Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe - Jacek Dukaj - ebook + audiobook + książka

Xavras Wyżryn i inne fikcje narodowe ebook i audiobook

Jacek Dukaj

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rajd atomowy na Moskwę, proces jednej dwunastej tyrana, eksperyment racjonalnego antysemity, kabalistyczny Spisek Koronacyjny – oto wydarzenia, jakich świadkiem jest czytelnik opowiadań Jacka Dukaja.

Xavras Wyżryn i Gotyk, a także teksty najnowsze Przyjaciel prawdy i Sprawa Rudryka Z. pokazują, jak zanika granica między wojną a terroryzmem, rozumem i wiarą, człowiekiem i narodem, bohaterem i potworem...

Jacek Dukaj (ur. 1974) - jeden z najciekawszych współczesnych prozaików polskich. Premiery jego książek to każdorazowo wydarzenia literackie. Autor Xavrasa Wyżryna, Czarnych oceanów, Extensy, Córki łupieżcy, Innych pieśni, Perfekcyjnej niedoskonałości, Lodu oraz licznych opowiadań – w tym zekranizowanej przez Tomasza Bagińskiego Katedry - zgromadzonych . w tomie W kraju niewiernych. Pomysłodawca antologii pt. PL+50. Historie przyszłości. Wielokrotny laureat nagród im. Janusza A. Zajdla (również za Lód), trzykrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”, a w tym roku także do nagrody literackiej Nike, Nagrody Mediów Publicznych Cogito i Angelusa; laureat nagrody Kościelskich, laureat Europejskiej Nagrody Literackiej 2009.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 28 min

Lektor: Adam Ferency

Oceny
4,3 (26 ocen)
13
10
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AugustAlbert

Nie oderwiesz się od lektury

Jacek dukaj jest jednym z najlepszych pisarzy sci-fi w Polsce, razem z Januszem Zajdlem i Lemem.
00
Przemyslaw_K

Nie oderwiesz się od lektury

Daje do myślenia, ale tak się dzieje, gdy filozof pisze opowiadania.
00
gastropod

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne ale przygnębiające. Interpretacja pana Adama Ferencego wspaniała.
00
KamilaKujawa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe opowiadania. Z czasem, w ramach lektury dostrzega się coraz bardziej ich powiązania.
00

Popularność




© Co­py­ri­ght by Ja­cek Du­kaj

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 2004

Wy­da­nie dru­gie, do­druk

Re­dak­tor se­rii Ani­ta Ka­spe­rek

Ko­rek­ta Bar­ba­ra Gór­ska, Anna Rud­nic­ka, Ewa Ko­cha­no­wicz

Pro­jekt okład­ki i wy­kle­jek To­masz Ba­giń­ski Mi­chał Dzie­kan

Re­dak­cja tech­nicz­na Bo­że­na Kor­but

Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o., 2010 ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70

Skład i ła­ma­nie: Scrip­to­rium „TE­XTU­RA”

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­chał Na­ko­necz­ny

Vir­tu­alo Sp. z o.o.

ISBN 978-83-08-04722-4

XAVRAS WYŻRYN

…za­iste nie w two­jej mocy prze­ba­czać w imie­niu tych, któ­rych zdra­dzo­no o świ­cie

PRUSY WSCHODNIE–BUKOWINA

Z pół­no­cy nad­le­ciał klucz sztur­mo­wych śmi­głow­ców. Wit­sch­ko uniósł rękę i Ame­ry­ka­nin za­marł w pół kro­ku. Ga­pi­li się w sza­re nie­bo przez bez­list­ne jesz­cze ga­łę­zie drzew, w tej czę­ści lasu ro­sną­cych bar­dzo gę­sto. Wą­skie, ciem­ne ma­szy­ny z em­ble­ma­ta­mi re­ich­swe­ry na bo­kach — czar­ny­mi krzy­ża­mi — prze­mknę­ły po­nad nimi w dźwię­ko­wej chmu­rze ro­ze­dr­ga­ne­go grzmo­tu. Je­den, dwa, trzy, pięć, sie­dem. Jak apo­ka­lip­tycz­na sza­rań­cza. Smith ża­ło­wał, że nie ma na gło­wie koł­pa­ka, by­ło­by świet­ne uję­cie. Gdy znik­nę­ły, spoj­rzał na ze­ga­rek. Szó­sta szes­na­ście.

