Z bardzo daleka - Roberto Costantini - ebook + książka

Z bardzo daleka ebook

Roberto Costantini

4,1

Opis

„Balistrieri to jedna z najbardziej udanych postaci we współczesnej literaturze kryminalnej”. The Independent Rok 1990. W środku upalnego lata, gdy całe Włochy przeżywają magiczne noce mistrzostw świata w piłce nożnej, bez śladu znika syn potężnego rzymskiego dewelopera. Śledztwo przypada komisarzowi Balistreriemu, którego wcale nie cieszy, że musi szukać zbuntowanego syna przedsiębiorcy. Jednak wszystko zmienia odkrycie okrutnie okaleczonych zwłok młodego mężczyzny obok zwłok dziewczyny zniewolonej przez jednego z bossów camorry. Balistreri weźmie udział w strzelaninie, której dramatyczne konsekwencje uniemożliwią mu rozwiązanie sprawy. Rok 2018. Po prawie czterdziestu latach służby w policji Michele Balistreri przechodzi na emeryturę. Jego ciało i umysł noszą ślady intensywnego i pełnego cierpień życia. Ale nawet teraz nie znajduje spokoju: kiedy w dawnej rezydencji rodziny zamordowanego chłopaka zostają znalezione dwa manekiny odtwarzające okoliczności nierozwiązanej zbrodni sprzed niemal trzydziestu lat, dawny policyjny śledczy będzie musiał pomóc swojemu następcy w prowadzeniu śledztwa, które może się dla niego okazać ostatnim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 663

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (29 ocen)
14
7
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Da molto lontano

Copyright © 2017 by Marsilio Editori® s.p.a. in Venezia

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Tomasz Kwiecień

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny

Zdjęcie autora: © Giliola Chistè

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-091-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Dla Cesarego

Człowiek nie jest stary,

dopóki żalem nie zastąpi marzeń.

JOHN BARRYMORE

Czterysta metrów niżej morze ściele się w dal, aż zleje się z niebem w oślepiającym blasku słońca. Oboje trzymają się za ręce.

Głos: życie pomoże nam zapomnieć…

Myśl: śmierć pomoże nam zapomnieć…

Głos jest szczery i myśl jest szczera. Ale nie da się ich pogodzić.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Niedziela, 1 lipca 1990

DWAJ KOWBOJE stoją naprzeciwko siebie na zakurzonej polanie pod gorącym spojrzeniem błękitnego nieba, ręce wyciągnięte wzdłuż bioder, dłonie tuż przy kolbach rewolwerów wystających z kabur. Rock Hudson i Kirk Douglas wymieniają się ostatnimi spojrzeniami. Michelino wie, że Kirk poszedł na pojedynek z rozładowanym celowo pistoletem. Wie, bo to on jest Kirkiem. Sceneria się zmienia. Teraz jest noc. Dwaj przeciwnicy na morzu, jeden na motorówce, drugi na pontonie, trzymają w rękach pistolety. Z pontonu pada strzał. Jeden, drugi, trzeci. Mike stoi na pokładzie motorówki. Kule przeszywają mu ciało, przechodzą na wylot bez krwi i bólu. Odpowiada ogniem. Pierwsza kula rzuca tego drugiego na kolana. Mężczyzna opiera się o burtę pontonu, próbując wstać. Z trudnością podnosi się na nogi. Mike oddaje drugi strzał, jest najlepszym strzelcem w całej Afryce. Kula przechodzi przez serce przeciwnika i teraz Mike czuje ból we własnej piersi, serce bije mu coraz szybciej, wściekle pompuje krew do mózgu, przenikliwy gwizd ostrzega go, że zaraz eksploduje i ból się skończy, gwizd staje się coraz silniejszy, coraz bliższy, przełamuje barierę między snem a rzeczywistością.

OBUDZIŁEM SIĘ nagle, zlany potem, pager na stoliku nocnym uparcie brzęczał, światło dnia przedzierało się do pomieszczenia przez zamknięte okiennice. Wyciągnąłem rękę, dłoń napotkała popielniczkę pełną petów, pustą butelkę lagavulina, fiolkę z tabletkami nasennymi, aż w końcu dotarła do przycisku pagera.

Próbowałem wyłączyć to ustrojstwo, ale upuściłem je na podłogę tak skutecznie, że rozpadło się i przestało brzęczeć. Może i dobrze, ani trochę nie uśmiechało mi się, że ktoś mnie szuka. W końcu zmusiłem się, by usiąść. Moje ciało pragnęło pozostać w łóżku, ale umysł był innego zdania, i to nie z poczucia obowiązku, bo dziś nie byłem na służbie. Nie, po prostu nie chciałem wracać na tę zakurzoną polanę spaloną słońcem, na motorówkę w środku nocy, nie chciałem strzelać do Rocka Hudsona z rozładowanej broni. To cały czas byłem ja: chłopak zwany Michelino, Mike, Africa, który później został Michelem Balistrerim, komisarzem w sekcji zabójstw.

Praca w policji, najpierw w komisariacie dzielnicowym na Vigna Clara, a teraz w trzeciej sekcji wydziału kryminalnego, miała być tylko epizodem. To taki detoks, mówił mój brat Alberto. Ale żeby się skutecznie odtruć z mojej przeszłości, trzeba by było wziąć lek, jakiego jeszcze nie wynaleziono: rozpuszczalnik, w którym znikałyby wspomnienia. Spojrzałem na zegarek, druga po południu. Zasnąłem późno mimo sporej dawki lagavulina i lorazepamu. Wszystko przez świętowanie piłkarskiego zwycięstwa Włoch, przez warkot silników, klaksony, śpiew ludzi.

Magiczne noce

W oczekiwaniu na gola

Co za bzdety.

A przecież osiem lat temu sam świętowałeś zwycięstwo Paola Rossiego, Balistreri.

O tak, tamta noc należała do tej samej kategorii co Kirk i Rock. Możesz zapisać milion rzeczy na tablicy życia. Ale nie dasz rady wymazać tego, co już napisałeś.

Głowa mi pękała. Wieczór przeciągnął się dopóźnej nocy w towarzystwie młodej żony faceta, który – jak wielu innych – kibicował na Stadionie Olimpijskim, a następnie fetował sukces Błękitnych, włócząc się po ulicach Rzymu. Tymczasem ja świętowałem z nią w ich łożu małżeńskim pod krucyfiksem. Mundial rozgrywany w kraju był dla mnie świetną okazją, wręcz niepowtarzalną. Żony i dziewczyny osamotnione przez swoich mężczyzn, zajętych dopingowaniem drużyny narodowej, pozwalały oderwać się od wszelkich myśli i złych wspomnień.

Oczywiście tylko na krótki czas. Podobny do małej chmurki przesłaniającej na chwilę słońce, kiedy przemierzasz pustynię. Ale przecież wszystko jest tymczasowe. Powlokłem się do telefonu, który odłączyłem od sieci, gdy na krótko przed świtem wróciłem do mojego mieszkania na Garbatelli, wcisnąłem z powrotem wtyczkę i wybrałem numer wydziału kryminalnego.

Moje biuro, moja praca.

Inspektor Capuzzo odebrał natychmiast, mówiąc z tym swoim pięknym neapolitańskim akcentem, trochę zepsutym przez zaniepokojenie.

– Wzywaliśmy pana także przez pager, dottore, ale pan…

– Nie spałem w domu. Poza tym nie mam teraz służby.

– Na szczęście po wakacjach wszyscy przełożeni dostaną służbowe przenośne telefony.

– A co to za diabelstwo?

– Naprawdę ich pan nie widział? Nowe telefony komórkowe, bezprzewodowe, kieszonkowe, może pan mieć taki zawsze ze sobą i wszędzie da się do pana dodzwonić.

Otrzepało mnie ze zgrozy.

– Już wiem. Mówiłeś mi o tym kiedyś… Wspaniale… Kto dał się zamordować przy niedzieli, Capuzzo?

– Nikt, dottore. Czytał pan w dzisiejszym „Il Messaggero” o porwaniu?

– Capuzzo, ile lat ze mną pracujesz?

– Osiem, dottore.

– Czy ja czytam gazety?

– Nie. A właściwie tak, w osiemdziesiątym drugim, kiedy zacząłem z panem pracować i był mundial w Hiszpanii…

– Daj spokój – przerwałem mu.

Nigdy nie rozmawiałem o tamtych czasach i o moim pierwszym śledztwie. Uprowadzono wtedy i zabito młodą dziewczynę, a mordercy nigdy nie udało się złapać. Tak, tamtej nocy jak najbardziej byłem na służbie! Tylko że zamiast siedzieć na komisariacie, świętowałem w domu przyjaciół, gdzie oglądałem trzy gole Błękitnych Bearzota oraz wiwaty prezydenta Pertiniego.

– No więc co takiego piszą w „Il Messaggero”, Capuzzo?

– Wie pan chociaż, kim jest Prospero Petruzzi?

– Chociaż?

Capuzzo zrozumiał, że nie jestem w humorze.

– Musimy jechać do rezydencji Petruzzich. Wie pan, gdzie to jest, prawda?

Oczywiście, że wiedziałem, kim jest i gdzie mieszka ten wielki człowiek. Niestety, nie mogłem oderwać się od świata tak bardzo, jak bym chciał. Prospero Petruzzi. Kawaler Orderu Pracy za zasługi na rzecz społeczeństwa. Ósmy król Rzymu1. Pięćdziesięciolatek, z zawodu murarz, który zbił fortunę w latach siedemdziesiątych, zaczynając od budowania dróg za granicą. W ciągu niecałych dwudziestu lat stał się jednym z najbogatszych Włochów. Dzięki pieniądzom zarobionym na obcej ziemi i licznym przyjaciołom w świecie polityki zaczął budować osiedla mieszkaniowe dla zwykłych ludzi po niezwykłych cenach i na terenach, które przy zakupie nie nadawały się do zabudowy, a potem, nie wiadomo w jaki sposób, nagle stawały się działkami budowlanymi. Zyski z działalności deweloperskiej zainwestował w prywatną telewizję, wydawanie czasopism i ekskluzywne kliniki – ludzie, których potrzebował, byli w nich leczeni za darmo, bogaci płacili krocie, a przeciętni zjadacze chleba nie mogli nawet wejść do szpitalnego baru. Politycy uwielbiali wywiady w telewizji lub w gazetach, a kiedy chorowali, nie chcieli leżeć w okropnych, zawilgoconych szpitalach publicznych.

– Tak, Capuzzo. Zobaczymy się na miejscu.

Opłukałem twarz i umyłem zęby. Potem połknąłem to nowe lekarstwo.

