Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Okrzyknięta mianem bestsellera „New York Timesa” książka doktor Nicole LePery adresowana jest do osób, które pragną wprowadzić w swoim życiu pozytywne zmiany. Czytelnicy znajdą w niej zestaw narzędzi niezbędnych do zerwania ze szkodliwymi zachowaniami sabotującymi ich życie. Dzięki zmianie destrukcyjnych wzorców będą w stanie wpłynąć na sposób, w jaki podchodzą do dobrego samopoczucia psychicznego i dbania o siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Data ważności licencji: 6/6/2026
Książka opublikowana po raz pierwszy w USA przez HarperCollins Publisher, NY
Tytuł oryginału: How to Do the Work
Przekład: Nina Wum
Projekt okładki: Katarzyna Grabowska/&visual.pl
Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Magdalena Osica
© 2021 Junior Tine Productions
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-287-2406-8
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
Tę książkę dedykuję Lolly, która zobaczyła mnie taką, jaka jestem, i to zanim mnie samej udała się ta sztuka. Dedykuję ją także każdej z czytelniczek. Słyszę was i dostrzegam.
To, co jest niżej, jest jak to, co jest wyżej, a to, co jest wyżej, jest jak to, co jest niżej, dla przeniknięcia cudów jedynej rzeczy.
Hermes Trismegistos o Wielkiej Pracy, Tabula Smaragdina[1]
Ewolucja człowieka jest w istocie ewolucją jego świadomości. Posiadając świadomość obiektywną jesteśmy w stanie ujrzeć i odczuć jedność wszystkich rzeczy. Próby połączenia zjawisk w jakiś system naukowy bądź filozoficzny muszą spełznąć na niczym, bowiem człowiek nie jest w stanie odtworzyć idei całości, rozpoczynając od pojedynczych faktów.
Georgij Gurdżijew, Czwarta droga
Nie wszystko czemu stawiamy czoła można zmienić, ale nic nie ulegnie zmianie, dopóki nie stawimy temu czoła.
James Baldwin, Remember This House (inspiracja dla filmu Nie jestem twoim Murzynem)
Zaprawdę powiadam wam, nikt nie może wstąpić do królestwa Bożego dopóki […] nie staniemy wszyscy w blasku Prawdy o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy […] do światła, istniejąc poprzez miłość.”[2]
Jezus o Wielkiej Pracy
rzekraczanie granic ludzkiego doświadczenia ma długą i bogatą historię. Starożytne tradycje wyznawców hermetyzmu sięgały w tym celu do tajników alchemii. Z kolei współcześni mistycy w rodzaju Georgija Gurdżijewa nakłaniali poszukujących do głębszego zaangażowania w świat, który ich otacza; aby tego dokonać, należało osiągnąć wyższe poziomy świadomości. Dziś podobnego języka używa się, konstruując merytoryczną zawartość szkoleń antyrasistowskich czy innych wspierających niezbędny demontaż systemowej opresji. Spotkamy je także w modelach zdrowienia z uzależnień, takich jak program dwunastu kroków.
Wszystkie te przejawy rozmontowywania schematów (które będę też nazywała pracą) łączy aspekt omawiany i rozwijany przeze mnie na kartach tej książki. A mianowicie – wyprawę w głąb własnego Ja oraz w rolę, którą pełnimy w swojej społeczności. Celem mojej pracy jest wyposażenie cię w narzędzia, dzięki którym pojmiesz i ujarzmisz złożoną naturę powiązań między umysłem, ciałem i duchem. Wynikną z tego głębsze, prawdziwsze, bardziej znaczące relacje ze swoim wnętrzem, z innymi i ze społeczeństwem. Opowiem ci teraz, jak wyglądała moja droga. Mam nadzieję, że to, co tu przeczytasz, zainspiruje cię, byś przystąpiła do pracy skrojonej na miarę własnych potrzeb.
oeci i mistycy zawsze doznają przystępu do transcendencji w malowniczych okolicznościach przyrody. Na przykład na górskim szczycie, z którego spoglądają na morze, nad brzegiem szemrzącego strumyka lub w okolicach gorejącego krzewu. Mnie oświecenie dopadło w drewnianej chacie w środku lasu. Akurat szlochałam rozpaczliwie w miskę owsianki.
Lolly i ja wybrałyśmy się do północnej części stanu Nowy Jork. To miały być wakacje, wytchnienie od stresów miejskiego życia w Filadelfii. Przy śniadaniu kartkowałam kolejny tom poświęcony psychologii (tak wyglądały moje książki na przysłowiową plażę). O czym traktował? O niedostępnych emocjonalnie matkach. Kiedy tak oddawałam się tej lekturze – niezbędnej mi, jak sądziłam, do zawodowego rozwoju – nagle przeczytane słowa wywołały we mnie niespodziewaną reakcję emocjonalną. Byłam w konsternacji.
– Jesteś przemęczona – zawyrokowała Lolly. – Musisz zwolnić tempo. Spróbuj trochę wyluzować.
Odrzuciłam tę sugestię bez namysłu. We własnym mniemaniu czułam i funkcjonowałam tak jak wszyscy wokół. Wielu z moich klientów czy znajomych narzekało na podobne rzeczy. „Kto nie wstaje rano z łóżka, obawiając się dnia, który go czeka? Kto nie rozprasza się przy pracy? Kto nie ma wrażenia, że od bliskich dzieli go szklany mur? Czy jest na świecie ktoś skłonny przyznać, że przy życiu trzyma go coś więcej niż wizja urlopu? Czy nie tak właśnie czują się ludzie, którzy się starzeją?”.
Niedawno „świętowałam” trzydzieste urodziny. Do głowy przyszło mi wtedy: „Więc to tylko tyle?”. Każdego dnia odznaczałam coś nowego z listy osiągnięć ułożonej jeszcze w dzieciństwie. Chciałam zamieszkać w metropolii, którą sama wybiorę, założyć prywatną praktykę terapeutyczną, znaleźć kochającą partnerkę. Wszystko to się spełniło. A jednak wciąż czułam, że w moim życiu brak jakiegoś zasadniczego komponentu. Dolegał mi jakiś nabyty lub wrodzony brak. Tyle lat spędziłam w związkach, w których czułam się całkiem sama z własnymi emocjami, nim wreszcie dane mi było spotkać osobę, która wydała się Tą Jedyną – ponieważ była tak różna ode mnie. Podczas gdy ja bywałam raczej zdystansowana i pełna wątpliwości, Lolly cechowało zdecydowanie i siła przekonań. Stanowiła dla mnie wyzwanie, często ekscytujące. Powinnam tryskać szczęściem albo przynajmniej zadowoleniem. Tymczasem skrycie byłam jak ktoś, kto patrzy na siebie z wielkiej oddali – obojętna, wyprana z uczuć. Nie czułam nic.
Na domiar złego trapiły mnie fizyczne dolegliwości. Z czasem zaostrzyły się tak bardzo, że nie mogłam ich już dłużej ignorować. Przypływy mgły mózgowej zaciemniały mi umysł. Zdarzało mi się nie tylko zapomnieć poszczególnych słów czy wyrażeń, ale wręcz osuwać się w kompletne odrętwienie. Szczególny niepokój wzbudziło we mnie tych kilka przypadków, gdy zdarzyło się to podczas sesji z klientami. Od lat miałam problemy z trawieniem, które teraz sprawiały, że bez przerwy czułam się ociężała i przybita. Aż w końcu pewnego dnia naprawdę zemdlałam – nagle, bez żadnej przyczyny. Stało się to w domu przyjaciół i wprawiło wszystkich w panikę.
