Yggdrasil. Tom 2. Exodus - Radosław Lewandowski - ebook

Yggdrasil. Tom 2. Exodus ebook

Radosław Lewandowski

0,0

Opis

Drugi tom sagi powieściowej spod znaku fantastyki, science fiction i powieści drogi.

Dalsze losy Eryka, syna konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego i Świętosławy, w którego życie wmieszali się naukowcy z trzydziestego stulecia, a efekt ich eksperymentu wymknął się spod kontroli twórców.

Po bitwie z dzikimi w Dolinie, bitwie wygranej ale okupionej śmiercią przyjaciół, ten młody wojownik musi stawić czoła przysłanej z mroków kosmosu przedwiecznej sztucznej inteligencji.

To karkołomne zadanie będzie ledwie początkiem drogi ludzkości, której kolejnymi etapami są kosmiczne bitwy, zniszczone galaktyki i … napotkani sojusznicy. To tylko dzięki tym ostatnim, szanse na przetrwanie wzrosną, ale tylko odrobinę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Yggdrasil. Exodus

Copyright © for the text by Radosław Lewandowski

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Renata Nowak

Korekta: Małgorzata Piotrowicz, Renata Nowak

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz ǀ @magik.od.skladu.ksiazek

Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej żadna część nie może być przedrukowywana czy w jakikolwiek inny sposób reprodukowana lub powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie III

Płock 2024

ISBN 978-83-67942-02-7

E-book ISBN 978-83-67942-04-1

Pra­cow­ni­kom Bi­blio­tek

Za oce­any, po któ­rych mogą że­glo­wać książki

Za przy­stań dla po­szu­ku­ją­cych i wiatr dla nie­zde­cy­do­wa­nych

Za Wa­szą pa­sję, bo prze­cież mo­ty­wa­cją do pracy nie są tu pie­nią­dze

Prolog

Czy można umrzeć dwa razy?

35 000 lat p.n.e.

Klę­cza­łem, nie zwa­ża­jąc na drobne, wpi­ja­jące się w skórę ka­mie­nie. W ja­skini było ciemno, ale je­ziorko od­bi­jało nieco od­le­głego dzien­nego bla­sku, na­da­jąc czerni szary blask.

W ką­cie sku­lona po­stać tu­liła do piersi ci­chutko kwi­lące dziecko i spo­glą­dała na mnie wy­zy­wa­jąco. Była to matka z mło­dym, a nie masz nie­bez­piecz­niej­szego prze­ciw­nika. Jed­nak nie przy­po­mi­nała czło­wieka z mo­jego świata: jej skórę po­ra­stał drobny włos, a twarz mo­gła się przy­śnić pod­czas noc­nego kosz­maru po wie­czo­rze spę­dzo­nym na tę­gim pi­ciu.

– Daj – wy­char­cza­łem w nie­ludz­kiej, draż­nią­cej gar­dło mo­wie sta­rego ludu. – Daj mi je. – Wy­czer­pa­łem nie­mal cały znany mi za­sób słów.

Po­krę­ciła tylko głową i wy­szcze­rzyła zęby.

– Nie zro­bię mu krzywdy, Wierzbo – do­da­łem w moim ję­zyku. – Chcę… chcę po­czuć to młode ży­cie, bo tam – mach­ną­łem ręką w stronę wej­ścia do sys­temu ja­skiń – tylko śmierć. Ale może było warto, je­śli choć jedno…

Nie ro­zu­miała słów. Ale ja­kie to miało te­raz zna­cze­nie?

Na­gle słaby, bi­jący od je­ziorka blask znik­nął nie­mal zu­peł­nie, prze­sło­nięty niedź­wie­dzią syl­wetką. Pró­bo­wa­łem po­de­rwać się na nogi, ale ci­chy war­kot osa­dził mnie w miej­scu. Wielki, pach­nący świeżą śmier­cią i krwią przy­bysz mógł w każ­dej chwili urwać mi głowę i na nic by się zdały moja nowa szyb­kość i siła. Cała na­dzieja w tym, że nieco ochło­nął po nie­daw­nej walce.

Wo­jow­nik ze sta­rej rasy po­pa­trzył na młodą matkę i wie­dzia­łem, że po­ro­zu­mie­wają się bez słów. Na­gle oboje ski­nęli gło­wami, po czym jak na ko­mendę schy­lili się w po­kło­nie. I to mnie się kła­niali, bo ni­kogo poza nami nie było nad ska­li­stym je­zior­kiem.

Wierzba już bez pro­te­stu wy­cią­gnęła w moją stronę synka i de­li­kat­nie po­ło­żyła mi go na złą­czo­nych dło­niach. W prze­ci­wień­stwie do matki nie miał jesz­cze na ciele sier­ści. Może jak u my­szy wy­ro­śnie mu ona w ko­lej­nych mie­sią­cach czy la­tach?

– Wiesz, że tylko on prze­trwał na­pad? – Słabo znała moją mowę, ale mu­sia­łem usły­szeć ludzki głos, choćby wła­sny. – Bo­go­wie ze­słali to ży­cie, reszta leży po­cięta, zmiaż­dżona… – Z mo­jego gar­dła wy­do­był się szloch, i po­mimo walki łzy po­cie­kły mi po po­licz­kach, a ra­miona za­częły się trząść, co gro­ziło ma­leń­stwu upad­kiem.

Matka jedną ręką wzięła dzie­cię ode mnie, a drugą de­li­kat­nie ście­rała łzy z twa­rzy czło­wieka, któ­remu jesz­cze kilka dni temu zda­wało się, że zdo­łał ura­to­wać przy­ja­ciół, że naj­gor­sze mamy już za sobą. Po­tem po­chy­liła się i po­czu­łem jej po­ca­łu­nek na czole.

– Wiatr, słońce, le­piej – wy­szep­tała w ję­zyku lu­dzi – ciem­ność, smu­tek, idź.

Miała ra­cję, ale czy co­kol­wiek było w sta­nie dać mi na­dzieję? Pod­nio­słem się ciężko i ru­szy­łem w stronę wej­ścia. Nie wy­sze­dłem jed­nak na wą­ską półkę skalną, a osu­ną­łem się na zimną po­sadzkę. Nie by­łem jesz­cze go­towy, by spoj­rzeć w nie­zmienne, obo­jętne błę­kitne niebo, dla któ­rego ten dzień był jed­nym z wielu po­dob­nych. Dla mnie skoń­czył się świat.

Rozdział I

Dzika

35 000 lat p.n.e.

Mi­nął eftri­mi­ðda­gur1 i słońce dawno prze­kro­czyło naj­wyż­szy punkt na nie­bo­skło­nie, cią­gnięte przez nie­stru­dzone ru­maki: Arvaka i Al­svi­dha, a wy­da­wało się, że rzeź w do­li­nie trwała le­d­wie kilka go­dzin. Sie­dzia­łem oparty o skalną ścianę, nie zwa­ża­jąc na to, że mo­kra od potu i krwi ko­szula robi się co­raz zim­niej­sza i od­biera resztki cie­pła zmal­tre­to­wa­nym ple­com. My­śli, o ile ja­kieś po­ja­wiały się w mo­jej gło­wie, szybko z niej pierz­chały, wy­pie­rane sło­wami: „Sami! Je­ste­śmy sami!”.

By­łem po­obi­jany, otę­piały i śmierć przy­jął­bym te­raz z uśmie­chem. Los każ­dego z nas jest znany i ko­niec ży­wota rów­nież. Taki jest for­log – prze­zna­cze­nie czło­wieka.

Bo­go­wie mieli jed­nak wo­bec mnie inne plany, prze­ży­łem, a śmierć spo­tkała w tej okrut­nej kra­inie wszyst­kich, któ­rzy przy­byli wraz ze mną do świata zimy i lodu, w któ­rym żyły be­stie wy­glą­da­jące jak lu­dzie i lu­dzie o wy­glą­dzie be­stii. Pra­wie wszyst­kich…

Nie to, że­by­śmy mieli ja­kiś wy­bór. Pew­nego zi­mo­wego dnia, gdy ochra­nia­li­śmy wozy, za­wi­ta­li­śmy z kup­cem Glapą do wio­ski go­ścin­nych Sło­wian. Le­d­wie je­den dzień dzie­lił nas od grodu wła­dyki i my­ślami przy pi­wie i pie­czy­stym dzie­li­li­śmy się już z kom­pa­nami opo­wie­ściami z wy­prawy. Jakże my­li­li­śmy się wów­czas co do dnia na­stęp­nego. Ktoś – coś? – ci­snął ka­wał ziemi wraz z za­bu­do­wa­niami i miesz­kań­cami na ob­czy­znę, przy któ­rej dno pie­kieł jest le­d­wie przed­sion­kiem. Szczę­ściem wieź­li­śmy na wo­zach dla knia­zia rynsz­tu­nek wo­jenny, więc nie spa­dli­śmy do tego Hel­he­imu z go­łymi du­pami i opusz­czo­nymi por­t­kami, choć wiele nie bra­ko­wało. Co jed­nak może zdzia­łać kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi z bia­ło­gło­wami i dziećmi wo­bec ca­łego wro­giego świata?

Za­dar­li­śmy z tu­byl­cami: ma­łymi ma­lo­wa­nymi ludźmi. Nie po­mo­gło przy­mie­rze z brzyd­kimi wło­cha­czami, któ­rzy sami zwali się sta­rym lu­dem. Prze­trze­bieni przez mniej­szych i licz­niej­szych ku­zy­nów, do­go­ry­wali i zda­wało się, że są po­go­dzeni z lo­sem.

Ody­nie, za dużo śmierci wi­dzia­łem, zbyt wielu po­że­gna­łem przy­ja­ciół. Nic tu po mnie, w Wal­halli wię­cej ży­cia niż na tych zim­nych rów­ni­nach. Za­bierz i mnie. Po co ci sa­motny zła­many woj?

Nie wiem, jak długo trwało to odrę­twie­nie. Otrzą­sną­łem się, gdy ja­kiś za­błą­kany po­dmuch wia­tru wpadł do ja­skini i obu­dził w jej cze­lu­ściach upior­nie wy­jące echa. Po­wi­nie­nem po­szu­kać ży­wych i po­grze­bać tych, któ­rym nie udało się prze­trwać – ta pro­sta myśl wy­pły­nęła na wierzch ni­czym wie­lo­ry­bia tu­sza na po­wierzch­nię mo­rza i jak ona była mar­twa. Pró­bo­wa­łem wstać, ale nogi cią­żyły ka­mie­niem. Czu­łem się jak sta­rzec i tak pew­nie mu­sia­łem wy­glą­dać dla bo­gów ob­ser­wu­ją­cych wszystko z góry. Wma­wia­łem so­bie, że nie mam do nich żalu – prze­cież dali i za­brali co swoje – ale jed­nak gdzieś w głębi na­ra­stała we mnie dzika, pier­wotna wście­kłość. Zdu­si­łem ją z tru­dem.

Wśród mo­ich ro­da­ków, na oj­czy­stej skan­dy­naw­skiej ziemi, za­bi­jano nie­przy­dat­nych i sła­bych sta­rych lu­dzi. Nie było to wy­ma­ga­ją­cym po­msty mor­dem, o ile na ten czyn uzy­skano zgodę na thingu. Śmierć za­da­wał syn, zrzu­ca­jąc ro­dzi­ciela z fiordu lub roz­łu­pu­jąc mu cze­rep Ma­czugą Śmierci. To był do­bry i szybki ko­niec, ale zda­rzało się, że wy­pę­dzano star­ców na mróz, by zgi­nęli z głodu i chłodu, co urą­gało sy­now­skim obo­wiąz­kom. Tak było od za­wsze – silne zie­lone pędy za­stę­pują stare, usy­cha­jące, na­kry­wa­jąc je wła­snym bal­da­chi­mem li­ści i od­bie­ra­jąc im resztki sło­necz­nego świa­tła. Tu, w tym ob­cym świe­cie, sta­li­śmy się nie­po­trzebni, więc na­le­żał nam się miecz, ale dzieci szkoda…

Opar­łem rękę o ka­mienną po­sadzkę i po­czu­łem lepką po­sokę przy­wie­ra­jącą do pal­ców. Od­ru­chowo strzą­sną­łem ją z dłoni, ale choć ciemne kro­ple roz­pry­snęły się na wszyst­kie strony, długo jesz­cze tar­łem ręką o skó­rzany ka­ftan, jak­bym chciał usu­nąć naj­mniej­szy krwawy ślad. Nie była to moja wła­sna ju­cha, ale brzdąca, któ­rego po­kie­re­szo­wany ze­zw­łok le­żał nie­opo­dal. War­kot dzi­kiej be­stii wy­peł­nił ja­ski­nię chra­pli­wym dźwię­kiem i mi­nęła do­bra chwila, nim zro­zu­mia­łem, że ten prze­ra­ża­jący i ję­kliwy głos wy­do­bywa się z mego gar­dła. Po­tem tar­gnął mną bez­gło­śny, nie­okieł­znany szloch.

Ostat­nie mie­siące spę­dzone w zim­nej, wy­klę­tej przez bo­gów kra­inie były cięż­kie, ale na końcu tego znoju miał na nas cze­kać nowy dom, był cel. A te­raz? Ro­zej­rza­łem się po skal­nej kom­na­cie peł­nej ciał i za­pa­chu świe­żej krwi. Orm, je­dyny z mo­ich skan­dy­naw­skich przy­ja­ciół, który prze­żył, wła­śnie wy­szedł na ze­wnątrz, gniew­nie mru­cząc coś pod no­sem, ale nie udało mi się zro­zu­mieć czemu, a ra­czej komu tak zło­rze­czył. Zresztą, czy to ważne? Czy co­kol­wiek te­raz jest ważne, czy ist­nieje ja­kiś po­wód, bym pod­niósł po­obi­janą dupę z zim­nych, lep­kich ka­mieni?

Na­gle po­czu­łem na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale za­wsze, gdy ktoś dłu­żej mi się przy­gląda – i nie ma zna­cze­nia, czy to mąż, czy nie­wia­sta – mrówki roz­po­czy­nają wę­drówkę po moim karku. Od­wró­ci­łem głowę w stronę ciem­nej czę­ści ja­skini, ale zro­bi­łem to zbyt wolno. Zmę­cze­nie ostat­nich dni dało o so­bie znać. Wie­dzia­łem, że nie zdążę. Ja­kaś szara plama nie­mal bez­sze­lest­nie ode­rwała się od ściany. Wy­czu­łem na twa­rzy de­li­katny na­pór po­wie­trza, po­prze­dza­jący ostrze ce­lu­jące w szyję – tra­fiło mnie w ra­mię i roz­darło nad­szarp­niętą w tym miej­scu kol­czugę. Odrę­twie­nie roz­cho­dzące się od barku do dłoni za­mie­niło się w spazm bólu, gdy na­past­nik szarp­nął i jed­nym płyn­nym ru­chem uwol­nił ka­mienny nóż, szy­ku­jąc się do ko­lej­nego ciosu.