Z prozakiem życie uśmiechnie się do ciebie.

WSIADŁEM DOmojej alfy romeo duetto spider i pojechałem do centrum. Na skąpanych w słońcu chodnikach kłębiły się roje spoconych turystów, zafascynowanych najpiękniejszym i najbrzydszym miastem na świecie. Na wszystkich balkonach bez wyjątku wisiały flagi zwycięskich Włoch. Miasto składało hołd drużynie i „naszym” mistrzostwom świata w piłce nożnej. Ale Italia lat dziewięćdziesiątych stała się także – a może przede wszystkim – niepowtarzalną okazją biznesową dla wielu ludzi: zaczynając od obwoźnych sprzedawców napojów i kanapek, którzy wywindowali ceny w kosmos, a kończąc na deweloperach, którzy dzięki wielomiliardowym kontraktom wzbogacali się jeszcze bardziej, wręcz ponad granice przyzwoitości. Do jednego z takich krezusów właśnie jechałem. Z radia płynęły dźwięki wszechobecnego szlagieru mundialowego lata.

Świat wiruje kolorów karuzelą,

Wiatr łagodnie głaszcze płótno flag,

Dreszcz emocji cię ogarnia i porywa

Radość przyjacielski uścisk da.

Było po trzeciej, kiedy zaparkowałem przed imponującą bramą z kutego żelaza. W każdym skrzydle bramy widniała litera „P”. Posesję otaczał dwuipółmetrowy mur z odłamkami szkła na szczycie, wszędzie widać było kamery, brakowało tylko drutu kolczastego.

Inspektor Capuzzo już był na miejscu, czekał na mnie, oparty o radiowóz. Długi nos, coraz rzadsze włosy. Wyszedł mi naprzeciw, udając, że nie zauważa moich zaczerwienionych i podkrążonych oczu, nieogolonych policzków i rozczochranych włosów. Wyglądał na zdumionego. Wskazał na znaki tuż pod bramą, u stóp wzgórza.

WILLA PROSPERO

WILLA ELIDE

WILLA UMBERTO

BASEN

SALA KINOWA

SALA GIER

– Dottore, czy my jesteśmy w Disneylandzie?

Capuzzo był prawdziwym policjantem i porządnym człowiekiem. Jak przytłaczająca większość ludzi służących temu państwu, które samo coraz bardziej wpadało w ręce gangsterów i kombinatorów robiących wałki wspólnie z politykami. Ale to było moje zdanie, Capuzzo nigdy by czegoś takiego nie powiedział ani nawet nie pomyślał. Sumienny pracownik, po dwudziestu latach służby wciąż zarabiający grosze, cały oddany pracy, rodzinie i klubowi Napoli. Ożeniony z koleżanką z klasy, zawsze chodzący w tanich ciuchach, bo pewnego dnia te małe oszczędności pozwolą mu wysłać syna na uniwersytet, żeby nie był takim ignorantem jak jego ojciec. To on tak mówił, choć wcale nie był ignorantem.

Pod koszmarną koszulą w kratę z krótkim rękawem nosił niebieski podkoszulek z napisem DIEGO włożony do dawno już niemodnych dzwonów. Na dodatek sztruksowych, choć był środek lata.

– No więc co piszą w „Il Messaggero”, Capuzzo? Porwali Maradonę, żeby nie grał przeciwko Włochom?

Posłał mi karcące spojrzenie. Bo z Capuzzem nie żartuje się na temat pracy. Ale przede wszystkim nie żartuje się z nim na temat Maradony.

– Dottore, dziś rano na pierwszej stronie ukazał się artykuł z odesłaniem do działu informacji bieżących. Chodzi o syna Petruzziego. Wczoraj późnym popołudniem do redakcji dotarł anonimowy list: Umberto Petruzzi zaginął. Ucieczka czy porwanie?

– Rozumiem, ale skoro to anonim, to nie mogłeś przyjść tu sam i dać mi spać w spokoju?

Wzruszył ramionami.

– Naczelnik wydziału dostał polecenie z biura prokuratora, powiedział mi, że pan ma iść.

– Który sędzia tego zażądał?

– Nie ma już sędziów śledczych, dottore. Zapomniał pan? Od zeszłego roku zastępują ich prokuratorzy.

Capuzzo miał tysiąc zalet i jedną wadę: pedantyczność.

– No dobrze. Więc który prokurator?

Capuzzo skrzywił się wymownie.

– Locatelli, ten, co go tu przysłali z Mediolanu. Nienawidzi południowców. Podobno wstąpił do Ligi Północnej.

Znałem Mirka Locatellego tylko powierzchownie. Niedawno przyjechał do Rzymu i jeszcze nigdy nie pracowaliśmy razem, choć spotykaliśmy się regularnie podczas odpraw funkcjonariuszy wydziału kryminalnego i prokuratury. Miał reputację twardziela, jednego z tych niezłomnych sędziów, którzy na Północy rozpoczęli dochodzenie w sprawie powiązań między politykami a wielkim biznesem. Ludzi pokroju Locatellego starzy prokuratorzy nazywali ze źle skrywaną pogardą „szeryfami”. Może dlatego też czułem do niego niejaką sympatię, mimo że za każdym razem starał się przekonać mnie do wstąpienia do tej nowej partii, której był członkiem. Ja wtedy przypominałem mu, że jako urodzony i wychowany w Afryce jestem największym południowcem ze wszystkich południowców, a on w odpowiedzi kręcił głową.

Czytałem twoje papiery, Balistreri. Jesteś taki sam jak ja, nie kulisz ogona przed wpływowymi ludźmi.

To była powierzchowna ocena, a do tego nieprawdziwa. Bo gdyby rzeczywiście tak było, nie zaoferowałbym mojemu ojcu przestępcy szansy na zniknięcie na zawsze z Włoch i z mojego życia, zamiast wsadzić go do więzienia, jak na to zasłużył. Ale wiedziałem, że Locatelli, choć wizję świata miał schematyczną i ograniczoną, przynajmniej był uczciwy.

Zastanawiałem się, czy to on o mnie poprosił. Może nie. Może szef prokuratury przeczytał artykuł, prawdopodobnie siedząc na pokładzie jachtu zakotwiczonego w Porto Ercole. Kiedy rzuciło mu się w oczy nazwisko Petruzzi, spadł z krzesła i wezwał do siebie naczelnika wydziału kryminalnego, który siedział na pokładzie innego jachtu po drugiej stronie portu. Ten głupiutki artykulik zaniepokoił ich tylko dlatego, że dotyczył jednego z najbogatszych ludzi we Włoszech.

– Dobrze, Capuzzo. Załatwmy to szybko.

Przy wejściu powitał nas wysoki mięśniak w niebieskim mundurze z napisem SECURITAS. Otworzył bramę.

– Poproszę o dokumenty.

Okazałem mu legitymację policyjną. Zbadał ją z rzucającą się w oczy podejrzliwością. Zapowiedziano nas, ale mieliśmy cywilne ubrania, alfa duetto nie była standardowym policyjnym samochodem, sam wyglądałem jak włóczęga, dla którego minionej nocy nie starczyło przytulnego miejsca pod mostem, na dodatek był ze mną Capuzzo z podobizną Maradony przebijającą spod koszuli w kratę i w niemodnych od dekady sztruksach. Nie wyglądaliśmy na policjantów. W końcu umundurowany mięśniak poddał się legitymacjom i skinął głową.

– Przepraszam, komisarzu Balistreri. Proszę jechać boczną drogą do sali kinowej. Tam pan znajdzie parking dla gości. Stamtąd do willi Prospero jest jakieś sto metrów.

Nie podobali mi się ochroniarze wyćwiczeni na siłowni. A już zupełnie nie podobali mi się, gdy byli ekspolicjantami, którzy przeszli do prywatnej agencji. No i chciałem zobaczyć, czy nasz strażnik jest dobrze wyszkolony także w trzymaniu nerwów i mięśni na wodzy.

– Mam nowe buty i trochę mnie piją. Droga dla samochodów to ta pośrodku, prawda?

Rzucił okiem na moje rozchodzone i popękane mokasyny. Naprężyły mu się tętnice na szyi i zacisnął pięści. Ale okazał się dobrze przygotowany do swojej roli. Byliśmy z policji. Kawalerowi Orderu Pracy Petruzziemu nie spodobałby się dyplomatyczny zgrzyt.

– W porządku. Cavaliere czeka na was w willi Prospero.

Pojechaliśmy centralną aleją, aż znaleźliśmy się na ogromnym placu, gdzie stał monumentalny budynek w stylu palladiańskim, usytuowany oczywiście w najwyższym punkcie pagórka. Wokół niego rozmieszczone były mniejsze wille, sala z napisem HOLLYWOOD, identycznym jak słynny napis w Los Angeles, basen olimpijski z trampolinami o różnej wysokości i marmurowa budowla z kolumnami i architrawem z napisem CAESARS PALACE.

Na zboczu za willą ciągnęły się wspaniałe ogrody tarasowe z licznymi fontannami. Po jej prawej stronie znajdowała się zaś spora murawa, pośrodku której pysznił się na cokole duży złoty lew gotowy do skoku. Tak dla przypomnienia, kim jest P.P., gdyby ktoś z gości sobie o tym zapomniał.

Willę otaczali młodzi muskularni mężczyźni w niebieskich mundurach z napisem SECURITAS. Majordomus czekający na nas przy drzwiach wejściowych był prawdopodobnie bratem bliźniakiem kamerdynera brytyjskiej królowej. Nawet jego lekki rzymski akcent miał uniżoną intonację. Na pierwsze piętro prowadziły marmurowe schody o takim rozmachu, że gdyby pojawiły się na nich Wanda Osiris lub Maria Callas, nie byłoby w tym nic zaskakującego. Zaczęliśmy przechodzić przez połączone ze sobą salony, o nazwach wygrawerowanych złotem na drzwiach, wielkie i puste, z których każdy różnił się od poprzedniego.