Siedziałam teraz w bujanym fotelu, ściskając w dłoniach miseczkę owsianki. Wokół rozpościerały się kojące leśne ostępy. Znienacka przeszyła mnie świadomość, jak puste stało się moje życie. Byłam wyzuta z energii, zakleszczona w poczuciu egzystencjalnej beznadziei, sfrustrowana brakiem postępów wśród moich pacjentów. Złościły mnie własne ograniczenia w zakresie opieki nad nimi, jak i samą sobą, a wszystko to przykrywał gruby kożuch gęstej niczym kisiel inercji i braku satysfakcji, sprawiających, że nic co robiłam, nie miało dla mnie sensu. Tam, w domu, zanurzona w wielkomiejskim zgiełku mogłam ukrywać te niepokojące odczucia pod maską przedsiębiorczości. Mogłam wyszorować kuchnię, wyprowadzić psa, snuć niekończące się plany na przyszłość. Byłam w bezustannym pędzie. Stanowię osobowość typu A; dopóki nie przyjrzysz mi się z bliska, moja efektywność może cię wprawić w podziw. Ale wystarczyłoby zajrzeć pod powierzchnię, by zdać sobie sprawę, że wprawiam ciało w ciągły ruch, by odwrócić własną uwagę od targających mną głębokich, nieprzepracowanych uczuć. W środku lasu nie miałam do roboty nic poza czytaniem o dalekosiężnych skutkach traum z dzieciństwa. Ucieczka od siebie przestała być opcją. Ta książka obnażyła we mnie ogrom emocji odnośnie do matki i mojej rodziny – emocji, które tak długo tłumiłam. Poczułam się tak, jakbym patrzyła w lustro. Oto ja, naga, pozbawiona obsłonek. Nie podobał mi się ten widok.
Gdybym zdobyła się na uczciwszy ogląd samej siebie, łatwo przyszłoby mi zauważyć, że wiele z problemów, z którymi się zmagam, wiernie odzwierciedla kłopoty zdrowotne mojej matki – szczególnie w zakresie relacji z własnym ciałem i emocjami. Przez lata patrzyłam, jak dręczy ją niemal nieustający ból kolan i pleców, a także częste przypływy zamartwiania się i niepokoju. Wyrosłam na osobę, która różniła się od własnej matki pod wieloma względami. Zawsze byłam aktywna fizycznie i troszczyłam się o potrzeby ciała, ćwicząc regularnie i przestrzegając zdrowej diety. Po tym, jak zaprzyjaźniłam się z pewną krową ze schroniska dla zwierząt, jedzenie mięsa stało się dla mnie nie do pomyślenia, więc zostałam wegetarianką. Co prawda jadłam głównie wielokrotnie przetworzone produkty pseudomięsne i wegańskie śmieciowe jedzenie (filadelfijskie wege-steki wiodły prym w moim jadłospisie), ale przynajmniej zwracałam uwagę na to, jak się odżywiam. Nadal zdarzało mi się nadużywać alkoholu, ale w kwestii pożywienia często ograniczałam się wręcz nadmiernie, jedząc rzeczy, które nie sprawiały mi przyjemności.
Od zawsze uważałam, że nie jestem w niczym podobna do mojej matki. Lecz teraz – zalewana wzbierającą falą psychicznych i fizycznych dolegliwości, które utrudniały mi wszystkie aspekty funkcjonowania – zdałam sobie sprawę, że nadszedł czas, by zadać sobie kilka fundamentalnych pytań. To odkrycie rozłożyło mnie na łopatki. Ta szlochająca, cokolwiek żałosna istota, którą się wówczas stałam, miała mi coś ważnego do zakomunikowania. Nie zwykłam poddawać się tego typu wybuchom emocji. To, co się stało, było dla mnie tak nietypowe, że nie mogłam zignorować sygnałów płynących z duszy. Coś krzyczało o moją uwagę, a tam, w środku lasu nie mogłam się już przed tym dłużej ukryć. Nadszedł czas, by spojrzeć w twarz własnemu cierpieniu, bólowi, traumie, a ostatecznie – swojemu prawdziwemu Ja.
Dziś nazywam tamten epizod ciemną nocą duszy. Dotknęłam wtedy dna. Uczucie, które nam towarzyszy, gdy osiągamy dno, jest podobne do umierania, a wielu z nas może dosłownie doprowadzić na skraj śmierci. Śmierć oznacza rzecz jasna odrodzenie i wyłoniłam się wtedy z tej ciemności zdecydowana dowiedzieć się, w czym tkwi problem. Tamten bolesny moment był potrzebny, by wpuścić do wnętrza promień światła, odsłaniający wiele z aspektów mnie, dotąd tak skrzętnie ukrywanych. Ta myśl uderzyła mnie jak pocisk: Muszę coś zmienić. Nie miałam pojęcia, że będzie ona zalążkiem fizycznego, psychologicznego i duchowego przebudzenia, które w końcu przybierze kształt międzynarodowej inicjatywy.
Z początku skupiłam się na tym, co wyglądało na najpilniejsze: na ciele. Poddałam je dokładnym oględzinom. Na co byłam chora i w jaki sposób objawiała się ta choroba? W głębi duszy wiedziałam, że muszę zacząć od podstaw, czyli od żywienia i aktywności fizycznej. Obsadziłam Lolly – moje niegasnące źródło samodoskonalenia – w roli nadzorczyni. Miała pilnować, żebym szczerze skonfrontowała się z nadużyciami, popełnianymi wobec swojej cielesnej powłoki. Rankiem wyrzucała mnie z łóżka i wpychała mi ciężarki w ręce. To dzięki niej obie kilka razy dziennie poddawałyśmy ciała świadomemu wysiłkowi. Zakopałam się w lekturach na temat żywienia i odkryłam, że wiele z rzeczy, które uważałyśmy za „zdrowe”, wcale takie nie jest. Wprowadziłyśmy do swojego życia poranny rytuał, polegający na pracy z oddechem i medytację – i tak każdego dnia. Z początku uczestniczyłam w tym wszystkim raczej niechętnie. Przytrafiały mi się pominięte dni, łzy, zakwasy w mięśniach oraz w duszy, czy groźby rzucenia tego wszystkiego w diabły, ale wiele miesięcy później rutyna miała mnie już w garści. Zaczęłam tęsknić za tymi regularnymi zajęciami, a fizycznie i umysłowo czułam się lepiej niż kiedykolwiek przedtem.
W miarę jak poprawiał się stan mojego organizmu, zaczęłam kwestionować wiele stwierdzeń, kiedyś całkowicie oczywistych. Przyswoiłam sobie nowy sposób myślenia o dobrostanie psychicznym. Uświadomiłam sobie, że kiedy umysł, ciało i dusza nie mają ze sobą styczności, popadam w dysregulację i chorobę. Odkryłam, że geny nie równają się przeznaczeniu, a żeby się zmienić, trzeba sobie uświadomić własne przyzwyczajenia i schematy myślowe oraz to, że jedne i drugie zostały ukształtowane przez naszych najbliższych. Poznałam nową, szerszą definicję traumy – taką, która uwzględnia doniosłe skutki duchowe, będące następstwem stresu i traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa. Skutki, które mają bezpośredni wpływ na układ nerwowy człowieka. Zrozumiałam, że noszę w sobie nieprzepracowane traumy z tego okresu – traumy, których efekty dają o sobie znać każdego dnia.
Im więcej zdobywałam wiedzy, tym łatwiej przychodziło mi wpleść nowe odkrycia w codzienną, zdrowszą niż dotąd rutynę. Z czasem przyzwyczaiłam się do zmian i zaczęłam proces przeobrażenia. W miarę, jak moja fizjologia ulegała uleczeniu, schodziłam coraz głębiej w siebie, posługując się wnioskami zebranymi podczas szerokiego spektrum pracy klinicznej. Stosowałam tę wiedzę w praktyce, a celem było połączenie wszystkich aspektów mojej osoby w jedność – fizycznego, psychologicznego i duchowego. Spotkałam się z wewnętrznym dzieckiem i nauczyłam sztuki reparentingu. Poddałam wnikliwej ocenie więzi urazowe, w których tkwiłam dotąd i nauczyłam się ustanawiać granice. Zaczęłam życie w stanie emocjonalnej dojrzałości, jakiej wcześniej nie potrafiłabym sobie nawet wyobrazić. Dotarło do mnie również, że ta wewnętrzna praca nie kończy się w granicach mojego Ja, ale przepaja każdą relację, w jaką wchodzę i każdą z ról społecznych, jakie przybieram. Zdobyte przeze mnie rewolucyjne wnioski odnośnie do dobrostanu triady umysł-ciało-duch omówię bardziej szczegółowo w kolejnym rozdziale. Przyjrzymy się w nim podstawom psychologii holistycznej.
Piszę te słowa jako osoba pozostająca w procesie leczenia. Moje objawy lękowe i ataki paniki ustąpiły niemal całkowicie. Nie postrzegam już świata jako źródła zagrożeń i potrafię się zdobyć na większą niż kiedyś samoświadomość, a także na więcej współczucia. Żyję w stałym kontakcie z najbliższymi mi osobami, a tym, którzy nie uczestniczą bezpośrednio w mojej duchowej podróży, nauczyłam się wyznaczać granice. Po raz pierwszy w całym moim dorosłym życiu jestem prawdziwie świadoma. Nie wiedziałam, że tak się stanie, kiedy siegnęłam dna. Ale dziś jestem pewna, że gdyby nie mój lot nurkowy w głębię rozpaczy, to ta książka nigdy by nie powstała.