Sie­dzia­łem w kręgu mdłego świa­tła wpa­da­ją­cego przez otwór wej­ściowy i te­raz zo­ba­czy­łem swo­jego prze­ciw­nika. To był je­den z dzi­kich lu­dzi-be­stii, z któ­rymi wal­czy­li­śmy przez dwa ostat­nie krwawe wschody słońca. Nie wiem, jak mu się udało prze­trwać szarżę przy­bocz­nych Noah, ol­brzy­mich wo­jów ze sta­rej rasy, któ­rzy na wi­dok śmier­tel­nych ran swo­jej przy­wód­czyni wpa­dli w ber­serk i go­łymi rę­kami roz­ry­wali na­past­ni­ków ni­czym głodny chłop pszenny pod­pło­myk. Mu­siał ukryć się w ja­kiejś wnęce i cze­kał spo­sob­no­ści do po­msty. I zna­lazł, po­my­śla­łem kwa­śno, pa­trząc we wście­kłe brą­zowe oczy, które wy­raź­nie od­ci­nały się od po­ma­lo­wa­nej na biało twa­rzy.

My­śli mia­łem dziw­nie spo­kojne, jakby na­le­żały do ob­ser­wa­tora sto­ją­cego gdzieś z boku, ale ciało żyło wła­snym ży­ciem i nie chciało umie­rać. Świat zwol­nił swój bieg. Bo­go­wie ob­da­ro­wali mnie mocą bły­ska­wicz­nego le­cze­nia wła­snych ran, po­nad­ludzką siłą i szyb­ko­ścią. Nie za­wsze tak było, ale od pew­nego czasu czu­łem się niby po­sia­dacz po­dwa­ja­ją­cego tę­ży­znę Me­gin­gar­dera, ma­gicz­nego pasa sa­mego Thora.

Rękę z no­żem zła­pa­łem tuż przed tym, nim ka­mienne ostrze za­nu­rzyło się w moim le­wym oku. Na twa­rzy dzi­kiego po­ja­wiło się za­sko­cze­nie, gdy za­mkną­łem w uści­sku naj­pierw je­den, a po­tem drugi drobny nad­gar­stek. Za­czął się szar­pać, ale rów­nie do­brze wo­jow­nik mógłby pró­bo­wać za­giąć go­łymi ­rę­kami głow­nię mie­cza. Jedno mu­sia­łem mu przy­znać: był szybki ni­czym kuna. W jed­nej chwili pa­trzył mi w oczy ze zdzi­wie­niem, a w na­stęp­nej za­ta­piał już zęby w mo­jej dłoni. Usły­sza­łem chrzęst miaż­dżo­nej ko­ści. Syk­ną­łem z bólu, a on przy­cią­gnął bose stopy do sie­bie i ude­rzył mnie pię­tami w tors z taką siłą, że na chwilę ode­brało mi od­dech. Nie roz­luź­ni­łem jed­nak uchwytu, za­miast tego ci­sną­łem nie­szczę­śni­kiem o ścianę ja­skini, w którą ten ude­rzył z gło­śnym stu­ko­tem. Stał jesz­cze przez chwilę, jakby ciało nie mo­gło się po­go­dzić z po­rażką, by osu­nąć się w końcu bez czu­cia na zimne skały. Z bez­wład­nie roz­war­tych ust wy­padł mu ka­wa­łek palca. Mo­jego palca.

Po­my­śla­łem, że pew­nie wy­zio­nął du­cha, ale gdy pod­sze­dłem bli­żej, usły­sza­łem ury­wany od­dech swego nie­do­szłego za­bójcy. Zwią­za­łem go niby pro­siaka na targ, choć z za­krwa­wioną ręką nie było to pro­stym za­da­niem, i wró­ci­łem do ognia. Te­raz w jego świe­tle obej­rza­łem nową ranę. Krew prze­stała pły­nąć, wię­cej, zda­wało się, iż w miej­scu ugry­zie­nia zmie­nia się w żywą pianę, z któ­rej za­czął wy­ra­stać bra­ku­jący frag­ment dłoni. Czym się sta­wa­łem?

– Ody­nie, pa­nie mój, co się ze mną dzieje?

Ostat­nie słowa po­wie­dzia­łem gło­śno, ale kto z ży­wych mógł mnie pod­słu­chać? Jesz­cze raz spoj­rza­łem na swoją dłoń. Była cała, a bra­ku­jący frag­ment palca lśnił czy­stą, nową skórą, wy­raź­nie od­ci­na­jąc się od reszty. Je­stem by­wa­łym w świe­cie wo­jem, na­wy­kłym jed­nak do roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów zim­nym ostrzem, a w tym kryła się se­iðr – czarna ma­gia, o któ­rej wie­dzia­łem tylko tyle, że ist­nieje. Od­su­ną­łem od sie­bie sprawy prze­ra­sta­jące mój po­my­ślu­nek.

Usia­dłem, wra­ca­jąc do roz­my­ślań, jakby to, co zda­rzyło się przed chwilą, było ułudą, snem, tak jak wszystko, co mnie spo­tkało, od po­tyczki z Nie­mymi w wio­sce La­chów po dzi­siej­szy po­ra­nek. Rana na ra­mie­niu prze­stała krwa­wić. Czu­łem wpraw­dzie jesz­cze bo­le­sne pul­so­wa­nie w ręce, ale i to mi­nie, bo ostrze nie prze­cięło drogi krwi.

Coś jed­nak we mnie pę­kło i wspo­mnie­nia za­częły na­pły­wać co­raz szer­szym stru­mie­niem. Po­zwo­li­łem im za­wład­nąć my­ślami, aby choć na chwilę za­po­mnieć o tym, co jest tu i te­raz – o tym, co nas spo­tkało í dag, i o tym, co nas czeka á mor­gun.

Bi­twa z dzi­kimi była ni­czym pieśń śpie­wana przez sa­mego Bra­giego, syna Odyna. Naj­pierw drobne po­tyczki dla za­cie­ka­wie­nia braci sie­dzą­cej przy ogniu, dla wcią­gnię­cia ich w opo­wieść. Po­tem wer­bel wo­jen­nych bęb­nów i pierw­sza fala ata­ku­jąca do­linę. Je­zioro czer­wo­nej ju­chy, sterty od­cię­tych człon­ków i głów, i my, zmę­czeni, ale upo­jeni zwy­cię­stwem. Druga fala ude­rzyła w na­sze osła­bione po­zy­cje tuż po tym, i to była mu­zyka grana na lutni, dźwięczna, mocna, cza­sem szybka, in­nym ra­zem za­wo­dząca, ale w miarę pę­ka­nia ko­lej­nych strun co­raz bar­dziej szar­pana i ci­cha.

Przed tą ostat­nią bi­twą sprawy wy­glą­dały ina­czej, mia­łem do kogo gębę otwo­rzyć, była przy mnie czwórka skan­dy­naw­skich dru­hów i kil­ku­dzie­się­ciu lac­kich chło­pów wraz z nie­wia­stami i dziat­kami, któ­rych tak jak mnie bo­go­wie wy­sta­wili na próbę, zsy­ła­jąc do kraju lodu. Jesz­cze sły­sza­łem ra­do­sne dzie­cięce szcze­bio­ta­nie, ale te­raz… Zo­stała nas za­le­d­wie garstka. Tu, na gó­rze, poza mną prze­żył Orm Fro­dis­son i sze­ściu lu­dzi sta­rej rasy, wło­cha­tych ol­brzy­mów, rdzen­nych miesz­kań­ców tej ziemi, w tym Wierzba z nowo na­ro­dzo­nym ose­skiem przy piersi. Z wie­śnia­ków, z któ­rymi tu przy­by­li­śmy, nie prze­trwał nikt, chyba że ko­muś udało się ukryć w chasz­czach gę­sto po­ra­sta­ją­cych dno do­liny, co było tak praw­do­po­dobne jak to, że fa­sola ob­ro­dzi dwu­krot­nie w ciągu roku, i do tego jesz­cze bo­bem.

Na­gle ci­chy szmer wy­ostrzył moje zmy­sły i ka­zał my­ślom po­wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści Ko­lejny atak? Czy ka­mienne ściany są prze­ciw nam i ro­dzą wro­gich wo­jów? Nie­wol­nik, mój nie­do­szły oprawca, stęk­nął ci­cho, lecz za­raz znowu za­padł w stud­nię snów. Le­żał pod ścianą, nie da­jąc znaku ży­cia, ale dy­chał, i to było naj­waż­niej­sze. Po­trze­bo­wa­łem go, a ra­czej tego, co może mi po­wie­dzieć. A może jej? W tym mo­men­cie sta­nęła mi przed oczami scena, pod­czas któ­rej do­wo­dząca dzi­kimi młoda ko­bieta za­grze­wała swo­ich przed bi­twą. Jesz­cze raz spoj­rza­łem na jeńca i roz­po­zna­łem rysy wi­dziane w wi­zji ze­sła­nej przez po­bra­tym­ców Wierzby. Niech tam, i tak pod­dam ją tor­tu­rom, aż wy­jawi mi wszystko, co wie o Ja­gnie i miej­scu, w któ­rym ją uwię­ziono.

Pa­mię­ta­łem sie­bie sprzed kilku mie­sięcy, które te­raz wy­da­wały mi się ca­łym ży­ciem – dumny naj­młod­szy syn ko­nunga szwedz­kiego, Eryka Zwy­cię­skiego, i Sy­grydy Stor­rådy, córki ko­nunga lac­kiego Mieszka I. Mu­sia­łem opu­ścić ro­dzinną zie­mię, by uciec przed kno­wa­niami brata Olofa. Ten, z obawy, że za­miast niego się­gnę po kró­lew­ski pas, po­szczuł mnie swo­imi psami. Ra­to­wa­łem skórę, ale świat stał przede mną otwo­rem, nie wie­dzia­łem tylko któ­rym. Wszystko było pro­ste, a do stra­ce­nia mia­łem le­d­wie fjor, wła­sne ży­cie. By­łem ni­czym ol­brzym zdolny pod­trzy­mać jedną ręką niebo, w dru­giej dzier­żąc dzban z pi­wem.

Pró­bo­wa­łem splu­nąć ze zło­ścią, ale w su­chych, spę­ka­nych ustach za­bra­kło śliny. Przy­po­mi­nały ja­łową pu­sty­nię pełną pia­sku i gliny.

Nie­spełna rok temu ru­do­brody Thor – imię to ozna­czało w na­szym ję­zyku sza­leńca, choć od mał­żeń­stwa z do­brą Sif bar­dzo się zmie­nił – rzu­cił na­szej piątce wy­zwa­nie godne pięk­nej sagi, zsy­ła­jąc nas do sa­mego Gin­nun­ga­gapu. A może to dzielny Tyr, chcąc spraw­dzić na­sze mę­stwo, po­sta­no­wił pod­dać nas pró­bie? Albo ma­czał w tym palce oj­ciec kłam­stwa i żółci – Loki? Te­raz to nie miało zna­cze­nia, choć gdy zo­ba­czy­łem, co się z nami póź­niej stało, ten ostatni przy­cho­dził mi na myśl co­raz czę­ściej.

Moje przy­gody na­peł­ni­łyby nie­jedną sagę słod­kim mio­dem roz­grze­wa­ją­cym krew i wy­obraź­nię spra­gnio­nych sławy sy­nów skan­dy­naw­skiej ziemi. O na­szych lo­sach bar­do­wie mo­gliby śpie­wać pie­śni, ba­wiące jed­nako ga­wiedź i wład­ców. Przy pło­ną­cym ogniu, z ro­giem pie­ni­stego na­pitku w ręku, opo­wie­ści te na­bra­łyby barw i kształ­tów, a nie­je­den mło­dzik chciałby się zna­leźć na na­szym miej­scu, dla chwały i wiecz­nego ży­wota u stołu Odyna.

Głupcy i ma­rzy­ciele, ale sam kie­dyś taki by­łem. Wieszczka Skuld, słu­cha­jąca tego, co ma do­piero na­dejść, wie­działa, jaki los nas tu czeka, my nie.

W jed­nej chwili by­li­śmy na zie­miach Pia­stów i ła­pa­li­śmy od­dech po zwy­cię­skiej po­tyczce z ata­ku­ją­cymi wio­skę Nie­mymi, by za­raz po­tem, z wy­roku sa­mego Thora, jak wów­czas mnie­ma­łem, wraz z całą osadą zna­leźć się na tym zim­nym i – jak są­dzi­li­śmy – po­zba­wio­nym lu­dzi pust­ko­wiu. Bra­tem był nam głód, a sio­strą śmierć w mroź­nym od­de­chu lo­do­wych ol­brzy­mów.

Przy­po­mnia­łem so­bie swoje zdzi­wie­nie, gdy po wyj­ściu z chaty na­czel­nika za­miast za­śnie­żo­nego i gę­stego boru ota­cza­ją­cego za­bu­do­wa­nia uj­rza­łem na­gie, sma­gane wia­trem pola. Je­dyną ro­ślin­no­ścią w za­sięgu wzroku było kilka drzew ro­sną­cych w po­bliżu osady, które bo­go­wie prze­nie­śli ra­zem z nami. Miesz­kańcy wy­le­gli, by zo­ba­czyć, co się stało, i wszy­scy­śmy stali z roz­dzia­wio­nymi gę­bami, nie mo­gąc zro­zu­mieć tego, co wi­działy na­sze oczy.

Te­ren do­okoła był rów­niutko ucięty, jakby ktoś czub­kiem mie­cza za­to­czył ogromny krąg, poza któ­rym znaj­do­wał się obcy świat. W po­wie­trzu czuło się se­iðr imoc bły­ska­wic, ni­czym na fior­dach w czas bu­rzy.

Cof­ną­łem się my­ślami w tími jesz­cze da­lej…

Hez Tolov

Rok 3410

W sar­ko­fagu z pola si­ło­wego le­żało na­gie ciało osob­nika w śred­nim wieku, o bla­dej, lekko prze­źro­czy­stej skó­rze i krótko przy­strzy­żo­nych, bia­łych jak śnieg wło­sach. Bu­dową przy­po­mi­nał ra­czej chłopca niż męż­czy­znę, co świad­czyło o dłu­go­trwa­łym pod­da­wa­niu or­ga­ni­zmu cią­że­niu o war­to­ściach nie­prze­kra­cza­ją­cych ośmiu dzie­sią­tych ziem­skiego, czyli ta­kich, ja­kie pa­no­wały na nie­mal wszyst­kich okrę­tach floty ludz­kiego do­mi­nium.