Salon Umberto XIV: majestatyczne meble z intarsjami i dekoracjami przedstawiającymi girlandy, liście i gałązki. Salon Umberto XV: wyposażenie o asymetrycznych liniach i wszechobecne dekoracje w kształcie muszli. Salon Umberto XVI: monumentalne umeblowanie o geometrycznych kształtach, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, z intarsjami z pozłacanego brązu. Salon Umberto XVIII: jasne meble z drewna o naturalnym usłojeniu, o prostych i lekkich kształtach, zaokrąglonych narożnikach i kulistych detalach. Dekoracje wycięto z ciemniejszego drewna, przedstawiały koła, promienie, węże chwytające się za ogon, motywy kwiatowe. Salon Umberto Filippo: umeblowany powściągliwie, kształty o zaokrąglonych rogach, ciemniejsze drewno. W każdym z salonów jedna ze ścian zarezerwowana była dla ogromnego obrazu o tematyce batalistycznej. Ale niezależnie od tego, czy było to starcie lądowe, czy morskie, wszystkie płótna przedstawiały zwycięstwa krzyżowców nad muzułmanami. Niektóre z obrazów były wiernymi reprodukcjami wielkich dzieł sztuki, takich jak Bitwa pod Lepanto Veronesego czy Bitwa pod Las Navas de Tolosa Van Halena, zachowanych w muzeach lub budynkach rządowych na całym świecie. Inne, mniej znane, ale równie zaskakujące, przedstawiały różne starcia zbrojne chrześcijan i Maurów, gdzie tym ostatnim urządzano zawsze krwawą jatkę.

W końcu znaleźliśmy się w atrium z fontanną. Capuzzo westchnął.

– Całe szczęście, że nadszedł Robespierre, komisarzu.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. Nawet rewolucja francuska nie powstrzymała tej mody. Zmieniła tylko gusta, kierując je ku większej prostocie.

Brat bliźniak kamerdynera królowej zatrzymał się przy nowoczesnych drzwiach z ciemnego szkła i wskazał stojący obok mebel. Była to szafka na buty.

– Muszą panowie zdjąć buty przed wejściem do solarium, tu są dla panów pantofle.

Capuzzo ściągnął swoje ohydne, krótkie niebieskie skarpetki i założył białe pantofle z wyhaftowaną złotym ściegiem podwójną literą „P”.

– Ja pójdę boso.

Kamerdyner spojrzał na mnie, jakbym właśnie wyszedł z kanału i pachniał adekwatnie.

– Nie można. Cavalierebardzo zwraca uwagę na higienę.

I tak oto, nie w średniowieczu, ale pod koniec dwudziestego stulecia, komisarz i inspektor z sekcji zabójstw wydziału kryminalnego policji stanęli przed obliczem cavalier Petruzziego w kapciach ze złotym logo.

Jak na swoje pięćdziesiąt lat wyglądał całkiem dobrze, choć był krępy, masywny i miał dość ordynarne rysy twarzy. Między krótkimi czarnymi włosami zaczęły się pojawiać pierwsze nitki siwizny. Okulary w cienkich stalowych oprawkach wydawały się bardziej użyteczne, aby przydać mu aury intelektualisty, niż rzeczywiście poprawić wzrok. Oraz przesłonić spojrzenie czarnych oczu: głębokie, przenikliwe, twarde.

Widziałem go czasem na zdjęciach w gazetach, nigdy w telewizji. Mówiono o nim, że jest na swój sposób skryty: żadnego epatowania, tylko relacje, które mogły mu się konkretnie opłacić. Nie licząc słabości do młodych dziewczyn, o czym krążyły pogłoski w kręgach rzymskich. Nie obnosił się z tym publicznie, ale też temu nie zaprzeczał, przekonany, że uwodzi charyzmą, a nie pieniędzmi.

Miał na sobie nieskazitelnie biały szlafrok z własnymi inicjałami i rękawiczki z tkaniny, białe jak szlafrok i również opatrzone inicjałami. Leżał na skórzanym szezlongu przy krawędzi okrągłego basenu otoczonego sprzętem gimnastycznym, pod kopułą z ciemnego szkła. Ściany także były ze szkła i dawały widok na panoramę Rzymu. Obok szezlonga znajdował się niski stolik z plikiem gazet, niewielkim odbiornikiem radiowym, notesem, ołówkiem, butelką wody mineralnej i szklanką oraz książką o szachach: Fischer-Spassky, 1972, wyzwanie stulecia.

Czytał „Il Messaggero” i nie dawał żadnego znaku, że nas dostrzega. Staliśmy tam w kapciach i czekaliśmy. Miałem wielką ochotę wskoczyć do jego pięknego basenu, żeby sprawdzić, czy podniesie wzrok. Po chwili zamknął gazetę, odłożył na plik pozostałych i spojrzał na nas.

– In angustiis amici apparent2.

Capuzzo popatrzył na niego ze zdumieniem, nie wiedząc, czy dać się poznać jako ignorant i poprosić o tłumaczenie, czy też pozostać ignorantem i milczeć.

– Oczywiście, że przychodzimy jako przyjaciele. Policja jest zawsze przyjazna dla uczciwych obywateli.

Posłał mi zaskoczone spojrzenie. Nie spodziewał się, że policjant może znać łacinę. A już zwłaszcza policjant o mojej powierzchowności. Wskazał dwa taborety obok stolika, znacznie niższe niż jego szezlong. Usiadłem, Capuzzo zrobił to samo.

Pojawił się kamerdyner.

– Mają panowie ochotę na coś do picia?

Capuzzo poprosił o szklankę wody, ja o kawę.

Kamerdyner wyszedł. Petruzzi wpatrywał się we mnie jak w nieznany gatunek zwierzęcia.

– Mój asystent dał mi coś do przeczytania na pański temat, komisarzu Balistreri. Bardzo ciekawy życiorys, w tym pewne luki czasowe objęte tajemnicą państwową. Niech mi pan powie, czy to prawda, że jako chłopiec próbował pan zabić Pułkownika?

Capuzzo drgnął, nie wiedział, o czym mowa. Sprawa mojego nieudanego zamachu na Al-Kaddafiego była znana bardzo niewielu ludziom na świecie. Tym, którzy mieli dostęp do ściśle tajnych dokumentów służb wywiadowczych.

Zignorowałem pytanie, a Petruzzi kontynuował:

– Cóż, całe szczęście, że się panu nie udało. Szczęście dla pana i dla mnie. Robię dobre interesy z Pułkownikiem, przyjaźnimy się. Nieźle mi się też współpracowało z Pinochetem w Chile i z generałami w Argentynie. Z dyktatorami robi się zwykle dobre interesy.

– Wydaje mi się, że popiera pan partię, która ma demokrację w nazwie…

Leniwie skinął głową.

– W demokracji – ciągnął – trzeba przekonać zbyt wielu ludzi, a tam wystarczy mieć tylko jednego przyjaciela. Nawet w Związku Radzieckim miałem przyjaciół, zanim ten naiwniak Gorbaczow wszystko zniszczył. Teraz, bez muru berlińskiego, ludzie nie będą się już bać komunistów i będziemy musieli wymyślić coś nowego, aby ich przestraszyć. Si vis pacem, para bellum3, nieprawdaż? Wojna o pokój.

Lubił perorować, robić wrażenie, imponować rozmówcom doświadczeniem i znajomością łaciny. Ale ja chciałem tylko załatwić formalności i wydostać się z tej krzyżówki Disneylandu i pałacu Buckingham.

– Mam inną ideę przyjaźni, cavaliere. W każdym razie nie jesteśmy tu, aby…

Przerwał mi. Z pewnością często to robił.

– Przyjaźnie są ważne, Balistreri. Widział pan lwa na zewnątrz?

– To lew Androklosa, prawda?

Tym razem nie potrafił ukryć niezadowolenia. Prospero Petruzzi uwielbiał zaskakiwać, a nie być zaskakiwany.

– Tak, Balistreri. Zna pan tę historię?

Znałem ją dobrze, to była jedna z ulubionych legend mojego ojca. Androklos, kiedy był niewolnikiem w Afryce, pomógł lwu, usuwając bolesny cierń z jego łapy. Po latach został w Rzymie rzucony dzikim zwierzętom na pożarcie, lecz lew na arenie rozpoznał go i zaczął łasić się do niego, co wzbudziło takie zaskoczenie, że cesarz ułaskawił skazańca. Ale ja już miałem dosyć pałacu Petruzziego, jego łaciny i socjologii za trzy grosze. Nie odpowiedziałem i przeszedłem od razu do rzeczy.

– Czy pana syn Umberto jest tutaj, cavaliere?

Zmarszczył czoło i nie przestawał przewiercać mnie swymi czarnymi oczami. Nie podobały mu się moje maniery, ale ja nie pracowałem dla niego i nie przyszedłem, żeby słuchać opowieści i anegdot, które musieli znosić jego pracownicy.

– Nie sądziłem, że policja goni za gazetowymi pogłoskami.

– To minusy bogactwa i wpływów, cavalier Petruzzi. Gdyby był pan pierwszym z brzegu obywatelem, nikt nie psułby mi niedzieli z pana powodu. Proszę potwierdzić, że ten anonimowy list do „Il Messaggero” to bujda, a my natychmiast przestaniemy pana fatygować.

Wzruszył ramionami.

– Deficere est iuris gentium.

Zaczynał mi działać na nerwy i podejrzewałem, że robił to celowo. Starałem się zachować spokój.

– Oczywiście, cavaliere, robienie głupich rzeczy jest ludzkim prawem. Jakiś idiota wysłał anonimowy list. W takim razie nie przeszkadzamy więcej, jak rozumiem, pański syn jest w domu, tak?

Złożył razem pękate palce ubrane w te absurdalne rękawiczki.

– Posłuchajcie. Umberto ma dwadzieścia dwa lata. Widzieliśmy się w piątek wieczorem, a dziś jest dopiero niedziela. Mecenas Annibaldi, mój najbliższy współpracownik, powiedział mi, że Umberto zwierzał się mu ostatnio, że ma nową sympatię. Uważacie, że młody chłopak w jego wieku ma informować ojca, że postanowił zniknąć na kilka dni z dziewczyną?

Capuzzo odkaszlnął i wtrącił się do rozmowy.

– Przepraszam, cavaliere, ale skąd autor anonimowego listu dostarczonego wczoraj po południu do gazety wiedział, że pański syn wyjechał gdzieś z dziewczyną i nie ma go w domu?

Biedny Capuzzo! On był policjantem na serio, ponieważ płacono mu za bycie policjantem i ponieważ w to wierzył. Wciąż nie rozumiał, że cavalier Petruzzi, nawet gdyby rwał sobie włosy z głowy, nigdy by nam tego nie powiedział.

– Nie wiem, inspektorze, nie lubię zagadek. To strata czasu. To zupełnie normalne, że przystojny młody mężczyzna nie mówi tacie, gdzie i z kim przebywa.

Następnie wskazał oprawioną fotografię. Petruzzi wciśnięty w biały smoking, pomiędzy bardzo elegancką młodą kobietą o rudych włosach, nieco tylko do niego podobną, i młodym mężczyzną o kręconych blond włosach, niebieskich oczach i arystokratycznej aurze, który w niczym go nie przypominał.