W 2018 roku ruszyłam z projektem The Holistic Psychologist (Psycholog holistyk). Był on efektem decyzji o podzieleniu się ze światem narzędziami, do których zyskałam dostęp. Musiałam się podzielić. Wkrótce potem zamieściłam swoją historię na Instagramie, a moją skrzynkę mailową zapełniły listy opowiadające o traumie, zdrowieniu i rezyliencji emocjonalnej. Moje przesłanie na temat holistycznego leczenia odbiło się echem w zbiorowej świadomości, przekraczając granice wieku czy skryptów kulturowych. Dziś moje konto na Instagramie obserwują ponad trzy miliony ludzi, którzy przybrali miano #SelfHealers (Samouzdrowicieli) – osób aktywnie dążących do umysłowego, fizycznego i duchowego dobrostanu. Wspieranie tej społeczności stało się moim dziełem życia.
Kiedy The Holistic Psychologist ukończył rok, uczciłam tę okazję, prowadząc na Zachodnim Wybrzeżu grupową medytację dla chcących zajrzeć w głąb siebie i ukoić swoje wewnętrzne dziecko. Chciałam podziękować mojej społeczności za wsparcie i stworzyć okazję do spotkania na żywo oraz celebracji celów osiągniętych na wspólnie przemierzanych ścieżkach. Parę dni wcześniej wygooglowałam hasło „plaże w Venice Beach” i trochę w ciemno wyznaczyłam miejsce spotkania. Potem ogłosiłam na Instagramie, że do wzięcia są bilety wstępu – za darmo – i trzymałam kciuki, by ktokolwiek się zgłosił. Kilka godzin później miałam już trzy tysiące chętnych. Nie mogłam w to uwierzyć.
Jakiś czas potem siedziałam w gorących promieniach słońca, otoczona przez piaszczysty bezmiar Venice Beach. Mijali mnie ludzie uprawiający jogging i rozmaite barwne postacie, jakich wiele można spotkać w południowej Kalifornii. Skupiłam wzrok na szumiących falach przyboju. Szorstki piasek pod stopami oraz wilgotny chłód moich włosów przemoczonych morską wilgocią sprawiły, że poczułam się dogłębnie zakotwiczona w czasie i przestrzeni. Byłam tak świadoma, tak żywa, kiedy uniosłam dłonie do modlitwy, wyobrażając sobie najróżniejsze życiowe drogi, które sprowadziły do mnie każdą z niezwykłych istot ludzkich obecnych tamtego ranka na owej plaży. Przesunęłam wzrokiem po publiczności, przez moment onieśmielona tym, ile par oczu na mnie spogląda. Od zawsze nienawidziłam być w centrum uwagi. A potem rozpoczęłam medytację:
Coś cię tu sprowadziło. Coś wewnątrz ciebie przyszło tu właśnie, wiedzione głęboką tęsknotą za uleczeniem. Tęsknotą za tym, by stać się najlepszą wersją siebie. Tę okazję należy uczcić. Wszystkie i wszyscy mamy za sobą dzieciństwo, które ukształtowało naszą rzeczywistość, a dziś postanawiamy uleczyć rany przeszłości, aby stworzyć sobie nową przyszłość.
Jest taka część ciebie, która wie, że to ma sens. To właśnie intuicja. Od zawsze ją w sobie nosimy. Po prostu z czasem wytworzyliśmy nawyk ignorowania albo tłumienia jej głosu. Twoja obecność tutaj to krok do zlikwidowania tego rozłamu, do przywrócenia zaufania do siebie samych.
Mówiąc te słowa spojrzałam w oczy jakiejś obcej kobiecie spośród tłumu obecnych. Posłała mi uśmiech i dotknęła serca, jakby mówiąc: „Dziękuję”. Nagle oczy zaszły mi łzami. Płakałam – i nie były to takie same łzy jak kiedyś uronione do owsianki. Tym razem płakałam z miłości, wdzięczności i z upojenia życiem. To były lecznicze łzy.
Jestem żywym dowodem na słuszność stwierdzenia, że oświecenia nie doznają wyłącznie mnisi, mistycy albo poeci. To nie jest stan, który przytrafia się tylko tak zwanym uduchowionym ludziom. Każda i każdy z nas może go doświadczyć, o ile tylko kierujemy się pragnieniem zmiany. O ile tęsknimy za uzdrowieniem, za rozwojem, za szansą, żeby rozkwitnąć.
Kiedy już przebudzisz w sobie świadomość, nie ma rzeczy niemożliwych.
zrastam to świadectwo w służbie nowatorskiego podejścia do zagadnień zdrowia psychicznego, fizycznego i duchowego. Ruch ten nazywamy psychologią holistyczną. W swoich założeniach skupia się on na codziennej praktyce kształtowania własnego dobrostanu poprzez przełamywanie negatywnych schematów myślowych, ukojenie ran z przeszłości i pracę nad stworzeniem świadomego Ja.
Psychologia holistyczna skupia się na umyśle, ciele i duchu. Jej cel to przywrócić równowagę w ciele oraz układzie nerwowym, a także uleczyć nieprzepracowane rany w psychice. Dzięki tej pracy będziesz w stanie przeistoczyć się w osobę, którą w głębi swojej istoty byłaś od zawsze. Otworzy się przed tobą nowa, ekscytująca opowieść, a fizyczne i psychologiczne symptomy będą odtąd komunikatami, nie zaś diagnozami o upośledzających życie, nieuchronnych skutkach. W toku tej opowieści dotrzemy do przyczyn chronicznego bólu, stresu, przewlekłego zmęczenia, stanów lękowych, rozregulowanych funkcji trawiennych i zaburzeń równowagi układu nerwowego. Są to problemy, które od bardzo dawna były ignorowane bądź lekceważone przez zachodnią medycynę. Ten stan rzeczy wyjaśnia, czemu tak wielu z nas odnosi wrażenie, że tkwi w miejscu, zmaga się z poczuciem zagubienia albo przestaje czuć cokolwiek. Psychologia holistyczna oferuje takim ludziom praktyczne narzędzia, za pomocą których można wykuć nowe nawyki, zrozumieć zachowanie innych i pożegnać się z koncepcją, jakoby o naszej wartości decydowały czynniki, na które nie mamy wpływu. Jeśli prawdziwie zaangażujesz się w wykonywanie tej pracy dzień po dniu, pewnego dnia zachwyci cię własne odbicie w lustrze.
Holistyczne metody obejmują pracę w wymiarze cielesnym (ćwiczenia oddechowe i fizyczne), w sferze psychiki (zmiany w myśleniu i w tym, jak odnosimy się do naszych przeszłych przeżyć), a także w wymiarze duchowym (poprzez kontakt z prawdziwym Ja oraz ze zbiorowością ludzi, którzy myślą podobnie). Metody te są skuteczne, bazują bowiem zarówno na epigenetyce, jak i na prostej prawdzie, że każdy z nas ma znacznie większy wpływ na własny dobrostan psychiczny niż zakłada. Zdrowienie to świadomy proces, który odbywa się każdego dnia – a ma to miejsce za pośrednictwem zmian w naszych nawykach i wyznawanych wzorcach.
Tak wiele osób żyje nieprzytomnie. Błąkamy się po świecie niczym kierowane autopilotem, odruchowo odtwarzając wciąż i wciąż te same nawyki, które ani nam nie służą, ani nie odzwierciedlają tego, kim jesteśmy tak naprawdę ani czego najmocniej pragniemy.
Praktykując psychologię holistyczną zyskujemy szansę na porozumienie z wewnętrznym przewodnikiem, z którym rozdzieliły nas wpojone we wczesnym dzieciństwie wzorce. Psychologia holistyczna pomaga odnaleźć w sobie głos intuicji, zaufać mu i uwolnić się od „osobowości” ukształtowanej w rękach rodziców czy opiekunów, przyjaciół, nauczycieli i społeczeństwa jako takiego. Dzięki niej nasze nieświadome Ja może przebudzić się ze snu.