Hez To­lov, ka­pi­tan Au­to­no­micz­nego Statku Do­wo­dze­nia, zwa­nego po­tocz­nie AS-em – su­per­no­wo­cze­snego, eks­pe­ry­men­tal­nego okrętu floty, zdol­nego, o ile wie­rzyć kon­struk­to­rom, do prze­bi­cia błony roz­dzie­la­ją­cej wszech­światy – prze­by­wa­jąc w wir­tu­alu, prze­ży­wał po raz nie wia­domo który przy­gody tem­po­ral­nych po­dróż­ni­ków. Mógł wcie­lić się w do­wolną po­stać, ale naj­czę­ściej wy­bie­rał Erika Eriks­sona, wo­dza dru­żyny wi­kin­gów. Można po­wie­dzieć, że stał się swego ro­dzaju eks­per­tem od ży­cia i oby­cza­jów tych bar­ba­rzyń­ców – i to do tego stop­nia, że aby po­czuć kli­mat oraz barwę tam­tych wy­da­rzeń, przy­swoił so­bie ję­zyk sta­ro­nor­dycki i wła­dał nim płyn­nie bez ak­ty­wo­wa­nia im­plan­tów lin­gwi­stycz­nych, pew­nie jako je­dyny współ­cze­sny czło­wiek. Przez lata stał się w nim tak bie­gły, iż jego mózg, nie­jako sa­mo­czyn­nie, tłu­ma­czył ar­cha­iczne wy­ra­że­nia i zwroty na uni­vela.

To dzia­łało w obie strony. Nie­dawno, pod­czas ban­kietu w ad­mi­ra­li­cji, na rzu­cone z prze­ką­sem py­ta­nie szefa po­łą­czo­nych szta­bów, kiedy w końcu ła­ska­wie uzna, że AS jest już go­towy do te­stów w otwar­tej prze­strzeni, od­po­wie­dział: „za árs­fjó­rðun­gur2, może szyb­ciej, je­śli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem”. Wy­wo­łał tym zdzi­wie­nie słu­cha­cza i skry­wane uśmie­chy ko­le­gów. Stary na szczę­ście ich nie za­uwa­żył, bo mo­głoby się to źle skoń­czyć dla we­soł­ków. Hez znaj­do­wał się poza jego za­się­giem. Jako je­dyny wśród wyż­szych ofi­ce­rów obec­nych na ban­kie­cie pod­le­gał bez­po­śred­nio pre­mie­rowi Fe­de­ra­cji. Wy­peł­nia­jąc su­per­tajną mi­sję zle­coną przez sa­mego Prana Feya, był nie­ty­kalny, więc każdy szta­bo­wiec od ko­man­dora po­rucz­nika wzwyż trak­to­wał go ni­czym okręt w nie­kon­tro­lo­wa­nym ko­lap­sie – im da­lej od ta­kiego, tym bez­piecz­niej.

Hi­sto­rię przy­pad­ko­wej po­dróży w cza­sie Sło­wian, wspie­ra­nych przez dru­żynę Nor­ma­nów z Eri­kiem Eriks­so­nem na czele, znały de­cy­liony ist­nień w ca­łej ga­lak­tyce. Czer­pały z niej peł­nymi gar­ściami kor­po­ra­cje me­dialne, przy­go­to­wu­jąc su­per­pro­duk­cje li­czące ty­siące od­cin­ków. Smaczku do­da­wał fakt, iż sce­na­riusz na­pi­sało ży­cie, a skutki… No cóż, nie ma i ni­gdy nie było od­po­wied­niej skali po­rów­naw­czej, by w pełni od­dać roz­miar kon­se­kwen­cji tam­tych zda­rzeń.

Na­ukowcy z trzy­dzie­stego stu­le­cia przy­pad­kiem od­kryli ano­ma­lię w cią­gło­ści kon­ti­nuum cza­so­wego, bę­dącą efek­tem po­ja­wie­nia się w Ukła­dzie Sło­necz­nym na mi­lio­nowe czę­ści se­kundy ciała nie­bie­skiego po­tocz­nie zwa­nego czarną dziurą. Mó­wiąc bar­dziej ob­ra­zowo: dzie­się­cio­wieczna sło­wiań­ska wieś wraz z miesz­kań­cami zo­stała roz­bita na ha­drony, a kon­kret­nie ba­riony o spi­nie po­łów­ko­wym, i od­two­rzona w nie­zmie­nio­nym sta­nie w okre­sie ziem­skiego pa­le­olitu, czyli wiele ty­sięcy lat wcze­śniej. Tra­fili w re­jon co­fa­ją­cego się lo­dowca, do świata, w któ­rym żyły ma­muty, no­so­rożce wło­chate, smi­lo­dony, niedź­wie­dzie ja­ski­niowe i dwie zwal­cza­jące się rasy ludz­kie: Homo sa­piens sa­piens i schył­kowa Homo sa­piens ne­an­der­tha­len­sis.

Ze­spół pro­fe­sora No­ela z Kor­po­ra­cji NOVA wy­słał w prze­szłość, w dzie­siąte stu­le­cie na­szej ery, czyli w okres po­prze­dza­jący tę nie­zwy­kłą po­dróż w cza­sie, na­no­jed­nostkę wiel­ko­ści atomu. Na wię­cej nie po­zwa­lał ów­cze­sny stan wie­dzy, zresztą i współ­cze­śnie nie­wiele się w tej ma­te­rii zmie­niło. Nano, po in­ten­syw­nym pro­ce­sie re­pli­ka­cji w ciele jed­nego z wie­śnia­ków, miała stwo­rzyć au­to­no­miczną sztuczną in­te­li­gen­cję i do­star­czyć po­tom­nym re­la­cję z prze­biegu tego na­tu­ral­nego, uni­ka­to­wego zja­wi­ska.

Re­zul­taty eks­pe­ry­mentu za­sko­czyły wszyst­kich. Na sku­tek in­ge­ren­cji na­stą­piło roz­war­stwie­nie rze­czy­wi­sto­ści i po­wstał rów­no­le­gły świat, któ­rego wład­cami byli po­tom­ko­wie ne­an­der­tal­czy­ków. W trzy­dzie­stym stu­le­ciu na­szej ery do­szło do kon­taktu i ludz­kość prze­ko­nała się, że „ku­zyni” znacz­nie wy­prze­dzają ją pod wzglę­dem roz­woju psy­cho­tech­no­lo­gicz­nego. Zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią oka­zało się bo­le­sne, bo tym sa­mym spo­łe­czeń­stwo wy­wo­dzące się z ga­łęzi sa­piens sa­piens prze­stało być naj­do­sko­nal­szym dzie­łem ziem­skiej ewo­lu­cji. Nie obyło się oczy­wi­ście bez fal pro­te­stów, które roz­lały się na wszyst­kie pla­nety ludz­kiego do­mi­nium, ale umarły śmier­cią na­tu­ralną, gdy ro­ze­szła się wieść, iż rasy ro­zumne w na­szej ga­lak­tyce, i to bez względu na płasz­czy­znę rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej eg­zy­stują, są ska­zane na za­gładę. Jak ma­wia stare po­wie­dze­nie: „gdy boli cię pa­lec, włóż drugą rękę w ogień, a ból znik­nie ni­czym dym na wie­trze”.

Z głębi ko­smosu, od strony Ma­cie­rzy Wszech­świa­tów, nad­cią­gała fala znisz­cze­nia, roz­bi­ja­jąca w pył starą ma­te­rię. Wła­śnie z tego po­wodu po­tom­ko­wie ne­an­der­tal­czy­ków na­wią­zali kon­takt z ludźmi. Szu­kali so­jusz­ni­ków w wy­ścigu o ży­cie.

Re­la­cja z osu­nię­cia się dzie­się­cio­wiecz­nej wio­ski o ty­siące lat w prze­szłość Ziemi – a ra­czej prze­kaz za­re­je­stro­wany przez wi­kinga Erika Eriks­sona, który stał się przy­pad­ko­wym no­si­cie­lem SI wy­sła­nej przez ze­spół pro­fe­sora No­ela – zo­stała sfor­ma­to­wana do po­ziomu moż­li­wego do zro­zu­mie­nia dla współ­cze­snego czło­wieka. Ję­zyk i wiele nie­zro­zu­mia­łych wy­ra­żeń za­stą­piono od­po­wied­ni­kami w uni­velu, za­cho­wu­jąc jed­nak kli­mat i du­cha tej nie­co­dzien­nej opo­wie­ści. Kor­po­ra­cyjna Sztuczna In­te­li­gen­cja wy­ko­nała ka­wał so­lid­nej ro­boty. W ko­lej­nych la­tach stwo­rzono setki, je­śli nie ty­siące ko­mer­cyj­nych wa­ria­cji na ten te­mat, ale Hez wra­cał tylko do ory­gi­nału, a wła­ści­wie do pierw­szej trans­la­cji.

Miał jesz­cze przed sobą go­dzinny re­laks, nim SI okrętu po­stawi go na nogi. Ta go­dzina mo­gła ozna­czać dni i ty­go­dnie przy­gód w od­le­głym pa­le­oli­cie. Je­dyne ogra­ni­cze­nie sta­no­wiła tu prze­pu­sto­wość mi­kro­por­tów i ilość wol­nego miej­sca w oso­bi­stej pa­mięci ope­ra­cyj­nej. Było to jedno z wielu do­bro­dziejstw wy­ni­ka­ją­cych z in­ten­syw­nej współ­pracy na­uko­wej współ­cze­snych lu­dzi z Braćmi, czyli po­tom­kami ne­an­der­tal­czy­ków.

Hez otwo­rzył sze­rzej ka­nały sy­nap­tyczne, po raz ko­lejny po­zwa­la­jąc się po­nieść hi­sto­rii. Znowu był Eri­kiem, z któ­rym mimo dzie­lą­cych ich ty­siąc­leci czuł dziwną bra­ter­ską więź. Ten dzielny młody wódz zmie­nił świat – co tam świat, cały wszech­świat! – je­dy­nie z garstką przy­ja­ciół i pry­mi­tyw­nym mie­czem w ręku, a Hez To­lov mu­siał ten świat ura­to­wać, dys­po­nu­jąc w skali ko­smicz­nej nie­wiele więk­szym po­ten­cja­łem.

Za­nu­rzył się w wir­tu­alu jak nu­rek w zim­nej toni. Lek­kie mdło­ści i uczu­cie dez­orien­ta­cji to­wa­rzy­szące trans­fe­rowi jaźni pra­wie na­tych­miast ustą­piły miej­sca smut­kowi i po­czu­ciu bez­na­dziei, które opa­no­wały umysł mło­dego wo­jow­nika ni­czym po­ranna mgła ba­gna. Hez nie­mal czuł, jak wę­zły mię­śni ro­bią się pod skórą więk­sze i tward­sze, a ko­ści grub­sze i moc­niej­sze. Po­mimo skraj­nego zmę­cze­nia bio­lo­giczna ma­szyna bo­jowa, w którą się prze­isto­czył, była go­towa do na­tych­mia­sto­wej ak­cji. Na­no­or­ga­ni­zmy, któ­rymi trzy­dzie­sto­wieczni na­ukowcy w ra­mach pro­jektu ba­daw­czego – o zna­mien­nej na­zwie Pan­dora – za­in­fe­ko­wali to ciało, mo­gły chło­nąć ener­gię zde­rza­ją­cych się czą­ste­czek ga­zów czy cho­ciażby asy­mi­lo­wać po­zo­sta­ło­ści po wy­ła­do­wa­niach at­mos­fe­rycz­nych, a po­tem od­da­wać nad­wyżkę no­si­cie­lowi. Hez zo­stał od­cięty od bodź­ców z re­alu, nie my­ślał już o cze­ka­ją­cych go te­stach no­wego na­pędu Hig­gsa, który był ostat­nią de­ską ra­tunku dla gi­ną­cej ludz­ko­ści. Stał się wi­kin­giem.

1eftri­mi­ðda­gur – wy­ra­że­nie w ję­zyku nor­dyc­kim ozna­cza­jące po­po­łu­dnie (ko­men­tarz SI)

2árs­fjó­rðun­gur – w ję­zyku sta­ro­nor­dyc­kim okres równy trzem mie­sią­com (ko­men­tarz SI)

Rozdział II

Dolina po bitwie

35 000 lat p.n.e.

Ciało Erika drgnęło i męż­czy­zna, wie­dziony ja­kimś pier­wot­nym, od­da­lo­nym od świa­do­mo­ści im­pul­sem, za­czął się pod­no­sić. Po­tężne mu­skuły za­grały pod skórą, ale za­raz wi­king osu­nął się bez­wład­nie i tylko wielki głaz za ple­cami uchro­nił go przed upad­kiem.

Wo­jow­nik był po­grą­żony we wspo­mnie­niach tak głę­boko, że gdyby atak dzi­kiej na­stą­pił w tym mo­men­cie, za­koń­czyłby się po­wo­dze­niem. Ostatni z praw­dzi­wych lu­dzi – je­śli nie li­czyć Orma – któ­rego bo­go­wie ze­pchnęli w ob­ję­cia Hel, sio­stry wil­czego Fen­rira i córki zdra­dziec­kiego Lo­kiego, ucie­ka­jąc przed tym, co te­raz, się­gnął do po­cząt­ków tej śmier­tel­nej przy­gody. Ale czy ży­cie jest czymś wię­cej niż dą­że­niem do śmierci? Czy droga ta, raz kręta i mo­zolna, in­nym ra­zem pro­sta i krótka, nie wie­dzie za­wsze do jed­nego celu?

Znów prze­pły­nęły mu przed oczami ostat­nie mie­siące i jak za­wsze za­sta­na­wiał się, co po­szło nie tak. Czy mo­gli unik­nąć ta­kiego losu, pójść inną ścieżką? Może gdyby za­wczasu znał przy­szłość i skutki wła­snych czy­nów oraz na­stęp­stwa dzia­łań swo­ich kom­pa­nów…? Ale rów­nie do­brze mógłby chcieć prze­ni­kać przez skałę czy pić za ży­cia u stołu Odyna. Po­mimo ogar­nia­ją­cej go bez­na­dziei, a może wła­śnie dzięki niej, wszystko wró­ciło, i to ze zdwo­joną siłą. Czuł się niby bard, opo­wia­da­jący przy trza­ska­ją­cym ogniu hi­sto­rię ży­cia, albo oj­ciec, który sie­dząc wraz z sy­nem przed do­mo­stwem, snuje przed mło­dzi­kiem opo­wieść, ku pa­mięci i prze­stro­dze.