– Jak widać na tym zdjęciu, Umberto nie wziął urody po mnie, ale po matce. Przypomina Paula Newmana. Pewnie jest gdzieś z dziewczyną, wróci może dzisiaj, a może za kilka dni.

Mnie to wystarczyło. Ale Capuzzo, w przeciwieństwie do mnie prawdziwy policjant, nie był usatysfakcjonowany.

– Wie pan, jak się nazywa ta dziewczyna?

– Nie wiem. W tych sprawach Umberto był zawsze skryty. To, co wiem, wiem od Annibaldiego.

– Pan i pańskie dzieci nigdy nie wyjeżdżacie bez eskorty, prawda?

Pytania Capuzza nie podobały się Petruzziemu. Ponieważ były to oczywiste pytania, które dobry policjant zadaje w pewnych okolicznościach. A cavaliere nie chciał, żeby kręcili się koło niego policjanci. Zwłaszcza ci porządni.

– Ostatnio Umberto znika bez ochroniarzy. Znika na kilka dni, mówi, że potrzebuje prywatności.

Capuzzowi to nie wystarczyło. Zadał kolejne pytanie.

– I w piątek uprzedził eskortę, że nie chce jej przy sobie?

– Nie wiem. I nie rozumiem, jakie to ma znaczenie. Kiedy wychodzi bez eskorty, zawsze bierze fiata ritmo, żeby nie rzucać się w oczy. A tego auta w garażu nie ma.

Capuzzo nie odpuszczał.

– Czy ktoś przy bramie widział, jak wyjeżdża?

Petruzzi potrząsnął głową, wyraźnie zirytowany. Zignorował pytanie.

– Panowie, nie widzę sensu tej rozmowy. Przyjąłem was tylko dlatego, że otrzymałem telefon od szefa prokuratury. Powiedział, że to będzie krótka, czysto kurtuazyjna wizyta. Sam do was zadzwonię, jeśli uznam, że to konieczne. Ale nie sądzę, żeby tak było.

Nie był ani przekonany, ani przekonujący, i nawet nie próbował udawać. Zresztą nie był też arogancki ani nie groził. Może wiedział, gdzie jest jego syn, a może nie. Był spokojny, ale trochę niepewny. W każdym razie komunikował nam, że jeśli jego syn się nie pojawi, to sprawą zajmie się jego prywatne wojsko.

Miałem w nosie, gdzie się podziewa ten jego Paul Newman. Jak dla mnie, mógł siedzieć na jakimś jachcie, popijając szampana i jedząc ostrygi z jakąś kurewką, lub zamknąć się w jaskini gdzieś w Aspromonte lub Barbagii. Ale wkurzali mnie goście w typie Petruzziego.

– Ochroniarze z Securitas to nie policja, panie Petruzzi.

Nie lubił, jak ktoś go degraduje z cavaliere do pana. Rzucił mi jedno z tych spojrzeń, którymi wielcy tego świata przypominają ci, że jesteś na nim po niewłaściwej stronie. Tej, której zwycięzcy niczego nie są winni. Nawet wyjaśnień.

– Policja nie jest do tego odpowiednia, panie komisarzu. Sądzę, że czytał pan Sun Zi.

Naprawdę lubił imponować ludziom pierdoletami: łaciną, dyktatorami, niejasnymi frazami. Znałem Sztukę wojny lepiej niż on. To była jedna z lektur obowiązkowych na szkoleniach w Ordine Nuovo.

– Tak, czytałem. Wartość wojnie nadaje tylko zwycięstwo.

Uśmiechnął się.

– Brawo, Balistreri. Widzi pan, kiedy wojna trwa zbyt długo, broń robi się tępa i morale opada.

– A jakże! To samo mówi Hitler w MeinKampf. Najokrutniejsza broń staje się humanitarna, jeśli prowadzi do szybszego zwycięstwa.

Zastanowił się. Może Hitlera nie było na liście jego ulubionych dyktatorów, bo nie ubił z nim żadnego interesu. Potem niechętnie skinął głową.

– Nawet Amerykanie czytali MeinKampf, i to prawda, bez Hiroszimy i Nagasaki wojna trwałaby bez końca. Potem, w Wietnamie, niestety o tym zapomnieli. W każdym razie, panowie, myślę, że się zrozumieliśmy.

Jak dla mnie, Prospero Petruzzi mógł robić, co chciał. Nie obchodzili mnie ani on, ani jego Paul Newman. Wstałem, to samo zrobił Capuzzo.

– Oczywiście, panie Petruzzi. Gdyby zmienił pan zdanie, wie pan, jak nas znaleźć.

Wziął ze stolika przedmiot, który pomyliłem z radiem. Nacisnął guzik i przez drzwi weszła zjawiskowo piękna dziewczyna o krótkich rudych włosach, ubrana w czarne bikini. Między krawędzią majtek a pępkiem wystawał tatuaż, widoczny tylko w górnej części.

– Przyszła moja nauczycielka pływania i angielskiego. Ruch trzyma starość z daleka, a język angielski przybliża do przyszłości. Miłej niedzieli, panowie.

Wyszliśmy, pod czujnym okiem brata bliźniaka kamerdynera królowej zwróciliśmy cenne białe pantofle z podwójnym „P” i zostaliśmy uprzejmie odprowadzeni do wyjścia. Audiencja dobiegła końca. Złoty lew gotowy do skoku przyglądał się nam groźnie. Capuzzo patrzył na niego z przestrachem.

– Kim był ten Androklos, dottore?

– Idiotą, którego lew powinien był pożreć. Chodźmy, Capuzzo.

Wsiedliśmy do duetto i rozpoczęliśmy zjazd ze wzgórza, obserwowani przez strażników w mundurach Securitas. Z trawnika wokół basenu doszedł do mnie dźwięk, który bardzo dobrze znałem.

Bum, bum.

Capuzzo odwrócił się z niepokojem.

– Strzelają, dottore.

Skręciłem w stronę basenu i zatrzymałem samochód. Na trawniku stała młoda kobieta w czarnym kombinezonie i strzelała z myśliwskiej dubeltówki do talerzy wyrzucanych w niebo przez urządzenie, które obsługiwał umięśniony blondyn. Widziałem tę pannę na zdjęciu z Petruzzim ojcem i Paulem Newmanem. Trzymała strzelbę prawą ręką i pociągała za spust lewą, nie chybiając nigdy i nie poprawiając z drugiej lufy.

– Capuzzo, ja z nią pogadam. A ty złóż relację sędziemu.

– Prokuratorowi, dottore.

– Tak, tak, prokuratorowi. Powiedz mu, że nie ma tu nic pilnego, a jutro rano wpadniemy do niego do sądu. Zobaczymy się o dziewiątej.

Capuzzo nie mógł się zdecydować, by wysiąść z samochodu.

– Coś jeszcze?

Wydawał się zamyślony, jakby podejmował ważną decyzję.

– Maria chciałaby zaprosić pana na kolację. Może we wtorek?Moglibyśmy razem obejrzeć mecz. Jest półfinał.

– Jaki półfinał?

Spojrzał na mnie oburzony.

– Nie wie pan? Włochy grają przeciwko Argentynie z Maradoną. We wtorek wieczorem w Neapolu.

– Dziękuję, Capuzzo. Ale piłka nożna już mnie nie bawi tak jak kiedyś.

Skinął głową. Pamiętał bardzo dobrze, tak samo dobrze jak ja, tamtenwieczór jedenastego lipca 1982 roku. Wieczór, gdy do dziś przebywający na wolności potwór zabił niewinną dziewczynę.

– Maria chciałaby, żeby pan porozmawiał z Diegiem, komisarzu. Kończy liceum, ale nie chce iść na studia.

Znaliśmy się od lat i Capuzzo poznał już wszystkie moje najgorsze cechy. To było nie do wiary, że wciąż widział we mnie duchowego ojca chrzestnego dla swojego syna.

– Capuzzo, nie mam ojcowskiego doświadczenia.

– Proszę, dottore, pan przeczytał wszystko. Wie pan nawet, kim jest Androklos… a Marii bardzo zależy.

– Zgoda. Ale nie w wieczór meczu.

Uśmiechnął się.

– Więc może jutro?

Poddałem się i potwierdziłem skinieniem głowy. Capuzzo nie potrzebował więcej. Wysiadł z samochodu i szybkim krokiem ruszył do czekającego za bramą radiowozu.

ZAPARKOWAŁEM NApoboczu i wysiadłem z samochodu. Próbowałem podejść, ale jasnowłosy kolos zatrzymał mnie dłonią wielką jak łopata.

– A pan to kto?

– Komisarz Michele Balistreri.

– W porządku, Blondasie, pan jest z policji.

Młoda kobieta miała głos głęboki i opanowany. Oddała broń Blondasowi i podeszła do mnie. Wyglądała mniej więcej na trzydziestkę. Wzrost odziedziczyła po ojcu, nie przekraczała metra sześćdziesiąt. Jej rysy były bardziej regularne, a szare oczy zimne i inteligentne, trochę za blisko osadzone i delikatnie zezowate, ale miały w sobie coś zmysłowego. Długie rude włosy spięła w koński ogon, jej skóra twarzy była gładka i wypielęgnowana masażami i drogimi kosmetykami. Ciało miała smukłe, gibkie i wytrenowane, z parą małych, ale sterczących i jędrnych piersi, co może zawdzięczała chirurgii estetycznej. Była na pewno w świetnej formie dzięki ścisłej diecie, bieganiu, treningowi. Kobieta raczej silna niż piękna, bardziej pewna siebie niż uwodzicielska. Ale w pewnym sensie fascynująca, właśnie z powodu wszystkich tych cech naraz.

Wyciągnęła do mnie rękę.

– Komisarzu Balistreri, dzień dobry, jestem Elide Petruzzi.

– Dzień dobry.

– Ojciec powiedział mi, że oczekuje pana w związku z artykułem w „Il Messaggero”. Wszystko w porządku?

– Pani ojciec mówi, że tak. Ale i on nie wie, gdzie jest Umberto.

Popatrzyła na mnie przeciągle, jakby coś oceniała.

– Odprowadzi mnie pan?

Nie czekała, aż odpowiem. Ruszyła zdecydowanie, a ja poszedłem za nią, Blondas został kilka kroków w tyle. Doszliśmy do willi Elide, szeroko otwarte drzwi wejściowe prowadziły do wielkiej sali.

Uśmiechnęła się do mnie.

– Jedną z zalet tego miejsca jest to, że można zostawić otwarte drzwi wejściowe i nikt nic nie ukradnie.

– To samo dotyczy mojego mieszkania na Garbatelli, ale tylko dlatego, że nikt nie kradnie z domu policjanta, poza tym wystarczy nie mieć niczego wartego kradzieży.