Znajdziesz na tych stronach nowy model podejścia do leczenia, który uwzględnia na równi umysł, ciało i duszę. Zauważ proszę, że nie nawołuję do destrukcji poprzedniego modelu. Nie twierdzę bynajmniej, iż narzędzia stosowane w konwencjonalnej psychoterapii czy innych modelach terapeutycznych są bez wartości. Zamiast tego proponuję podejście, które uwzględnia odmienne aspekty wielu różnych metod – od psychologii i neurobiologii po mindfulness i praktyki duchowe. A wszystko po to, by wypromować najbardziej zintegrowane – i moim zdaniem najskuteczniejsze – praktyki służące leczeniu i wellness. Włączyłam do tej książki nauki wyniesione z tradycyjnych modeli w rodzaju terapii behawioralno-poznawczej (CBT) i psychoanalizy, łącząc je z holistycznymi ideami, które w chwili, gdy piszę te słowa, nie doczekały się jeszcze pełnego uznania w głównym nurcie psychologii. Pamiętaj, proszę, że praktyka psychologii holistycznej zasadza się na wolności, osobistych wyborach, a w ostatecznej fazie – na upełnoprawnieniu jednostki. Pewne jej aspekty do ciebie przemówią, inne nie. Rzecz w tym, by sięgnąć po te z zaproponowanych narzędzi, które uznasz za użyteczne. Sam akt wyboru pomoże ci nawiązać głębszy kontakt z własną intuicją i z prawdziwym Ja.
Nauka samoleczenia to akt, który upełnoprawnia jednostkę. Samoleczenie jest nie tylko możliwe, ale całkowicie logiczne z punktu widzenia istot ludzkich. Każda z nas jest jedyna w swoim rodzaju i najlepiej wie, co jej służy. Tak się niestety składa, że dobrej jakości usługi medyczne, a w szczególności usługi psychologów i psychiatrów leżą poza zasięgiem znacznej liczby potrzebujących. Żyjemy w świecie pełnym szokujących nierówności w dostępie do takiej pomocy. Tak wiele zależy od tego, gdzie mieszkamy, jak wyglądamy i kim jesteśmy. Nawet te z nas, które cieszą się przywilejem korzystania z tych jakże potrzebnych usług, często konfrontują się z przykrą prawdą, że lekarz lekarzowi nierówny. A jeśli już będziemy miały dość szczęścia, by trafić do kompetentnego specjalisty, to nadal ograniczy nas skończona ilość czasu, jaki ów specjalista będzie w stanie nam poświęcić. Książka, którą trzymasz w ręku, oferuje samodzielny model przyswajania wiedzy. Zawiera informacje oraz wskazówki, dzięki którym będziesz w stanie wykonać pracę samoleczenia na własny rachunek. Począwszy od wnikliwego zrozumienia własnej przeszłości, przez oddanie jej głosu, aż po wyciągniecie wniosków na przyszłość – by przejść taką drogę, potrzeba głębokiej zmiany. Zmiany, która będzie trwała. Zmiany, dzięki której przejdziesz prawdziwą transformację.
Wzrastam dzieli się na trzy części. Pierwsza z nich dostarcza podbudowy do dalszych działań. Nauczysz się z niej, jak wyczulić się na obecność swojego świadomego Ja, jaką siłę mają myśli oraz o wpływie, jaki stres i traumy z dzieciństwa wywierają na każdy z układów ciała. Dowiesz się także, w jaki sposób stan fizycznej dysregulacji uniemożliwia umysłowi oraz emocjom pójście naprzód. W drugiej części zagłębimy się w temat i wkroczymy w sferę „umysłu”. Odkryjemy mechanizmy rządzące podświadomością i tym, co podświadome. Dowiesz się, jak potężny wpływ miało warunkowanie, któremu swego czasu poddali cię rodzice czy opiekunowie. Ich wola dosłownie ukształtowała rzeczywistość każdego z nas, ugruntowując schematy myślowe i wzorce zachowań, którym podlegamy po dziś dzień. Następnie wejdziemy o krok głębiej, na spotkanie z wewnętrznym dzieckiem. Poznamy historie, które snuje nasze ego – historie mające nas chronić, przez które tkwimy w relacjach tego samego typu, jak te nawiązane w najwcześniejszym dzieciństwie. Wreszcie w finalnej, trzeciej części (którą uważam za kluczową w kwestii pracy) nauczymy się, jak zastosować zdobytą dotąd wiedzę w praktyce. Nasz cel to osiągnięcie stanu dojrzałości emocjonalnej, który umożliwia głębsze, prawdziwsze relacje z innymi ludźmi. Żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Ludzie to istoty społeczne, a gdy już uda nam się przeistoczyć w swoje prawdziwe Ja, zyskujemy zdolność do głębokich więzi z tymi, których kochamy. Na tej glebie powstaje poczucie wspólnoty, zjednoczonej zbiorowości, której znaczenie przerasta nasze indywidualne. Cała lektura jest usiana podpowiedziami i odnośnikami do pomocnych narzędzi. Na którymkolwiek etapie tej podróży się znajdujesz, wyjdę ci naprzeciw.
Wszystko, czego potrzebujesz, by przejść cały dystans – to twoje świadome Ja, pragnienie, by spojrzeć w głąb oraz świadomość, że zmiana nie jest rzeczą łatwą i że napotkasz liczne utrudnienia. Droga na skróty nie istnieje – jakkolwiek trudno byłoby to przyjąć tym spośród nas, które przyzwyczaiły się myśleć o rozwiązaniach w kategoriach magicznej tabletki. Ja pierwsza szczerze przyznam, że praca nie na darmo nazywa się właśnie tak: pracą. Wymaga wysiłku. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Może być i tak, że rola aktywnej sprawczyni własnego uleczenia wyda ci się niewygodna albo wręcz wzbudzi w tobie strach. Ale kiedy już dowiesz się, kim tak naprawdę jesteś i na co cię stać, spłynie na ciebie i poczucie sprawczości, i możliwości fundamentalnej zmiany. To jedno z najbardziej otchłannych doświadczeń dostępnych człowiekowi.
Niektórzy ze zwolenników mojej metody powiedzieli mi, że wręczam ludziom prawdy owinięte w miły, puchaty kocyk. Uważam to za komplement. Będę teraz bezwzględnie szczera – nadmiar komfortu szkodzi. Uzdrowienie rzadko da się osiągnąć bez trudności. Cały ten proces bywa bolesny albo przerażający. Wymaga się od ciebie, byś pożegnała przekonania, które trzymają cię w miejscu albo krzywdzą. W efekcie musisz pozwolić, by pewne aspekty ciebie rozwiały się w nicość, żeby inne mogły rozpocząć życie na nowo. Nie każdemu zależy na tym, by poczuć się lepiej i to jest w porządku. Istnieją ludzie, których tożsamość oparta jest na chorobie. Inni obawiają się prawdziwego uzdrowienia, bowiem oznacza ono dla nich niewiadomą, a ta jest nieprzewidywalna. W wiedzy o tym, jak już zawsze będzie wyglądało nasze życie, może być coś kojącego –jeśli ta przewidywalność nawet wtrąciła nas w chorobę. Nasze umysły bezustannie poszukują w świecie tego, co znajome. „Znane” równa się „bezpieczne” – przynajmniej dopóki nie nauczymy się, że dyskomfort to przejściowa, acz niezbędna część naszej transformacji.
Twoje wnętrze podpowie ci właściwy moment, by rozpocząć ten proces. A potem zaczniesz mieć wątpliwości i pojawi się chęć, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój. To właśnie na tym etapie wytrwałość jest najważniejsza; powtarzaj zalecone praktyki, aż wejdą ci w krew. W pewnym momencie dyscyplina przerodzi się w wiarę w siebie, wiara w siebie zaowocuje zmianą, a zmiana zaprowadzi cię do wrót transformacji. Zasadnicza część tej pracy nie ma nic wspólnego z warunkami dookoła. Liczy się to, co masz w środku. Zmiana przychodzi od środka.
Oto pierwszy krok; być może zaskoczy cię, jak trudno będzie go uczynić. Wyobraź sobie przyszłość, która różni się diametralnie od twojej teraźniejszości. Przymknij oczy. Kiedy już uda ci się wyobrazić sobie tę alternatywną rzeczywistość, będziesz gotowa do działania. A jeśli przywołanie takiego obrazu wydaje ci się niemożliwe, to wiedz, że nie tobie jednej. Ta blokada w umyśle ma dobrze ugruntowane przyczyny. Zaufaj mi, napisałam tę książkę dla ciebie, bo sama byłam taką właśnie osobą.