Było nas pię­ciu krzep­kich Swjo­nów3, pod­da­nych ko­nunga szwedz­kiego Eryka Zwy­cię­skiego, któ­rzy by na­peł­nić mieszki zło­tem, na­jęli się wraz z resztą od­działu na służbę do knia­zia lac­kiego Mści­sława. W ocze­ki­wa­niu na ko­niec zimy, która zwy­cza­jowo była okre­sem gro­ma­dze­nia tłusz­czu pod skórą, a nie wo­jaczki, przy­ję­li­śmy pro­po­zy­cję ochrony kon­woju, zło­żoną przez miej­sco­wego kupca zwa­nego przez kra­jan Glapą – chu­tli­wego sknery. Psia­ju­cha je­den upodo­bał so­bie ja­sno­włose, pier­sia­ste dzie­woje i nie prze­pu­ścił żad­nej, o ile nie stał za nimi z tę­gim ki­jem jaki mąż. Wraz z nim wy­ru­szy­li­śmy w drogę ku wy­brzeżu, by ku­pić tro­chę przed­niego oręża, któ­rym han­dlo­wali ka­pi­ta­no­wie za­mor­skich lang­ski­pów.

To były do­bre, szczę­śliwe chwile, i to po­mimo sro­giej zimy, która mocno trzy­mała w gar­ści sło­wiań­ską do­menę. Choć czasy nie­spo­kojne, tu i ów­dzie bo­wiem cho­dziły słu­chy o gro­ma­dze­niu się zbroj­nych, i to po obu stro­nach gra­nicy. Wła­dyka ger­mań­ski Ma­gnis Se­dov przy­mie­rzał się po­noć do ataku na Sło­wian. Chciał krze­wić wśród nich wiarę w praw­dzi­wego Boga, nie zwa­ża­jąc na fakt, że ten już ja­kiś czas temu za­wi­tał pod lac­kie strze­chy. Kniaź Mści­sław nie był w cie­mię bity i pla­no­wał uprze­dzić są­siada. Ot, przy­gra­niczne swary, które za­wsze da­wały chleb ta­kim na­jem­ni­kom jak my.

W każ­dym ra­zie na­sza piątka – to jest: Sven Auns­son, Bjørn Niedź­wiedź, syn Ru­ryka, Ha­rald Dal­laks­son, Orm Młot, syn Fro­diego, i ja, Erik Eriks­son, naj­młod­szy syn Eryka Zwy­cię­skiego, ko­nunga szwedz­kiego, i Sy­grydy Stor­rådy, zwa­nej tu­taj Świę­to­sławą, córki ko­nunga Mieszka I i sio­stry Bo­le­sława, któ­rego Sło­wia­nie zwą Chro­brym – tra­fiła do wsi le­żą­cej nie­da­leko po­tęż­nej Vi­stuli, nie­dbale to­czą­cej swoje wody przez rów­ninne za­le­sione te­reny Es­tlan­dii.

Bo­go­wie nie cier­pią gnu­śno­ści u lu­dzi, co in­nego wśród swo­ich, więc rzu­cili nasz nie­wielki od­dział wraz z eskor­to­wa­nym kup­cem w śro­dek walki to­czo­nej po­mię­dzy miej­sco­wymi chło­pami a Nie­mymi, któ­rzy wła­śnie z mie­czem i to­po­rem w ręku skła­dali „są­siedzką wi­zytę”. Jakby tego było mało, po zwy­cię­skiej po­tyczce Thor, albo sam Odyn, po­ka­zał nieza­do­wo­le­nie i prze­niósł całą wieś – lu­dzi, do­by­tek, by­dlęta, za­bu­do­wa­nia, na­wet wio­skowe kun­dle – do in­nego świata, w któ­rym cze­kały na nas lód, śnieg i jak się oka­zało: śmierć. Nie wiem do dzi­siaj, czy to była kara za po­zo­sta­wie­nie wro­gów przy ży­ciu, czy też zwy­kła igraszka bo­gów, w każ­dym ra­zie tego dnia po raz ostatni czu­łem swoj­ski, zna­jomy za­pach gę­stego boru i ży­znej czar­nej ziemi.

Po­grą­żony w głę­bo­kiej za­du­mie, niby we śnie, wes­tchną­łem ciężko na wspo­mnie­nie zi­mo­wej tu­łaczki, która za­brała wielu słab­szych to­wa­rzy­szy. Nie wszystko było jed­nak złe. Na mgnie­nie oka w mo­ich wi­zjach po­ja­wiła się Ja­gna, córka na­czel­nika wio­ski Sła­woja. Jed­nak ta chwila prze­mi­nęła rów­nie gwał­tow­nie jak iskra lą­du­jąca w śniegu. Szybko po­rzu­ci­łem my­śli o dziew­czę­ciu, bo było to miłe sercu, ale bo­le­sne wspo­mnie­nie.

Po wielu przy­go­dach zna­leź­li­śmy do­linę. Słowo to pach­nie jesz­cze te­raz w mo­jej gło­wie do­mem, dy­mem z wę­dzarni i na­dzieją. Miej­sce było do­godne do obrony, w po­ło­wie prze­gro­dzone po­tężną, wy­pły­wa­jącą spod skał rzeką, z wą­skim na kilku lu­dzi prze­smy­kiem z dru­giej strony.

Wszyst­kim zda­wało się, że bo­go­wie w końcu od­pu­ścili so­bie za­bawę w to, kto z nas prze­żyje, a kto umrze z zimna, w pasz­czy be­stii z kosz­ma­rów czy za­bity przez lu­do­żer­ców. Tak po­wstała osada, któ­rej moi dru­ho­wie nadali na­zwę Skjald­borg, ozna­cza­jącą w mo­wie ludu Pół­nocy „mur tarcz”. Wresz­cie mo­gli­śmy spać spo­koj­nie, bez broni w za­sięgu ręki. Znowu roz­brzmie­wał śmiech pa­cho­ląt, nie­wia­stom za­częły ro­snąć brzu­chy – mimo tego, że ich mę­żo­wie od świtu do zmierz­chu pra­co­wali nie­mal po­nad ludz­kie siły, by zdą­żyć do ko­lej­nej zimy z bu­dową drew­nia­nych chat. Nikt się nie skar­żył. To były do­bre dni.

Ale i tu do­padł nas po­krętny los. Nie by­li­śmy je­dy­nymi miesz­kań­cami w Gin­nun­ga­ga­pie, bo to musi być ta okrutna pier­wotna kra­ina, w któ­rej ogień ze świata Mu­spel­he­imu i lód z Ni­fl­he­imu to­czą swe boje, da­jąc po­czą­tek ży­ciu. Ja i moi kom­pani wda­li­śmy się, zresztą cał­kiem przy­pad­kowo, w wojnę to­czoną na tych zie­miach po­mię­dzy lu­dem sta­rej rasy – po­tęż­nym nie­gdyś, ale obec­nie nie­licz­nym i szu­ka­ją­cym oca­le­nia na mroź­nych pust­ko­wiach – a ma­łymi i za­wzię­tymi dzi­ku­sami, no­wymi pa­nami tego świata. Ci ostatni prze­kro­czyli góry, po­rwali Ja­gnę i za­ata­ko­wali osadę. Choć uzbro­jeni je­dy­nie w krze­mienne ostrza i to­porne, ka­mienne młoty, za­lali nas, przy­by­szów z in­nego świata, masą i prze­trwa­li­śmy tylko dzięki po­mocy po­bra­tym­ców Wierzby, jed­nej z pierw­szych ko­biet sta­rej rasy, które dane mi było spo­tkać w tej kra­inie, o ile prze­trwa­niem można na­zwać prze­ży­cie je­dy­nie dwóch wi­kin­gów z ca­łej kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wej spo­łecz­no­ści.

Męż­czyźni tego pra­sta­rego ludu byli po­tężni, prze­wyż­szali siłą naj­lep­szych z nas. Ich dłu­gie, mu­sku­larne ręce mo­gły zła­mać czło­wieka na pół ni­czym su­chą ga­łąź. Gę­ste, krót­kie ja­sne włosy po­ra­stały pra­wie całe ciała, a srogi i chmurny wy­gląd nada­wały twa­rzy wy­sta­jące łuki brwiowe. Broń i na­rzę­dzia ro­bili z ko­ści zwie­rząt i twar­dych skal­nych odłam­ków, ale po co komu że­lazo, skoro gołą ręką jest w sta­nie po­ko­nać wroga za­ku­tego od stóp do głów w me­tal.

Lud ten żył w nie­wiel­kich ro­dzin­nych gru­pach, prze­mie­rza­jąc zie­mie w nie­zmien­nym ryt­mie na­ro­dzin i śmieci od wielu árþúsun­dów4 i se­tek po­ko­leń. Mieli jesz­cze coś, z czym nie ze­tknę­li­śmy się ni­gdy wcze­śniej – mowę bez słów. Za jej po­mocą prze­sy­łali so­bie na wiel­kie od­le­gło­ści nie tylko wy­po­wie­dzi, ale także oglą­dane ob­razy, wie­dzę i do­świad­cze­nia, i za­cho­wy­wali je dla po­tom­nych we wspól­nej pa­mięci. Bo­go­wie ziemi, skał i drzew, w któ­rych wie­rzyli lu­dzie sta­rej rasy, mu­sieli być po­tężni, je­śli dali stwo­rzo­nym przez sie­bie isto­tom ta­kie umie­jęt­no­ści. Ich wy­ro­kiem rów­nież ja, choć na krótko, uzy­ska­łem ten dar.

Mowa bez słów miała jed­nak swoją ciemną stronę. Cier­pie­nie i śmierć jed­nego osob­nika przy­spa­rzały bólu ca­łej spo­łecz­no­ści, dla­tego ci ol­brzymi nie łą­czyli się w więk­sze ple­miona, zdolne sta­wić czoło młod­szym ra­som, na­pły­wa­ją­cym z te­re­nów zwa­nych przez miej­sco­wych Matką. Od­le­głość ła­go­dziła te ob­jawy.

Roz­my­śla­nia te prze­rwało ukłu­cie bólu. W roz­tar­gnie­niu grzbie­tem dłoni po­tar­łem skórę na gło­wie. Ze­rwa­łem przy tym świeże strupy i cie­pła krew za­lała mi twarz. A jed­nak wy­gra­li­śmy – myśl ta była ni­czym gorzki smak sprosz­ko­wa­nej kory wierz­bo­wej na ję­zyku, a słowo „zwy­cię­stwo”, które za­pa­liło się pod czaszką niby po­chod­nia w skal­nej gro­cie, rów­nie szybko zga­sło.

My wy­krwa­wi­li­śmy się nie­mal śmier­tel­nie, więc chwała i ra­dość pa­so­wały tu jak miód do łoju.

Do­syć. Otrzą­sną­łem się ze wspo­mnień, rzu­ca­jąc głową ni­czym pies chcący po­zbyć się nad­miaru pcheł. Kro­ple krwi ze świeżo otwar­tej rany pry­sły na boki i zlały się w sza­rówce ja­skini z ru­bi­nową czer­nią ka­mien­nej po­sadzki.

Wi­dok, który mia­łem przed oczami, mógł być snem sza­leńca wtrą­co­nego do Na­strandu. Ciała dzieci na tyle ma­łych, że za ży­cia nie były zdolne unieść broni ani po­ma­gać w obro­nie do­liny w inny spo­sób, niż do­no­sząc strzały i strawę swoim oj­com i star­szym bra­ciom, le­żały z pod­cię­tymi gar­dłami w głę­bo­kiej ni­szy, tuż poza za­się­giem mo­jego ra­mie­nia. Nie wszyst­kie jed­nak, nie­stety. Mój wzrok na­tra­fił na tru­chło, które na­le­żało do naj­wy­żej kil­ku­mie­sięcz­nego ose­ska. Zło­żone te­raz pod dziw­nym ką­tem, przed śmier­cią mu­siało być zwy­czaj­nie ­roz­trza­skane o twardą skałę i po­rzu­cone nie­opo­dal wej­ścia.

Ono mu­siało się uro­dzić już tu. Dla nich chcie­li­śmy prze­trwać, mieli być na­szą przy­szło­ścią, na­szą na­dzieją…

Tuż przy dzie­ciach le­żały matki. Wła­snymi pier­siami osła­niały la­to­ro­śle przed dzi­kimi. Miały modi5 w ser­cach, ale za­bra­kło siły w ra­mie­niu. Te­raz le­żały nie­ru­chome, blade i zimne obok swo­ich po­ciech.

Starcy wal­czyli i za­brali ze sobą kilku na­past­ni­ków, ale prze­waga tych ostat­nich była zbyt wielka. Po­bra­tymcy Wierzby przy­byli za późno. Po­zo­stała im tylko ze­msta, a ta jesz­cze ni­gdy nie przy­wró­ciła ni­kogo do ży­cia, choć była miła bo­gom i lu­dziom.

Wsta­łem po­woli, czu­jąc się ni­czym wie­kowy mąż. Wraz z na­dzieją siły wy­cie­kały ze mnie jak woda z dziu­ra­wego ry­biego pę­che­rza. Rana na ra­mie­niu za­dana ka­mien­nym ostrzem za­skle­piła się już nie­mal zu­peł­nie, a po odrę­twie­niu po­zo­stało je­dy­nie ryt­miczne pul­so­wa­nie.

Do­syć już mia­łem za­pa­chu i wi­doku śmierci. Wy­sze­dłem na ze­wnątrz.

Orm, mój je­dyny kra­jan, który prze­żył ma­sa­krę, stał oparty o skalną ścianę i pa­trzył przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Z rany przy uchu, a może kilku ran, krew pły­nęła mu po po­liczku cien­kim stru­mie­niem. Ska­py­wała z brody na kol­czugę i zdo­biła me­tal ko­lejną rdzawą plamą, ale mój przy­ja­ciel zda­wał się tego nie za­uwa­żać.

