Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom sagi powieściowej spod znaku fantastyki, science fiction i powieści drogi.
Dalsze losy Eryka, syna konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego i Świętosławy, w którego życie wmieszali się naukowcy z trzydziestego stulecia, a efekt ich eksperymentu wymknął się spod kontroli twórców.
Po bitwie z dzikimi w Dolinie, bitwie wygranej ale okupionej śmiercią przyjaciół, ten młody wojownik musi stawić czoła przysłanej z mroków kosmosu przedwiecznej sztucznej inteligencji.
To karkołomne zadanie będzie ledwie początkiem drogi ludzkości, której kolejnymi etapami są kosmiczne bitwy, zniszczone galaktyki i … napotkani sojusznicy. To tylko dzięki tym ostatnim, szanse na przetrwanie wzrosną, ale tylko odrobinę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Yggdrasil. Exodus
Copyright © for the text by Radosław Lewandowski
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Renata Nowak
Korekta: Małgorzata Piotrowicz, Renata Nowak
Skład i łamanie: Mateusz Cichosz ǀ @magik.od.skladu.ksiazek
Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej żadna część nie może być przedrukowywana czy w jakikolwiek inny sposób reprodukowana lub powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie III
Płock 2024
ISBN 978-83-67942-02-7
E-book ISBN 978-83-67942-04-1
Pracownikom Bibliotek
Za oceany, po których mogą żeglować książki
Za przystań dla poszukujących i wiatr dla niezdecydowanych
Za Waszą pasję, bo przecież motywacją do pracy nie są tu pieniądze
Klęczałem, nie zważając na drobne, wpijające się w skórę kamienie. W jaskini było ciemno, ale jeziorko odbijało nieco odległego dziennego blasku, nadając czerni szary blask.
W kącie skulona postać tuliła do piersi cichutko kwilące dziecko i spoglądała na mnie wyzywająco. Była to matka z młodym, a nie masz niebezpieczniejszego przeciwnika. Jednak nie przypominała człowieka z mojego świata: jej skórę porastał drobny włos, a twarz mogła się przyśnić podczas nocnego koszmaru po wieczorze spędzonym na tęgim piciu.
– Daj – wycharczałem w nieludzkiej, drażniącej gardło mowie starego ludu. – Daj mi je. – Wyczerpałem niemal cały znany mi zasób słów.
Pokręciła tylko głową i wyszczerzyła zęby.
– Nie zrobię mu krzywdy, Wierzbo – dodałem w moim języku. – Chcę… chcę poczuć to młode życie, bo tam – machnąłem ręką w stronę wejścia do systemu jaskiń – tylko śmierć. Ale może było warto, jeśli choć jedno…
Nie rozumiała słów. Ale jakie to miało teraz znaczenie?
Nagle słaby, bijący od jeziorka blask zniknął niemal zupełnie, przesłonięty niedźwiedzią sylwetką. Próbowałem poderwać się na nogi, ale cichy warkot osadził mnie w miejscu. Wielki, pachnący świeżą śmiercią i krwią przybysz mógł w każdej chwili urwać mi głowę i na nic by się zdały moja nowa szybkość i siła. Cała nadzieja w tym, że nieco ochłonął po niedawnej walce.
Wojownik ze starej rasy popatrzył na młodą matkę i wiedziałem, że porozumiewają się bez słów. Nagle oboje skinęli głowami, po czym jak na komendę schylili się w pokłonie. I to mnie się kłaniali, bo nikogo poza nami nie było nad skalistym jeziorkiem.
Wierzba już bez protestu wyciągnęła w moją stronę synka i delikatnie położyła mi go na złączonych dłoniach. W przeciwieństwie do matki nie miał jeszcze na ciele sierści. Może jak u myszy wyrośnie mu ona w kolejnych miesiącach czy latach?
– Wiesz, że tylko on przetrwał napad? – Słabo znała moją mowę, ale musiałem usłyszeć ludzki głos, choćby własny. – Bogowie zesłali to życie, reszta leży pocięta, zmiażdżona… – Z mojego gardła wydobył się szloch, i pomimo walki łzy pociekły mi po policzkach, a ramiona zaczęły się trząść, co groziło maleństwu upadkiem.
Matka jedną ręką wzięła dziecię ode mnie, a drugą delikatnie ścierała łzy z twarzy człowieka, któremu jeszcze kilka dni temu zdawało się, że zdołał uratować przyjaciół, że najgorsze mamy już za sobą. Potem pochyliła się i poczułem jej pocałunek na czole.
– Wiatr, słońce, lepiej – wyszeptała w języku ludzi – ciemność, smutek, idź.
Miała rację, ale czy cokolwiek było w stanie dać mi nadzieję? Podniosłem się ciężko i ruszyłem w stronę wejścia. Nie wyszedłem jednak na wąską półkę skalną, a osunąłem się na zimną posadzkę. Nie byłem jeszcze gotowy, by spojrzeć w niezmienne, obojętne błękitne niebo, dla którego ten dzień był jednym z wielu podobnych. Dla mnie skończył się świat.
Minął eftrimiðdagur1 i słońce dawno przekroczyło najwyższy punkt na nieboskłonie, ciągnięte przez niestrudzone rumaki: Arvaka i Alsvidha, a wydawało się, że rzeź w dolinie trwała ledwie kilka godzin. Siedziałem oparty o skalną ścianę, nie zważając na to, że mokra od potu i krwi koszula robi się coraz zimniejsza i odbiera resztki ciepła zmaltretowanym plecom. Myśli, o ile jakieś pojawiały się w mojej głowie, szybko z niej pierzchały, wypierane słowami: „Sami! Jesteśmy sami!”.
Byłem poobijany, otępiały i śmierć przyjąłbym teraz z uśmiechem. Los każdego z nas jest znany i koniec żywota również. Taki jest forlog – przeznaczenie człowieka.
Bogowie mieli jednak wobec mnie inne plany, przeżyłem, a śmierć spotkała w tej okrutnej krainie wszystkich, którzy przybyli wraz ze mną do świata zimy i lodu, w którym żyły bestie wyglądające jak ludzie i ludzie o wyglądzie bestii. Prawie wszystkich…
Nie to, żebyśmy mieli jakiś wybór. Pewnego zimowego dnia, gdy ochranialiśmy wozy, zawitaliśmy z kupcem Glapą do wioski gościnnych Słowian. Ledwie jeden dzień dzielił nas od grodu władyki i myślami przy piwie i pieczystym dzieliliśmy się już z kompanami opowieściami z wyprawy. Jakże myliliśmy się wówczas co do dnia następnego. Ktoś – coś? – cisnął kawał ziemi wraz z zabudowaniami i mieszkańcami na obczyznę, przy której dno piekieł jest ledwie przedsionkiem. Szczęściem wieźliśmy na wozach dla kniazia rynsztunek wojenny, więc nie spadliśmy do tego Helheimu z gołymi dupami i opuszczonymi portkami, choć wiele nie brakowało. Co jednak może zdziałać kilkudziesięciu ludzi z białogłowami i dziećmi wobec całego wrogiego świata?
Zadarliśmy z tubylcami: małymi malowanymi ludźmi. Nie pomogło przymierze z brzydkimi włochaczami, którzy sami zwali się starym ludem. Przetrzebieni przez mniejszych i liczniejszych kuzynów, dogorywali i zdawało się, że są pogodzeni z losem.
Odynie, za dużo śmierci widziałem, zbyt wielu pożegnałem przyjaciół. Nic tu po mnie, w Walhalli więcej życia niż na tych zimnych równinach. Zabierz i mnie. Po co ci samotny złamany woj?
Nie wiem, jak długo trwało to odrętwienie. Otrząsnąłem się, gdy jakiś zabłąkany podmuch wiatru wpadł do jaskini i obudził w jej czeluściach upiornie wyjące echa. Powinienem poszukać żywych i pogrzebać tych, którym nie udało się przetrwać – ta prosta myśl wypłynęła na wierzch niczym wielorybia tusza na powierzchnię morza i jak ona była martwa. Próbowałem wstać, ale nogi ciążyły kamieniem. Czułem się jak starzec i tak pewnie musiałem wyglądać dla bogów obserwujących wszystko z góry. Wmawiałem sobie, że nie mam do nich żalu – przecież dali i zabrali co swoje – ale jednak gdzieś w głębi narastała we mnie dzika, pierwotna wściekłość. Zdusiłem ją z trudem.
Wśród moich rodaków, na ojczystej skandynawskiej ziemi, zabijano nieprzydatnych i słabych starych ludzi. Nie było to wymagającym pomsty mordem, o ile na ten czyn uzyskano zgodę na thingu. Śmierć zadawał syn, zrzucając rodziciela z fiordu lub rozłupując mu czerep Maczugą Śmierci. To był dobry i szybki koniec, ale zdarzało się, że wypędzano starców na mróz, by zginęli z głodu i chłodu, co urągało synowskim obowiązkom. Tak było od zawsze – silne zielone pędy zastępują stare, usychające, nakrywając je własnym baldachimem liści i odbierając im resztki słonecznego światła. Tu, w tym obcym świecie, staliśmy się niepotrzebni, więc należał nam się miecz, ale dzieci szkoda…
Oparłem rękę o kamienną posadzkę i poczułem lepką posokę przywierającą do palców. Odruchowo strząsnąłem ją z dłoni, ale choć ciemne krople rozprysnęły się na wszystkie strony, długo jeszcze tarłem ręką o skórzany kaftan, jakbym chciał usunąć najmniejszy krwawy ślad. Nie była to moja własna jucha, ale brzdąca, którego pokiereszowany zezwłok leżał nieopodal. Warkot dzikiej bestii wypełnił jaskinię chrapliwym dźwiękiem i minęła dobra chwila, nim zrozumiałem, że ten przerażający i jękliwy głos wydobywa się z mego gardła. Potem targnął mną bezgłośny, nieokiełznany szloch.
Ostatnie miesiące spędzone w zimnej, wyklętej przez bogów krainie były ciężkie, ale na końcu tego znoju miał na nas czekać nowy dom, był cel. A teraz? Rozejrzałem się po skalnej komnacie pełnej ciał i zapachu świeżej krwi. Orm, jedyny z moich skandynawskich przyjaciół, który przeżył, właśnie wyszedł na zewnątrz, gniewnie mrucząc coś pod nosem, ale nie udało mi się zrozumieć czemu, a raczej komu tak złorzeczył. Zresztą, czy to ważne? Czy cokolwiek teraz jest ważne, czy istnieje jakiś powód, bym podniósł poobijaną dupę z zimnych, lepkich kamieni?