— Czę­sto tak? — spy­tał Ślą­za­ka.

Prze­myt­nik wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Ru­skie ich ostrze­li­wu­ją, ale bez prze­ko­na­nia. Od śmier­ci Sta­li­na nie było na Po­mo­rzu po­waż­ne­go in­cy­den­tu. Prze­cież pan wie. Pre­wen­cja. Prze­kra­cza­ją gra­ni­cę o trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów i wię­cej. Mo­skwa na­wet nie ma pre­ten­sji: strze­la­ją do tych, co trze­ba.

Roz­ma­wia­li po ro­syj­sku, bo Smith w nie­miec­kim był sła­by, a Wit­sch­ko bał się prze­ciw­pie­chot­nych min ję­zy­ko­wych.

Szli la­sem już pięć go­dzin. Gra­ni­cę i pas zmi­li­ta­ry­zo­wa­ny opu­ści­li jesz­cze przed pół­no­cą, lecz z uwa­gi na układ dróg i ukształ­to­wa­nie te­re­nu nie mo­gli kie­ro­wać się bez­po­śred­nio na po­łu­dnie i w efek­cie, za radą Ślą­za­ka, ma­sze­ro­wa­li ja­kimś prze­dziw­nym rów­no­leż­ni­ko­wym hal­sem. Bo tu­taj dro­gi bie­gły nie­mal wy­łącz­nie ze wscho­du na za­chód, Pru­sy nie ist­nia­ły dla ro­syj­skich pla­ni­stów. Smith miał w kom­pu­te­rze mapę, ale już kil­ka­krot­nie zdą­żył się prze­ko­nać, iż od­po­wia­da ona rze­czy­wi­sto­ści w stop­niu da­le­ce nie­za­do­wa­la­ją­cym. Mimo że — zgod­nie z in­for­ma­cją pro­du­cen­ta pro­gra­mu — ak­tu­ali­zo­wa­na była po­dług da­nych z sa­te­li­tów geo­de­zyj­nych za­le­d­wie sie­dem mie­się­cy temu. Czyż­by woj­na po­wo­do­wa­ła prze­miesz­cza­nie się au­to­strad? Wit­sch­ko śmiał się szy­der­czo w od­po­wie­dzi na na­rze­ka­nia Ame­ry­ka­ni­na. Nic nie jest nie­zmien­ne.

Znaj­do­wa­li­by się już znacz­nie da­lej, gdy­by nie noc­na eska­pa­da prze­myt­ni­ka po nowe — to zna­czy sta­re — ubra­nie dla Smi­tha. Zmu­sił Iana do zdję­cia i znisz­cze­nia pa­ra­mi­li­tar­ne­go stro­ju, jaki wy­szy­ko­wa­ła dlań spe­cjal­nie na tę oka­zję głów­na pru­ska eks­po­zy­tu­ra sie­ci w Al­len­ste­in; miast nie­go re­por­ter wdział gru­be, brud­ne i cuch­ną­ce ła­chy, któ­re Wit­sch­ko wy­cy­ga­nił od zna­jo­me­go. Na­wet nie­spe­cjal­nie pa­so­wa­ły na Smi­tha. Do­brze, że bu­tów nie ka­zał mi wy­rzu­cić, my­ślał Ian. Bo tem­po mar­szu oka­za­ło się wprost mor­der­cze. Ple­cak cią­żył Ame­ry­ka­ni­no­wi kan­cia­stym gła­zem. Szli i szli. Już na­wet nie miał siły się bać. Było mu wszyst­ko jed­no. Ga­pił się bez­myśl­nie na ple­cy idą­ce­go przed nim męż­czy­zny i pod­sy­cał w so­bie ir­ra­cjo­nal­ną nie­na­wiść do Ślą­za­ka. On mógł­by być moim oj­cem, dy­szał bez­sil­nie. Czter­dzie­ści, pięć­dzie­siąt lat; chu­dy, ko­ści­sty, czar­no­oki, czar­no­wło­sy, za­ro­śnię­ty, za­wsze z pa­pie­ro­sem w ustach, ustach o nie­rów­nej i szczer­ba­tej li­nii żół­tych zę­bów. Wór na ple­cach, czap­ka na gło­wie, szy­der­stwo na twa­rzy. Może to zdraj­ca, może wty­ka, może po pro­stu chci­wy mor­der­ca, któ­ry za­rżnie mnie pod­czas snu; cho­le­ra go tam wie.