Znowu się uśmiechnęła i potrząsnęła głową.

– Bogactwo niekoniecznie musi być wulgarne, dottor Balistreri.

Rzeczywiście, jej willa bardzo różniła się od pałacu ojca. Dom Prospera Petruzziego był palladiańską rezydencją wypełnioną antycznymi meblami o niebywałej wartości, tymczasem tutaj luksus przybrał formę białego statku kosmicznego ze szkła i betonu. Również wnętrze było ultranowoczesne. Ciemny parkiet, komputer, sztuka współczesna na ścianach. Pośrodku salonu znajdowała się szklana lada barowa. Na jednej ze ścian wisiała fotografia sprzed kilku lat. Młoda Elide z pucharem w ręku. Pod spodem napis: 1987 PIERWSZE MIEJSCE, MISTRZOSTWA WŁOCH W STRZELANIU DO RZUTEK.

– Mistrzostwa kobiet?

Znowu na mnie spojrzała. Lekki zez, niczym u Wenus Botticellego, nadawał jej spojrzeniu wyraz zarówno ironiczny, jak i niepokojący.

– Uważa pan, że kobiety nie potrafią strzelać lepiej od mężczyzn? W każdym razie byłam jedyną kobietą w finale. Ojciec zabierał mnie na strzelnicę już w dzieciństwie, czegoś się tam nauczyłam.

Na innym, bardziej współczesnym zdjęciu siedziała za sterami awionetki.

– Kolejna pasja, signorina Petruzzi?

Uśmiechnęła się.

– Kolejna pasja mojego ojca, teraz mam patent pozwalający na latanie naszym prywatnym odrzutowcem. Moja prawdziwa pasja jest tutaj.

Wskazała inne zdjęcie. Elide jako dziecko, z włosami związanymi w kucyk, grająca na fortepianie.

Rozejrzałem się, w salonie nie było żadnych instrumentów muzycznych. Wychwyciła moje spojrzenie i znów się uśmiechnęła.

– Już nie gram. Ojciec powiedział, że to strata czasu. Czego się pan napije, komisarzu?

– Niczego, dziękuję.

Blondas nalał jej soku grejpfrutowego i podał.

– Moja niedziela obejmuje sport i skromny obiad.

Sport i grejpfrut na obiad. Młoda kobieta bardzo dbająca o swoje ciało. Za bardzo, jak na mój gust. Wyprowadziła mnie na taras. Jej goryl zatrzymał się w bezpiecznej odległości, obserwując nas przez szybę. Stała, popijając sok.

– Proszę się nie przejmować Blondasem, to mój osobisty ochroniarz. I to nie jest jego prawdziwe imię. Ojciec i ja nadajemy ochroniarzom przezwiska. On swoich dwóch osobistych bodyguardów nazywa Flip i Flap. A więc, dottor Balistreri?

– Pani brat Umberto…

Przerwała mi od razu.

– Przyrodni brat. Ten sam ojciec, inna matka. Moja matka była Argentynką, koleżanką ojca z klasy, pobrali się, kiedy tylko osiągnęli pełnoletność. Ale umarła przeze mnie, podczas porodu. Więc sprawiłam tacie podwójne cierpienie: nie dość, że córka, to jeszcze morderczyni wielkiej miłości jego życia.

– A matka Umberta?

– Zupełnie inna osoba. Tata ożenił się z nią krótko po śmierci mojej mamy, ale tylko dlatego, że chciał mieć syna i żonę, którzy pomogą mu zrobić odpowiednie wrażenie na jego przyjaciołach z armii i na zamożnych obywatelach Buenos Aires podczas imprez w Jockey Clubie. Pisarka. Piękna, wyrafinowana, wykształcona, ekolożka, zaangażowana w wolontariat. Umberto ma po niej zarówno wygląd, jak i charakter: niezwykłą urodę i wrażliwość. Ale kiedy dziesięć lat temu Argentyna zdecydowała się powrócić do demokracji, a tata do Włoch, matce Umberta przypadł dobry interes: zrezygnowała z wszelkich kontaktów z synem w zamian za spory czek, i to by było tyle. Teraz ma galerię sztuki w Nowym Jorku.

Nie interesowały mnie kłótnie Petruzzich, chciałem już iść do domu.

– Widzę, że pomimo tej notatki w „Il Messaggero” pani i ojciec jesteście spokojni. On pływa, pani strzela…

Elide skinęła głową.

– Bo też nic się nie stało, panie komisarzu. Mój ojciec na pewno to panu powiedział, prawda?

– Pani ojciec powiedział nam tylko, że Umberto jest gdzieś ze swoją nową sympatią.

Pokręciła głową.

– Tak twierdzi mecenas Annibaldi. Mój przyrodni brat może mieć każdą kobietę, jaką zechce, ale równie dobrze mógł wybrać się do Paryża lub Amsterdamu, by zwiedzić jakieś muzeum. Taki już jest. Czasem znika nawet ludziom z Securitas. A poza tym to prawdziwy idealista i choć jest przystojny, nie należy do weekendowych poszukiwaczy przygód.

Umberto Petruzzi alias Paul Newman zaczynał działać mi na nerwy.

– A co on robi w życiu poza zdobywaniem dziewczęcych serc, odwiedzaniem muzeów i znikaniem od czasu do czasu?

Uśmiechnęła się.

– Niedawno skończył studia, trochę z opóźnieniem, nie błyszczał szczególnie na uniwersytecie. Może teraz zacznie pracować w rodzinnym biznesie.

– Może?

Popatrzyła na mnie swoimi blisko osadzonymi oczami. Spojrzenie było niemal pogardliwe i na swój sposób niepokojące.

– Widzi pan, mój ojciec miał pecha. Ja bardzo wcześnie i z wyróżnieniem ukończyłam inżynierię lądową i pracuję w firmie od pięciu lat, zarządzam budowami z setkami pracowników, wszystko to w bardzo męskim, wręcz szowinistycznym środowisku, i zajmuję się trudnymi klientami. Ale mam niewłaściwą płeć.

– A pani brat?

– Umberto jest zupełnie inny niż ja. Skończył architekturę, którą ojciec uważa za ryzykowną, bo zbyt nakierowaną na estetykę i środowisko, gardzi salonami i klubami dla VIP-ów, cechuje go nieco naiwny idealizm. No ale Umberto jest synem, jemu wolno wszystko.

– Nie szanuje pani brata?

Myślała o tym przez chwilę w skupieniu, jakby to był egzamin.

– Szacunek i miłość to dwie różne rzeczy, panie komisarzu. Umberta cechuje szczególna wrażliwość. Powinien pan posłuchać, jak gra na fortepianie. To niezwykłe…

– Czyli jemu ojciec nie zabronił grać?

Uśmiechnęła się. To był nieco gorzki uśmiech.

– Zatem nie zrozumiał pan, komisarzu. Umberto jest mężczyzną, w końcu i tak będzie robił to, co zechce. I muszę powiedzieć, że wychodzi mu to bardzo dobrze. W tym, co go zajmuje, jest genialny.

– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?

– Przedwczoraj, w piątek. Pod koniec dnia w willi Prospero. Był ojciec, ja, Umberto i mecenas Annibaldi, właściciel Securitas i radca prawny Proelium.

– Proelium?

– Tak się nazywa nasz holding. Pro jak Prospero, Eli jak Elide, Um jak Umberto. Poza tym proelium po łacinie oznacza bitwę. Idealna nazwa dla kogoś takiego jak mój ojciec.

– A pani się nie podoba?

Pokręciła głową.

– Ojciec nie stawia sobie takich pytań.

– Co Umberto będzie robił w Proelium?

Odwróciła wzrok. Czuła się niezręcznie z tym tematem.

– W piątek rozmawialiśmy o jego przyszłej roli w firmie.

– W jakim sensie?

Potrząsnęła głową.

– To nie pańska sprawa, prawda, panie komisarzu?

Powiedziała to lekko, bez agresywności.

– Jestem z policji, proszę pani.

– Ale tu nie ma żadnego dochodzenia. Rola Umberta w firmie nie obchodzi policji, a my nie jesteśmy w serialu. To nie Dallas czyDynastia.

– Więc nie będę pytał o nową rolę Umberta. Co się stało po spotkaniu?

Wzruszyła ramionami.

– Nic specjalnego. Spieszyłam się. Zostawiłam ich samych i poszłam do domu wziąć prysznic i się przebrać.

– Nie interesowało pani, o czym dyskutowali?

– Miałam lekcję latania na lotnisku Urbe, zawiózł mnie Blondas.

– I potem już nie widziała pani Umberta?

– Wieczorem jadłam kolację z przyjaciółmi w okolicy piazza Navona. Blondas zabrał mnie stamtąd około północy. Kiedy wróciłam, ojciec był w swojej willi z gośćmi. Poszłam zobaczyć się z Umbertem, ale wyszedł.

– Bez ochroniarzy.

– Często tak robi, panie komisarzu. Jak już mówiłam, odziedziczył po matce niechęć do reguł, zwłaszcza tych, które narzuca nasz ojciec.

– Jak wyszedł?

– Kilka miesięcy temu zrobiono furtkę w murze koło basenu i każde z nas ma do niej klucz. Domagał się tego Umberto, tylko pod tym warunkiem zgodził się dalej tu mieszkać. Sądzę, że wyszedł tamtędy.

Popatrzyła na zegarek. Nadszedł czas, by się pożegnać.

– Pani ojciec nie chce, żebyśmy się tu kręcili. Zgadza się z nim pani?

– Musi pan to zrozumieć – odparła Elide z uśmiechem. – Ojciec jest człowiekiem, który zbudował wszystko od zera. Jako młodzieniec był zwykłym murarzem. Dzisiaj zna wielkich tego świata, od papieża po Reagana i Gorbaczowa. Ale jest też człowiekiem skrytym i pełnym kompleksów ze względu na swoje pochodzenie.

– I dlatego nosi rękawiczki, by ukryć zrogowaciałe dłonie?

W pierwszej chwili okazała zaskoczenie, potem skinęła głową.

– Tak. I dlatego jest przyzwyczajony robić wszystko sam. Teraz musi mi pan wybaczyć. W niedzielę latamy. Teoria w piątek, praktyka w niedzielę.

– Nie martwi się pani o brata?

Spojrzała na mnie.

– Jak już mówiłam, nie ma co się martwić o Umberta, na pewno spędza gdzieś kulturalny lub sentymentalny weekend. Chyba ma pan pilniejsze sprawy do załatwienia, prawda?

Wyciągnęła do mnie rękę i się pożegnała. Blondas stał przy drzwiach, nie wymieniliśmy pozdrowień. Może mu się nie spodobałem.