Nagle poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze, gdy ktoś dłużej mi się przygląda – i nie ma znaczenia, czy to mąż, czy niewiasta – mrówki rozpoczynają wędrówkę po moim karku. Odwróciłem głowę w stronę ciemnej części jaskini, ale zrobiłem to zbyt wolno. Zmęczenie ostatnich dni dało o sobie znać. Wiedziałem, że nie zdążę. Jakaś szara plama niemal bezszelestnie oderwała się od ściany. Wyczułem na twarzy delikatny napór powietrza, poprzedzający ostrze celujące w szyję – trafiło mnie w ramię i rozdarło nadszarpniętą w tym miejscu kolczugę. Odrętwienie rozchodzące się od barku do dłoni zamieniło się w spazm bólu, gdy napastnik szarpnął i jednym płynnym ruchem uwolnił kamienny nóż, szykując się do kolejnego ciosu.
Siedziałem w kręgu mdłego światła wpadającego przez otwór wejściowy i teraz zobaczyłem swojego przeciwnika. To był jeden z dzikich ludzi-bestii, z którymi walczyliśmy przez dwa ostatnie krwawe wschody słońca. Nie wiem, jak mu się udało przetrwać szarżę przybocznych Noah, olbrzymich wojów ze starej rasy, którzy na widok śmiertelnych ran swojej przywódczyni wpadli w berserk i gołymi rękami rozrywali napastników niczym głodny chłop pszenny podpłomyk. Musiał ukryć się w jakiejś wnęce i czekał sposobności do pomsty. I znalazł, pomyślałem kwaśno, patrząc we wściekłe brązowe oczy, które wyraźnie odcinały się od pomalowanej na biało twarzy.
Myśli miałem dziwnie spokojne, jakby należały do obserwatora stojącego gdzieś z boku, ale ciało żyło własnym życiem i nie chciało umierać. Świat zwolnił swój bieg. Bogowie obdarowali mnie mocą błyskawicznego leczenia własnych ran, ponadludzką siłą i szybkością. Nie zawsze tak było, ale od pewnego czasu czułem się niby posiadacz podwajającego tężyznę Megingardera, magicznego pasa samego Thora.
Rękę z nożem złapałem tuż przed tym, nim kamienne ostrze zanurzyło się w moim lewym oku. Na twarzy dzikiego pojawiło się zaskoczenie, gdy zamknąłem w uścisku najpierw jeden, a potem drugi drobny nadgarstek. Zaczął się szarpać, ale równie dobrze wojownik mógłby próbować zagiąć gołymi rękami głownię miecza. Jedno musiałem mu przyznać: był szybki niczym kuna. W jednej chwili patrzył mi w oczy ze zdziwieniem, a w następnej zatapiał już zęby w mojej dłoni. Usłyszałem chrzęst miażdżonej kości. Syknąłem z bólu, a on przyciągnął bose stopy do siebie i uderzył mnie piętami w tors z taką siłą, że na chwilę odebrało mi oddech. Nie rozluźniłem jednak uchwytu, zamiast tego cisnąłem nieszczęśnikiem o ścianę jaskini, w którą ten uderzył z głośnym stukotem. Stał jeszcze przez chwilę, jakby ciało nie mogło się pogodzić z porażką, by osunąć się w końcu bez czucia na zimne skały. Z bezwładnie rozwartych ust wypadł mu kawałek palca. Mojego palca.
Pomyślałem, że pewnie wyzionął ducha, ale gdy podszedłem bliżej, usłyszałem urywany oddech swego niedoszłego zabójcy. Związałem go niby prosiaka na targ, choć z zakrwawioną ręką nie było to prostym zadaniem, i wróciłem do ognia. Teraz w jego świetle obejrzałem nową ranę. Krew przestała płynąć, więcej, zdawało się, iż w miejscu ugryzienia zmienia się w żywą pianę, z której zaczął wyrastać brakujący fragment dłoni. Czym się stawałem?
– Odynie, panie mój, co się ze mną dzieje?
Ostatnie słowa powiedziałem głośno, ale kto z żywych mógł mnie podsłuchać? Jeszcze raz spojrzałem na swoją dłoń. Była cała, a brakujący fragment palca lśnił czystą, nową skórą, wyraźnie odcinając się od reszty. Jestem bywałym w świecie wojem, nawykłym jednak do rozwiązywania problemów zimnym ostrzem, a w tym kryła się seiðr – czarna magia, o której wiedziałem tylko tyle, że istnieje. Odsunąłem od siebie sprawy przerastające mój pomyślunek.
Usiadłem, wracając do rozmyślań, jakby to, co zdarzyło się przed chwilą, było ułudą, snem, tak jak wszystko, co mnie spotkało, od potyczki z Niemymi w wiosce Lachów po dzisiejszy poranek. Rana na ramieniu przestała krwawić. Czułem wprawdzie jeszcze bolesne pulsowanie w ręce, ale i to minie, bo ostrze nie przecięło drogi krwi.
Coś jednak we mnie pękło i wspomnienia zaczęły napływać coraz szerszym strumieniem. Pozwoliłem im zawładnąć myślami, aby choć na chwilę zapomnieć o tym, co jest tu i teraz – o tym, co nas spotkało í dag, i o tym, co nas czeka á morgun.
Bitwa z dzikimi była niczym pieśń śpiewana przez samego Bragiego, syna Odyna. Najpierw drobne potyczki dla zaciekawienia braci siedzącej przy ogniu, dla wciągnięcia ich w opowieść. Potem werbel wojennych bębnów i pierwsza fala atakująca dolinę. Jezioro czerwonej juchy, sterty odciętych członków i głów, i my, zmęczeni, ale upojeni zwycięstwem. Druga fala uderzyła w nasze osłabione pozycje tuż po tym, i to była muzyka grana na lutni, dźwięczna, mocna, czasem szybka, innym razem zawodząca, ale w miarę pękania kolejnych strun coraz bardziej szarpana i cicha.
Przed tą ostatnią bitwą sprawy wyglądały inaczej, miałem do kogo gębę otworzyć, była przy mnie czwórka skandynawskich druhów i kilkudziesięciu lackich chłopów wraz z niewiastami i dziatkami, których tak jak mnie bogowie wystawili na próbę, zsyłając do kraju lodu. Jeszcze słyszałem radosne dziecięce szczebiotanie, ale teraz… Została nas zaledwie garstka. Tu, na górze, poza mną przeżył Orm Frodisson i sześciu ludzi starej rasy, włochatych olbrzymów, rdzennych mieszkańców tej ziemi, w tym Wierzba z nowo narodzonym oseskiem przy piersi. Z wieśniaków, z którymi tu przybyliśmy, nie przetrwał nikt, chyba że komuś udało się ukryć w chaszczach gęsto porastających dno doliny, co było tak prawdopodobne jak to, że fasola obrodzi dwukrotnie w ciągu roku, i do tego jeszcze bobem.
Nagle cichy szmer wyostrzył moje zmysły i kazał myślom powrócić do rzeczywistości Kolejny atak? Czy kamienne ściany są przeciw nam i rodzą wrogich wojów? Niewolnik, mój niedoszły oprawca, stęknął cicho, lecz zaraz znowu zapadł w studnię snów. Leżał pod ścianą, nie dając znaku życia, ale dychał, i to było najważniejsze. Potrzebowałem go, a raczej tego, co może mi powiedzieć. A może jej? W tym momencie stanęła mi przed oczami scena, podczas której dowodząca dzikimi młoda kobieta zagrzewała swoich przed bitwą. Jeszcze raz spojrzałem na jeńca i rozpoznałem rysy widziane w wizji zesłanej przez pobratymców Wierzby. Niech tam, i tak poddam ją torturom, aż wyjawi mi wszystko, co wie o Jagnie i miejscu, w którym ją uwięziono.
Pamiętałem siebie sprzed kilku miesięcy, które teraz wydawały mi się całym życiem – dumny najmłodszy syn konunga szwedzkiego, Eryka Zwycięskiego, i Sygrydy Storrådy, córki konunga lackiego Mieszka I. Musiałem opuścić rodzinną ziemię, by uciec przed knowaniami brata Olofa. Ten, z obawy, że zamiast niego sięgnę po królewski pas, poszczuł mnie swoimi psami. Ratowałem skórę, ale świat stał przede mną otworem, nie wiedziałem tylko którym. Wszystko było proste, a do stracenia miałem ledwie fjor, własne życie. Byłem niczym olbrzym zdolny podtrzymać jedną ręką niebo, w drugiej dzierżąc dzban z piwem.
Próbowałem splunąć ze złością, ale w suchych, spękanych ustach zabrakło śliny. Przypominały jałową pustynię pełną piasku i gliny.
Niespełna rok temu rudobrody Thor – imię to oznaczało w naszym języku szaleńca, choć od małżeństwa z dobrą Sif bardzo się zmienił – rzucił naszej piątce wyzwanie godne pięknej sagi, zsyłając nas do samego Ginnungagapu. A może to dzielny Tyr, chcąc sprawdzić nasze męstwo, postanowił poddać nas próbie? Albo maczał w tym palce ojciec kłamstwa i żółci – Loki? Teraz to nie miało znaczenia, choć gdy zobaczyłem, co się z nami później stało, ten ostatni przychodził mi na myśl coraz częściej.
Moje przygody napełniłyby niejedną sagę słodkim miodem rozgrzewającym krew i wyobraźnię spragnionych sławy synów skandynawskiej ziemi. O naszych losach bardowie mogliby śpiewać pieśni, bawiące jednako gawiedź i władców. Przy płonącym ogniu, z rogiem pienistego napitku w ręku, opowieści te nabrałyby barw i kształtów, a niejeden młodzik chciałby się znaleźć na naszym miejscu, dla chwały i wiecznego żywota u stołu Odyna.
Głupcy i marzyciele, ale sam kiedyś taki byłem. Wieszczka Skuld, słuchająca tego, co ma dopiero nadejść, wiedziała, jaki los nas tu czeka, my nie.
W jednej chwili byliśmy na ziemiach Piastów i łapaliśmy oddech po zwycięskiej potyczce z atakującymi wioskę Niemymi, by zaraz potem, z wyroku samego Thora, jak wówczas mniemałem, wraz z całą osadą znaleźć się na tym zimnym i – jak sądziliśmy – pozbawionym ludzi pustkowiu. Bratem był nam głód, a siostrą śmierć w mroźnym oddechu lodowych olbrzymów.
Przypomniałem sobie swoje zdziwienie, gdy po wyjściu z chaty naczelnika zamiast zaśnieżonego i gęstego boru otaczającego zabudowania ujrzałem nagie, smagane wiatrem pola. Jedyną roślinnością w zasięgu wzroku było kilka drzew rosnących w pobliżu osady, które bogowie przenieśli razem z nami. Mieszkańcy wylegli, by zobaczyć, co się stało, i wszyscyśmy stali z rozdziawionymi gębami, nie mogąc zrozumieć tego, co widziały nasze oczy.
Teren dookoła był równiutko ucięty, jakby ktoś czubkiem miecza zatoczył ogromny krąg, poza którym znajdował się obcy świat. W powietrzu czuło się seiðr imoc błyskawic, niczym na fiordach w czas burzy.