Chłodne wie­czorne po­wie­trze de­li­kat­nie szczy­pało w twarz. Nie czu­łem wszakże zimna, a je­dy­nie orzeź­wie­nie i miękki po­dmuch wia­tru na twa­rzy. Słońce ści­gane przez Skölla po­woli zmie­rzało do miej­sca noc­nego spo­czynku. Wzią­łem głę­boki od­dech, a ści­śnięte płuca jakby nie­chęt­nie wpu­ściły po­wie­trze do środka. Ży­cie na ze­wnątrz to­czyło nie­zmien­nie swe boje. Ktoś gi­nął, ale na jego miej­sce przy­cho­dzili nowi. Za­głada na­wet ca­łego stada re­nów nie ozna­czała wy­gi­nię­cia tych szla­chet­nych zwie­rząt. Z nami było ina­czej. Fala bez­na­dziei znowu za­lała moje my­śli.

Po każ­dej zwy­cię­skiej bitce miód sma­ko­wał le­piej, za­pa­chy były in­ten­syw­niej­sze, ko­biety bar­dziej chętne, a mę­żo­wie sko­rzy do uciech, ale tym ra­zem ra­dość zwy­cię­stwa miała gorzki po­smak po­rażki. Dla kogo to wszystko, skoro – o ile nie li­czyć po­rwa­nej i znie­wo­lo­nej przez dzi­kich Ja­gny – zo­stała nas tylko dwójka? Spoj­rza­łem na zgar­bio­nego druha, który te­raz bar­dziej przy­po­mi­nał po­tur­bo­wany przez sztorm okręt szy­ku­jący się do pój­ścia na dno niźli dumny i nie­zwy­cię­żony drak­kar.

– Trzeba tam zejść, może kto oca­lał – rze­kłem, za­ta­cza­jąc ręką pół­kole. Mia­łem wra­że­nie, jakby ta ręka i głos na­le­żały do ko­goś in­nego.

Orm spoj­rzał na mnie i bez słowa ski­nął głową. Pa­trzy­li­śmy na pię­trzący się u stóp skal­nej ściany ka­mienny kur­han, gdzie spo­czy­wały po­społu ciała obroń­ców i na­past­ni­ków, na któ­rych w ostat­nich mi­nu­tach walki spu­ści­łem rzekę przy­go­to­wa­nych w tym celu gła­zów. Kurz, opa­da­jąc, po­krył wszystko rdza­wo­sza­rym ca­łu­nem i z wy­jąt­kiem zo­sta­wio­nych przez osu­wa­jące się ka­mie­nie świe­żych szram na zbo­czu, nie było wi­dać śla­dów nie­daw­nej krwa­wej po­tyczki.

– Po co to wszystko, Eriku? Dla kogo przez tyle mie­sięcy wy­pru­wa­li­śmy so­bie flaki, dla kogo mar­z­li­śmy na tych lo­do­wych pust­ko­wiach, nie ma­jąc czę­sto co do mi­ski wło­żyć, żrąc wil­cze ży­la­ste tru­chło? Dla tru­pów? – Mój druh za­stygł ni­czym po­sąg, a głos wy­do­by­wał się spo­mię­dzy jego za­ci­śnię­tych warg niby z sa­mego wnę­trza Or­miej istoty.

Chcia­łem mu po­wie­dzieć, że dla sie­bie sa­mych, dla tych kilku ostat­nich ra­do­snych mie­sięcy, pod­czas któ­rych w wio­sce, poza stu­ka­niem na­rzę­dzi, sły­chać było śmiech, ale wzru­szy­łem ra­mio­nami. Rów­nie do­brze mógł za­py­tać, dla­czego Słońce nie spada na zie­mię, tylko gna po na­szym nie­bie, albo czemu dzień w dzień dzielna para koni, Al­svidh i Arvak, cią­gnie ry­dwan sło­neczny ze wschodu na za­chód, a nie od­wrot­nie.

– Bo­go­wie są ka­pry­śni i nie za­wsze ro­bią to, co ma sens, a przy­naj­mniej nie dane jest nam go do­strzec. – Mó­wiąc to, za­czą­łem ostroż­nie scho­dzić po stro­mym i śli­skim zbo­czu. Ostat­nie kilka me­trów zje­cha­łem na ple­cach.

Do­piero na dole zo­ba­czy­łem szczątki ludz­kie gdzie­nie­gdzie wy­sta­jące spod ka­mieni. Ręka ja­kie­goś dzi­kiego, cią­gle za­ci­śnięta na ka­mien­nym ostrzu, wska­zy­wała pro­sto w niebo, jakby oskar­ża­jąc bo­gów o tę ma­sa­krę. A może to była prośba o po­moc? Tu i ów­dzie le­żały frag­menty na­szego uzbro­je­nia: a to po­pę­kany skjold, a to roz­darty wpół skó­rzany pół­pan­cerz. Resztę pew­nie miał przy so­bie trup ja­kie­goś woja lub chłopa, bo ci ostatni przed roz­strzy­ga­jącą bi­twą za­kła­dali na grzbiet, co po­pa­dło.

– Idę do wsi. – Po­ka­za­łem czub­kiem mie­cza wciąż pło­nące za­bu­do­wa­nia. – Chodź ze mną, przyda się druga klinga w skjald­borgu, a tu­taj nic po to­bie.

Orm stał nie­ru­chomo, jakby mnie nie usły­szał. Jego ja­sne włosy były te­raz szare od pyłu, który pod­no­sił się z ziemi przy każ­dym na­szym kroku. Wy­da­wał się nie­obecny, jakby do­stał obu­chem to­pora w łe­pe­tynę.

– Or­mie, synu Fro­diego! – Te­raz nie­mal krzy­cza­łem, po­trzą­sa­jąc nim ni­czym wor­kiem fa­soli.

Spoj­rzał swoim jed­nym okiem nieco przy­tom­niej.

– Idę, tylko to wszystko ta­kie, ta­kie…

Wy­da­wało się, że coś w nim pę­kło. Po jego nie­ru­cho­mej twa­rzy cie­kły łzy, żło­biąc w po­kry­wa­ją­cym ją pyle kręte ścieżki. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łem go pła­czą­cego. Gdy było na­prawdę źle, co naj­wy­żej od­cho­dził gdzieś na ubo­cze, głu­chy na na­wo­ły­wa­nia kom­pa­nów, by pi­jąc na umór, sam na sam roz­pra­wić się z wła­snymi de­mo­nami. Śmierć nie była dla nas pierw­szy­zną, ale za­wsze u kresu na­wet naj­trud­niej­szej drogi cze­kał dom i nasi lu­dzie. Do­piero te­raz zro­zu­mia­łem, jak wiele sił daje na­dzieja, a jak śmier­tel­nym wro­giem jest jej brak. Tu obce były na­wet za­pa­chy, a wła­śnie stra­ci­li­śmy to­wa­rzy­szy, któ­rzy łą­czyli nas z daw­nym ży­ciem. Umrzeć w walce to szybki i za­szczytny ko­niec i krok do Wal­halli, ale prze­żyć i wi­dzieć, jak przy­ja­ciele, je­den po dru­gim, opusz­czają ten świat – to cał­kiem co in­nego.

– Zaj­mijmy się czymś – mruk­ną­łem do niego, a może i do sa­mego sie­bie.

Droga do wio­ski usiana była cia­łami dzi­kich, prze­ty­ka­nymi zgrzeb­nym płót­nem odzie­nia lub brą­zem skó­rza­nego na­pier­śnika ja­kie­goś wie­śniaka. Skjald­borg stał w pło­mie­niach. Żar był tak po­tężny, że po­mię­dzy za­bu­do­wa­nia nie mo­gli­śmy jesz­cze wejść, ale i bez tego wie­dzie­li­śmy: nikt nie uszedł cało z tej ogni­stej pu­łapki, z tej kuźni Al­frigga. Na spo­tka­nie z nami wy­bie­gło tylko kilka osmo­lo­nych wio­sko­wych kun­dli.

– Wy­cią­gniemy z po­go­rze­li­ska, co się da, ale jesz­cze nie te­raz. – Omi­ną­łem za­bu­do­wa­nia i po­czła­pa­łem w kie­runku pa­li­sady.

– Co chcesz za­bie­rać z tego stosu po­grze­bo­wego? Le­piej sami tam wskoczmy, niech ogień do­koń­czy dzieła.

Od­wró­ci­łem głowę mimo woli, ni­czym ku­kiełka wie­dziona sprawną ręką lal­ka­rza. Po­pa­trzy­łem na tego nie­ustę­pli­wego i nie­zna­ją­cego stra­chu woja, jak­bym go zo­ba­czył po raz pierw­szy w ży­ciu.

– Szu­kajmy na­szych, mu­simy od­dać im ostat­nią po­sługę zgod­nie z tra­dy­cjami ich i na­szych bo­gów, a po­tem ru­szymy za góry. Od­naj­dziemy Ja­gnę, albo to, co z niej zo­stało, tak jak obie­ca­łem Sła­wo­jowi. Dzicy ją po­rwali, ale żyje i jest te­raz wszyst­kim, co mam. Tylko ona i ty, Or­mie.

Moje słowa po­dzia­łały na niego jak su­cha huba rzu­cona w pło­mie­nie.

– Czego ty chcesz szu­kać na tym za­po­mnia­nym przez bo­gów świe­cie! – Kop­nął drew­nianą mo­tykę, która le­żała po­rzu­cona w tra­wie i któ­rej nikt już pew­nie nie weź­mie do ręki. – Je­ste­śmy jak to drewno, ni­komu nie­po­trzebni. Ja tu zo­staję. – W jego gło­sie za­brzmiały twarde nuty ozna­cza­jące, że pod­jął de­cy­zję i nie­ła­two go bę­dzie prze­ko­nać do zmiany pla­nów.

– Mu­simy zna­leźć Ja­gnę! – Dźwięki wy­do­by­wa­jące się z mo­jej za­schnię­tej krtani bar­dziej przy­po­mi­nały skrzek sta­rej baby niźli krzyk męża. – Bez cie­bie so­bie nie po­ra­dzę, ale ra­zem…

Wstrzą­snął się, jakby otrze­pu­jąc z kro­pli desz­czu.

– Taa… – ni to mruk­nął, ni od­po­wie­dział. – Twoja dziewka, którą dzicy po­rwali, gdy jesz­cze nam się wy­da­wało, że mamy przed sobą ja­kąś przy­szłość. Ona nie żyje, Eriku, tak jak jej matka, oj­ciec, bra­cia, jak moja Na­woja! – Znowu pra­wie krzy­czał. – Była brze­mienna… – do­dał ci­szej, niby sam do sie­bie. – Brze­mienna, a ja, ja… – Za­milkł, jakby nie­zdolny do do­koń­cze­nia wy­po­wie­dzi.

Spoj­rza­łem na niego za­sko­czony.

– Ja­gna? A je­śli tak, to ja­kie to ma…

– Nie my­ślę o Sła­wo­jo­wej la­to­ro­śli. – Rzu­cił mi roz­tar­gnione spoj­rze­nie. – Na­woja, moja ko­bieta, za­rżnięta jak pro­się w ja­skini, no­siła pod ser­cem na­sze dziecko.

Nic nie po­wie­dzia­łem. Zresztą, o czym tu ga­dać. Czy mia­łem go po­cie­szać, mó­wiąc, że bę­dzie do­brze? Pu­ste słowa, które na­wet w mo­ich uszach brzmia­łyby fał­szy­wie.

– Znajdźmy na­szych i wy­prawmy po­chó­wek godny wo­jow­ni­ków, przy­naj­mniej to je­ste­śmy im winni. Po­ob­ci­namy pa­znok­cie u rąk, wszyst­kim. – Uci­szy­łem jego od­ru­chowe pro­te­sty mach­nię­ciem ręki. – Wiem, że La­cho­wie to nie lu­dzie Pół­nocy, ale Na­gl­far bę­dzie tak wielki, jak wiele pa­znokci śmier­tel­ni­ków zo­sta­nie uży­tych do jego bu­dowy. Ten okręt po­nie­sie gi­gan­tów w bój z bo­gami w czas Ra­gna­röku, więc nie po­win­ni­śmy uła­twiać im za­da­nia.

Ski­nął głową. Sta­li­śmy jesz­cze chwilę bez ru­chu, a ci­szę prze­ry­wał tylko trzask pa­lą­cego się drewna. Na­wet ptaki po­ucie­kały z do­liny, która po­mimo po­cząt­ko­wej obiet­nicy stała się dla nas jedną wielką gro­bową kom­natą.

Jak się oka­zało, nie tylko my prze­ży­li­śmy rzeź. Na­gle od strony wy­so­kich za­ro­śli ro­sną­cych gę­sto w oko­licy go­rą­cych źró­deł usły­sze­li­śmy sze­lest, jakby ja­kieś wiel­kie zwie­rzę prze­dzie­rało się przez chasz­cze. Od­ru­chowo chwy­ci­łem za miecz. Ci­chy świst że­laza wy­su­wa­ją­cego się ze skó­rza­nej po­chwy świad­czył o tym, że Orm uczy­nił to samo.

To byli dzicy. Za­trzy­mali się tuż za gra­nicą na­kre­śloną na­szym zim­nym me­ta­lem. Chwała niech bę­dzie bo­gom za wy­ro­bione la­tami na­wyki.

– Ple­cami! – krzyk­ną­łem, ale nie mu­sia­łem nic mó­wić, bo w tej sa­mej chwili już opie­ra­łem się o sze­ro­kie barki mo­jego druha.

W wie­czor­nym świe­tle banda wy­glą­dała rów­nie ża­ło­śnie jak my, z tą róż­nicą, że ich było wielu. Część od­nio­sła we wcze­śniej­szej walce nie­groźne rany, na skó­rze wid­niały świeże, krwawe bą­ble opa­rze­lin, jed­nak to cią­gle było kilku­na­stu wo­jow­ni­ków prze­ciwko dwóm. Krą­żyli wo­kół nas ni­czym stado pa­dli­no­żer­ców nad do­go­ry­wa­jącą ofiarą. Nad­cho­dził húm6 i ostat­nie pro­mie­nie słońca oświe­tliły ich na tyle do­brze, że wi­dzia­łem wy­raź­nie, jak są drobni – ani grama zbęd­nego tłusz­czu, same ko­ści i mię­śnie. Na twa­rzach biała farba mie­szała się z po­pio­łem i ju­chą, które po­społu two­rzyły ko­lo­rowe plamy i smugi.

– Jest ich za mało i nie mają tych swo­ich ka­mien­nych proc, to już trupy – mruk­ną­łem do Orma, co on skwi­to­wał plu­nię­ciem w kie­runku dzi­ku­sów.

– Chodź­cie, su­cze syny, za moją Na­woję, za Svena Auns­sona, za Bjørna Ru­ryks­sona, za Ha­ralda syna Dal­laka, za… – prze­rwał, ale czu­łem, jak na­pina się do skoku.