Bierzmy się do pracy.
a pewno już znasz tę historię: pewnego dnia postanawiasz zmienić swoje życie. Od dziś zaczniesz regularne wizyty na siłowni, wyrzekniesz się przetworzonego jedzenia, zrobisz sobie wolne od mediów społecznościowych czy zerwiesz kontakt z eksem, który napsuł ci sporo krwi. Jesteś przekonana, że tym razem zmiany będą trwałe. Trochę później – mogło minąć kilka godzin, kilka dni albo nawet tygodni – stery przejmuje wewnętrzny opór. Zaczynasz czuć się zupełnie bezradna wobec kuszącego zewu słodzonych napojów z bąbelkami. Nie masz w sobie dość energii, by przekroczyć próg siłowni, a potrzeba wysłania byłemu pytającego SMS-a staje się przemożna. Twój umysł zalewają arcyprzekonujące argumenty na rzecz zachowania wszystkich starych nawyków, takie jak „należy ci się trochę relaksu”. Ciało wspiera umysł w tej opinii, przy okazji sprawiając, że czujesz się wyczerpana i półprzytomna. Opadająca cię mgła bezradności formuje się w zniechęcający przekaz: Nie dasz rady wprowadzić żadnych zmian.
Od ponad dekady pracuję jako badaczka i psycholożka kliniczna. Wyrażeniem, które najczęściej pada z ust pacjentów opisujących mi swój stan jest „utknąć”. Każda z tych osób zjawiła się na terapii z powodu pragnienia zmiany. Jedni chcieli się zmienić poprzez wytworzenie nowych nawyków, naukę nieznanych im wcześniej zachowań albo znalezienie sposobu na to, jak polubić siebie. Inni kierowali tę potrzebę zmiany na zewnątrz, chcąc, by ich związki z ludźmi przybrały inny kształt albo pragnąc naprostować trudną relację z rodzicem, małżonkiem bądź współpracownikiem. Wielu z nich chciało – i potrzebowało – zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych zmian. Zdarzało mi się leczyć ludzi zamożnych i takich pogrążonych w biedzie. Tryskających inicjatywą ludzi sukcesu oraz więźniów, których tradycyjne społeczeństwo spisało na straty. Ale niezależnie od tego, skąd przychodzili moi klienci, wszyscy doznawali poczucia, że tkwią w miejscu. Że są uwięzieni w błędnym kole złych nawyków, szkodliwych zachowań oraz tyleż przewidywalnych, co problematycznych wzorców. Stan ten sprawiał, że czuli się samotni, wyizolowani ze społeczeństwa i pozbawieni nadziei na przyszłość. Niemal każdego z nich zaprzątało zdanie innych odnośnie do tego „utknięcia”. Martwili się, że otoczenie ich osądza i byli skłonni do obsesyjnych myśli na ten temat. Wielu z nich dzieliło głęboko zakorzenione przekonanie, że ta konsekwentna niemożność zmiany jest objawem jakiejś wady, wypływającej z samego sedna ich jestestwa. Wielu określało się jako „bezwartościowi”.
Ci z moich klientów, którym udało się zdobyć na odrobinę autorefleksji, często byli w stanie wskazać własne szkodliwe zachowania, a nawet wyobrazić sobie ścieżkę wiodącą wprost do zmiany. Ale bardzo niewielu udało się poczynić pierwszy krok dzielący wiedzę od działania. Ci, którzy widzieli drogę wyjścia, wyrażali też poczucie wstydu, spowodowane odruchowym powracaniem do niepożądanych wzorców zachowań. Przejmował ich wstyd, że dostrzegają swój błąd, ale nie potrafią nic w tej kwestii zrobić. To z powodu tego wstydu najczęściej spotykaliśmy się w moim gabinecie.
Pomoc i wsparcie, jakie byłam w stanie im zaoferować, nie załatwiało wszystkiego. Pięćdziesiąt minut terapii raz w tygodniu – dla większości moich klientów to było za mało, by mogli ujrzeć satysfakcjonujące ich efekty i doświadczyć znaczącej zmiany. Niektórych tak sfrustrowało to błędne koło niemożności, że dali sobie spokój z jakąkolwiek terapią. Co prawda wielu innych skorzystało z naszych sesji, ale poprawa, którą obserwowali, przychodziła boleśnie powoli. Zdarzało się i tak, że zakończyliśmy wyjątkowo produktywną sesję, a tydzień później ten sam klient wracał do mnie z opowieściami, w których przejawiał się znany mi już, przewidywalny zestrój problemów. Wielu z moich klientów przejawiało w toku terapii niezwykłą przenikliwość, odkrywając wszystkie wzorce, które dotąd ograniczały ich funkcjonowanie…tylko po to, by wyjść z mojego gabinetu i doznać uczucia bezradności w starciu z codziennym życiem. Instynktowny pociąg ku temu, co znajome brał nad nimi górę. Co z tego, że ci ludzie byli w stanie spojrzeć wstecz i nazwać trapiące ich problemy, jeśli nie szła za tym umiejętność zastosowania tej ostrości spojrzenia na co dzień? Miałam okazję obserwować podobne mechanizmy w ludziach przechodzących przez doświadczenia o granicznym charakterze – w członkach warsztatów z odosobnienia bądź uczestnikach ceremonii ayahuaski zmieniającej świadomość. Z czasem ludzie ci wchodzili z powrotem w te same wydeptane koleiny, które w swoim czasie sprawiły, że zaczęli w ogóle poszukiwać lekarstwa na dręczący ich dyskomfort. Ich udziałem stało się przeżycie, które powinno odmienić człowieka do głębi, a jednak nadal stali w miejscu. Wielu z moich klientów popadało w kryzys z tego powodu. Zadawali sobie pytania: „Co jest ze mną nie tak? Dlaczego nie potrafię się zmienić?”.
Z czasem zrozumiałam, że jeśli chodzi o leczenie, to możliwości zarówno terapii, jak i takich jednorazowych doświadczeń o przeistaczającym charakterze są ograniczone. Aby zmiana prawdziwie się w nas dokonała, potrzebna jest ciągła praca, polegająca na codziennym podejmowaniu właściwych decyzji. By osiągnąć stan umysłowego dobrostanu (wellness), należy zacząć od czynnego udziału we własnym procesie ozdrowieńczym.
Im dłużej rozglądałam się wokół, tym więcej dostrzegałam ludzkiej frustracji. Nie tylko wśród pacjentów, moi przyjaciele i znajomi czuli to samo. Wielu z nich łykało tabletki na bezsenność, depresję i stany lękowe. Byli wśród nich tacy, u których nie zdiagnozowano żadnych zaburzeń nastroju. Skrywali oni swoje objawy pod maską zachowań, które są społecznie akceptowalne – ciągłej pogoni za sukcesem, bezustannego bycia w ruchu i obsesyjnego zaangażowania w media społecznościowe. To właśnie ci ludzie dostawali w szkole same piątki, oddawali prace domowe na tydzień przed terminem, biegali w maratonach, przyjmowali wysoce stresujące posady i świetnie sobie radzili pod miażdżącą presją czasu i okoliczności. Pod wieloma względami byłam taka jak oni.
Jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, to ograniczenia wpisane w tradycyjny model opieki zdrowotnej znałam z pierwszej ręki. Do terapii przystąpiłam jako dwudziestoparolatka. Trapiły mnie wtedy niemal bezustanne ataki lękowe, związane z poważną chorobą serca mojej matki. Środki przeciwlękowe pomogły mi się z tym uporać, ale pozostało uczucie apatii, oderwania od wszystkiego, co mnie otacza, oraz zmęczenie. Czułam się o wiele starzej, niż wskazywała metryka. Byłam psycholożką, kimś, kogo rolą jest pomóc innym zrozumieć, co dzieje się w ich głowach. A jednak zawartość mojej własnej pozostała dla mnie frustrującą zagadką. Nie potrafiłam prawdziwie pomóc nawet sobie.
MOJA ŚCIEŻKA
Przyszłam na świat w typowej rodzinie z klasy średniej w Filadelfii. Mój tata miał stabilną pracę, w której spędzał osiem godzin dziennie, a mama zajmowała się domem. Codziennie punkt siódma rano siadaliśmy do śniadania, a obiady nieodmiennie jadało się o wpół do szóstej wieczorem. Nasze motto brzmiało: „Liczy się tylko rodzina” i z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora było to prawdą. Byliśmy tak szczęśliwi i normalni, jak tylko rodzina z naszej sfery może być. Ten na wskroś amerykański obrazek przesłaniał mniej promienną rzeczywistość.