Cofnąłem się myślami w tími jeszcze dalej…
W sarkofagu z pola siłowego leżało nagie ciało osobnika w średnim wieku, o bladej, lekko przeźroczystej skórze i krótko przystrzyżonych, białych jak śnieg włosach. Budową przypominał raczej chłopca niż mężczyznę, co świadczyło o długotrwałym poddawaniu organizmu ciążeniu o wartościach nieprzekraczających ośmiu dziesiątych ziemskiego, czyli takich, jakie panowały na niemal wszystkich okrętach floty ludzkiego dominium.
Hez Tolov, kapitan Autonomicznego Statku Dowodzenia, zwanego potocznie AS-em – supernowoczesnego, eksperymentalnego okrętu floty, zdolnego, o ile wierzyć konstruktorom, do przebicia błony rozdzielającej wszechświaty – przebywając w wirtualu, przeżywał po raz nie wiadomo który przygody temporalnych podróżników. Mógł wcielić się w dowolną postać, ale najczęściej wybierał Erika Erikssona, wodza drużyny wikingów. Można powiedzieć, że stał się swego rodzaju ekspertem od życia i obyczajów tych barbarzyńców – i to do tego stopnia, że aby poczuć klimat oraz barwę tamtych wydarzeń, przyswoił sobie język staronordycki i władał nim płynnie bez aktywowania implantów lingwistycznych, pewnie jako jedyny współczesny człowiek. Przez lata stał się w nim tak biegły, iż jego mózg, niejako samoczynnie, tłumaczył archaiczne wyrażenia i zwroty na univela.
To działało w obie strony. Niedawno, podczas bankietu w admiralicji, na rzucone z przekąsem pytanie szefa połączonych sztabów, kiedy w końcu łaskawie uzna, że AS jest już gotowy do testów w otwartej przestrzeni, odpowiedział: „za ársfjórðungur2, może szybciej, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem”. Wywołał tym zdziwienie słuchacza i skrywane uśmiechy kolegów. Stary na szczęście ich nie zauważył, bo mogłoby się to źle skończyć dla wesołków. Hez znajdował się poza jego zasięgiem. Jako jedyny wśród wyższych oficerów obecnych na bankiecie podlegał bezpośrednio premierowi Federacji. Wypełniając supertajną misję zleconą przez samego Prana Feya, był nietykalny, więc każdy sztabowiec od komandora porucznika wzwyż traktował go niczym okręt w niekontrolowanym kolapsie – im dalej od takiego, tym bezpieczniej.
Historię przypadkowej podróży w czasie Słowian, wspieranych przez drużynę Normanów z Erikiem Erikssonem na czele, znały decyliony istnień w całej galaktyce. Czerpały z niej pełnymi garściami korporacje medialne, przygotowując superprodukcje liczące tysiące odcinków. Smaczku dodawał fakt, iż scenariusz napisało życie, a skutki… No cóż, nie ma i nigdy nie było odpowiedniej skali porównawczej, by w pełni oddać rozmiar konsekwencji tamtych zdarzeń.
Naukowcy z trzydziestego stulecia przypadkiem odkryli anomalię w ciągłości kontinuum czasowego, będącą efektem pojawienia się w Układzie Słonecznym na milionowe części sekundy ciała niebieskiego potocznie zwanego czarną dziurą. Mówiąc bardziej obrazowo: dziesięciowieczna słowiańska wieś wraz z mieszkańcami została rozbita na hadrony, a konkretnie bariony o spinie połówkowym, i odtworzona w niezmienionym stanie w okresie ziemskiego paleolitu, czyli wiele tysięcy lat wcześniej. Trafili w rejon cofającego się lodowca, do świata, w którym żyły mamuty, nosorożce włochate, smilodony, niedźwiedzie jaskiniowe i dwie zwalczające się rasy ludzkie: Homo sapiens sapiens i schyłkowa Homo sapiens neanderthalensis.
Zespół profesora Noela z Korporacji NOVA wysłał w przeszłość, w dziesiąte stulecie naszej ery, czyli w okres poprzedzający tę niezwykłą podróż w czasie, nanojednostkę wielkości atomu. Na więcej nie pozwalał ówczesny stan wiedzy, zresztą i współcześnie niewiele się w tej materii zmieniło. Nano, po intensywnym procesie replikacji w ciele jednego z wieśniaków, miała stworzyć autonomiczną sztuczną inteligencję i dostarczyć potomnym relację z przebiegu tego naturalnego, unikatowego zjawiska.
Rezultaty eksperymentu zaskoczyły wszystkich. Na skutek ingerencji nastąpiło rozwarstwienie rzeczywistości i powstał równoległy świat, którego władcami byli potomkowie neandertalczyków. W trzydziestym stuleciu naszej ery doszło do kontaktu i ludzkość przekonała się, że „kuzyni” znacznie wyprzedzają ją pod względem rozwoju psychotechnologicznego. Zderzenie z rzeczywistością okazało się bolesne, bo tym samym społeczeństwo wywodzące się z gałęzi sapiens sapiens przestało być najdoskonalszym dziełem ziemskiej ewolucji. Nie obyło się oczywiście bez fal protestów, które rozlały się na wszystkie planety ludzkiego dominium, ale umarły śmiercią naturalną, gdy rozeszła się wieść, iż rasy rozumne w naszej galaktyce, i to bez względu na płaszczyznę rzeczywistości, w której egzystują, są skazane na zagładę. Jak mawia stare powiedzenie: „gdy boli cię palec, włóż drugą rękę w ogień, a ból zniknie niczym dym na wietrze”.
Z głębi kosmosu, od strony Macierzy Wszechświatów, nadciągała fala zniszczenia, rozbijająca w pył starą materię. Właśnie z tego powodu potomkowie neandertalczyków nawiązali kontakt z ludźmi. Szukali sojuszników w wyścigu o życie.
Relacja z osunięcia się dziesięciowiecznej wioski o tysiące lat w przeszłość Ziemi – a raczej przekaz zarejestrowany przez wikinga Erika Erikssona, który stał się przypadkowym nosicielem SI wysłanej przez zespół profesora Noela – została sformatowana do poziomu możliwego do zrozumienia dla współczesnego człowieka. Język i wiele niezrozumiałych wyrażeń zastąpiono odpowiednikami w univelu, zachowując jednak klimat i ducha tej niecodziennej opowieści. Korporacyjna Sztuczna Inteligencja wykonała kawał solidnej roboty. W kolejnych latach stworzono setki, jeśli nie tysiące komercyjnych wariacji na ten temat, ale Hez wracał tylko do oryginału, a właściwie do pierwszej translacji.
Miał jeszcze przed sobą godzinny relaks, nim SI okrętu postawi go na nogi. Ta godzina mogła oznaczać dni i tygodnie przygód w odległym paleolicie. Jedyne ograniczenie stanowiła tu przepustowość mikroportów i ilość wolnego miejsca w osobistej pamięci operacyjnej. Było to jedno z wielu dobrodziejstw wynikających z intensywnej współpracy naukowej współczesnych ludzi z Braćmi, czyli potomkami neandertalczyków.
Hez otworzył szerzej kanały synaptyczne, po raz kolejny pozwalając się ponieść historii. Znowu był Erikiem, z którym mimo dzielących ich tysiącleci czuł dziwną braterską więź. Ten dzielny młody wódz zmienił świat – co tam świat, cały wszechświat! – jedynie z garstką przyjaciół i prymitywnym mieczem w ręku, a Hez Tolov musiał ten świat uratować, dysponując w skali kosmicznej niewiele większym potencjałem.
Zanurzył się w wirtualu jak nurek w zimnej toni. Lekkie mdłości i uczucie dezorientacji towarzyszące transferowi jaźni prawie natychmiast ustąpiły miejsca smutkowi i poczuciu beznadziei, które opanowały umysł młodego wojownika niczym poranna mgła bagna. Hez niemal czuł, jak węzły mięśni robią się pod skórą większe i twardsze, a kości grubsze i mocniejsze. Pomimo skrajnego zmęczenia biologiczna maszyna bojowa, w którą się przeistoczył, była gotowa do natychmiastowej akcji. Nanoorganizmy, którymi trzydziestowieczni naukowcy w ramach projektu badawczego – o znamiennej nazwie Pandora – zainfekowali to ciało, mogły chłonąć energię zderzających się cząsteczek gazów czy chociażby asymilować pozostałości po wyładowaniach atmosferycznych, a potem oddawać nadwyżkę nosicielowi. Hez został odcięty od bodźców z realu, nie myślał już o czekających go testach nowego napędu Higgsa, który był ostatnią deską ratunku dla ginącej ludzkości. Stał się wikingiem.
1eftrimiðdagur – wyrażenie w języku nordyckim oznaczające popołudnie (komentarz SI)
2ársfjórðungur – w języku staronordyckim okres równy trzem miesiącom (komentarz SI)
Ciało Erika drgnęło i mężczyzna, wiedziony jakimś pierwotnym, oddalonym od świadomości impulsem, zaczął się podnosić. Potężne muskuły zagrały pod skórą, ale zaraz wiking osunął się bezwładnie i tylko wielki głaz za plecami uchronił go przed upadkiem.
Wojownik był pogrążony we wspomnieniach tak głęboko, że gdyby atak dzikiej nastąpił w tym momencie, zakończyłby się powodzeniem. Ostatni z prawdziwych ludzi – jeśli nie liczyć Orma – którego bogowie zepchnęli w objęcia Hel, siostry wilczego Fenrira i córki zdradzieckiego Lokiego, uciekając przed tym, co teraz, sięgnął do początków tej śmiertelnej przygody. Ale czy życie jest czymś więcej niż dążeniem do śmierci? Czy droga ta, raz kręta i mozolna, innym razem prosta i krótka, nie wiedzie zawsze do jednego celu?
Znów przepłynęły mu przed oczami ostatnie miesiące i jak zawsze zastanawiał się, co poszło nie tak. Czy mogli uniknąć takiego losu, pójść inną ścieżką? Może gdyby zawczasu znał przyszłość i skutki własnych czynów oraz następstwa działań swoich kompanów…? Ale równie dobrze mógłby chcieć przenikać przez skałę czy pić za życia u stołu Odyna. Pomimo ogarniającej go beznadziei, a może właśnie dzięki niej, wszystko wróciło, i to ze zdwojoną siłą. Czuł się niby bard, opowiadający przy trzaskającym ogniu historię życia, albo ojciec, który siedząc wraz z synem przed domostwem, snuje przed młodzikiem opowieść, ku pamięci i przestrodze.