– Stój! – Pró­bo­wa­łem ostu­dzić jego bi­tewny za­pał, ale rów­nie do­brze mógł­bym wodą nie­sioną w gar­ści ga­sić pa­le­ni­sko.

Po­wstrzy­mał się jed­nak na kilka chwil i o to mi cho­dziło. W ocze­ki­wa­niu na atak na­sze dłu­gie mie­cze ry­so­wały w po­wie­trzu zwod­ni­czo po­wolne pół­kola.

– Coś im nie­spieszno do bitki, ale jak ich stąd wy­pu­ścimy, spro­wa­dzą nam na głowy swo­ich. – Słowa jesz­cze pły­nęły z mo­ich ust, gdy po szyb­kim wy­pa­dzie wbi­łem ostrze w pierś naj­bli­żej sto­ją­cego prze­ciw­nika.

Osu­nął się bez­gło­śnie na zie­mię z wy­ra­zem za­sko­cze­nia na twa­rzy, twa­rzy wy­jąt­kowo ludz­kiej w tych ostat­nich se­kun­dach ży­cia. Ma­lo­wał się na niej ogromny żal, gdy umie­ra­jący zro­zu­miał, że to już ko­niec.

Po­gar­dli­wie na­zy­wa­li­śmy ich dzi­ku­sami, ale to my – ludy zwane z bo­jaź­nią Nor­ma­nami, wi­kin­gami czy na­wet Ru­sami – na­pa­da­li­śmy, nisz­czy­li­śmy i mor­do­wa­li­śmy wie­śnia­ków z wio­sek i miast Bre­ta­nii, kraju Fran­ków czy Ka­li­fatu Kor­doby. Oni ro­bili to w obro­nie swo­ich te­re­nów ło­wiec­kich, a my dla chwały, złota i nie­wol­ni­ków. Bli­żej nam do nich niż do lu­dzi sta­rej rasy, któ­rzy zrzą­dze­niem bo­gów stali się na­szymi so­jusz­ni­kami w tym ob­cym świe­cie.

My­śli ko­tło­wały się w mo­jej gło­wie ni­czym wal­cząca ze sobą sfora psów. Nie prze­szka­dzało to jed­nak rę­kom ro­bić tego, do czego zo­stały przy­zwy­cza­jone przez lata ćwi­czeń.

Wró­ci­łem po wy­pa­dzie na swoje miej­sce, ale za­miast so­lid­nych ple­ców druha po­czu­łem pustkę. Orm ru­szył ni­czym śnieżna kula i jak ona parł do przodu nie­ubła­ga­nie, roz­trą­ca­jąc dzi­kich niby wiatr ze­schłe li­ście.

– Na jaja Fen­rira – wy­rwało mi się na ten wi­dok – ple­cami, mó­wi­łem!

Za­klą­łem jesz­cze raz, ale co było ro­bić. Od tej chwili zaj­mo­wa­łem się je­dy­nie od­bi­ja­niem cio­sów ka­mien­nych mło­tów i ostrzy, skie­ro­wa­nych w mo­jego go­rą­co­kr­wi­stego przy­ja­ciela, bo on sam wpadł w ber­serk i ko­sił wroga swoim sze­ro­kim mie­czem niby że­niec łąkę. Mu­sia­łem się nie­źle uwi­jać, bo choć byli od nas niżsi o do­brą głowę, szyb­ko­ścią prze­wyż­szali zwy­kłego męża. Ale nie mnie.

– Uwa­żaj, głup­cze, chcesz zgi­nąć? – stęk­ną­łem lekko, prze­ci­na­jąc tor lotu ko­lej­nego ka­mien­nego noża.

Broń ra­zem z ręką na­past­nika le­żała te­raz u mo­ich stóp. Za­ci­śnięte na skó­rza­nej rę­ko­je­ści palce roz­luź­niły się pod­czas upadku i wy­pu­ściły oręż ze swo­ich ob­jęć. Orm jakby ni­czego nie za­uwa­żył, w za­pa­mię­ta­niu siekł da­lej.

Na­gle dwóch po­kur­czów rzu­ciło mi się pod nogi, chcąc za­pewne oba­lić na zie­mię nie­uchwyt­nego wroga. Z całą siłą po­sła­łem skjold w trze­ciego, za­cho­dzą­cego Orma z boku i wie­dziony od­ru­chem sko­czy­łem. Sam by­łem zdzi­wiony, gdy moje stopy zna­la­zły się nie­mal na wy­so­ko­ści bar­ków druha, ale ten świat mnie zmie­nił. Spa­da­jąc, z ca­łym im­pe­tem na­dep­ną­łem na głowę jed­nego z na­past­ni­ków i usły­sza­łem gło­śne chrup­nię­cie, kiedy jego czaszka pę­kła niby su­chy orzech, a moje buty ochla­pała szara maź. Drugi pa­trzył na mnie z roz­wartą gębą, gdy w peł­nym za­ma­chu obu­rącz roz­cią­łem go na pół, a gnany po­tworną siłą miecz ugrzązł w mięk­kiej ziemi. Dwie po­łówki ciała naj­pierw roz­chy­liły się ni­czym krwi­ste płatki róży, by z mo­krym mla­śnię­ciem upaść na zdep­tany mech.

To było dla nich zbyt wiele, nie­do­bitki dzi­kich rzu­ciły się do ucieczki. Strach po­trafi na­mie­szać w gło­wach na­wet naj­roz­trop­niej­szym, po­ka­za­nie ple­ców prze­ciw­ni­kowi, gdy ten ma nas na wy­cią­gnię­cie mie­cza, za­wsze koń­czy się bo­wiem jed­nako. Orm siekł, aż nie zo­stał w po­bliżu ża­den wróg zdolny do walki, ale jemu i tego było mało – do­bi­jał na­wet ran­nych.

– Stój, chcę mieć jed­nego ży­wego! – krzyk­ną­łem, ale z rów­nym po­wo­dze­niem mógł­bym tłu­ma­czyć głod­nemu re­ki­nowi, że to krwi­ste mięso jest na póź­niej.

Było po wszyst­kim. Ci­szę mroź­nego wie­czoru prze­ry­wały tylko trza­ska­nie pło­ną­cego ognia i od­głosy na­szych ury­wa­nych od­de­chów.

– Co cię na­pa­dło! – By­łem wście­kły i chęt­nie przy­ło­żył­bym dur­niowi pła­zem mie­cza po łe­pe­ty­nie. – Mu­szę na­uczyć się ich mowy i do­wie­dzieć, ile się da, nim ru­szę za góry. Mu­sia­łeś rżnąć ich ni­czym owce? Ta w ja­skini le­dwo dy­cha, nie wiem, czy się wy­liże.

Spoj­rzał na mnie, groź­nie szcze­rząc zęby w zwie­rzę­cym gry­ma­sie. W jego je­dy­nym zdro­wym oku zo­ba­czy­łem obłęd, a w ką­ci­kach ust ber­ser­ker­ską pianę. Z dło­nią na rę­ko­je­ści mie­cza cof­ną­łem się o dwa kroki, go­tów bro­nić ży­cia przed tym no­wym za­gro­że­niem, ale Orm stał w bez­ru­chu i mil­cze­niu jak ka­mienny po­sąg. Gę­ste kro­ple krwi ka­pały z jego klingi na zie­mię, a ta wchła­niała je szybko i łap­czy­wie, jakby tego co wczo­raj było jej jesz­cze za mało. Chwilę tak sta­li­śmy w na­pię­ciu, aż w jego wzroku znowu po­ja­wił się ro­zumny błysk. Ode­tchną­łem z ulgą. Po­ko­nać ber­ser­kera, i to ta­kiego jak Orm, było nie­ła­twym za­da­niem na­wet dla wy­po­czę­tego woja, ja nie dość, że le­dwo trzy­ma­łem się na no­gach, to jesz­cze stra­ci­łem sporo krwi.

Nie nad­szedł jed­nak czas od­po­czynku. Całą noc, wspól­nie z czte­rema po­tęż­nymi wło­cha­czami, prze­szu­ki­wa­li­śmy z po­chod­niami do­linę, ale nie zna­leź­li­śmy już ni­kogo ży­wego, czy to z miej­sco­wych, czy z na­szych. Same trupy.

Ostat­nia po­tyczka nie sta­no­wiła po­wodu do dumy: prze­waga oręża i siły po na­szej stro­nie była zbyt duża, ale na­le­żało to zro­bić, tak jak trzeba wy­pa­lić trawę, nim rol­nik po­sieje, a po­tem zbie­rze plon. Po­wta­rza­łem so­bie te słowa, ob­cho­dząc głazy i za­ro­śla, ale myśl o za­bi­ciu ko­lej­nych, tak na­prawdę bez­bron­nych w sto­sunku do nas dzi­kich, miała w so­bie po­smak pio­łunu. Zmie­ni­łem się, ta kra­ina mnie zmie­niła. Nie chcia­łem mor­do­wać, od­bie­rać ży­cia in­nym lu­dziom. Coś we mnie pę­kło, by­łem te­raz w sta­nie zro­zu­mieć, dla­czego przed­sta­wi­ciele sta­rej rasy wy­brali ucieczkę i po­wolną śmierć za­miast walki. Zro­zu­mie­nie nie ozna­czało jed­nak zgody na ta­kie roz­wią­za­nie. Ja będę wal­czył do końca.

Ko­lejne dni mi­jały na zno­sze­niu ciał i wy­grze­by­wa­niu spod stert gruzu tych, któ­rym w porę nie udało się usko­czyć przed ka­mienną la­winą. Na szczę­ście chwy­cił szczy­piący mróz, więc zwłoki nie zdą­żyły jesz­cze na­puch­nąć. Naj­go­rzej było w wio­sce, w któ­rej sta­rzy La­cho­wie urzą­dzili na dzi­kich ogni­stą pu­łapkę, po­świę­ca­jąc przy tym wła­sne ży­cie. Nie­kiedy po frag­men­cie odzie­nia po­zna­wa­li­śmy, że zwę­glone tru­chło na­le­żało do jed­nego z na­szych. Wiele ciał było do­szczęt­nie spa­lo­nych i te zo­sta­wia­li­śmy na miej­scu.

Zmar­łych ukła­da­li­śmy w dwóch sto­sach, od­dzie­la­jąc mę­żów od nie­wiast i dzieci. Sta­łem chwilę w mil­cze­niu, że­gna­jąc się z tymi, któ­rzy przez wiele księ­ży­ców byli dla mnie drugą ro­dziną. Wo­jów po­le­ci­łem opiece pan­te­onu bo­gów zgro­ma­dzo­nych w Aesi­rze: boga wojny, ho­no­ro­wego Tyra; po­tęż­nego Odyna, pana As­gardu; Thora, bó­stwa bu­rzy i pio­ru­nów; Frei z rodu Wa­nów; i na ko­niec pani śmierci i świata pod­ziem­nego – Hel. Szczę­ścia­rze, jako ein­her­ja­ro­wie, będą im słu­żyć dziel­nie pod­czas Ra­gna­röku, cze­ka­jąc w Wal­halli, w Sali Po­le­głych, i Ses­srum­nir, Sali Wielu Miejsc, na swój czas. Reszta jesz­cze bar­dziej po­trze­bo­wała na­szej mo­dli­twy.

O do­bry los dla nie­wiast i dzieci bła­ga­łem Jord i Friggę oraz sło­wiań­skiego władcę świata zmar­łych, We­lesa. To w końcu głów­nie jego lud zro­sił swoją krwią te zie­mie.

– My ich pa­limy w oka­mgnie­niu i na­tych­miast idą do raju.

Moje słowa jesz­cze nie prze­brzmiały, gdy pło­nące ża­gwie rzu­cone rę­kami Orma po­szy­bo­wały pła­skim łu­kiem w kie­runku sto­sów. Na­są­czy­li­śmy je wcze­śniej tłu­stą, czarną, ole­istą wodą z je­zio­rek w do­li­nie, więc mo­men­tal­nie drewno spo­wił ciemny dym, a po­tem w górę strze­liły ja­sne, mocne pło­mie­nie.

Gdy żar za­czął li­zać ciała po­le­głych, w niebo wzle­ciał tłu­sty, żółty tu­man, który sta­nie się pew­nie od te­raz na­szym nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­szem.

Wierzba z czwórką po­bra­tym­ców po­ma­gała, jak mo­gła, nie od­stę­pu­jąc jed­nak ani na krok swo­jego ma­leń­stwa. Kwi­liło cza­sem, bu­dząc ży­cie w tym kur­ha­nie peł­nym tru­pów i lu­dzi, któ­rzy umarli za ży­cia. Z nie­po­ko­jem pa­trzy­łem na Orma. Od bi­twy nie miał w ustach nic poza wodą. Jego ja­sno­ruda broda i po­tężne wą­si­ska były tak skoł­tu­nione, że tylko ostry nóż mógłby so­bie te­raz z nimi po­ra­dzić. Włosy, roz­pusz­czone w nie­ła­dzie, zwi­sały smęt­nymi, brud­nymi strą­kami ni­czym wierz­bowe witki.

Wie­czo­rami, zmę­czeni i brudni, sia­da­li­śmy przy ogni­sku. Ja­dłem tylko ja, choć tak na­prawdę wszystko miało smak wszę­do­byl­skiego po­piołu. Nie roz­ma­wia­li­śmy wiele, bo i o czym? O przy­szło­ści, któ­rej nie mie­li­śmy, czy o tym, co prze­szło, i samo wspo­mnie­nie spra­wiało ból?

Orm był co­raz słab­szy, jakby za­pa­dał się w so­bie. Czę­sto starsi mę­żo­wie po­pa­dali w obłęd, za­bi­jali wtedy swoje dzieci, żony, są­sia­dów, wi­dząc w nich de­mony. Me­dycy ojca twier­dzili, że to od zbyt du­żej ilo­ści bi­tew­nego piwa, które każdy wi­king pił przed ru­sze­niem w wir walki i które dzięki do­dat­kowi ziół oraz ta­jem­nych grzy­bów da­wało nam siłę i od­por­ność na rany. Cza­sem, choć rzadko, od­bie­rało wolę ży­cia i zmie­niało sil­nego męża w po­zba­wiony du­cha wo­rek mięsa i ko­ści, ale mój druh nie pił nab­bitu od wielu mie­sięcy, zresztą po­dob­nie jak ja.

Co wie­czór pró­bo­wa­łem z nim roz­ma­wiać, ale rów­nie do­brze mógł­bym ga­dać z wła­sną nogą. Wę­dro­wał gdzieś z bo­gami, zby­wał mnie pół­słów­kami, aż wresz­cie w ogóle prze­stał się od­zy­wać.