Kwa­drans póź­niej prze­su­nę­ło się po­nad nimi te same sie­dem he­li­kop­te­rów; wra­ca­ły do bazy. Ostat­ni, siód­my, co­kol­wiek spóź­nio­ny wzglę­dem resz­ty, cią­gnął za sobą brud­ny war­kocz dymu. Le­ciał ni­sko, chy­bo­tli­wie. Wi­dzie­li go ze szczy­tu wzgó­rza po­mię­dzy drze­wa­mi. Pod­niósł się jesz­cze raz i dru­gi, za­ję­czał roz­pacz­li­wie wir­ni­ka­mi — i spadł w las. Huk­nę­ło. Go­rą­cy pió­ro­pusz ga­zów i po­pio­łu wy­rósł w bla­do­sza­re nie­bo. Z pół­no­cy za­wró­ci­ły dwie ma­szy­ny, po­ko­ło­wa­ły nad wra­kiem, lecz w koń­cu od­le­cia­ły: wi­docz­nie nie po­zo­sta­ło nic do ra­to­wa­nia. Wit­sch­ko i Smith scho­dzi­li ze wzgó­rza. Wiatr za­marł i czar­ny słup śmier­ci stał pio­no­wo, pro­sto na ich dro­dze. Ian nic nie wi­dzą­cym wzro­kiem spoj­rzał na ze­ga­rek, jak­by ów od­ruch zwy­czaj­no­ści był w sta­nie przy­wró­cić mu daw­no utra­co­ny spo­kój umy­słu. Szó­sta czter­dzie­ści dwa, trzy­dzie­sty mar­ca ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go szó­ste­go roku. Mord o zim­nym po­ran­ku. Niech szlag tra­fi Pol­skę.

Wie­czo­rem, przy ogni­sku, Wit­sch­ko snuł swe prze­myt­ni­cze opo­wie­ści.

— W osiem­dzie­sią­tym dru­gim, w trze­cim mie­sią­cu po jego śmier­ci, tak na po­cząt­ku lu­te­go, za­padł tu gdzieś w oko­li­cy trans­port woj­sko­wych bu­tów. Cię­ża­rów­ka cała. Ka­ma­sze za­raz się po­ja­wi­ły na ryn­ku; wóz po­noć do je­zio­ra po­szedł. Szum taki so­bie, nic spe­cjal­ne­go. Po­tem to samo z mię­sem. A po­tem — uwa­żasz, jaki prze­skok — zwi­nę­li z esze­lo­nu ato­mów­kę. Dasz pan wia­rę? Po­cią­giem ją wieź­li, na bocz­ni­cy sta­ła. Toż do­pie­ro czer­wo­no­ar­miej­ców szlag tra­fił…! Paru lu­dzi pod mur, wię­cej na Sy­bir… ale bomb­ki niet. Cho­dzi­ły tu całe ba­ta­lio­ny z psa­mi, wę­szy­li jak wście­kli, psy i lu­dzie. Wy­kar­czo­wa­li na­wet ka­wał lasu, po­ję­cia nie mam, po jaką cho­le­rę. Ze trzy nie­dzie­le tak to trwa­ło; nie mo­głeś spoj­rzeć w nie­bo, żeby nie zo­ba­czyć he­li­kop­te­rów — jak mu­chy nad tru­pem. Niem­ce po­dob­no się rzu­ca­li, że niby wzmo­żo­na ak­tyw­ność woj­ska i tak da­lej. Na pew­no wie­dzie­li. Zna­jo­my, co sie­dzi w le­śni­czów­ce pod gra­ni­cą, no to on so­bie ła­pał tam ra­dio z Prus, bo tak bli­sko to jed­nak nie dało rady zgłu­szyć, i to ra­dio o wszyst­kim otwar­cie mó­wi­ło, więc stąd że­śmy wie­dzie­li. Już wte­dy za­czę­li lu­dzie coś po­dej­rze­wać, bo nikt nie znał tych gie­ro­jów od bu­tów i mię­sa, a na tru­pa była komu pie­przo­na ato­mó­wa? — ani jej użyć, ani spy­lić — więc po­szła gad­ka, że to nie­tu­tej­si i w ogó­le nie nasi, i że pew­nie po­li­tycz­na spra­wa. No bo jak ka­mień w wodę — a taka bom­ba to jed­nak ka­wał skur­wy­syń­stwa, po­dob­nież dźwi­giem ją wy­cią­ga­li z ja­kiejś ra­kie­ty; dźwi­giem, mi­ster Smith, dźwi­giem. No więc ja my­ślę, że te­raz z tą Mo­skwą — to wszyst­ko praw­da. Oni już wte­dy wie­dzie­li, już so­bie za­pla­no­wa­li. Jak tyl­ko on zdechł.

