwykłą dziewczynę bez odrobiny magii. Ale to nic w porównaniu z mroczną wiedźmą, co się zadaje z demonami!

– Z