Było nas pięciu krzepkich Swjonów3, poddanych konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego, którzy by napełnić mieszki złotem, najęli się wraz z resztą oddziału na służbę do kniazia lackiego Mścisława. W oczekiwaniu na koniec zimy, która zwyczajowo była okresem gromadzenia tłuszczu pod skórą, a nie wojaczki, przyjęliśmy propozycję ochrony konwoju, złożoną przez miejscowego kupca zwanego przez krajan Glapą – chutliwego sknery. Psiajucha jeden upodobał sobie jasnowłose, piersiaste dziewoje i nie przepuścił żadnej, o ile nie stał za nimi z tęgim kijem jaki mąż. Wraz z nim wyruszyliśmy w drogę ku wybrzeżu, by kupić trochę przedniego oręża, którym handlowali kapitanowie zamorskich langskipów.
To były dobre, szczęśliwe chwile, i to pomimo srogiej zimy, która mocno trzymała w garści słowiańską domenę. Choć czasy niespokojne, tu i ówdzie bowiem chodziły słuchy o gromadzeniu się zbrojnych, i to po obu stronach granicy. Władyka germański Magnis Sedov przymierzał się ponoć do ataku na Słowian. Chciał krzewić wśród nich wiarę w prawdziwego Boga, nie zważając na fakt, że ten już jakiś czas temu zawitał pod lackie strzechy. Kniaź Mścisław nie był w ciemię bity i planował uprzedzić sąsiada. Ot, przygraniczne swary, które zawsze dawały chleb takim najemnikom jak my.
W każdym razie nasza piątka – to jest: Sven Aunsson, Bjørn Niedźwiedź, syn Ruryka, Harald Dallaksson, Orm Młot, syn Frodiego, i ja, Erik Eriksson, najmłodszy syn Eryka Zwycięskiego, konunga szwedzkiego, i Sygrydy Storrådy, zwanej tutaj Świętosławą, córki konunga Mieszka I i siostry Bolesława, którego Słowianie zwą Chrobrym – trafiła do wsi leżącej niedaleko potężnej Vistuli, niedbale toczącej swoje wody przez równinne zalesione tereny Estlandii.
Bogowie nie cierpią gnuśności u ludzi, co innego wśród swoich, więc rzucili nasz niewielki oddział wraz z eskortowanym kupcem w środek walki toczonej pomiędzy miejscowymi chłopami a Niemymi, którzy właśnie z mieczem i toporem w ręku składali „sąsiedzką wizytę”. Jakby tego było mało, po zwycięskiej potyczce Thor, albo sam Odyn, pokazał niezadowolenie i przeniósł całą wieś – ludzi, dobytek, bydlęta, zabudowania, nawet wioskowe kundle – do innego świata, w którym czekały na nas lód, śnieg i jak się okazało: śmierć. Nie wiem do dzisiaj, czy to była kara za pozostawienie wrogów przy życiu, czy też zwykła igraszka bogów, w każdym razie tego dnia po raz ostatni czułem swojski, znajomy zapach gęstego boru i żyznej czarnej ziemi.
Pogrążony w głębokiej zadumie, niby we śnie, westchnąłem ciężko na wspomnienie zimowej tułaczki, która zabrała wielu słabszych towarzyszy. Nie wszystko było jednak złe. Na mgnienie oka w moich wizjach pojawiła się Jagna, córka naczelnika wioski Sławoja. Jednak ta chwila przeminęła równie gwałtownie jak iskra lądująca w śniegu. Szybko porzuciłem myśli o dziewczęciu, bo było to miłe sercu, ale bolesne wspomnienie.
Po wielu przygodach znaleźliśmy dolinę. Słowo to pachnie jeszcze teraz w mojej głowie domem, dymem z wędzarni i nadzieją. Miejsce było dogodne do obrony, w połowie przegrodzone potężną, wypływającą spod skał rzeką, z wąskim na kilku ludzi przesmykiem z drugiej strony.
Wszystkim zdawało się, że bogowie w końcu odpuścili sobie zabawę w to, kto z nas przeżyje, a kto umrze z zimna, w paszczy bestii z koszmarów czy zabity przez ludożerców. Tak powstała osada, której moi druhowie nadali nazwę Skjaldborg, oznaczającą w mowie ludu Północy „mur tarcz”. Wreszcie mogliśmy spać spokojnie, bez broni w zasięgu ręki. Znowu rozbrzmiewał śmiech pacholąt, niewiastom zaczęły rosnąć brzuchy – mimo tego, że ich mężowie od świtu do zmierzchu pracowali niemal ponad ludzkie siły, by zdążyć do kolejnej zimy z budową drewnianych chat. Nikt się nie skarżył. To były dobre dni.
Ale i tu dopadł nas pokrętny los. Nie byliśmy jedynymi mieszkańcami w Ginnungagapie, bo to musi być ta okrutna pierwotna kraina, w której ogień ze świata Muspelheimu i lód z Niflheimu toczą swe boje, dając początek życiu. Ja i moi kompani wdaliśmy się, zresztą całkiem przypadkowo, w wojnę toczoną na tych ziemiach pomiędzy ludem starej rasy – potężnym niegdyś, ale obecnie nielicznym i szukającym ocalenia na mroźnych pustkowiach – a małymi i zawziętymi dzikusami, nowymi panami tego świata. Ci ostatni przekroczyli góry, porwali Jagnę i zaatakowali osadę. Choć uzbrojeni jedynie w krzemienne ostrza i toporne, kamienne młoty, zalali nas, przybyszów z innego świata, masą i przetrwaliśmy tylko dzięki pomocy pobratymców Wierzby, jednej z pierwszych kobiet starej rasy, które dane mi było spotkać w tej krainie, o ile przetrwaniem można nazwać przeżycie jedynie dwóch wikingów z całej kilkudziesięcioosobowej społeczności.
Mężczyźni tego prastarego ludu byli potężni, przewyższali siłą najlepszych z nas. Ich długie, muskularne ręce mogły złamać człowieka na pół niczym suchą gałąź. Gęste, krótkie jasne włosy porastały prawie całe ciała, a srogi i chmurny wygląd nadawały twarzy wystające łuki brwiowe. Broń i narzędzia robili z kości zwierząt i twardych skalnych odłamków, ale po co komu żelazo, skoro gołą ręką jest w stanie pokonać wroga zakutego od stóp do głów w metal.
Lud ten żył w niewielkich rodzinnych grupach, przemierzając ziemie w niezmiennym rytmie narodzin i śmieci od wielu árþúsundów4 i setek pokoleń. Mieli jeszcze coś, z czym nie zetknęliśmy się nigdy wcześniej – mowę bez słów. Za jej pomocą przesyłali sobie na wielkie odległości nie tylko wypowiedzi, ale także oglądane obrazy, wiedzę i doświadczenia, i zachowywali je dla potomnych we wspólnej pamięci. Bogowie ziemi, skał i drzew, w których wierzyli ludzie starej rasy, musieli być potężni, jeśli dali stworzonym przez siebie istotom takie umiejętności. Ich wyrokiem również ja, choć na krótko, uzyskałem ten dar.
Mowa bez słów miała jednak swoją ciemną stronę. Cierpienie i śmierć jednego osobnika przysparzały bólu całej społeczności, dlatego ci olbrzymi nie łączyli się w większe plemiona, zdolne stawić czoło młodszym rasom, napływającym z terenów zwanych przez miejscowych Matką. Odległość łagodziła te objawy.
Rozmyślania te przerwało ukłucie bólu. W roztargnieniu grzbietem dłoni potarłem skórę na głowie. Zerwałem przy tym świeże strupy i ciepła krew zalała mi twarz. A jednak wygraliśmy – myśl ta była niczym gorzki smak sproszkowanej kory wierzbowej na języku, a słowo „zwycięstwo”, które zapaliło się pod czaszką niby pochodnia w skalnej grocie, równie szybko zgasło.
My wykrwawiliśmy się niemal śmiertelnie, więc chwała i radość pasowały tu jak miód do łoju.
Dosyć. Otrząsnąłem się ze wspomnień, rzucając głową niczym pies chcący pozbyć się nadmiaru pcheł. Krople krwi ze świeżo otwartej rany prysły na boki i zlały się w szarówce jaskini z rubinową czernią kamiennej posadzki.
Widok, który miałem przed oczami, mógł być snem szaleńca wtrąconego do Nastrandu. Ciała dzieci na tyle małych, że za życia nie były zdolne unieść broni ani pomagać w obronie doliny w inny sposób, niż donosząc strzały i strawę swoim ojcom i starszym braciom, leżały z podciętymi gardłami w głębokiej niszy, tuż poza zasięgiem mojego ramienia. Nie wszystkie jednak, niestety. Mój wzrok natrafił na truchło, które należało do najwyżej kilkumiesięcznego oseska. Złożone teraz pod dziwnym kątem, przed śmiercią musiało być zwyczajnie roztrzaskane o twardą skałę i porzucone nieopodal wejścia.
Ono musiało się urodzić już tu. Dla nich chcieliśmy przetrwać, mieli być naszą przyszłością, naszą nadzieją…
Tuż przy dzieciach leżały matki. Własnymi piersiami osłaniały latorośle przed dzikimi. Miały modi5 w sercach, ale zabrakło siły w ramieniu. Teraz leżały nieruchome, blade i zimne obok swoich pociech.
Starcy walczyli i zabrali ze sobą kilku napastników, ale przewaga tych ostatnich była zbyt wielka. Pobratymcy Wierzby przybyli za późno. Pozostała im tylko zemsta, a ta jeszcze nigdy nie przywróciła nikogo do życia, choć była miła bogom i ludziom.
Wstałem powoli, czując się niczym wiekowy mąż. Wraz z nadzieją siły wyciekały ze mnie jak woda z dziurawego rybiego pęcherza. Rana na ramieniu zadana kamiennym ostrzem zasklepiła się już niemal zupełnie, a po odrętwieniu pozostało jedynie rytmiczne pulsowanie.
Dosyć już miałem zapachu i widoku śmierci. Wyszedłem na zewnątrz.
Orm, mój jedyny krajan, który przeżył masakrę, stał oparty o skalną ścianę i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Z rany przy uchu, a może kilku ran, krew płynęła mu po policzku cienkim strumieniem. Skapywała z brody na kolczugę i zdobiła metal kolejną rdzawą plamą, ale mój przyjaciel zdawał się tego nie zauważać.
Chłodne wieczorne powietrze delikatnie szczypało w twarz. Nie czułem wszakże zimna, a jedynie orzeźwienie i miękki podmuch wiatru na twarzy. Słońce ścigane przez Skölla powoli zmierzało do miejsca nocnego spoczynku. Wziąłem głęboki oddech, a ściśnięte płuca jakby niechętnie wpuściły powietrze do środka. Życie na zewnątrz toczyło niezmiennie swe boje. Ktoś ginął, ale na jego miejsce przychodzili nowi. Zagłada nawet całego stada renów nie oznaczała wyginięcia tych szlachetnych zwierząt. Z nami było inaczej. Fala beznadziei znowu zalała moje myśli.