Tak naprawdę borykaliśmy się z chorobą. Kiedy moja siostra była dzieckiem, przeszła serię zagrażających życiu dolegliwości, a nasza matka zmagała się z bólami fantomowymi, które nieraz unieruchamiały ją na całe dnie. Nikt w rodzinie nie rozmawiał otwarcie o jej przypadłościach, ale i tak byłam ich świadoma. Wiedziałam, że mama cierpi, że jest chora i że jej nieobecność wiąże się z fizycznym bólem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że bywa nieobecna duchem i że bezustannie czymś się zamartwia. Cały związany z tym stres sprawiał, że to, co czułam, często pozostawało niezauważone.
Byłam trzecim i ostatnim dzieckiem – „szczęśliwym przypadkiem”, jak mawiali rodzice. Rodzeństwo jest ode mnie znacząco starsze (kiedy przyszłam na świat, brat miał już prawa wyborcze). Żadne z nich nie dzieliło przeżyć, które stały się moim udziałem. Jak wiemy, można mieszkać z kimś pod jednym dachem i doświadczyć dzieciństwa całkiem odmiennie. Matka i ojciec żartowali, że byłam ich „dzieciątkiem Jezus”. Spałam jak zabita, nie sprawiałam niemal żadnych trudności wychowawczych i trzymałam się z dala od kłopotów. Byłam żywym, przepełnionym energią dzieckiem, które ciągle dokądś biegło. Bardzo wcześnie nauczyłam się, jak zminimalizować ciężar, który stanowię swoim istnieniem poprzez bycie tak perfekcyjną, jak się da. Wdrożyłam tę zasadę we wszystkich dziedzinach, w których tylko mogłam.
Moja matka nie była osobą wylewną. Nie nazwałabym naszej rodziny zbyt czułą, a dotyk ograniczano w niej do minimum. Nie mogę sobie przypomnieć zbyt wielu okazji, gdy rodzice okazali mi miłość. Prawdę mówiąc, porządne, jednoznaczne „kocham cię” padło z jej ust dopiero wtedy, gdy wybierała się do szpitala na operację kardiologiczną. Byłam już wówczas po dwudziestce. Nie zrozum mnie źle; mimo wszystko nosiłam w sobie trwałe przekonanie o rodzicielskiej miłości. Wiele lat później dowiedziałam się, że rodzice mojej mamy byli ludźmi oschłymi i oszczędnymi w wyrażaniu czułości i przywiązania. Mama doświadczyła losu zranionego dziecka, któremu nigdy nie okazano uczuć, za którymi tak mocno tęskniło. W efekcie wyrosła na osobę niezdolną okazać swoim dzieciom, jak bardzo je kocha. Choć kochała niewątpliwie.
Ogólnie rzecz biorąc, nasza rodzina funkcjonowała w trybie unikowym, zaprzeczając przykrym emocjom odczuwanym przez jej członków. Kiedy działo się coś nieprzyjemnego, po prostu zamiatano to pod dywan. W pewnym momencie zaczęłam pakować się w kłopoty, na krótko porzucając maskę dzieciątka Jezus. Karierę imprezowiczki zaczęłam jeszcze przed oficjalnym wkroczeniem w wiek pełnoletni. Wracałam potem do domu z zaczerwienionymi oczami, bełkocząc coś niewyraźnie. Nikt nie powiedział ani słowa o moich wybrykach. To chowanie głowy w piasek trwało do momentu, aż czyjeś stłumione emocje przelewały się z bulgotem i wybuchały z wielką siłą, powodując istną eksplozję. Pamiętam, jak mamie wpadły w ręce jakieś moje osobiste zapiski, a zaraz potem odkryła niezbity dowód na to, że piję. Wpadła w histerię. Ciskała przedmiotami, roniąc łzy i krzycząc przenikliwie: – Ty mnie do grobu wpędzisz! Dostanę ataku serca i padnę trupem, o, zaraz!
Często czułam się kimś innym, odmiennym od ludzi spotykanych na mojej drodze. Rozbudziło to we mnie ogromną ciekawość ludzkiej natury. Dlaczego inni postępują tak, jak postępują? Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że wkrótce potem zapragnęłam zostać psycholożką. Nie chodziło mi wyłącznie o pomaganie ludziom. Chciałam ich zrozumieć. Marzyłam, by móc wskazać na jakąś określoną publikację naukową i móc stwierdzić: – Widzisz, to właśnie dlatego jesteś taki, a nie inny! To z tej przyczyny ja jestem tym, kim jestem!
Ta pasja zawiodła mnie w progi uniwersytetu Cornella, gdzie studiowałam psychologię, a następnie na studia doktoranckie z zakresu psychologii klinicznej w New School for Social Research w Nowym Jorku. Tok tych studiów hołdował modelowi „praktykującego badacza”, dzięki czemu wymagano ode mnie nie tylko badań naukowych, ale i prowadzenia terapii z pacjentami. Byłam niczym gąbka, gorliwie wchłaniająca wszelką podawaną mi wiedzę z zakresu najróżniejszych metod terapeutycznych. Chciałam zostać taką terapeutką, która pomaga ludziom prawdziwie zrozumieć siebie i oferuje im trwałe wyleczenie.
Dowiedziałam się wówczas, jak działa psychoterapia poznawczo-behawioralna (CBT), standardowe, polecane w wielu przypadkach podejście do terapii, która jest ukierunkowana na cele. Podczas sesji w tym nurcie klienci często skupiają się na jednym określonym problemie. Może być nim depresja, lęki społeczne albo kłopoty w małżeństwie. Metoda ta ma na celu pomóc pacjentowi w rozpoznaniu wadliwych wzorców myślowych, leżących u podstaw jego zachowania. W wyniku tego procesu wielu z nich doświadcza ulgi od towarzyszących im stale trudnych emocji.
Model poznawczo-behawioralny opiera się na przeświadczeniu, że nasze myśli wpływają na to, co czujemy, a ostatecznie także na to, jak działamy. Kiedy nasz stosunek do własnego myślenia ulega zmianie, ciało zalewa kaskada emocji, motywujących jego właściciela do konkretnych działań. W tym mechanizmie zawiera się podstawa wszystkiego, o czym piszę na dalszych kartach tej książki. O CBT często pisze się w kategoriach złotego standardu terapeutycznego, ponieważ metodę tę łatwo replikować – albo powtarzać – w praktyce, a jej struktura i format bez trudności poddają się badaniom. Zyskałam dzięki niej wartościowy wgląd w sprawczą moc naszych myśli, ale uważam, że jest to podejście niezbyt elastyczne, jeśli idzie o przystosowanie do wymogów codziennego życia. Praktykowałam CBT z klientami i bywało, że czułam się ograniczona założeniami tej metody, wyraźnie niedopasowanej do jedynego w swoim rodzaju człowieka, z którym miałam do czynienia.
Podczas studiów podyplomowych szczególnie pociągała mnie psychoterapia interpersonalna, o wiele bardziej otwarty model terapeutyczny, który używa więzi powstałej między terapeutą a klientem jako katalizatora. W efekcie poprawie ulegają różne inne więzi obecne w życiu klienta. Większość z nas ma w jakimś obszarze funkcjonowania do czynienia z relacjami o niezdrowej dynamice. Mogą one dotyczyć rodziny, partnerów w związku, przyjaciół albo współpracowników, a zatem możliwość zaangażowania się w nową, zdrowszą więź z terapeutą ma wybitnie dobroczynny potencjał. To, jak wyglądają nasze związki z innymi jest świetnym wyznacznikiem naszego ogólnego dobrostanu. Wierzę z całego serca, że to, jak dbamy o nasze relacje z ludźmi, zdradza nasz stosunek do życia w ogóle. Rozwinę tę myśl w dalszych rozdziałach książki.
Psychologia holistyczna opiera się między innymi na zrozumieniu faktu, iż natura związków, w które wchodzimy, oparta jest na naszych najwcześniejszych dziecięcych więziach z rodzicami. Zachodzi tu modelowanie zachowań, które nazywamy warunkowaniem. Więcej o tym opowiem w rozdziale 2.