NIE CHCIAŁEM wracać przez oblepione flagami centrum. Wszystkie te balkony i te nagłe patriotyczne regurgitacje znikną, gdy tylko skończy się mundial. Tak już nasz kraj został zbudowany przez tak zwanych zwycięzców. Tych samych, którzy swego czasu pomogli ludziom w rodzaju mojego ojca i Al-Kaddafiego, sprzedawszy dwadzieścia tysięcy Włochów i honor za ropę i kontrakty.

Na skrzyżowaniu zatrzymałem się w korku rzymian jadących nad morze po świeże powietrze i na popołudniowe lody. Radio mercedesa coupé, którego widziałem w lusterku, dudniło na pełny regulator szlagier tego lata:

Magiczne noce

W oczekiwaniu na gola

Pod rozgwieżdżonym niebem

Włoskiego lata

Nagle mercedes zjechał na pas awaryjny i wyprzedził kolejkę. Z przodu siedziało dwóch chłopaków, z tyłu dwie dziewczyny.

Mieć we Włoszech zmysł sprawiedliwości było dziecinną głupotą. Czymś przestarzałym, bezużytecznym, może nawet szkodliwym. Ale spotkanie z Petruzzimi, ojcem i córką, zadziałało mi na nerwy i potrzebowałem czegoś dla zmiany nastroju.

Wyciągnąłem syrenę ze schowka samochodu, postawiłem ją na desce rozdzielczej, następnie zjechałem na pas awaryjny, ruszyłem za mercedesem, aż pod czerwone światła, wtedy włączyłem syrenę i podjechałem z boku.

– Zatrzymajcie się po prawej zaraz za światłami.

Kierowca spojrzał na mnie ze zdumieniem. Był młody, ogolony na łyso, w lustrzankach Ray-Bana i kurtce Armaniego na wydepilowanym i opalonym nagim torsie.

– Co jest, kurwa? Nie jest pan z policji! W tym samochodzie…

Pokazałem mu odznakę i zrobił, co kazałem. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do mercedesa. Z bliska było widać, że dziewczyny nie mogły mieć więcej niż szesnaście lat i że popalali skręta o charakterystycznym zapachu. Chłopak obok kierowcy wyglądał schludniej, miał starannie zaczesane włosy, białą koszulę, stalowy rolex na nadgarstku.

– Przepraszamy, wie pan, to przez pośpiech, bo zaraz się zacznie mecz, ale jesteśmy porządni, moim ojcem jest deputowany Grassi.

Biedak naprawdę miał pecha. We Włoszech to zdanie zadziałałoby na dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto. Może nawet na całą setkę. Ale ja byłem wyjątkiem wymykającym się statystykom. Deputowany do parlamentu Grassi był najbardziej ekstremistycznym chrześcijańskim demokratą, zawziętym przeciwnikiem rozwodów, aborcji, narkotyków i prostytutek. Zasłynął z interpelacji parlamentarnej przeciwko scenie z masłem w Ostatnim tangu w Paryżu.

Zwróciłem się do dziewczyn.

– To, co palicie, jest nielegalne. Poważne przestępstwo. Skąd to macie?

Nie odpowiedziały, przestraszone i odurzone marihuaną. Ale było jasne, od kogo miały zioło. Kazałem dziewczynom wysiąść.

– Ile macie lat?

Okazało się, że jedna ma szesnaście, a druga piętnaście. Spojrzałem surowo na dwóch młodziaków. Musiałem sprowokować kierowcę, to on był w gorącej wodzie kąpany.

– Jestem zmuszony zażądać, abyście pojechali za mną do kwestury. Samochód zostanie zatrzymany na potrzeby dochodzenia.

Wyszło mi całkiem nieźle. Nieprzyjemna treść, połączona z ohydną biurokratyczną formą, której użyłem, stworzyła niezwykle irytującą kombinację. A te dwie cizie wcale nie wyglądały na szczęśliwe.

– Pierdolony glina! Dupowłaz! Służalec bogatych!

Gdy tak słuchałem tej fali wulgarności i idiotyzmu, jedna z nastolatek rzuciła we mnie niedopałkiem, a druga na mnie splunęła. Odepchnąłem ją od siebie i to zadziałało. Chłopak za kierownicą, dotknięty w swojej dumie męskiego opiekuna, zareagował dokładnie tak, jak chciałem. Wyskoczył z samochodu i popchnął mnie. Leciutko, tyle co nic. Może jedynie położył rękę na mojej piersi. Ale wykorzystałem to, symulując dramatyczny upadek do tyłu. Wstałem, podczas gdy trzy lub cztery osoby wysiadały z samochodów stojących na światłach. Im też okazałem legitymację policyjną.

– Przepraszam, potrzebuję was na świadków.

Jeden z mężczyzn kiwnął głową.

– Widziałem wszystko, ten młody człowiek pana zaatakował. A przed chwilą wyprzedził nas, jadąc pasem awaryjnym.

Doskonale. Ktoś z obecnych miał telefon komórkowy i zadzwonił po patrol drogowy. Sporządzenie protokołu ze zdarzenia trochę potrwało. Pół godziny wolnego mniej, ale to nie był czas zmarnowany. Wkrótce potem dwóch chłopaków trafiło do celi.

Oczywiście żałowałem, że nie mogłem zrobić podobnego żartu Petruzziemu i jego snajperce i pilotce w jednym. Lecz to było o wiele trudniejsze i w gruncie rzeczy miałem to gdzieś. Nie obchodzili mnie ani cavaliere, ani jego syn. Mogli nawet pociąć Umberta Petruzziego na małe kawałeczki i odesłać do pałacu Buckingham w torbach z logo sieci sklepów Standa.

DNI BYŁY bardzo długie, na szczęście. W końcu jednak nieuchronnie nadchodziła ciemność. Nie zaplanowałem sobie wieczoru. Żadnych cudzych żon ani narzeczonych, na to musiałem poczekać do wtorku, kiedy Włochy rzucą wyzwanie Argentynie Diega Armanda Maradony, zwanego Pibe de Oro i ManodeDios. Nie było w planach pokera z moim bratem ani przyjaciółmi, w niedzielę każdy ma inne zobowiązania, takie, których ja nigdy nie chciałem.

Żony, narzeczone, dzieci.

W szafce były dwie puszki tuńczyka, więcej, niż potrzeba. Włożyłem do odtwarzacza ten sam co zawsze dysk Cohena, zapaliłem ostatniego gitane’a z drugiej paczki, do towarzystwa nalałem lagavulina, mojej ulubionej herbatki ziołowej. Położyłem się na kanapie, której nigdy nie zamierzałem kupić, to znaczy na podłodze.

Like a bird on the wire

I have tried in my way

To be free

To be free

Tak, starałem się być wolny, najpierw od ojca, potem od widziadeł, których pełna była moja pamięć. Marlene i Laura Hunt, Ahmed al-Bakri, mała Nadia, Nico Gerace, Elisa Sordi, Claudia Teodori, Viola Scandriga. I najgorszy upiór z nich wszystkich: Michelino, Mike, Michele, Africa. Zdradzony i zdrajca, ofiara i morderca, pastwa nadmiaru nienawiści i zbyt wielkiej miłości.

Spojrzałem na oprawione w ramki zdjęcie, jedyne wiszące na ścianie w moim pozbawionym ozdób mieszkaniu: tata, mama, Alberto, Mike, a w tle nabrzeże Adriana Pelta, Morze Śródziemne, palmy, Trypolis.

Przypomniało mi, dlaczego wciąż jestem tutaj, a nie pod ziemią, żeby odpocząć na wieki. Nie, nie było ani lorazepamu, ani dość whisky, żeby zasnąć. Nie wybiła jeszcze nawet północ. Zbyt wiele godzin do świtu. Mój brat Alberto przebywał za granicą, jak zawsze w pracy. Został Angelo Dioguardi, jedyny, którego – gdybym nie był tym, kim byłem – mógłbym nazwać przyjacielem.

MINĘŁO NIECAŁE osiem lat od wieczoru, który nierozerwalnie splótł nasze losy.

Jedenasty lipca 1982 roku. Podczas gdy my bawiliśmy się przy alkoholu i kobietach, patrząc, jak Paolo Rossi i Marco Tardelli masakrują Niemców na murawie, ten potwór ją zabił. Dziewczynę, którą obaj powinniśmy ochronić, choć z różnych powodów.

Sprawa została umorzona dawno temu. Nigdy nie znajdziemy zabójcy. Ale pamięć tamtej nocy zmieniła więź, jaką Angelo i ja mieliśmy wcześniej. Uczyniła ją jeszcze silniejszą, opartą na poczuciu winy z powodu tragedii.

Odebrał po kilku dzwonkach. Ten sam co zwykle ciepły głos blondyna, słonecznego młodzieńca. Ale nieposkromionej radości, jaka mnie w nim ujęła, już nie było od tamtego wieczoru w 1982 roku. Zastąpiło ją gorzkie ciepło.

Czy istnieje coś takiego jak gorzkie ciepło? Tak, nazywa się Angelo Dioguardi.

MUZYKA PIANO baru, w którym wszyscy go znali, była tylko tłem i można było spokojnie rozmawiać. Chłopak, który śpiewał i grał na fortepianie, od czasu do czasu spoglądał na Dioguardiego, aby mieć pewność, że zyskuje jego aprobatę. Rozmawialiśmy długo. A raczej mówił on, ekstrawertyczny przyjaciel, idealnie wypełniający moje milczenie. Opowiedział mi o najnowszych turniejach pokerowych, o wszystkich najciekawszych rozdaniach. Po kilku godzinach uznał, że widział już wystarczająco dużo na mojej twarzy, by zacząć się martwić.

– Co się stało, Michele?

– Dziś dwie smarkule opluły mnie i rzuciły we mnie niedopałkiem skręta, ale to raczej nie jest powód…

Skinął głową, zasłonięty dymem z ducado.

– Dokładnie. Nie chodzi o wydarzenie, a o wspomnienia.

Miejsce było pełne dymu, i to nie tylko za sprawą jego ducados i moich gitanes’ów. W lekkiej mgle, do której przyczyniał się również lagavulin, rozmyte kontury ludzi i przedmiotów wyostrzały przemyślenia.

– Przez lata liczyłem na to, że się w końcu zestarzeją, Angelo.

Pokręcił głową.

– Konsekwencje faktów się starzeją. Z emocjami dzieje się odwrotnie, Michele. Ale jest jeszcze nasze rozumowanie, nasza wola.