Śmierć Sta­li­na to wy­znacz­nik no­wej ery, jak na­ro­dzi­ny Chry­stu­sa — wy­star­czy za­imek: „on”, „jego”. Wia­do­mo, o kogo cho­dzi.

Już wcze­śniej to spo­strzegł: tu wszy­scy mó­wią ja­koś tak krzy­wo, w bok, po okrę­gu i pa­ra­bo­li; prze­strzeń ich słów wy­pa­czo­na jest przez wiel­kie, nie­wi­docz­ne masy czar­nych dziur oby­cza­ju, do któ­rych nie­bez­piecz­nie się zbli­żać, bo mogą wcią­gnąć, za­ssać. Wit­sch­ko na przy­kład — o czym on opo­wia­dał? o kra­dzie­ży bom­by? Nie, on mó­wił o Xa­vra­sie Wy­żry­nie. W koń­cu wszyst­ko spro­wa­dza się do nie­go.

Xa­vras Wy­żryn, Xa­vras Wy­żryn.

— Spo­tka­łeś go kie­dyś?

Ślą­zak strze­lił spoj­rze­niem po­nad ogniem, wsa­dził w pło­mie­nie pa­tyk.

— Bo co?

— Nic. Cie­ka­wy je­stem.

— Da Bóg, sami go spo­tka­cie, to się do­wie­cie. Wcze­śniej czy póź­niej.

Smith nic już nie rzekł. Prze­wró­cił się na dru­gi bok, ple­ca­mi do prze­myt­ni­ka, i za­su­nął śpi­wór. Przed sobą miał swój roz­tań­czo­ny cień od­pło­mien­ny i las, i noc, i nie­bo bez gwiazd i księ­ży­ca, bo cięż­ko za­chmu­rzo­ne. Aby za­snąć, mu­siał się uspo­ko­ić, ale my­śli wy­my­ka­ły mu się spod kon­tro­li. Znaj­du­ję się w stre­fie woj­ny, du­mał. Tu śmierć. Po­dą­żam ku śmier­ci. Xa­vras Wy­żryn, Xa­vras Wy­żryn. Prze­kleń­stwo na nie­go, prze­kleń­stwo na nich!

Wresz­cie za­snął nie­uspo­ko­jo­ny — zmo­gło go zmę­cze­nie.

Rano, za­nim wy­ru­szy­li w dal­szą dro­gę, wy­słał krót­ki mel­du­nek: parę słów ręcz­nie wkle­pa­nych. PRZEZ GRA­NI­CĘ BEZ PRO­BLE­MÓW. IDZIE­MY KU WI­ŚLE. MOŻLI­WE OPÓŹ­NIE­NIE. DLA­CZE­GO NIE PO­MY­ŚLE­LI­ŚCIE O UBRA­NIU? Szło to wą­skim stoż­kiem do sa­te­li­ty, z nie­go do ko­lej­ne­go i po­tem bez­po­śred­nio do cen­trum WCN w No­wym Jor­ku, więc ra­czej nie ist­nia­ło za­gro­że­nie pod­słu­chem. Zresz­tą gdy­by na­wet — ni­cze­go to nie zmie­nia­ło, Smith po pro­stu nie miał żad­nej in­nej moż­li­wo­ści ko­mu­ni­ka­cji z sie­cią.