Przestudiowałam także podejścia psychodynamiczne, teorie umysłu sugerujące, że ludzie żyją napędzani przez siły ukryte w ich wnętrzach. Przyswoiłam te modele terapii, zwykle kojarzone z banałem kozetki i psychoanalityka kopcącego niczym komin. (Ten stereotyp pozostaje żywy zarówno w nowojorskim Psychoanalytic Society & Institute, jak i w murach filadelfijskiej School of Psychoanalysis). Dowiedziałam się wówczas, jak działa podświadomość, głęboko ukryta część naszej psychiki, w której przechowywane są wspomnienia, źródła władających nami popędów albo odruchowych instynktów czy motywacji. Kiedy zaczynałam dopiero pracę jako terapeutka, ów wgląd, jaki zyskałam w rolę podświadomego był nieoceniony. Raz po raz byłam świadkiem, jak kolejni klienci uświadamiali sobie, jakie aspekty ich życia wymagają poprawy. Niektórzy uciekali w świat używek, inni tryskali gniewem na swoich partnerów życiowych, cofając się w rozwoju do dziecięcych wybuchów szału, gdy chodziło o ich najbliższych. Ale za każdym razem wracali na terapię z nową opowieścią, w której mogłam dojrzeć ten sam zgrany, podświadomy mechanizm. Dostrzegłam go też u siebie. To odkrycie miało kluczową rolę w stworzeniu i późniejszym rozwoju mojej filozofii psychologii holistycznej.
W czasie gdy przyswajałam sobie te nowe metody, zaczęłam też badania i pracę w dziedzinie leczenia z uzależnień. Prowadziłam ambulatoryjne i stacjonarne grupy terapeutyczne dla osób uzależnionych, a także program pomagający im rozwinąć umiejętności interpersonalne, które wspierałyby proces zdrowienia. Zyskałam dzięki temu bezpośredni wgląd w codzienność ludzi borykających się z nałogami. Zdobyte wtedy doświadczenia doprowadziły mnie do konkluzji, iż nałóg nie dotyczy tylko substancji zmieniających świadomość albo określonych doświadczeń związanych z alkoholem, narkotykami, hazardem czy seksem. Odkryłam, że można się uzależnić także od przeżywanych wciąż od nowa cykli emocjonalnych. Uzależnienie tego rodzaju ma nad nami szczególnie silną władzę, jeśli nawykowo poszukujemy – bądź unikamy – konkretnych stanów emocjonalnych, by za ich pomocą radzić sobie z ciężarem traumy.
Studia nad uzależnieniami pokazały mi nierozerwalny związek między naszym ciałem i umysłem, a także kluczową rolę, jaką układ nerwowy odgrywa w kwestii zdrowia psychicznego. Temat ten omówię szczegółowo w dalszej części książki.
W różnych momentach mojej działalności doktoranckiej próbowałam wprowadzać do praktyki psychologicznej elementy z zewnątrz. Czułam, że mindfulness daje ogromne możliwości, jeśli chodzi o autorefleksję i samoświadomość. Po tym, jak przeprowadziłam własne badania w temacie, a następnie opublikowałam ich wyniki1, podjęłam próbę przekonania swojego promotora, by pozwolił mi zbadać praktykę medytacji i jej wpływ na zachowania uzależnieniowe. Miał to być temat mojej przyszłej pracy doktorskiej. Spotkałam się z odmową. Specjalista ten nie wierzył, że mindfulness ma jakąkolwiek wartość terapeutyczną. Uważał je za modę, a nie za coś wartego badań.
Kiedy spoglądam w przeszłość, widzę teraz wyraźnie, jak kształtowała się prowadząca mnie do dziś ścieżka. Wewnętrzny przewodnik dawał mi sygnały, że powinnam stworzyć holistyczny model leczenia. Otworzyłam prywatną praktykę, w której uwzględniłam wiele z aspektów rozmaitych studiowanych wcześniej metod. Mimo że oferowałam zintegrowane podejście do psychoterapii, kilka lat później opadła mnie frustracja. Moi klienci zyskiwali jaką taką samoświadomość, lecz zmiany przebiegały w żółwim tempie. Niemal czułam, jak ulatuje z nich wiara w siebie. Jednocześnie sama zmagałam się z coraz większym zwątpieniem w swoje możliwości.
Rozejrzałam się dookoła – z taką ostrością spojrzenia, jakbym robiła to po raz pierwszy. Nie będzie przesada, jeśli powiem, że każdy z moich klientów cierpiał też na objawy fizycznych dolegliwości. Od dawna już nie byłam studentką, ale dopiero teraz zaczęłam zadawać pewne pytania: jak to możliwe, że tak wielu spośród moich klientów cierpi na problemy trawienne, od zespołu jelita drażliwego (IBS) po zaparcia? Dlaczego tylu z nich cierpi na choroby natury autoimmunologicznej? A także – dlaczego niemal wszyscy bezustannie zmagamy się z paniką i poczuciem, że niebo zaraz zwali nam się na głowy?
Jestem absolutnie pewna, że nie odnalazłabym swojej ścieżki, gdyby nie ogrom wiedzy z głównego nurtu pozyskany w toku studiów. Środowiska akademickie nauczyły mnie bardzo wiele z tego, co później złożyło się na podstawy psychologii holistycznej. Ale im dłużej samodzielnie zgłębiałam relację między ciałem, umysłem a duchem, tym jaśniej widziałam ograniczenia wpisane w ten tradycyjny model wykształcenia.
RELACJA UMYSŁ-CIAŁO-DUSZA
Przymknij oczy. Wyobraź sobie cytrynę. Czy widzisz, jak lśni jej żółta skórka? Potrzymaj ją w dłoniach, poczuj jej krzywizny. Przyłóż owoc do nosa i wyobraź sobie tę przenikliwą woń, wypełniającą ci nozdrza. A teraz wyobraź sobie, jak odkrawasz plasterek cytryny. Patrz na sok tryskający pod naciskiem ostrza na bladożółty miąższ. Przyjrzyj się owalnym zagłębieniom. Przyłóż ten plasterek do ust. Być może wargi cię od niego zapieką. Poczuj kwaśny smak o orzeźwiającej cytrusowej nucie. Czy właśnie rozchyliłaś usta? A może wypełniła je ślina? Sama myśl o cytrynie potrafi sprowokować zmysły do reakcji. Przed chwilą doświadczyłaś połączenia między ciałem a umysłem.
To ćwiczenie z wizualizacji to prosty, przekonujący sposób na pokazanie, jak ściśle umysł i ciało są ze sobą splecione. Niestety zachodnią medycynę ogranicza pogląd o ich rozdzielności. Klinicyści leczą umysł (za pomocą psychologii bądź psychiatrii) albo ciało (tym zajmują się wszystkie inne gałęzie medycyny), lecz bardzo rzadko zajmują się oboma jednocześnie. Ten arbitralny podział na sferę umysłową i cielesną jest przyczyną, dla której medycyna nie rozwija w pełni swojego uzdrowicielskiego potencjału, a bywa, że zamiast leczyć, wtrąca nas głębiej w chorobę. Tymczasem przedstawiciele rdzennych kultur oraz kultur Wschodu w pełni pojmowali (i darzyli należytym szacunkiem) połączenie między umysłem, ciałem i duszą albo duchem2. Poczucie, że towarzyszy nam wyższy wymiar bytu3 jest wplecione w ich mentalność, i to od tysięcy lat. Ci ludzie od dawien dawna posługują się rytuałami i ceremoniami, by zyskać dostęp do swojego Ja, a to w celu nawiązania kontaktu z przodkami, służącymi im poradą i przewodnictwem. Odbywa się to na gruncie wewnętrznego przekonania, że każda jednostka stanowi sumę połączonych części.