Pią­tego dnia skoń­czyło się. Po­szli­śmy nad rzekę, ja – żeby spłu­kać z sie­bie brud i odór śmierci, Orm – pew­nie sam nie wie­dział, gdzie i po co. Skru­szy­łem cienki lód, który osa­dził się w za­kolu. Główny nurt pie­nił się i ni­gdy nie za­ma­rzał. Wsko­czy­łem do wody. Za­tkało mi dech w piersi, a zimne szpony wbiły się w każdą część mo­jego ciała, ale to było do­bre. Wy­sze­dłem na brzeg, nim cał­ko­wi­cie stra­ci­łem wła­dzę i czu­cie w człon­kach. Cze­kała tam na mnie Wierzba z fu­trami i te­raz ubie­ra­łem się, szczę­ka­jąc zę­bami.

Orm pod­szedł ci­cho niby duch. Po­ło­żył mi na ra­mie­niu wielką, po­ob­cie­raną i spę­kaną od prze­rzu­ca­nia ka­mieni dłoń. Spoj­rza­łem na niego zdzi­wiony. To znowu był mój wierny druh, w jego je­dy­nym nie­bie­skim oku – dru­gie stra­cił w bitce wiele wio­sen temu – od­bi­jały się te­raz my­śli, któ­rych próżno szu­ka­łem przez kilka mi­nio­nych dni. Ode­tchną­łem z ulgą. Czu­łem się tak, jakby mi ktoś zdjął z bar­ków kłodę drewna.

– Do­brze, że wró­ci­łeś. – Od­wza­jem­ni­łem jego uścisk z ra­do­ścią. Do­syć już mia­łem ga­da­nia do ka­mieni.

– By­łeś i za­wsze bę­dziesz moim jar­lem, Eriku, łą­czy nas fe­lág, ale mam też w to­bie przy­ja­ciela i za to je­stem ci wdzięczny.

Czu­łem bi­jące od niego cie­pło i po raz pierw­szy od kilku dni świat nie wy­da­wał mi się czarną stud­nią.

– Po­roz­ma­wiamy przy ogniu, je­dząc pie­czo­nego ło­so­sia, który ru­mieni się już na rusz­cie. Spłucz z sie­bie pył i pro­chy zmar­łych, a od razu po­czu­jesz, że ży­jesz.

– Po­dzi­wiam twoją siłę, Eriku, synu Eryka Zwy­cię­skiego, ty się ni­gdy nie pod­da­jesz. I dla­tego… nie za­zdrosz­czę ci, przy­ja­cielu. Cza­sem le­piej… cza­sem le­piej… – Wzru­szył ra­mio­nami i za­milkł.

Uśmiech­nął się tak jak daw­niej i zrzu­cił brudne ła­chy. Jak bar­dzo mi cie­bie bra­ko­wało, przy­ja­cielu, jak bar­dzo, po­my­śla­łem, zdzi­wiony siłą tar­ga­ją­cych mną uczuć.

Cał­kiem nagi wszedł do wody. Do­piero te­raz mo­głem zo­ba­czyć, że na ciele ma wiele ro­pie­ją­cych ma­łych i więk­szych ran. Moje szczę­ściem go­iły się bar­dzo szybko. Orm nie oglą­dał się za sie­bie, szedł da­lej, roz­bi­ja­jąc wiel­kimi pię­ściami cienką o tej po­rze roku war­stwę za­mar­z­nię­tej wody. Pa­trzy­łem na niego, nie­zdolny do naj­lżej­szego ru­chu. Gdy do­tarł na skraj po­tęż­nego nurtu, od­wró­cił się jesz­cze i zo­ba­czy­łem jego uśmiech­niętą twarz. Na­pię­cie ostat­nich dni znik­nęło i wy­glą­dał te­raz znacz­nie mło­dziej niż przed kil­koma mi­nu­tami.

– Orm, co z tobą, przy­ja­cielu, ja sam… bez… – Mój drżący głos le­d­wie prze­ci­skał się przez ści­śnięte gar­dło. Szpony stra­chu tro­chę roz­luź­niły swój uchwyt i tak jak sta­łem, rzu­ci­łem się do wody. Wie­dzia­łem, co się za­raz sta­nie, ale brną­łem da­lej. Na­dzieja umiera ostat­nia. – Stój, przy­ja­cielu, to bo­go­wie są władni kie­ro­wać na­szym lo­sem. Tylko gdy zgi­niemy w boju, spo­tkamy się w Wal­halli. – Cały czas mó­wi­łem, idąc w jego kie­runku. – Co w cie­bie wstą­piło, okrutne va­lvy rzu­ciły urok, czy to może sam Re­id­mar zwró­cił na cie­bie oko? Do­bra Eir cię uzdrowi, po­cze­kaj. – Mó­wi­łem, co mi tylko ślina na ję­zyk przy­nio­sła, chcia­łem do­trzeć do niego, nim bę­dzie za późno.

Po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem, uśmiech­nął się jak psotny mło­dzik, ale po­tem spoj­rzał na mnie ze smut­kiem i jakby z li­to­ścią. Sko­czył.

Woda łap­czy­wie po­chło­nęła nie­szczę­śnika, a silny prąd i pod­wodne wiry nie dały mu żad­nych szans. Tylko raz jesz­cze zo­ba­czy­łem jego rękę, tuż przed pod­ziemną ja­ski­nią, do któ­rej wpły­wała rzeka po dru­giej stro­nie do­liny.

– Coś ty zro­bił, głup­cze – wy­rwało mi się spo­mię­dzy szczę­ka­ją­cych z zimna zę­bów. – Odyn go­ści tylko tych, któ­rzy po­le­gli w boju, coś ty zro­bił… – za­wy­łem ni­czym ranna be­stia. Ostat­nie, co pa­mię­tam, to chłód wody i ka­mie­ni­ste dno rzeki.

Ko­lejne kilka dni le­ża­łem zło­żony nie­mocą pod czuj­nym okiem Wierzby. Orm pękł ni­czym twarda, ale kru­cha stal, ale ja mia­łem jesz­cze coś do zro­bie­nia na tym ob­cym świe­cie, mu­sia­łem żyć i tej my­śli uchwy­ci­łem się ni­czym roz­bi­tek mo­krej de­ski.

Gdy wró­ci­łem do ży­wych, od­nio­słem wra­że­nie, że czas się cof­nął. Znowu le­ża­łem w ja­skini, nie­opo­dal ognia, a Wierzba kar­miła mnie cie­płym wy­wa­rem z ja­kie­goś mię­siwa, który po­da­wała wła­snymi ustami. Mu­siało to wy­glą­dać ni­czym długi, na­miętny po­ca­łu­nek pary ko­chan­ków. Nie wie­dzieć czemu ta myśl wy­wo­łała u mnie nie­ocze­ki­wany na­pad we­so­ło­ści, który za­koń­czył się dłu­gim, bo­le­snym kasz­lem. Po chwili przy­po­mnia­łem so­bie wszystko i… ucie­kłem we wspo­mnie­nia. Znowu ży­łem w świe­cie, który do­brze zna­łem, jesz­cze raz by­łem Eri­kiem Eriks­so­nem, trzy­na­sto­let­nim sy­nem ko­nunga, przed któ­rym świat stał otwarty ni­czym księga przed uczo­nym mę­żem.

Osiem okrę­tów to­czyło nie­równą walkę z wy­soką falą. Wiatr wzma­gał się z każdą chwilą, a słońce prze­sło­niły nie­mal czarne bu­rzowe chmury. Nad­cho­dził sztorm i ka­pi­ta­no­wie przy­go­to­wy­wali swoje jed­nostki do star­cia z ży­wio­łem.

– Co dru­gie wio­sło na po­kład, mi­giem! – Ster­nik na Du­mie Aegira i jed­no­cze­śnie ka­pi­tan okrętu wy­plu­wał z sie­bie roz­kazy ni­czym sprawny łucz­nik strzały.

– Re­fo­wać ża­giel, lo­dowe syny, bo nam go ro­ze­rwie na strzępy. Wią­zać wszystko, co się ru­sza, nad­cho­dzi dzień, który wa­sze matki na­zwą „po­że­gnal­nym kop­nia­kiem w dupę”. Rollo! – Tu­balny głos z tru­dem prze­do­sta­wał się przez wy­cie wia­tru. – Trzy ze­społy po dzie­się­ciu lu­dzi do wy­bie­ra­nia wody z dna, mi­giem!

Śni­łem i wszystko wy­da­wało się ta­kie pro­ste, swoj­skie…

Otrzą­sną­łem się z tych wspo­mnień, choć z tru­dem. To były po­czątki pierw­szej wy­prawy, pod­czas któ­rej za­bi­ja­łem, znie­wo­li­łem wiele mau­row­skich pulch­nych dzie­wek, choć nie tylko, bo gdy oj­co­wie i bra­cia nie wi­dzieli, nie gar­dzi­łem też pod­da­nymi króla Le­ónu, do któ­rego na­ję­li­śmy się na służbę. Tam by­wało nie­bez­piecz­nie, ale to nie­bez­pie­czeń­stwo było zna­jome, swoj­skie. Tu… Ro­zej­rza­łem się jesz­cze pół­przy­tom­nie po ja­skini i zo­ba­czy­łem Wierzbę ku­ca­jącą u mo­ich stóp. Tu wpraw­dzie też są nie­wia­sty, prze­bie­gło mi przez głowę, ale ta myśl za­bar­wiona była żół­cią.

Pró­bo­wa­łem uży­wać mowy bez słów, któ­rej na­uczyła mnie wcze­śniej, ale bez prze­ko­na­nia, po­mny, że od roz­wią­za­nia stała się głu­cha na moje my­ślowe na­wo­ły­wa­nia. Zna­łem kilka słów w chrzą­ka­ją­cym ję­zyku lu­dzi sta­rej rasy, ale było tego ża­ło­śnie mało, i nie dla­tego, że mia­łem kło­pot z ich za­pa­mię­ta­niem. Po pro­stu gło­śna mowa sta­no­wiła tu rzad­kość.

Wy­siłki i cena, jaką za nie za­pła­ci­łem, czyli bo­lący łeb, nie po­szły jed­nak na marne. Po chwili usły­sza­łem-zo­ba­czy­łem głos w gło­wie:

– Matka zwie­rząt wy­słu­chała mo­ich szep­tów-bła­gań, twój duch otwo­rzył oko, wró­ci­łeś spoza te­raz, czło­wieku Eriku.

Po­dej­mu­jąc próbę, po­wi­nie­nem przy­naj­mniej spo­dzie­wać się od­po­wie­dzi, ale tak nie było. Za­sko­czony, za­po­mnia­łem, że wy­star­czy tylko po­my­śleć, i wy­ją­ka­łem gło­śno:

– Jak? P-prze­cież utra­ci­łem d-dar roz­mowy z tobą tą drogą. Jak to moż­liwe, że znowu sły­szę my­śli?

– Po­tem, czas nie te­raz. Nad­cho­dzi mroźna warta, a ty wę­dro­wa­łeś pięć od­de­chów świa­tła. – Na­kryła mnie gru­bym fu­trem, nu­cąc coś pod no­sem.

Cią­gle by­łem bar­dzo słaby. Za­sną­łem.

Ko­lejne dni wy­peł­ni­łem pracą, aby za­głu­szyć wspo­mnie­nia o po­le­głych to­wa­rzy­szach. Za­wsze na końcu roz­wa­żań o prze­szło­ści po­ja­wiała się myśl, od któ­rej skóra cier­pła mi na ple­cach: „Je­stem sam!”. Te dwa słowa wpły­wały do mo­jej głowy ni­czym re­kin do za­toki, bu­rząc kru­chy spo­kój. My­śli pierz­chały na boki jak ła­wica ryb przed tym po­tęż­nym in­tru­zem. W ta­kich mo­men­tach Wierzba znaj­do­wała mnie sie­dzą­cego gdzieś na ubo­czu i wpa­tru­ją­cego się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w ka­mień, drzewo czy choćby wła­sne brudne stopy.

Mimo wszystko ży­cie, niby wielka, po­obi­jana, ale spławna łódź, pły­nęło do przodu. Mój oj­ciec zwykł ma­wiać, że drogi omi­jane przez ludz­kie stopy wnet po­ra­stają dzi­kimi krze­wami. Miał ra­cję, więc nie­któ­rych ście­żek pro­wa­dzą­cych do prze­szło­ści nie od­wie­dza­łem wcale, po in­nych za to bie­ga­łem czę­sto i z ochotą. My­ślę, że dzięki temu nie po­sze­dłem w ślady Orma.

Siły wra­cały szybko. Sa­motne pa­no­wa­nie nad do­liną za­czą­łem od gro­ma­dze­nia w ja­skini na­rzę­dzi, broni, je­dze­nia i tego wszyst­kiego, czego nie mo­gła do­star­czyć ta dzika kra­ina, a co przy­wieź­li­śmy ze sobą z wio­ski La­chów przy lo­do­wej ścia­nie. Udało się na­wet schwy­tać kilka kóz, uwol­nio­nych na czas walk przez prze­zor­nych chło­pów. Bi­twę z dzi­kimi prze­trwały też trzy oswo­jone ko­nie i dwa woły po­cią­gowe, które te­raz pa­sły się spo­koj­nie, sku­biąc zmar­z­niętą trawę po­ra­sta­jącą dno do­liny. Z po­mocą czte­rech wiel­ko­lu­dów z przy­bocz­nej straży sta­rej Noah zbi­łem im na­prędce szopę, bo nocą mrozy były już tę­gie.

Ostat­nia wład­czyni sta­rej rasy po­mocy już nie po­trze­bo­wała. Po­cho­wa­li­śmy ją w wiel­kiej skal­nej ni­szy, da­jąc do to­wa­rzy­stwa i obrony od­dział mar­twych wo­jow­ni­ków. Nad ka­mien­nym kur­ha­nem wy­po­wie­dzia­łem słowa mo­dli­twy do bo­gów, za­koń­czone tra­dy­cyj­nym po­że­gna­niem: „My ich pa­limy w oka­mgnie­niu i na­tych­miast idą do raju”. Zro­bi­łem to bar­dziej dla sie­bie niż dla Noah, nie mó­wiąc już o ża­łob­ni­kach, któ­rzy po­grą­żeni w ci­szy ku­cali w oko­li­cach głowy zmar­łej, ryt­micz­nie bu­ja­jąc się na pię­tach. Trwało to cały dzień i tam po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem w ich wiel­kich zie­lo­nych oczach łzy.