Po każdej zwycięskiej bitce miód smakował lepiej, zapachy były intensywniejsze, kobiety bardziej chętne, a mężowie skorzy do uciech, ale tym razem radość zwycięstwa miała gorzki posmak porażki. Dla kogo to wszystko, skoro – o ile nie liczyć porwanej i zniewolonej przez dzikich Jagny – została nas tylko dwójka? Spojrzałem na zgarbionego druha, który teraz bardziej przypominał poturbowany przez sztorm okręt szykujący się do pójścia na dno niźli dumny i niezwyciężony drakkar.
– Trzeba tam zejść, może kto ocalał – rzekłem, zataczając ręką półkole. Miałem wrażenie, jakby ta ręka i głos należały do kogoś innego.
Orm spojrzał na mnie i bez słowa skinął głową. Patrzyliśmy na piętrzący się u stóp skalnej ściany kamienny kurhan, gdzie spoczywały pospołu ciała obrońców i napastników, na których w ostatnich minutach walki spuściłem rzekę przygotowanych w tym celu głazów. Kurz, opadając, pokrył wszystko rdzawoszarym całunem i z wyjątkiem zostawionych przez osuwające się kamienie świeżych szram na zboczu, nie było widać śladów niedawnej krwawej potyczki.
– Po co to wszystko, Eriku? Dla kogo przez tyle miesięcy wypruwaliśmy sobie flaki, dla kogo marzliśmy na tych lodowych pustkowiach, nie mając często co do miski włożyć, żrąc wilcze żylaste truchło? Dla trupów? – Mój druh zastygł niczym posąg, a głos wydobywał się spomiędzy jego zaciśniętych warg niby z samego wnętrza Ormiej istoty.
Chciałem mu powiedzieć, że dla siebie samych, dla tych kilku ostatnich radosnych miesięcy, podczas których w wiosce, poza stukaniem narzędzi, słychać było śmiech, ale wzruszyłem ramionami. Równie dobrze mógł zapytać, dlaczego Słońce nie spada na ziemię, tylko gna po naszym niebie, albo czemu dzień w dzień dzielna para koni, Alsvidh i Arvak, ciągnie rydwan słoneczny ze wschodu na zachód, a nie odwrotnie.
– Bogowie są kapryśni i nie zawsze robią to, co ma sens, a przynajmniej nie dane jest nam go dostrzec. – Mówiąc to, zacząłem ostrożnie schodzić po stromym i śliskim zboczu. Ostatnie kilka metrów zjechałem na plecach.
Dopiero na dole zobaczyłem szczątki ludzkie gdzieniegdzie wystające spod kamieni. Ręka jakiegoś dzikiego, ciągle zaciśnięta na kamiennym ostrzu, wskazywała prosto w niebo, jakby oskarżając bogów o tę masakrę. A może to była prośba o pomoc? Tu i ówdzie leżały fragmenty naszego uzbrojenia: a to popękany skjold, a to rozdarty wpół skórzany półpancerz. Resztę pewnie miał przy sobie trup jakiegoś woja lub chłopa, bo ci ostatni przed rozstrzygającą bitwą zakładali na grzbiet, co popadło.
– Idę do wsi. – Pokazałem czubkiem miecza wciąż płonące zabudowania. – Chodź ze mną, przyda się druga klinga w skjaldborgu, a tutaj nic po tobie.
Orm stał nieruchomo, jakby mnie nie usłyszał. Jego jasne włosy były teraz szare od pyłu, który podnosił się z ziemi przy każdym naszym kroku. Wydawał się nieobecny, jakby dostał obuchem topora w łepetynę.
– Ormie, synu Frodiego! – Teraz niemal krzyczałem, potrząsając nim niczym workiem fasoli.
Spojrzał swoim jednym okiem nieco przytomniej.
– Idę, tylko to wszystko takie, takie…
Wydawało się, że coś w nim pękło. Po jego nieruchomej twarzy ciekły łzy, żłobiąc w pokrywającym ją pyle kręte ścieżki. Nigdy wcześniej nie widziałem go płaczącego. Gdy było naprawdę źle, co najwyżej odchodził gdzieś na ubocze, głuchy na nawoływania kompanów, by pijąc na umór, sam na sam rozprawić się z własnymi demonami. Śmierć nie była dla nas pierwszyzną, ale zawsze u kresu nawet najtrudniejszej drogi czekał dom i nasi ludzie. Dopiero teraz zrozumiałem, jak wiele sił daje nadzieja, a jak śmiertelnym wrogiem jest jej brak. Tu obce były nawet zapachy, a właśnie straciliśmy towarzyszy, którzy łączyli nas z dawnym życiem. Umrzeć w walce to szybki i zaszczytny koniec i krok do Walhalli, ale przeżyć i widzieć, jak przyjaciele, jeden po drugim, opuszczają ten świat – to całkiem co innego.
– Zajmijmy się czymś – mruknąłem do niego, a może i do samego siebie.
Droga do wioski usiana była ciałami dzikich, przetykanymi zgrzebnym płótnem odzienia lub brązem skórzanego napierśnika jakiegoś wieśniaka. Skjaldborg stał w płomieniach. Żar był tak potężny, że pomiędzy zabudowania nie mogliśmy jeszcze wejść, ale i bez tego wiedzieliśmy: nikt nie uszedł cało z tej ognistej pułapki, z tej kuźni Alfrigga. Na spotkanie z nami wybiegło tylko kilka osmolonych wioskowych kundli.
– Wyciągniemy z pogorzeliska, co się da, ale jeszcze nie teraz. – Ominąłem zabudowania i poczłapałem w kierunku palisady.
– Co chcesz zabierać z tego stosu pogrzebowego? Lepiej sami tam wskoczmy, niech ogień dokończy dzieła.
Odwróciłem głowę mimo woli, niczym kukiełka wiedziona sprawną ręką lalkarza. Popatrzyłem na tego nieustępliwego i nieznającego strachu woja, jakbym go zobaczył po raz pierwszy w życiu.
– Szukajmy naszych, musimy oddać im ostatnią posługę zgodnie z tradycjami ich i naszych bogów, a potem ruszymy za góry. Odnajdziemy Jagnę, albo to, co z niej zostało, tak jak obiecałem Sławojowi. Dzicy ją porwali, ale żyje i jest teraz wszystkim, co mam. Tylko ona i ty, Ormie.
Moje słowa podziałały na niego jak sucha huba rzucona w płomienie.
– Czego ty chcesz szukać na tym zapomnianym przez bogów świecie! – Kopnął drewnianą motykę, która leżała porzucona w trawie i której nikt już pewnie nie weźmie do ręki. – Jesteśmy jak to drewno, nikomu niepotrzebni. Ja tu zostaję. – W jego głosie zabrzmiały twarde nuty oznaczające, że podjął decyzję i niełatwo go będzie przekonać do zmiany planów.
– Musimy znaleźć Jagnę! – Dźwięki wydobywające się z mojej zaschniętej krtani bardziej przypominały skrzek starej baby niźli krzyk męża. – Bez ciebie sobie nie poradzę, ale razem…
Wstrząsnął się, jakby otrzepując z kropli deszczu.
– Taa… – ni to mruknął, ni odpowiedział. – Twoja dziewka, którą dzicy porwali, gdy jeszcze nam się wydawało, że mamy przed sobą jakąś przyszłość. Ona nie żyje, Eriku, tak jak jej matka, ojciec, bracia, jak moja Nawoja! – Znowu prawie krzyczał. – Była brzemienna… – dodał ciszej, niby sam do siebie. – Brzemienna, a ja, ja… – Zamilkł, jakby niezdolny do dokończenia wypowiedzi.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
– Jagna? A jeśli tak, to jakie to ma…
– Nie myślę o Sławojowej latorośli. – Rzucił mi roztargnione spojrzenie. – Nawoja, moja kobieta, zarżnięta jak prosię w jaskini, nosiła pod sercem nasze dziecko.
Nic nie powiedziałem. Zresztą, o czym tu gadać. Czy miałem go pocieszać, mówiąc, że będzie dobrze? Puste słowa, które nawet w moich uszach brzmiałyby fałszywie.
– Znajdźmy naszych i wyprawmy pochówek godny wojowników, przynajmniej to jesteśmy im winni. Poobcinamy paznokcie u rąk, wszystkim. – Uciszyłem jego odruchowe protesty machnięciem ręki. – Wiem, że Lachowie to nie ludzie Północy, ale Naglfar będzie tak wielki, jak wiele paznokci śmiertelników zostanie użytych do jego budowy. Ten okręt poniesie gigantów w bój z bogami w czas Ragnaröku, więc nie powinniśmy ułatwiać im zadania.
Skinął głową. Staliśmy jeszcze chwilę bez ruchu, a ciszę przerywał tylko trzask palącego się drewna. Nawet ptaki pouciekały z doliny, która pomimo początkowej obietnicy stała się dla nas jedną wielką grobową komnatą.
Jak się okazało, nie tylko my przeżyliśmy rzeź. Nagle od strony wysokich zarośli rosnących gęsto w okolicy gorących źródeł usłyszeliśmy szelest, jakby jakieś wielkie zwierzę przedzierało się przez chaszcze. Odruchowo chwyciłem za miecz. Cichy świst żelaza wysuwającego się ze skórzanej pochwy świadczył o tym, że Orm uczynił to samo.
To byli dzicy. Zatrzymali się tuż za granicą nakreśloną naszym zimnym metalem. Chwała niech będzie bogom za wyrobione latami nawyki.
– Plecami! – krzyknąłem, ale nie musiałem nic mówić, bo w tej samej chwili już opierałem się o szerokie barki mojego druha.
W wieczornym świetle banda wyglądała równie żałośnie jak my, z tą różnicą, że ich było wielu. Część odniosła we wcześniejszej walce niegroźne rany, na skórze widniały świeże, krwawe bąble oparzelin, jednak to ciągle było kilkunastu wojowników przeciwko dwóm. Krążyli wokół nas niczym stado padlinożerców nad dogorywającą ofiarą. Nadchodził húm6 i ostatnie promienie słońca oświetliły ich na tyle dobrze, że widziałem wyraźnie, jak są drobni – ani grama zbędnego tłuszczu, same kości i mięśnie. Na twarzach biała farba mieszała się z popiołem i juchą, które pospołu tworzyły kolorowe plamy i smugi.
– Jest ich za mało i nie mają tych swoich kamiennych proc, to już trupy – mruknąłem do Orma, co on skwitował plunięciem w kierunku dzikusów.
– Chodźcie, sucze syny, za moją Nawoję, za Svena Aunssona, za Bjørna Rurykssona, za Haralda syna Dallaka, za… – przerwał, ale czułem, jak napina się do skoku.
– Stój! – Próbowałem ostudzić jego bitewny zapał, ale równie dobrze mógłbym wodą niesioną w garści gasić palenisko.
Powstrzymał się jednak na kilka chwil i o to mi chodziło. W oczekiwaniu na atak nasze długie miecze rysowały w powietrzu zwodniczo powolne półkola.