Oko­ło po­łu­dnia Wit­sch­ko zde­cy­do­wał, że wyj­dą na dro­gę. Byli już do­syć da­le­ko od gra­ni­cy. Ian nic nie po­wie­dział, ale strach ści­snął mu żo­łą­dek. Te­raz do­pie­ro się za­cznie, po­my­ślał; przy­po­mniał so­bie Fra­ze­ra, McHut­scha, Var­dę; przy­po­mniał so­bie ich fil­my. Ale nic nie po­wie­dział. Jest strach sło­wo­to­ku i jest strach mil­cze­nia, a ten dru­gi nie­po­rów­na­nie głęb­szy, bo już bez­myśl­ny, zwie­rzę­cy, cał­ko­wi­cie ule­ga­ją­cy bez­na­dziei chwi­li.

Wy­szli z lasu na po­bo­cze i z po­bo­cza na szo­sę, wą­ską, sta­rą as­fal­tó­wę, z moc­no wy­bla­kłą bia­łą li­nią. Szo­sa skrę­ca­ła dość czę­sto i wi­dzie­li je­dy­nie jej stu­me­tro­wy od­ci­nek, z obu stron ucię­ty sza­ry­mi ścia­na­mi lasu. Było to miej­sce tak ano­ni­mo­we — żad­ne­go dro­go­wska­zu, na­wet drob­nych śmie­ci w ro­wie, ni­cze­go — że aż ja­koś sym­bo­licz­ne. Smith za­chłan­nie roz­glą­dał się do­oko­ła. Nie ta­kie prze­strze­nie wy­bie­ra­no do ko­lo­ro­wych pa­no­ram „Nie­uchwyt­ne­go Xa­vra­sa”.

Wit­sch­ko wska­zał kie­ru­nek i ru­szy­li. Już nie je­den za dru­gim, ale obok sie­bie, po cy­wil­ne­mu: Ślą­zak z pra­wej, Ame­ry­ka­nin z le­wej. Nie­bo było bla­do­po­pie­la­te i smęt­nie za­cią­ga­ło się po­tar­ga­ny­mi w strzę­py chmu­ra­mi, z któ­rych rzad­ko ska­pie coś wię­cej niż cho­ro­bli­wie ane­micz­ny ka­pu­śniak. Z owej strasz­li­wej nudy ob­ra­zu strach wy­krze­sał Smi­tho­wi okrut­ną za­po­wiedź ry­chłe­go nie­szczę­ścia, zgod­nie z ryt­mem sce­na­riu­szo­we­go prze­kła­dań­ca fil­mo­wych se­kwen­cji na­pię­cia i roz­prę­że­nia; bo ca­łość Smi­tho­wych do­świad­czeń i pa­mię­ci zda­rzeń i za­cho­wań tego świa­ta, w od­róż­nie­niu od świa­ta No­we­go Jor­ku, po­cho­dzi­ła z kina i te­le­wi­zji — a umysł tego prze­cież nie se­gre­gu­je. Sko­ro ci­sza, to przed bu­rzą. Sko­ro spo­kój, to przed bi­twą. Wit­sch­ko pró­bo­wał pod­jąć roz­mo­wę, ale Smith mil­czał.

Prze­je­chał sa­mo­chód i na­wet nie zwol­nił. Prze­myt­nik nie zwró­cił uwa­gi. Po­tem prze­je­chał fa­cet na ro­we­rze. Fa­cet na ro­we­rze był bar­dzo sta­ry, bar­dzo po­marsz­czo­ny; na no­sie tkwi­ły mu oku­la­ry w pęk­nię­tych ro­go­wych opraw­kach, ze szkła­mi, są­dząc po gru­bo­ści, pan­cer­ny­mi; a dło­nie miał — dło­nie i pal­ce to on miał ta­kie, ja­kich Smith w ży­ciu nie wi­dział. Pa­ty­ko­wa­te a gru­zło­wa­te, pla­mi­ście prze­bar­wio­ne, pta­sio szpo­nia­ste a za­ra­zem dzie­cin­nie sła­be; pal­ce o róż­nej dłu­go­ści, pal­ce bez pa­znok­ci, pal­ce bez sta­wów, pal­ce o ko­ści prze­zie­ra­ją­cej przez mię­so. Za­trzy­mał się i po­pro­sił Wit­sch­ke­go o pa­pie­ro­sa i ogień, bo za­uwa­żył, że tam­ten pali. Prze­myt­nik po­czę­sto­wał oku­lar­ni­ka. Za­ku­rzy­li z roz­ko­szą; przez dym wy­mie­nia­li po ro­syj­sku krót­kie, mru­kli­we uwa­gi bez zna­cze­nia, za­do­wo­le­ni z chwi­li. Ian pa­trzył na to z boku, z wła­snej woli od­su­nię­ty poza ich spoj­rze­nia. Pa­trzył, słu­chał. W koń­cu fa­cet wsiadł na ro­wer i od­je­chał. Pod­ję­li marsz. Smith, idąc, zbie­rał się w so­bie i zbie­rał, aż w koń­cu za­py­tał Wit­sch­ke­go, cho­ciaż mimo wszyst­ko nie o to, o co chciał. — Co mu się sta­ło w te pal­ce? — Wit­sch­ko zro­bił zdzi­wio­ną minę. — Skąd mam wie­dzieć? — prych­nął, nie wyj­mu­jąc pa­pie­ro­sa z ust.