Do wio­sny nie spo­dzie­wa­łem się no­wych ata­ków, ale dla pew­no­ści je­den z wło­cha­czy za­wsze pa­tro­lo­wał oko­licę – bar­dziej po to, by wska­zy­wać drogę nie­wiel­kim, ro­dzin­nym gru­pom swo­ich ku­zy­nów. Cie­niut­kim stru­mie­niem na­pły­wały prze­trze­bione i roz­pro­szone klany sta­rej rasy, te, które nie zdą­żyły wziąć udziału w bi­twie, ale prze­kro­czyły prze­łę­cze gór­skie, nim śnieg za­sy­pał przej­ścia. Z po­zo­sta­łymi mia­łem się spo­tkać w okre­sie let­nim, po dru­giej stro­nie Gór Wia­trów w za­kolu Rzeki Łez, pięt­na­ście dni drogi stąd. Taka była ostat­nia wola Noah, którą ob­wie­ściła swoim po­bra­tym­com przed śmier­cią i w któ­rej obar­czyła mnie cię­ża­rem wła­dzy nad tymi ża­ło­snymi reszt­kami dum­nego nie­gdyś ludu. Jak­bym to nie miał ­in­nych kło­po­tów na gło­wie.

Wiele mie­sięcy temu – te­raz wy­da­wało się, że było to w in­nym ży­ciu – Wierzba po­wie­działa-po­ka­zała mi, że z jej współ­ple­mień­ców prze­trwało za­le­d­wie kilka szcze­pów, naj­bar­dziej ze­pchnię­tych na pół­noc przez mło­dych my­śli­wych. Je­śli do­brze zro­zu­mia­łem, zo­stało ich mniej wię­cej pięt­na­ście razy po stu mę­żów, nie­wiast i dzieci ra­zem wzię­tych. Sporo jak na duży gród, ża­ło­śnie mało jak na rasę nie­gdy­siej­szych pa­nów tych ziem.

Nowi na szczę­ście zja­wiali się ob­ju­czeni zi­mo­wymi za­pa­sami. Mie­li­śmy wpraw­dzie to, co zdo­łali zgro­ma­dzić chłopi i co w ostat­niej chwili przed dru­gim ata­kiem prze­nie­śli­śmy do ja­skiń, ale przy­by­szów była już po­nad setka i cią­gle do­cie­rali ko­lejni. Dziel­nym Sło­wia­nom nic już po ka­szy i su­szo­nym mię­sie, któ­rych – jak oce­nia­łem – wy­star­czy na cały okres chło­dów dla pięć­dzie­się­ciu lub sześć­dzie­się­ciu głów.

Ja­ski­nia była duża, ale i w niej za­częło się ro­bić cia­sno. Boczną od­nogę, w któ­rej znaj­do­wało się skalne je­ziorko, zaj­mo­wa­łem sam z Wierzbą i jej nowo na­ro­dzo­nym syn­kiem. Luk­sus władcy – za­śmia­łem się gorzko w du­chu. No i dziki, a ra­czej dzika wład­czyni kla­nów, które zgo­to­wały nam tak marny ko­niec.

Prze­żyła i po­woli za­częła od­zy­ski­wać siły. Gdy nieco do­szła do sie­bie, za­żą­da­łem, by uczyła mnie swo­jego ję­zyka. Splu­nęła w od­po­wie­dzi, ale gdy zła­ma­łem jej je­den z pal­ców, stała się bar­dziej roz­mowna. Spę­dza­li­śmy dłu­gie go­dziny i dni na tych pró­bach, aż w końcu za­czą­łem ro­zu­mieć, co mówi.

To Wierzba zwró­ciła uwagę, że mój je­niec śmier­dzi ni­czym za­mar­z­nięty Wę­dro­wiec, który po zi­mie wy­chy­nął spod śniegu i taje. Miała ra­cję, ale ze skal­nego je­ziorka czer­pa­li­śmy wodę do pi­cia. Były wpraw­dzie w do­li­nie cie­płe źró­dła, ale go­tu­jąca się tam woda miała smak i za­pach sta­rych jaj. Pod wie­czór wy­szli­śmy więc na mróz, a na­sze od­de­chy od razu zmie­niły się w dym. Nad zmar­z­niętą rzeką ka­za­łem dzi­kiej zrzu­cić brudne ła­chy. Dla bez­pie­czeń­stwa uwią­za­łem jej na szyi so­lidną pę­tlę, a ko­niec dłu­giego sznura trzy­ma­łem w ręce.

Szar­pała się chwilę, ale gdy groź­nie wark­ną­łem i po­ka­za­łem, jak ła­mię jej ko­lejny pa­lec, wy­szcze­rzyła zęby, syk­nęła i zdjęła okry­wa­jące ją strzępy skór. Mu­szę przy­znać, że – choć nieco mniej­sze niż moje kra­janki – wszystko miała na swoim miej­scu. Nie zdą­ży­łem po­znać szcze­gó­łów, bo nie­wolna z im­pe­tem sko­czyła do wody, sto­pami kru­sząc przy­brzeżny lód. Mało bra­ko­wało, a za­ci­ska­jąc dłoń na li­nie, po­le­ciał­bym tam za nią.

Za­marła na chwilę, po­ra­żona zim­nem, a po­tem za­częła dziw­nie po­dry­gi­wać i szo­ro­wać ciało zgar­nię­tym z lodu śnie­giem. Nie trwało długo, gdy wy­sko­czyła z wody niby zjawa. Całe jej na­gie, si­nie­jące z zimna ciało ota­czała te­raz mgiełka. Nie cze­ka­łem, aż za­mieni się w so­pel – na­rzu­ci­łem na jej szczu­płe ra­miona cie­płą niedź­wie­dzią skórę. Po­bie­gli­śmy, a wła­ści­wie ja bie­głem, nio­sąc nie­wolną do ja­skini na rę­kach, gdzie zło­ży­łem ją dy­go­czącą na po­sła­niu. Pró­bo­wała coś po­wie­dzieć, ale zęby tak jej szczę­kały z zimna, że nie zro­zu­mia­łem ni słowa.

– Le­gnij z nią, Eriku, ina­czej rano znaj­dziesz w skó­rach trupa – usły­sza­łem w gło­wie głos Wierzby.

– Ale… – Mach­ną­łem ręką, znowu miała ra­cję.

Ro­ze­bra­łem się i wsu­ną­łem do le­go­wi­ska nie­wol­nej. Przy­ci­sną­łem ją do sie­bie, czu­jąc przej­mu­jące zimno i wodę, ale co było ro­bić. Przez kilka chwil dy­go­ta­li­śmy ra­zem.

Na­gle o gar­dło oparł mi się ostry ka­wa­łek krze­mie­nia. Trzy­many w drżą­cej ręce, za­czął kre­ślić znaki.

– Za­biję cię, cza­row­niku, i mój lud bę­dzie świę­to­wał – ­syk­nęła.

W od­po­wie­dzi przy­ci­sną­łem ją moc­niej do sie­bie. Nie­wiel­kie, twarde piersi roz­płasz­czyły się, a ja po­czu­łem na skó­rze sztywne z zimna sutki.

– Mo­żesz spró­bo­wać, nie­wol­nico, ale za­bi­jesz tylko sie­bie.

– Zgła­dzi­łeś wielu braci, wśród nich lu­dzi z mo­jej krwi.

Ostry odła­mek nad­ciął mi skórę i po­czu­łem de­li­katne szczy­pa­nie.

– W obro­nie, wiedźmo, my tylko się bro­ni­li­śmy – za­war­cza­łem, czu­jąc, jak po­mimo chłodu krew we mnie wrze. – Nie za­mkniesz się, to idę do swo­jego le­go­wi­ska, a ty zmie­niaj się w so­pel lodu.

Przez chwilę po­mru­czała gniew­nie, ale umil­kła, i do­brze.

Słońce scho­wało się w swo­ich kom­na­tach i w ja­ski­niach za­pa­dły po­społu: ciem­no­ści i ci­sza, prze­ry­wane nie­kiedy po­chra­py­wa­niem, a zda­rzył się i so­czy­sty bąk. Cóż, ży­cie. Dzika za­częła mia­rowo od­dy­chać i mnie zmógł sen. Po raz pierw­szy od dawna czu­łem obok dru­giego czło­wieka i było mi z tym do­brze.

W nocy obu­dziło mnie ci­che, roz­pacz­liwe po­ję­ki­wa­nie i szloch. Mi­nęło kilka chwil, nim się zo­rien­to­wa­łem, że od­głosy wy­daje od­wró­cona te­raz do mnie ple­cami dzika ko­bieta. Czu­łem jej cie­płą już skórę i drżące w pła­czu ra­miona. Twardą za dnia zdra­dziły sny.

– Cśśś. Pójdę do swo­jego leża, nie mu­sisz już pła­kać. Nie zro­bię ci krzywdy.

Umil­kła, za­marła ni­czym mysz na wi­dok żmii.

– Nie cie­bie się boję, cza­row­niku – usły­sza­łem ci­chy głos – ale moje ple­mię nie przyj­mie wo­dza, który wy­tra­cił tylu lu­dzi. Nie mam do­kąd wra­cać i za tym pła­czę.

– To jest nas dwoje, nie­wol­nico. – Od­kry­łem skórę i usia­dłem. – Ty masz przy­naj­mniej nie­na­wiść swo­ich lu­dzi, mnie na­wet to zo­stało za­brane. – Za­czą­łem się pod­no­sić, gdy po­czu­łem drobną dłoń na nad­garstku.

– Zo­stań, cza­row­niku, to pierw­sza noc, gdy jest mi cie­pło. Zo­stań.

Z wes­tchnie­niem wsu­ną­łem się do cie­płego po­sła­nia ni­czym mo­tyl, który, wy­chy­nąw­szy z ko­konu na zimny świat, szybko wró­cił do swoj­skiego oprzędu. Roz­bu­dzi­łem się jed­nak i do­tarło do mnie z całą mocą, że moje przy­ro­dze­nie ociera się o cał­kiem kształtne po­śladki. Pró­bo­wa­łem my­śleć o domu, ba, na­wet o Ja­gnie, ale nie oszu­kasz wła­snego ciała – krew po­pły­nęła tam, gdzie jej aku­rat nie chcia­łem.

Dzika mu­siała po­czuć tward­nie­jące przy­ro­dze­nie, ale spała lub tylko uda­wała. A ja ro­słem i ro­słem. Na­gle – o, Frejo, miej mnie w swo­jej opiece – po­czu­łem, jak jej po­śladki za­czy­nają de­li­kat­nie drżeć. Naj­pierw wolno, na prze­mian, po­tem szyb­ciej i szyb­ciej. Dawno nie by­łem z ko­bietą i nie­mal za­po­mnia­łem, ja­kie to wspa­niałe uczu­cie. Od­su­ną­łem się jed­nak, prze­cież w daw­nym ży­ciu obie­ca­łem Sam­boi, że nie we­zmę żad­nej siłą.

Ku mo­jemu za­sko­cze­niu dzika przy­su­nęła się do mnie, a mój miecz wpadł wprost po­mię­dzy dwa sprę­ży­ste wzgórki i za­legł uwię­ziony w tej peł­nej so­ków szcze­li­nie. Nasz dziwny ta­niec roz­po­czął się od nowa. Naj­pierw je­den, po­tem drugi de­li­kat­nie ma­so­wały przy­ro­dze­nie, rytm na­ra­stał, od­de­chy po­częły się rwać… Wy­bu­chłem i za­la­łem plecy dzi­kiej cie­płym stru­mie­niem. To było tak gwał­towne i sza­lone, że aby nie krzy­czeć z roz­ko­szy, wpi­łem się ustami w jej ciało, gry­ząc skórę nie­mal do krwi. Już za­po­mnia­łem, jak de­li­katna jest u bia­ło­głów. Ale to nie był ko­niec. Wy­gięła się, mru­cząc coś po­na­gla­jąco, a jej po­śladki – dał­bym głowę – roz­chy­liły się tro­chę, za­chę­ca­jąc do pe­ne­tra­cji. Za­mar­łem, ale po­ko­nała mnie woń: ko­rzenna z do­dat­kiem mo­krego że­laza i za­pa­chu mórz. Niby krew na polu nie­daw­nej bi­twy, ale o wiele bo­gat­sza, gęst­sza, lepka od żą­dzy. Nie trzeba zna­jo­mo­ści ję­zyka, by wie­dzieć, czego chciała ode mnie dzika. Wsze­dłem tam, gdzie cze­kało cie­pło po­społu z so­kami ży­cia, dla któ­rych lu­dzie go­towi są za­bi­jać, ale i bu­do­wać. Nie trwało długo, gdy je za­si­li­łem: raz, drugi, trzeci, ale nie­wolna zda­wała się nie­na­sy­cona. Do­sia­dła mnie i kłu­so­wała, jakby noc miała nie mieć końca, jakby miało nie być ju­tra… Po­tem opa­dłem z sił, co prze­peł­niło mnie dziwną tę­sk­notą i wsty­dem. Szczę­ściem też miała dość, za­snę­li­śmy.

Tej nocy znowu po­czu­łem, że żyję.

Ran­kiem Wierzba pod­śmie­wała się tro­chę i klep­nęła mnie w po­śla­dek, tak jak kle­pie się do­rod­nego byczka. Wark­ną­łem, ale bez zło­ści. Od tego dnia za­bie­ra­łem dziką na po­lo­wa­nia, a ona ob­ja­śniała mi na­zwy drzew, skał, ro­ślin i zwie­rząt, po­ka­zu­jąc wszystko swoim pa­lu­chem – nie tym po­ła­ma­nym, bo on zrósł się krzywo i nie mo­gła go roz­pro­sto­wać.

Była tylko nie­wolną, ale co­nocne boje i wspólne wy­prawy za­siały ziarna uf­no­ści, z po­czątku pod­szyte obawą, po­tem zro­zu­mie­niem. Za­war­li­śmy pakt. Choć cią­gle czu­łem na gar­dle ostrze krze­mien­nego noża, dzika za­częła trak­to­wać mnie niby bożka, któ­remu winna po­słu­szeń­stwo. Nie za­mie­rza­łem jej ni­czego wy­ja­śniać, ważne, że nie ucie­kła przy pierw­szej oka­zji.

Gdy już jako tako mo­gli­śmy się do­ga­dać, za­py­ta­łem o Ja­gnę. Na­pię­cie w moim gło­sie mu­siało być oczy­wi­ste ni­czym rogi na łbie rena, ale ja­kie to miało zna­cze­nie?