– Coś im niespieszno do bitki, ale jak ich stąd wypuścimy, sprowadzą nam na głowy swoich. – Słowa jeszcze płynęły z moich ust, gdy po szybkim wypadzie wbiłem ostrze w pierś najbliżej stojącego przeciwnika.
Osunął się bezgłośnie na ziemię z wyrazem zaskoczenia na twarzy, twarzy wyjątkowo ludzkiej w tych ostatnich sekundach życia. Malował się na niej ogromny żal, gdy umierający zrozumiał, że to już koniec.
Pogardliwie nazywaliśmy ich dzikusami, ale to my – ludy zwane z bojaźnią Normanami, wikingami czy nawet Rusami – napadaliśmy, niszczyliśmy i mordowaliśmy wieśniaków z wiosek i miast Bretanii, kraju Franków czy Kalifatu Kordoby. Oni robili to w obronie swoich terenów łowieckich, a my dla chwały, złota i niewolników. Bliżej nam do nich niż do ludzi starej rasy, którzy zrządzeniem bogów stali się naszymi sojusznikami w tym obcym świecie.
Myśli kotłowały się w mojej głowie niczym walcząca ze sobą sfora psów. Nie przeszkadzało to jednak rękom robić tego, do czego zostały przyzwyczajone przez lata ćwiczeń.
Wróciłem po wypadzie na swoje miejsce, ale zamiast solidnych pleców druha poczułem pustkę. Orm ruszył niczym śnieżna kula i jak ona parł do przodu nieubłaganie, roztrącając dzikich niby wiatr zeschłe liście.
– Na jaja Fenrira – wyrwało mi się na ten widok – plecami, mówiłem!
Zakląłem jeszcze raz, ale co było robić. Od tej chwili zajmowałem się jedynie odbijaniem ciosów kamiennych młotów i ostrzy, skierowanych w mojego gorącokrwistego przyjaciela, bo on sam wpadł w berserk i kosił wroga swoim szerokim mieczem niby żeniec łąkę. Musiałem się nieźle uwijać, bo choć byli od nas niżsi o dobrą głowę, szybkością przewyższali zwykłego męża. Ale nie mnie.
– Uważaj, głupcze, chcesz zginąć? – stęknąłem lekko, przecinając tor lotu kolejnego kamiennego noża.
Broń razem z ręką napastnika leżała teraz u moich stóp. Zaciśnięte na skórzanej rękojeści palce rozluźniły się podczas upadku i wypuściły oręż ze swoich objęć. Orm jakby niczego nie zauważył, w zapamiętaniu siekł dalej.
Nagle dwóch pokurczów rzuciło mi się pod nogi, chcąc zapewne obalić na ziemię nieuchwytnego wroga. Z całą siłą posłałem skjold w trzeciego, zachodzącego Orma z boku i wiedziony odruchem skoczyłem. Sam byłem zdziwiony, gdy moje stopy znalazły się niemal na wysokości barków druha, ale ten świat mnie zmienił. Spadając, z całym impetem nadepnąłem na głowę jednego z napastników i usłyszałem głośne chrupnięcie, kiedy jego czaszka pękła niby suchy orzech, a moje buty ochlapała szara maź. Drugi patrzył na mnie z rozwartą gębą, gdy w pełnym zamachu oburącz rozciąłem go na pół, a gnany potworną siłą miecz ugrzązł w miękkiej ziemi. Dwie połówki ciała najpierw rozchyliły się niczym krwiste płatki róży, by z mokrym mlaśnięciem upaść na zdeptany mech.
To było dla nich zbyt wiele, niedobitki dzikich rzuciły się do ucieczki. Strach potrafi namieszać w głowach nawet najroztropniejszym, pokazanie pleców przeciwnikowi, gdy ten ma nas na wyciągnięcie miecza, zawsze kończy się bowiem jednako. Orm siekł, aż nie został w pobliżu żaden wróg zdolny do walki, ale jemu i tego było mało – dobijał nawet rannych.
– Stój, chcę mieć jednego żywego! – krzyknąłem, ale z równym powodzeniem mógłbym tłumaczyć głodnemu rekinowi, że to krwiste mięso jest na później.
Było po wszystkim. Ciszę mroźnego wieczoru przerywały tylko trzaskanie płonącego ognia i odgłosy naszych urywanych oddechów.
– Co cię napadło! – Byłem wściekły i chętnie przyłożyłbym durniowi płazem miecza po łepetynie. – Muszę nauczyć się ich mowy i dowiedzieć, ile się da, nim ruszę za góry. Musiałeś rżnąć ich niczym owce? Ta w jaskini ledwo dycha, nie wiem, czy się wyliże.
Spojrzał na mnie, groźnie szczerząc zęby w zwierzęcym grymasie. W jego jedynym zdrowym oku zobaczyłem obłęd, a w kącikach ust berserkerską pianę. Z dłonią na rękojeści miecza cofnąłem się o dwa kroki, gotów bronić życia przed tym nowym zagrożeniem, ale Orm stał w bezruchu i milczeniu jak kamienny posąg. Gęste krople krwi kapały z jego klingi na ziemię, a ta wchłaniała je szybko i łapczywie, jakby tego co wczoraj było jej jeszcze za mało. Chwilę tak staliśmy w napięciu, aż w jego wzroku znowu pojawił się rozumny błysk. Odetchnąłem z ulgą. Pokonać berserkera, i to takiego jak Orm, było niełatwym zadaniem nawet dla wypoczętego woja, ja nie dość, że ledwo trzymałem się na nogach, to jeszcze straciłem sporo krwi.
Nie nadszedł jednak czas odpoczynku. Całą noc, wspólnie z czterema potężnymi włochaczami, przeszukiwaliśmy z pochodniami dolinę, ale nie znaleźliśmy już nikogo żywego, czy to z miejscowych, czy z naszych. Same trupy.
Ostatnia potyczka nie stanowiła powodu do dumy: przewaga oręża i siły po naszej stronie była zbyt duża, ale należało to zrobić, tak jak trzeba wypalić trawę, nim rolnik posieje, a potem zbierze plon. Powtarzałem sobie te słowa, obchodząc głazy i zarośla, ale myśl o zabiciu kolejnych, tak naprawdę bezbronnych w stosunku do nas dzikich, miała w sobie posmak piołunu. Zmieniłem się, ta kraina mnie zmieniła. Nie chciałem mordować, odbierać życia innym ludziom. Coś we mnie pękło, byłem teraz w stanie zrozumieć, dlaczego przedstawiciele starej rasy wybrali ucieczkę i powolną śmierć zamiast walki. Zrozumienie nie oznaczało jednak zgody na takie rozwiązanie. Ja będę walczył do końca.
Kolejne dni mijały na znoszeniu ciał i wygrzebywaniu spod stert gruzu tych, którym w porę nie udało się uskoczyć przed kamienną lawiną. Na szczęście chwycił szczypiący mróz, więc zwłoki nie zdążyły jeszcze napuchnąć. Najgorzej było w wiosce, w której starzy Lachowie urządzili na dzikich ognistą pułapkę, poświęcając przy tym własne życie. Niekiedy po fragmencie odzienia poznawaliśmy, że zwęglone truchło należało do jednego z naszych. Wiele ciał było doszczętnie spalonych i te zostawialiśmy na miejscu.
Zmarłych układaliśmy w dwóch stosach, oddzielając mężów od niewiast i dzieci. Stałem chwilę w milczeniu, żegnając się z tymi, którzy przez wiele księżyców byli dla mnie drugą rodziną. Wojów poleciłem opiece panteonu bogów zgromadzonych w Aesirze: boga wojny, honorowego Tyra; potężnego Odyna, pana Asgardu; Thora, bóstwa burzy i piorunów; Frei z rodu Wanów; i na koniec pani śmierci i świata podziemnego – Hel. Szczęściarze, jako einherjarowie, będą im służyć dzielnie podczas Ragnaröku, czekając w Walhalli, w Sali Poległych, i Sessrumnir, Sali Wielu Miejsc, na swój czas. Reszta jeszcze bardziej potrzebowała naszej modlitwy.
O dobry los dla niewiast i dzieci błagałem Jord i Friggę oraz słowiańskiego władcę świata zmarłych, Welesa. To w końcu głównie jego lud zrosił swoją krwią te ziemie.
– My ich palimy w okamgnieniu i natychmiast idą do raju.
Moje słowa jeszcze nie przebrzmiały, gdy płonące żagwie rzucone rękami Orma poszybowały płaskim łukiem w kierunku stosów. Nasączyliśmy je wcześniej tłustą, czarną, oleistą wodą z jeziorek w dolinie, więc momentalnie drewno spowił ciemny dym, a potem w górę strzeliły jasne, mocne płomienie.
Gdy żar zaczął lizać ciała poległych, w niebo wzleciał tłusty, żółty tuman, który stanie się pewnie od teraz naszym nieodłącznym towarzyszem.
Wierzba z czwórką pobratymców pomagała, jak mogła, nie odstępując jednak ani na krok swojego maleństwa. Kwiliło czasem, budząc życie w tym kurhanie pełnym trupów i ludzi, którzy umarli za życia. Z niepokojem patrzyłem na Orma. Od bitwy nie miał w ustach nic poza wodą. Jego jasnoruda broda i potężne wąsiska były tak skołtunione, że tylko ostry nóż mógłby sobie teraz z nimi poradzić. Włosy, rozpuszczone w nieładzie, zwisały smętnymi, brudnymi strąkami niczym wierzbowe witki.
Wieczorami, zmęczeni i brudni, siadaliśmy przy ognisku. Jadłem tylko ja, choć tak naprawdę wszystko miało smak wszędobylskiego popiołu. Nie rozmawialiśmy wiele, bo i o czym? O przyszłości, której nie mieliśmy, czy o tym, co przeszło, i samo wspomnienie sprawiało ból?
Orm był coraz słabszy, jakby zapadał się w sobie. Często starsi mężowie popadali w obłęd, zabijali wtedy swoje dzieci, żony, sąsiadów, widząc w nich demony. Medycy ojca twierdzili, że to od zbyt dużej ilości bitewnego piwa, które każdy wiking pił przed ruszeniem w wir walki i które dzięki dodatkowi ziół oraz tajemnych grzybów dawało nam siłę i odporność na rany. Czasem, choć rzadko, odbierało wolę życia i zmieniało silnego męża w pozbawiony ducha worek mięsa i kości, ale mój druh nie pił nabbitu od wielu miesięcy, zresztą podobnie jak ja.
Co wieczór próbowałem z nim rozmawiać, ale równie dobrze mógłbym gadać z własną nogą. Wędrował gdzieś z bogami, zbywał mnie półsłówkami, aż wreszcie w ogóle przestał się odzywać.