– Nie możesz mnie zrozumieć. Pewne wspomnienia są takie…

Nigdy nie potrafiłem znaleźć dobrego przymiotnika, który by je opisał.

Tata i jego interesy z księdzem o zbyt długich rękach… mama spadająca z klifu, podczas gdy ja pieprzę się z matką dziewczyny, którą kocham… reflektor, który eksploduje dokładnie wtedy, kiedy mierzę do Al-Kaddafiego… moje ciało, które wchodzi w Laurę Hunt, kiedy ona mówi mi „żegnaj”… Ahmed w pontonie na środku morza… Nico Gerace i Claudia Teodori… dwusieczny topór Ordine Nuovo… Benvenuti, Ringo, Boccino… Viola…

Zdawał się zastanawiać nad tym moim niedokończonym zdaniem. Angelo Dioguardi był jedynym człowiekiem, który znał każde z tych imion i ich prawdziwe znaczenie. Pierwsze białe nici między blond lokami na skroniach nie były u niego objawem starzenia się ciała.

To biel krwi tryskającej z duszy.

W przerwie między piosenkami wykonał gest w stronę chłopaka przy fortepianie. Wkrótce potem stał obok niego z mikrofonem w dłoni.

– …regrets… I’ve had a few… but then again… too few to mention…

Sala zaczęła mu wtórować.

– …I did… what I had to do…

Angelo śpiewał dla mnie tę samą piosenkę co osiem lat wcześniej.

Dlaczego wszystko wydaje się dzisiaj takie inne?

Zakończył swój występ w huraganie wiwatów i oklasków.

– …I did it my way…

Powiedział coś na ucho pianiście, który zerknął do nut i skinął głową. Potem Angelo znów zaczął śpiewać, upodabniając swój piękny głos do Gilberta Bécauda.

Et maintenant que vais-je faire

De tout ce temps que sera ma vie

De tous ces gens qui m’indiffèrent

Maintenant que tu es partie4

Angelo miał rację. Osiem lat wcześniej byłem jeszcze Mikiem, chłopakiem o niewielu żalach, żyjącym intensywnie i na swój własny sposób. Żyłem tak przez ponad dwadzieścia lat po tym, jak Italia spadła z klifu. Myway wypełniła jej nieobecność, ale nigdy nie wymazała poczucia winy. Tylko że ta energia nie wystarczała w perspektywie całego życia, zbyt długiego i zbyt pustego.

Angelo zakończył utwór, żegnany oklaskami, uchylił się od bisu i wyszliśmy z baru. Lipcowy wieczór był jeszcze ciepły i duszny, powietrze stało nieruchomo.

– Co robisz jutro wieczorem, Michele?

– Jem kolację u Capuzza.

– A potem?

– Potem nic, idę spać.

Pokręcił głową.

– Musisz zrobić coś nowego.

– Na przykład co?

Uśmiechnął się.

– Jeśli ci powiem, nie przyjdziesz. W każdym razie masz spotkanie jutro wieczorem o północy w Ostii, przed Kursaal.

– Nie lubię randek w ciemno, Angelo.

– A gdyby to były dwie piękne dziewczyny?

To wszystko, co powiedział. Wsiadł na swój skuter, a ja do duetto. Kiedy dotarłem do mieszkania na Garbatelli, była dopiero trzecia rano. Czekały mnie cztery długie godziny. Wziąłem dwie tabletki lorazepamu.

Poniedziałek, 2 lipca

PRZED GMACHEM sądu na piazzale Clodio zwyczajne tu grupki adwokatów, asystentów i klientów zamiast jak zawsze dyskutować o rozprawach, rozmawiały tylko o półfinale między Błękitnymi a Argentyną Maradony, który miał się odbyć następnego wieczoru na stadionie San Paolo w Neapolu. Wydawało się, że nawet więcej niż zwykle flag narodowych powiewa na budynku sądu.

Capuzzo pod ohydną koszulę w kratę znowu włożył niebieski tiszert z twarzą Maradony. Miał ze sobą szarą walizeczkę, wyglądała na ciężkawą.

– A co to takiego jest, Capuzzo? Wyjeżdżasz gdzieś?

– Przenośny komputer osobisty. Pecet. Można na nim robić notatki podczas spotkania, a następnie je czytać i pracować nad nimi w domu, dottore. Coś cudownego. Zapisałem wszystko, co Petruzzi powiedział nam wczoraj.

Świat był coraz gorszy. Telefony przenośne, komputery do pracy w domu!

– Tak, tak, cudownie. A teraz chodźmy do Locatellego i postarajmy się mieć tę sprawę szybko z głowy.

PROKURATOR ZNAJDOWAŁ się w swoim gabinecie. Mniej więcej w moim wieku, szeroka klatka piersiowa, blond włosy, nos i szczęka boksera, jasne oczy. Był w samej koszuli, spod rozpiętego kołnierzyka i poluzowanego węzła zielonego krawata wyzierał brzeg szarego podkoszulka. Biurko uginało się pod stosami równo ułożonych teczek opisanych różnymi kolorami. Po bokach biurka stały dwa oprawione w ramki zdjęcia. Na jednym młoda blondynka, może nie piękna, ale atrakcyjna. Na drugim Ruud Gullit i Marco van Basten podnosili puchar Ligi Mistrzów.

Locatelli trzymał w palcach zgaszone toskańskie cygaro. Sięgnąłem po papierosa, ale prokurator pokręcił głową.

– Żadnego palenia w moim biurze, Balistreri.

A więc zgaszone cygaro było dopełnieniem całości, jak poluzowany zielony krawat, rozpięta koszula i widoczny fragment podkoszulka. Następnie Locatelli spojrzał niezbyt przyjaźnie na Capuzza.

– Inspektorze, gdyby ten facet na pana koszulce był biznesmenem, a nie piłkarzem, siedziałby w więzieniu.

Capuzzo aż podskoczył, ale nie dał się onieśmielić.

– Naprawdę? A za jakie przestępstwo?

– Pamięta pan ten gol ręką strzelony Anglikom cztery lata temu? Oszustwo i brak okoliczności łagodzących.

– Anglicy najechali Malwiny!

Locatelli potrząsnął głową.

– Myli się pan, inspektorze. To Argentyńczycy zajęli Falklandy.

Miałem dość. Liczyłem na pięć minut, a trzy z nich już minęły na gadaniu o bzdurach.

– Locatelli, popsułeś mi niedzielę z powodu anonimu wysłanego do gazety. Chcesz wiedzieć, co nam powiedział Prospero Petruzzi, czy mam cię zostawić z Capuzzem, żebyście dyskutowali o Maradonie?

Prokurator się uśmiechnął.

– Tak, już mi powiedzieli, że jesteś intelektualistą, co to czyta Nietzschego. Ja mam bardziej popularne gusta, Balistreri: piłkę nożną, wino, tytoń i kobiety! À propos…

Nacisnął przycisk na telefonie. Po chwili weszła kobieta po trzydziestce.

– Komisarz Balistreri i inspektor Capuzzo. A to jest mecenas Silvana Beldon, moja nowa asystentka.

O ile Elide Petruzzi była kobietą nie tyle piękną, co bardzo zadbaną i na swój sposób fascynującą, o tyle Silvana Beldon stanowiła jej całkowite przeciwieństwo: piękna kobieta, która robiła wszystko, co mogła, by ukryć kształtne ciało pod beżową spódnicą za kolano i kremową bluzką zapiętą na ostatni guzik, z długimi czarnymi włosami związanymi w kok i okularami w cienkich oprawkach, o ustach umalowanych skromną bladoróżową szminką. Należała do tych, które chciały być doceniane przede wszystkim za swój intelekt, obawiając się, że my, mężczyźni, jesteśmy zbyt mocno zainteresowani resztą. Cóż, jeśli chodzi o mnie, mogła się nie obawiać, kobiety skupione na robieniu kariery odbierały mi jakąkolwiek ochotę. W przeciwieństwie do mnie Locatelli sprawiał wrażenie bardzo zainteresowanego tym, co skrywał powściągliwy przyodziewek.

– Jak było na Ibizie z przyjaciółką, Silvana? Dobrze się bawiłaś?

Beldon skinęła głową.

– Tak, Mirko, to był miły weekend, dziękuję.

Locatelli mrugnął do niej.

– Nie przyzwyczajaj się do wolnych piątkowych popołudni, u mnie się ciężko pracuje. Chyba że następnym razem zabierzesz mnie ze sobą i swoją przyjaciółką!

Roześmiał się, włożył na chwilę cygaro do ust i w końcu zwrócił się do mnie. Jasno pokazał, że w tym gabinecie to on dyktuje porę i maniery.

– A więc, Balistreri, co to za historia? Umberto Petruzzi zniknął?

Opowiedziałem o naszym spotkaniu z Prosperem i Elide Petruzzimi. Słuchał, nie przerywając i robiąc notatki dwukolorowym długopisem, czarnym z jednej strony i czerwonym z drugiej. Zmieniał czerń na czerwień zgodnie z sobie tylko znaną metodą.

– Więc według tego mecenasa Annibaldiego – zagadnął – syn Petruzziego ma nową panienkę i gdzieś sobie z nią wyjechał. Co o tym sądzisz, Silvana?

Uśmiechnęła się.

– Wydaje mi się, że dottor Balistreri powiedział, że zdaniem jego ojca i siostry Umberto jest z dziewczyną lub ogląda sztukę w jakimś mieście. Czy amory, czy muzeum, to nie ma większego znaczenia, prawda? To nie wygląda na porwanie.

Capuzzo otworzył swoją przeklętą szarą walizeczkę i położył ją na kolanach. Locatelli od razu to zauważył.

– Dają wam w policji takie drogie rzeczy?

Inspektor nie dał się zbić z pantałyku.

– Nie wszystkim. Tylko tym, którzy zdali egzamin z informatyki.

Locatelli się nadął.

– Nie potrzebuję tego. Wystarczą mi teczki i kolorowy długopis, mam we wszystkim porządek i oszczędzam pieniądze podatników. No więc, Balistreri, twoje wnioski?

Opinię Capuzza wykluczył jako nieistotną.

– Tak jak wspomniała pani mecenas, nieważne, czy to amory, czy muzeum, a cavalier Petruzzi nadal nie chce, żebyśmy się koło niego kręcili. Tylko to jest pewne.

Prokurator znowu wycelował we mnie długopis.

– Ale jest ten artykuł w „Il Messaggero”, prawda?

– Anonimowy list opublikowany w „Il Messaggero” – poprawił go Capuzzo, zajęty pisaniem nie wiadomo czego na tej cholernej klawiaturze.

Locatelli bezczelnie go zignorował. Chciał natychmiast wyjaśnić, co myśli o takich ludziach jak Prospero Petruzzi.