Go­dzi­nę póź­niej, po ko­lej­nych dwóch sa­mo­cho­dach (rów­nież na­le­żą­cych do se­rii za­pro­jek­to­wa­nych oso­bi­ście przez Sta­li­na, po­nu­rych, kan­cia­stych mo­nu­men­tów szos, co żrą pa­li­wo ni­czym czoł­gi) mi­nę­ły ich: za­byt­ko­wy trak­tor cią­gnię­ty przez sta­re­go ko­nia oraz fur­man­ka. Wit­sch­ko w mar­szu zga­dał się z woź­ni­cą i ten zgo­dził się pod­wieźć wę­drow­ców. Wsko­czy­li od tyłu. Smith z ulgą wy­pro­sto­wał bo­lą­ce nogi. Woź­ni­ca, mło­dy chło­pak o krzy­wo za­mo­co­wa­nej żu­chwie, obej­rzał się na gło­śne wes­tchnie­nie Iana. — Z da­le­ka? — spy­tał. — Noo — od­mruk­nął Smith. — Może by­ście spu­ści­li ka­wa­łek tego, co tam tar­ga­cie — wska­zał ba­tem na ple­ca­ki. — Le­piej patrz przed sie­bie, synu — włą­czył się Wit­sch­ko — bo ci ko­by­ła zle­zie z dro­gi i w minę wdep­nie. — Iiii-tam, ona na­uczo­na. — Przy­najm­niej tyle, że nie gada. — He, w Wi­lię na krok nie pusz­cza­my ich z za­gro­dy! — za­śmiał się krzy­wosz­czę­ki. Smith nie zro­zu­miał dow­ci­pu. Spoj­rzał na Ślą­za­ka, któ­ry za­pa­lał już ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. — No i cze­mu tak kop­ci­cie bez ustan­ku? — wark­nął Ian, ir­ra­cjo­nal­nie ro­ze­źlo­ny. Wit­sch­ko wzru­szył ra­mio­na­mi. — Bo mam raka — od­parł. Fur­man za­chi­cho­tał; po chwi­li przy­łą­czył się do nie­go sam prze­myt­nik. Smith od­wró­cił wzrok.

— Pan skąd? — spy­tał go po ja­kimś cza­sie chło­pak z ko­zła. — Z Prus?

Smith nie mógł tego zro­zu­mieć. Jego ro­syj­ski nie róż­nił się ni­czym od ro­syj­skie­go tam­tych, ubiór — je­śli to moż­li­we — był jesz­cze bar­dziej ze­szma­co­ny od Wit­sch­ko­we­go, nie ist­nia­ły też żad­ne iden­ty­fi­ku­ją­ce zna­ki szcze­gól­ne — a jed­nak ów wie­śniak już po kil­ku mi­nu­tach bez­błęd­nie roz­po­znał w nim cu­dzo­ziem­ca. Smith nie mógł tego po­jąć. Spoj­rzał bez­rad­nie na Ślą­za­ka.

— Taa, z Prus, z Ame­ry­ki, z Księ­ży­ca — za­mam­ro­tał ów, w od­po­wie­dzi na tę de­spe­rac­ką proś­bę o ra­tu­nek.