Piątego dnia skończyło się. Poszliśmy nad rzekę, ja – żeby spłukać z siebie brud i odór śmierci, Orm – pewnie sam nie wiedział, gdzie i po co. Skruszyłem cienki lód, który osadził się w zakolu. Główny nurt pienił się i nigdy nie zamarzał. Wskoczyłem do wody. Zatkało mi dech w piersi, a zimne szpony wbiły się w każdą część mojego ciała, ale to było dobre. Wyszedłem na brzeg, nim całkowicie straciłem władzę i czucie w członkach. Czekała tam na mnie Wierzba z futrami i teraz ubierałem się, szczękając zębami.
Orm podszedł cicho niby duch. Położył mi na ramieniu wielką, poobcieraną i spękaną od przerzucania kamieni dłoń. Spojrzałem na niego zdziwiony. To znowu był mój wierny druh, w jego jedynym niebieskim oku – drugie stracił w bitce wiele wiosen temu – odbijały się teraz myśli, których próżno szukałem przez kilka minionych dni. Odetchnąłem z ulgą. Czułem się tak, jakby mi ktoś zdjął z barków kłodę drewna.
– Dobrze, że wróciłeś. – Odwzajemniłem jego uścisk z radością. Dosyć już miałem gadania do kamieni.
– Byłeś i zawsze będziesz moim jarlem, Eriku, łączy nas felág, ale mam też w tobie przyjaciela i za to jestem ci wdzięczny.
Czułem bijące od niego ciepło i po raz pierwszy od kilku dni świat nie wydawał mi się czarną studnią.
– Porozmawiamy przy ogniu, jedząc pieczonego łososia, który rumieni się już na ruszcie. Spłucz z siebie pył i prochy zmarłych, a od razu poczujesz, że żyjesz.
– Podziwiam twoją siłę, Eriku, synu Eryka Zwycięskiego, ty się nigdy nie poddajesz. I dlatego… nie zazdroszczę ci, przyjacielu. Czasem lepiej… czasem lepiej… – Wzruszył ramionami i zamilkł.
Uśmiechnął się tak jak dawniej i zrzucił brudne łachy. Jak bardzo mi ciebie brakowało, przyjacielu, jak bardzo, pomyślałem, zdziwiony siłą targających mną uczuć.
Całkiem nagi wszedł do wody. Dopiero teraz mogłem zobaczyć, że na ciele ma wiele ropiejących małych i większych ran. Moje szczęściem goiły się bardzo szybko. Orm nie oglądał się za siebie, szedł dalej, rozbijając wielkimi pięściami cienką o tej porze roku warstwę zamarzniętej wody. Patrzyłem na niego, niezdolny do najlżejszego ruchu. Gdy dotarł na skraj potężnego nurtu, odwrócił się jeszcze i zobaczyłem jego uśmiechniętą twarz. Napięcie ostatnich dni zniknęło i wyglądał teraz znacznie młodziej niż przed kilkoma minutami.
– Orm, co z tobą, przyjacielu, ja sam… bez… – Mój drżący głos ledwie przeciskał się przez ściśnięte gardło. Szpony strachu trochę rozluźniły swój uchwyt i tak jak stałem, rzuciłem się do wody. Wiedziałem, co się zaraz stanie, ale brnąłem dalej. Nadzieja umiera ostatnia. – Stój, przyjacielu, to bogowie są władni kierować naszym losem. Tylko gdy zginiemy w boju, spotkamy się w Walhalli. – Cały czas mówiłem, idąc w jego kierunku. – Co w ciebie wstąpiło, okrutne valvy rzuciły urok, czy to może sam Reidmar zwrócił na ciebie oko? Dobra Eir cię uzdrowi, poczekaj. – Mówiłem, co mi tylko ślina na język przyniosła, chciałem dotrzeć do niego, nim będzie za późno.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, uśmiechnął się jak psotny młodzik, ale potem spojrzał na mnie ze smutkiem i jakby z litością. Skoczył.
Woda łapczywie pochłonęła nieszczęśnika, a silny prąd i podwodne wiry nie dały mu żadnych szans. Tylko raz jeszcze zobaczyłem jego rękę, tuż przed podziemną jaskinią, do której wpływała rzeka po drugiej stronie doliny.
– Coś ty zrobił, głupcze – wyrwało mi się spomiędzy szczękających z zimna zębów. – Odyn gości tylko tych, którzy polegli w boju, coś ty zrobił… – zawyłem niczym ranna bestia. Ostatnie, co pamiętam, to chłód wody i kamieniste dno rzeki.
Kolejne kilka dni leżałem złożony niemocą pod czujnym okiem Wierzby. Orm pękł niczym twarda, ale krucha stal, ale ja miałem jeszcze coś do zrobienia na tym obcym świecie, musiałem żyć i tej myśli uchwyciłem się niczym rozbitek mokrej deski.
Gdy wróciłem do żywych, odniosłem wrażenie, że czas się cofnął. Znowu leżałem w jaskini, nieopodal ognia, a Wierzba karmiła mnie ciepłym wywarem z jakiegoś mięsiwa, który podawała własnymi ustami. Musiało to wyglądać niczym długi, namiętny pocałunek pary kochanków. Nie wiedzieć czemu ta myśl wywołała u mnie nieoczekiwany napad wesołości, który zakończył się długim, bolesnym kaszlem. Po chwili przypomniałem sobie wszystko i… uciekłem we wspomnienia. Znowu żyłem w świecie, który dobrze znałem, jeszcze raz byłem Erikiem Erikssonem, trzynastoletnim synem konunga, przed którym świat stał otwarty niczym księga przed uczonym mężem.
Osiem okrętów toczyło nierówną walkę z wysoką falą. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, a słońce przesłoniły niemal czarne burzowe chmury. Nadchodził sztorm i kapitanowie przygotowywali swoje jednostki do starcia z żywiołem.
– Co drugie wiosło na pokład, migiem! – Sternik na Dumie Aegira i jednocześnie kapitan okrętu wypluwał z siebie rozkazy niczym sprawny łucznik strzały.
– Refować żagiel, lodowe syny, bo nam go rozerwie na strzępy. Wiązać wszystko, co się rusza, nadchodzi dzień, który wasze matki nazwą „pożegnalnym kopniakiem w dupę”. Rollo! – Tubalny głos z trudem przedostawał się przez wycie wiatru. – Trzy zespoły po dziesięciu ludzi do wybierania wody z dna, migiem!
Śniłem i wszystko wydawało się takie proste, swojskie…
Otrząsnąłem się z tych wspomnień, choć z trudem. To były początki pierwszej wyprawy, podczas której zabijałem, zniewoliłem wiele maurowskich pulchnych dziewek, choć nie tylko, bo gdy ojcowie i bracia nie widzieli, nie gardziłem też poddanymi króla Leónu, do którego najęliśmy się na służbę. Tam bywało niebezpiecznie, ale to niebezpieczeństwo było znajome, swojskie. Tu… Rozejrzałem się jeszcze półprzytomnie po jaskini i zobaczyłem Wierzbę kucającą u moich stóp. Tu wprawdzie też są niewiasty, przebiegło mi przez głowę, ale ta myśl zabarwiona była żółcią.
Próbowałem używać mowy bez słów, której nauczyła mnie wcześniej, ale bez przekonania, pomny, że od rozwiązania stała się głucha na moje myślowe nawoływania. Znałem kilka słów w chrząkającym języku ludzi starej rasy, ale było tego żałośnie mało, i nie dlatego, że miałem kłopot z ich zapamiętaniem. Po prostu głośna mowa stanowiła tu rzadkość.
Wysiłki i cena, jaką za nie zapłaciłem, czyli bolący łeb, nie poszły jednak na marne. Po chwili usłyszałem-zobaczyłem głos w głowie:
– Matka zwierząt wysłuchała moich szeptów-błagań, twój duch otworzył oko, wróciłeś spoza teraz, człowieku Eriku.
Podejmując próbę, powinienem przynajmniej spodziewać się odpowiedzi, ale tak nie było. Zaskoczony, zapomniałem, że wystarczy tylko pomyśleć, i wyjąkałem głośno:
– Jak? P-przecież utraciłem d-dar rozmowy z tobą tą drogą. Jak to możliwe, że znowu słyszę myśli?
– Potem, czas nie teraz. Nadchodzi mroźna warta, a ty wędrowałeś pięć oddechów światła. – Nakryła mnie grubym futrem, nucąc coś pod nosem.
Ciągle byłem bardzo słaby. Zasnąłem.
Kolejne dni wypełniłem pracą, aby zagłuszyć wspomnienia o poległych towarzyszach. Zawsze na końcu rozważań o przeszłości pojawiała się myśl, od której skóra cierpła mi na plecach: „Jestem sam!”. Te dwa słowa wpływały do mojej głowy niczym rekin do zatoki, burząc kruchy spokój. Myśli pierzchały na boki jak ławica ryb przed tym potężnym intruzem. W takich momentach Wierzba znajdowała mnie siedzącego gdzieś na uboczu i wpatrującego się niewidzącym wzrokiem w kamień, drzewo czy choćby własne brudne stopy.
Mimo wszystko życie, niby wielka, poobijana, ale spławna łódź, płynęło do przodu. Mój ojciec zwykł mawiać, że drogi omijane przez ludzkie stopy wnet porastają dzikimi krzewami. Miał rację, więc niektórych ścieżek prowadzących do przeszłości nie odwiedzałem wcale, po innych za to biegałem często i z ochotą. Myślę, że dzięki temu nie poszedłem w ślady Orma.
Siły wracały szybko. Samotne panowanie nad doliną zacząłem od gromadzenia w jaskini narzędzi, broni, jedzenia i tego wszystkiego, czego nie mogła dostarczyć ta dzika kraina, a co przywieźliśmy ze sobą z wioski Lachów przy lodowej ścianie. Udało się nawet schwytać kilka kóz, uwolnionych na czas walk przez przezornych chłopów. Bitwę z dzikimi przetrwały też trzy oswojone konie i dwa woły pociągowe, które teraz pasły się spokojnie, skubiąc zmarzniętą trawę porastającą dno doliny. Z pomocą czterech wielkoludów z przybocznej straży starej Noah zbiłem im naprędce szopę, bo nocą mrozy były już tęgie.
Ostatnia władczyni starej rasy pomocy już nie potrzebowała. Pochowaliśmy ją w wielkiej skalnej niszy, dając do towarzystwa i obrony oddział martwych wojowników. Nad kamiennym kurhanem wypowiedziałem słowa modlitwy do bogów, zakończone tradycyjnym pożegnaniem: „My ich palimy w okamgnieniu i natychmiast idą do raju”. Zrobiłem to bardziej dla siebie niż dla Noah, nie mówiąc już o żałobnikach, którzy pogrążeni w ciszy kucali w okolicach głowy zmarłej, rytmicznie bujając się na piętach. Trwało to cały dzień i tam po raz pierwszy zobaczyłem w ich wielkich zielonych oczach łzy.