– A więc cavaliere nie chce nas w pobliżu. Być może przywykł do waszych rzymskich prokuratorów, ale teraz muzyka się zmieni.

Spojrzałem na niego, na ten zielony krawat, szary brzeg podkoszulka, długopis w barwach jego ukochanego Milanu na stole i cygaro w dłoni. Maniak, Marsjanin, który przez przypadek wylądował na Ziemi. Był tylko donkiszotem i wkrótce się o tym dowie.

– Locatelli, w Rzymie ludzie tacy jak Prospero Petruzzi dają sobie radę przy każdej pogodzie.

Skierował na mnie swój dwukolorowy długopis.

– Sprawy wkrótce się zmienią, Balistreri. Wymieciemy to gówno.

– Wymieciemy? Masz na myśli siebie i kogo jeszcze? Sancho Pansę?

Zignorował ironię i wskazał swój zielony krawat.

– My. Ja i nowi ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z waszymi rzymskimi politykami. Aby działać, potrzebuję dowodu, a tym musisz się zająć ty.

Robiło się to bardziej skomplikowane, niż się spodziewałem.

– Więc nie zrozumiałeś. Nie ma żadnego dowodu, Locatelli. Według Petruzziego Paul Newman jest z dziewczyną.

– Paul Newman?

– Skromny opis wyglądu Umberta poczyniony przez jego ojca. Wiesz, poczucie humoru nie jest jego mocną stroną. W każdym razie mam to gdzieś. Żadnych zarzutów, żadnych dowodów, żadnego przestępstwa.

Znowu skierował długopis na mnie.

– O przestępstwach decyduje prokuratura, Balistreri. To ja. Ty jesteś policjantem i jesteś na moje rozkazy. Macie szukać Umberta Petruzziego. Jeśli nie znajdziesz po nim śladu na granicy lub we włoskich hotelach…

Mecenas Beldon przerwała mu.

– Jest Schengen, Mirko. Mogliby opuścić kraj bez zostawienia śladu na granicy.

Capuzzo grzecznie zwrócił się do Silvany Beldon.

– Z całym szacunkiem, pani mecenas, Schengen we Włoszech wejdzie w życie nieco później.

Locatelli spojrzał na niego sarkastycznie.

– Doprawdy, inspektorze? Ma pan też doświadczenie w pracy pogranicznika?

Capuzzo nie zareagował na prowokację. Po prostu przekręcił ekran swojego laptopa w stronę Locatellego.

– Tu jest to napisane, panie prokuratorze. Umieściłem bazę danych Dziennika Ustaw na dysku.

Locatelli zignorował Capuzza i zwrócił się do mnie.

– Więc, jak mówiłem, jeśli nie opuścili Włoch i nie są w hotelu…

Silvana Beldon ponownie mu przerwała.

– Są też prywatne domy, Mirko. Petruzzi są bardzo bogaci.

Uwaga pięknej prawniczki była słuszna. Locatelli skinął głową, lekko zdenerwowany.

– W każdym razie jeśli nic nie znajdziesz, ruszymy z planem B.

Popatrzyłem na niego.

– Jaki miałby być ten alternatywny plan, Locatelli? Będziemy śledzić Petruzziego, żeby sprawdzić, czy zapłaci okup? Ma ponad stu facetów z Securitas, którzy mogą jechać i zapłacić zamiast niego.

Pokręcił głową. Skierował długopis w moją stronę.

– Nie. Każę zamrozić aktywa osobiste i firmowe Petruzziego, zanim spróbuje wypłacić pieniądze na okup.

Silvana Beldon spojrzała na niego oszołomiona.

– Nie możesz, Mirko. Nie ma takiego prawa.

Prokurator uśmiechnął się do pięknej asystentki i wzruszył ramionami, jakby to było nieistotne.

– Wkrótce prawo nam pozwoli. Ale już teraz nie jest to zabronione i będę pierwszym, który tego użyje.

To było absurdalne naginanie prawa, nawet dla kogoś takiego jak ja.

Ten jasnowłosy nordycki Rodomonte5 zachowywał się jak słoń w składzie porcelany. Niezdarny, ale odważny: narażać się człowiekowi tak umocowanemu politycznie jak Prospero Petruzzi nie śmiałby żaden sędzia ani prokurator.

– Balistreri, zrobimy tak. Ty sprawdzasz hotele i granice, a w tym czasie ja wezwę tu mecenasa Annibaldiego. Zanim zamrozimy aktywa Petruzziego i Proelium, powiadomię ich adwokata, bo to on ich reprezentuje. Kiedy Proelium musiało załatwiać delikatne interesy, to zdaje się właśnie nasz drogi Annibaldi się tym zajmował.

To brzmiało jak jakiś film albo żart.

– Uważasz, że Prospero Petruzzi to ojciec chrzestny, a Annibaldi to jego adwokat jak Tom Hagen? Bo jeśli tak naprawdę jest, to już widzę zakrwawioną głowę konia w twoim łóżku, Locatelli.

– Ty sobie żartujesz, Balistreri – ciągnął zupełnie niewzruszony – ale Annibaldi jest właścicielem Securitas: stu mężczyzn, w kierownictwie są eksoficerowie służb i karabinierzy. Bardzo zdolni ludzie.

Nie było sensu się kłócić.

– W porządku, zrobimy, jak chcesz. Gorzej dla twojego konia.

Skinął głową i spojrzał na swoją asystentkę.

– Nie mam koni, Balistreri. Jak już mówiłem, mam bardziej banalne gusta. A teraz idź szukać młodego Petruzziego.

Capuzzo i ja wstaliśmy i pożegnaliśmy się.

W drodze powrotnej do kwestury inspektor gapił się ponuro na swoją szarą walizeczkę.

– Locatelli wygląda jak karykatura tego polityka z Ligi Północnej w podkoszulku6.

– Cierpliwości, Capuzzo. Przynajmniej facet ma jaja. Nikt nie ośmieliłby się zamrozić aktywów Petruzziego.

Inspektor otworzył walizeczkę i wystukał coś na klawiaturze.

– Można wiedzieć, co tam wypisujesz?

– To, co pan właśnie powiedział o Locatellim, dottore. Przeszukałem akta sądowe i artykuły o mecenasie Annibaldim.

Spojrzałem na niego ze zdumieniem.

– Przeszukałeś gdzie?

Wskazał to diabelskie urządzenie z klawiaturą.

– Wczoraj po południu, po tym, jak byliśmy razem u Petruzziego, no bo on powiedział nam, że to ten Annibaldi powiedział mu o nowej miłości Umberta. A dziś rano ściągnąłem sobie dyskietki z…

– Słuchaj Capuzzo, nie mam pojęcia, o czym mówisz, i nic mnie nie obchodzą jakieś dyskietki, cokolwiek to znaczy. Powiesz mi, co znalazłeś?

Wpatrzył się w mały niebieskawy ekran i zaczął czytać.

– Poprzednik Locatellego w Rzymie, Enrico Bosio, próbował badać niektóre z kontraktów Petruzziego. Annibaldi nazwał go w telewizji prześladowcą wolności gospodarczej, a Bosio w odpowiedzi pozwał Annibaldiego o zniesławienie.

– Nie widzę tu nic poważnego.

– Najlepsze jest teraz. Kilka dni później nastoletni syn Bosia został pobity przez dwóch niezidentyfikowanych młodych mężczyzn przy wyjściu z klubu futsalowego. Wiemy o tym, bo matka zabrała chłopaka na komisariat, żeby złożyć skargę o pobicie. Następnego dnia skarga została wycofana, a Bosio poprosił o przeniesienie do Mediolanu, na co uzyskał zgodę. Pozew przeciwko Annibaldiemu został wycofany bez wyjaśnienia. W skrócie: Bosio lwim sercem nie jest, ale sprawa daje do myślenia.

Nic mnie to nie obchodziło, ta cała historia była tylko fiksacją blondasa z Północy, który wylądował w rzymskiej prokuraturze.

– Słuchaj, chodźmy do biura. Ja podpiszę kilka papierów, a ty każesz szukać Paula Newmana.

Skinął głową.

– Dottore, pamięta pan, że czekamy na pana dzisiaj z kolacją, prawda?

Nie miałem ochoty. Capuzzo wyglądał jednak na zmartwionego, a ja nie chciałem być niegrzeczny. Może zażyty rano prozak pomoże mi jakoś przetrwać tę rodzinną kolację.

ZAMKNIĘTY W BIURZE czułem się jak złota rybka w akwarium. Szklane ściany były kolejnym owocem nowoczesności, tak samo trującym jak szara walizeczka Capuzza.

Open space, aby się lepiej komunikować!

Wypaliłem sporo gitanes’ów i zacząłem, nie czytając, podpisywać papiery, które nagromadziły się na moim biurku. Kto by czytał to wszystko, co wytwarzała państwowa biurokracja?

Po godzinie pojawił się Capuzzo ze swoją nieodłączną szarą walizeczką.

– Dottore, wychodzę coś załatwić, ale będę musiał tam trochę poczekać, więc skończę pracę nad tym, czego chciał od nas Locatelli.

Spojrzałem na walizeczkę. Trochę mnie to zaintrygowało.

– Gdzie trafia wszystko, co w nim piszesz?

– Na RAM.

– Słuchaj, Capuzzo…

– Przepraszam. Random Access Memory. Pamięć o dostępie swobodnym. Potem jest jeszcze CPU, pamięć ROM…

– Dobra, dajmy spokój Cyganom. Kiedy zaczniesz dzwonić do hoteli i na posterunki graniczne w poszukiwaniu Paula Newmana?

Uśmiechnął się i wskazał walizeczkę.

– Już to zrobiłem. Nie trzeba dzwonić, dottor Balistreri. Wpisałem wszystkie informacje do komputera.

– Naprawdę? Wspaniale! To może mi jeszcze powiesz, gdzie byłem wczoraj po południu, po tym, jak mnie zaciągnąłeś do Petruzziego?

Capuzzo uśmiechnął się pobłażliwie.

– Jeśli dostał pan mandat, to tak.

– A jeśli wsadziłem dwóch idiotów za kratki?

Skinął głową.

– Jasne, jeśli poda mi pan nazwiska, sprawdzę.

Pokręciłem głową.

– Zapomnij, Capuzzo. I tak już ich sędzia zwolnił. Dali tylko dwom nieletnim zapalić marihuanę. To nie przestępstwo, prawda?

Ale on nie skończył jeszcze mowy pochwalnej o czekającej nas świetlanej przyszłości.

– Pewnego dnia technologia będzie wszystko widzieć i wiedzieć, dottore