Do wiosny nie spodziewałem się nowych ataków, ale dla pewności jeden z włochaczy zawsze patrolował okolicę – bardziej po to, by wskazywać drogę niewielkim, rodzinnym grupom swoich kuzynów. Cieniutkim strumieniem napływały przetrzebione i rozproszone klany starej rasy, te, które nie zdążyły wziąć udziału w bitwie, ale przekroczyły przełęcze górskie, nim śnieg zasypał przejścia. Z pozostałymi miałem się spotkać w okresie letnim, po drugiej stronie Gór Wiatrów w zakolu Rzeki Łez, piętnaście dni drogi stąd. Taka była ostatnia wola Noah, którą obwieściła swoim pobratymcom przed śmiercią i w której obarczyła mnie ciężarem władzy nad tymi żałosnymi resztkami dumnego niegdyś ludu. Jakbym to nie miał innych kłopotów na głowie.
Wiele miesięcy temu – teraz wydawało się, że było to w innym życiu – Wierzba powiedziała-pokazała mi, że z jej współplemieńców przetrwało zaledwie kilka szczepów, najbardziej zepchniętych na północ przez młodych myśliwych. Jeśli dobrze zrozumiałem, zostało ich mniej więcej piętnaście razy po stu mężów, niewiast i dzieci razem wziętych. Sporo jak na duży gród, żałośnie mało jak na rasę niegdysiejszych panów tych ziem.
Nowi na szczęście zjawiali się objuczeni zimowymi zapasami. Mieliśmy wprawdzie to, co zdołali zgromadzić chłopi i co w ostatniej chwili przed drugim atakiem przenieśliśmy do jaskiń, ale przybyszów była już ponad setka i ciągle docierali kolejni. Dzielnym Słowianom nic już po kaszy i suszonym mięsie, których – jak oceniałem – wystarczy na cały okres chłodów dla pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu głów.
Jaskinia była duża, ale i w niej zaczęło się robić ciasno. Boczną odnogę, w której znajdowało się skalne jeziorko, zajmowałem sam z Wierzbą i jej nowo narodzonym synkiem. Luksus władcy – zaśmiałem się gorzko w duchu. No i dziki, a raczej dzika władczyni klanów, które zgotowały nam tak marny koniec.
Przeżyła i powoli zaczęła odzyskiwać siły. Gdy nieco doszła do siebie, zażądałem, by uczyła mnie swojego języka. Splunęła w odpowiedzi, ale gdy złamałem jej jeden z palców, stała się bardziej rozmowna. Spędzaliśmy długie godziny i dni na tych próbach, aż w końcu zacząłem rozumieć, co mówi.
To Wierzba zwróciła uwagę, że mój jeniec śmierdzi niczym zamarznięty Wędrowiec, który po zimie wychynął spod śniegu i taje. Miała rację, ale ze skalnego jeziorka czerpaliśmy wodę do picia. Były wprawdzie w dolinie ciepłe źródła, ale gotująca się tam woda miała smak i zapach starych jaj. Pod wieczór wyszliśmy więc na mróz, a nasze oddechy od razu zmieniły się w dym. Nad zmarzniętą rzeką kazałem dzikiej zrzucić brudne łachy. Dla bezpieczeństwa uwiązałem jej na szyi solidną pętlę, a koniec długiego sznura trzymałem w ręce.
Szarpała się chwilę, ale gdy groźnie warknąłem i pokazałem, jak łamię jej kolejny palec, wyszczerzyła zęby, syknęła i zdjęła okrywające ją strzępy skór. Muszę przyznać, że – choć nieco mniejsze niż moje krajanki – wszystko miała na swoim miejscu. Nie zdążyłem poznać szczegółów, bo niewolna z impetem skoczyła do wody, stopami krusząc przybrzeżny lód. Mało brakowało, a zaciskając dłoń na linie, poleciałbym tam za nią.
Zamarła na chwilę, porażona zimnem, a potem zaczęła dziwnie podrygiwać i szorować ciało zgarniętym z lodu śniegiem. Nie trwało długo, gdy wyskoczyła z wody niby zjawa. Całe jej nagie, siniejące z zimna ciało otaczała teraz mgiełka. Nie czekałem, aż zamieni się w sopel – narzuciłem na jej szczupłe ramiona ciepłą niedźwiedzią skórę. Pobiegliśmy, a właściwie ja biegłem, niosąc niewolną do jaskini na rękach, gdzie złożyłem ją dygoczącą na posłaniu. Próbowała coś powiedzieć, ale zęby tak jej szczękały z zimna, że nie zrozumiałem ni słowa.
– Legnij z nią, Eriku, inaczej rano znajdziesz w skórach trupa – usłyszałem w głowie głos Wierzby.
– Ale… – Machnąłem ręką, znowu miała rację.
Rozebrałem się i wsunąłem do legowiska niewolnej. Przycisnąłem ją do siebie, czując przejmujące zimno i wodę, ale co było robić. Przez kilka chwil dygotaliśmy razem.
Nagle o gardło oparł mi się ostry kawałek krzemienia. Trzymany w drżącej ręce, zaczął kreślić znaki.
– Zabiję cię, czarowniku, i mój lud będzie świętował – syknęła.
W odpowiedzi przycisnąłem ją mocniej do siebie. Niewielkie, twarde piersi rozpłaszczyły się, a ja poczułem na skórze sztywne z zimna sutki.
– Możesz spróbować, niewolnico, ale zabijesz tylko siebie.
– Zgładziłeś wielu braci, wśród nich ludzi z mojej krwi.
Ostry odłamek nadciął mi skórę i poczułem delikatne szczypanie.
– W obronie, wiedźmo, my tylko się broniliśmy – zawarczałem, czując, jak pomimo chłodu krew we mnie wrze. – Nie zamkniesz się, to idę do swojego legowiska, a ty zmieniaj się w sopel lodu.
Przez chwilę pomruczała gniewnie, ale umilkła, i dobrze.
Słońce schowało się w swoich komnatach i w jaskiniach zapadły pospołu: ciemności i cisza, przerywane niekiedy pochrapywaniem, a zdarzył się i soczysty bąk. Cóż, życie. Dzika zaczęła miarowo oddychać i mnie zmógł sen. Po raz pierwszy od dawna czułem obok drugiego człowieka i było mi z tym dobrze.
W nocy obudziło mnie ciche, rozpaczliwe pojękiwanie i szloch. Minęło kilka chwil, nim się zorientowałem, że odgłosy wydaje odwrócona teraz do mnie plecami dzika kobieta. Czułem jej ciepłą już skórę i drżące w płaczu ramiona. Twardą za dnia zdradziły sny.
– Cśśś. Pójdę do swojego leża, nie musisz już płakać. Nie zrobię ci krzywdy.
Umilkła, zamarła niczym mysz na widok żmii.
– Nie ciebie się boję, czarowniku – usłyszałem cichy głos – ale moje plemię nie przyjmie wodza, który wytracił tylu ludzi. Nie mam dokąd wracać i za tym płaczę.
– To jest nas dwoje, niewolnico. – Odkryłem skórę i usiadłem. – Ty masz przynajmniej nienawiść swoich ludzi, mnie nawet to zostało zabrane. – Zacząłem się podnosić, gdy poczułem drobną dłoń na nadgarstku.
– Zostań, czarowniku, to pierwsza noc, gdy jest mi ciepło. Zostań.
Z westchnieniem wsunąłem się do ciepłego posłania niczym motyl, który, wychynąwszy z kokonu na zimny świat, szybko wrócił do swojskiego oprzędu. Rozbudziłem się jednak i dotarło do mnie z całą mocą, że moje przyrodzenie ociera się o całkiem kształtne pośladki. Próbowałem myśleć o domu, ba, nawet o Jagnie, ale nie oszukasz własnego ciała – krew popłynęła tam, gdzie jej akurat nie chciałem.
Dzika musiała poczuć twardniejące przyrodzenie, ale spała lub tylko udawała. A ja rosłem i rosłem. Nagle – o, Frejo, miej mnie w swojej opiece – poczułem, jak jej pośladki zaczynają delikatnie drżeć. Najpierw wolno, na przemian, potem szybciej i szybciej. Dawno nie byłem z kobietą i niemal zapomniałem, jakie to wspaniałe uczucie. Odsunąłem się jednak, przecież w dawnym życiu obiecałem Samboi, że nie wezmę żadnej siłą.
Ku mojemu zaskoczeniu dzika przysunęła się do mnie, a mój miecz wpadł wprost pomiędzy dwa sprężyste wzgórki i zaległ uwięziony w tej pełnej soków szczelinie. Nasz dziwny taniec rozpoczął się od nowa. Najpierw jeden, potem drugi delikatnie masowały przyrodzenie, rytm narastał, oddechy poczęły się rwać… Wybuchłem i zalałem plecy dzikiej ciepłym strumieniem. To było tak gwałtowne i szalone, że aby nie krzyczeć z rozkoszy, wpiłem się ustami w jej ciało, gryząc skórę niemal do krwi. Już zapomniałem, jak delikatna jest u białogłów. Ale to nie był koniec. Wygięła się, mrucząc coś ponaglająco, a jej pośladki – dałbym głowę – rozchyliły się trochę, zachęcając do penetracji. Zamarłem, ale pokonała mnie woń: korzenna z dodatkiem mokrego żelaza i zapachu mórz. Niby krew na polu niedawnej bitwy, ale o wiele bogatsza, gęstsza, lepka od żądzy. Nie trzeba znajomości języka, by wiedzieć, czego chciała ode mnie dzika. Wszedłem tam, gdzie czekało ciepło pospołu z sokami życia, dla których ludzie gotowi są zabijać, ale i budować. Nie trwało długo, gdy je zasiliłem: raz, drugi, trzeci, ale niewolna zdawała się nienasycona. Dosiadła mnie i kłusowała, jakby noc miała nie mieć końca, jakby miało nie być jutra… Potem opadłem z sił, co przepełniło mnie dziwną tęsknotą i wstydem. Szczęściem też miała dość, zasnęliśmy.
Tej nocy znowu poczułem, że żyję.
Rankiem Wierzba podśmiewała się trochę i klepnęła mnie w pośladek, tak jak klepie się dorodnego byczka. Warknąłem, ale bez złości. Od tego dnia zabierałem dziką na polowania, a ona objaśniała mi nazwy drzew, skał, roślin i zwierząt, pokazując wszystko swoim paluchem – nie tym połamanym, bo on zrósł się krzywo i nie mogła go rozprostować.
Była tylko niewolną, ale conocne boje i wspólne wyprawy zasiały ziarna ufności, z początku podszyte obawą, potem zrozumieniem. Zawarliśmy pakt. Choć ciągle czułem na gardle ostrze krzemiennego noża, dzika zaczęła traktować mnie niby bożka, któremu winna posłuszeństwo. Nie zamierzałem jej niczego wyjaśniać, ważne, że nie uciekła przy pierwszej okazji.
Gdy już jako tako mogliśmy się dogadać, zapytałem o Jagnę. Napięcie w moim głosie musiało być oczywiste niczym rogi na łbie rena, ale jakie to miało znaczenie?