Główny nurt zachodniej medycyny od lat uważa to połączenie za „nienaukowe”. Dualistyczna koncepcja wyraźnie rozgraniczonych duszy i ciała4,5, powstała w XVII wieku. Jej autorem był francuski filozof Kartezjusz. Ta dychotomia wciąż ma się dobrze, mimo że minęło czterysta lat. Wciąż traktujemy umysł, jakby istniał w odłączeniu od ciała. Jeśli chorujesz na jakąś przypadłość psychiczną, widujesz się z lekarzem o określonej specjalizacji, który tworzy ci kartotekę medyczną dla tego rodzaju pacjentów i może przepisać pobyt w szpitalu określonego typu. Jeżeli twoje objawy zyskają miano „fizycznych”, cały proces przebiegnie zupełnie inaczej. W XIX wieku technologia poczyniła duże postępy. Dowiedzieliśmy się wtedy więcej o biologii człowieka i o tym, w jaki sposób wpływa na nas środowisko w swoich szkodliwych przejawach (wirusy, bakterie). Medycyna stała się polem interwencji. Gdy pojawiają się symptomy, zadaniem lekarza jest albo wyeliminować je bez śladu (np. poprzez zabieg chirurgiczny) albo też wyleczyć, przepisując w tym celu leki, z którymi wiąże się mnóstwo znanych oraz nieznanych efektów ubocznych. Zamiast dać posłuch ciału – w końcu objawy to sposób, w jaki się ono z nami komunikuje – robimy, co w naszej mocy, żeby je uciszyć. A dążąc do stłumienia objawów, często zadajemy organizmowi jeszcze więcej szkód. Pomysł, że należałoby leczyć całego człowieka, ustąpił systemowi zarządzania symptomami, przez co powstało błędne koło uzależnienia. Nazywam to zjawisko Modelem Plasterka. W jego ramach skupiamy się na leczeniu indywidualnych przypadłości, nigdy nie zadając sobie trudu, by przyjrzeć się ich przyczynom.
Swego czasu psychiatria ogłosiła się „nauką (bądź sztuką poznania) psyche i duszy ludzkiej”. Psychiatra prędzej spyta cię o choroby psychiczne w rodzinie, a następnie przepisze antydepresanty, niż zainteresuje się przebytą w dzieciństwie traumą albo udzieli porady żywieniowej bądź takiej dotyczącej stylu życia. Specjaliści z tej dziedziny ściśle trzymają się wytycznych ustalonych w klasyfikacji DSM-V (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders)[3]. Stworzyło ją Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (APA), które kataloguje objawy w ramach przypisywania ich do diagnozy – zwykle określanej terminem „zaburzenie” (ang. disorder), o genetycznym albo tak zwanym organicznym podłożu. Przyczyną nigdy nie jest środowisko ani wyuczone nawyki. Kiedy szukamy źródła choroby w genach, w efekcie zaczynamy ją sobie wyobrażać jako wrodzoną część nas. Skoro już staliśmy się własną chodzącą diagnozą, szanse na zmiany bądź dotarcie do źródła naszego stanu wydatnie maleje. Zaczynamy się identyfikować z przypisaną etykietką. „Oto kim właśnie jestem”.
Geny jako pochodzenie chorób to pogląd panujący od początku XX wieku. Teoria ta nosi miano determinizmu genetycznego i stanowi, że geny człowieka (a zatem i jego zdrowie) pozostają niezmienne od dnia narodzin. Jest „zapisane”, że doświadczymy określonych chorób albo też, że nas one ominą. O wszystkim decyduje ślepy traf wyryty w DNA. Determinizm genetyczny nie bierze pod uwagę roli środowiska rodzinnego pacjenta, jego traum, zwyczajów ani niczego innego związanego ze środowiskiem, w którym żyje. Ta dynamika czyni nas bezwolnymi obserwatorami własnego zdrowia i dobrostanu. Dlaczego mielibyśmy się o cokolwiek starać? Jeżeli ma nas dotknąć jakaś przypadłość wystarczy przyjrzeć się genom, aby ją przewidzieć. Ale im więcej nauka wie o ciele i o jego interakcjach z otoczeniem (a te przybierają wieloraką formę, od żywienia, przez relacje z innymi, po systemową opresję na podłożu rasistowskim), tym bardziej złożony staje się obraz, który mamy przed oczami. Człowiek to coś więcej niż ekspresja kodu genetycznego; to efekt niezwykłych interakcji, na które nie zawsze mamy wpływ. Kiedy już uda nam się wyzbyć wiary w to, że genom równa się przeznaczeniu, jesteśmy w stanie przejąć odpowiedzialność za własne zdrowie. Widzimy wówczas jasno, jak pozbawieni wyboru byliśmy dotąd i zyskujemy zdolność do trwałej, znaczącej zmiany.
Kiedy jeszcze studiowałam, ten brak wyboru był moim chlebem powszednim. Mnie także nauczono, że zaburzenia psychiczne biorą się z genów, że los każdego i każdej z nas wyryto w linijkach kodu DNA i bardzo niewiele możemy z tym zrobić. Moja praca polegała na prowadzeniu rejestru objawów, takich jak bezsenność, zwiększenie lub zmniejszenie masy ciała, gniew, drażliwość czy smutek. Następnym krokiem była propozycja leczenia poprzez wspierającą relację terapeutyczną. Jeśli to nie wystarczało, mogłam jeszcze skierować pacjenta do psychiatry, który zapisze mu psychotropy. To koniec dostępnych opcji. Nie prowadziło się wówczas żadnych dyskusji o roli ciała w tym, co wiemy o powstawaniu chorób psychicznych, a nasi superwizorzy odradzali nam stosowanie terminów w rodzaju „zdrowienie” czy „wellness”. Pomysł, by zaprząc energię w ciele do leczenia ran umysłu odrzucano jako przeciwny nauce. Albo, co gorsza, jako New Age’owy bełkot.
Jak długo nie zadajemy sobie pytania: „Jak mogę się przyczynić do własnego dobrostanu?”, tak długo pozostajemy bezradne i zależne od innych. Przekaz stanowi, że żyjemy na łasce i niełasce naszych kapryśnych ciał, a jedynym sposobem, by czuć się jako tako jest powierzyć nasze zdrowie klinicystom, uzbrojonym w magiczne tabletki, dzięki którym poczujemy się lepiej – lecz także we wszystkie zbawienne informacje. Tymczasem prawda jest taka, że chorujemy coraz bardziej. Kiedy zaczęłam kwestionować zastany porządek, uderzyła mnie następująca myśl: Odczuwamy niezdolność do zmiany, ponieważ nie mówi nam się całej prawdy o ludzkiej egzystencji.
PRZEOBRAŻAJĄCA SIŁA
Na naszych oczach rozgrywa się fundamentalna zmiana. Nie będziemy już dłużej zmuszeni godzić się z narracją o „wadliwych genach”, które jakoby determinują nasz los. Rozwijająca się dziedzina nauki powiada, że odziedziczone po innych geny nie są jak wykute w skale. Podlegają ingerencjom środowiska, mającym swój początek jeszcze w życiu płodowym i nieustanny wpływ na wszystko, co dzieje się potem. Przełomowe dla nauki odkrycie, jakim jest epigenetyka stawia naturę naszych genów w nowym świetle.
Rzecz jasna każda i każdy z nas posiada określony zestaw genetyczny. Ale jest z nim trochę jak z talią kart; do pewnego stopnia możemy zdecydować, którymi kartami zagramy. Możemy decydować o własnym śnie, odżywianiu, związkach z ludźmi i rodzajach podejmowanej aktywności fizycznej. Wszystko to ma wpływ na ekspresję genów.
Biolog Bruce Lipton od lat głosił dobrą nowinę o roli epigenetyki. Nazywa jej wpływ na stan rzeczy „nową biologią”6. Jego krytyka determinizmu genetycznego odbija się szerokim echem. Uczony określa go godnym pożałowania wypaczeniem prawdy o naszej cielesności. Tak naprawdę na nasze geny wpływa absolutnie wszystko. Od wód płodowych, które otaczały nas w łonie matki, poprzez słowa usłyszane z ust rodziców czy opiekunów w dzieciństwie, aż po powietrze, które wciągamy do płuc i związki chemiczne, które zjadamy. Nasze geny odpowiadają na te bodźce, aktywując się bądź wręcz przeciwnie, dezaktywując. Przychodzimy na świat wyposażeni w kod genetyczny. Ale ekspresja bądź represja genów jest kwestią środowiska. Innymi słowy, to czego doświadczamy w życiu, odmienia nas na poziomie komórkowym.
Zdobycze naukowe epigenetyki7 sprawiły, że odchodzi się od modelu zarządzania chorobami na rzecz zrozumienia, jak bardzo warunki codziennego życia wpływają na nasze zdrowie. W efekcie powstała nowa, rewolucyjna perspektywa, w myśl której każda i każdy z nas może wnieść aktywny wkład we własny dobrostan. Zasada ta dotyczy zarówno zdrowia tak zwanego fizycznego – na przykład ryzyka zachorowania na cukrzycę czy raka – jak i zdrowia psychicznego oraz emocjonalnego. Czynniki natury epigenetycznej8 odgrywają w rozwoju chorób umysłowych wielką rolę. Wykazały to badania nad bliźniętami jednojajowymi, z których tylko jedno zapadło na poważną chorobę psychiczną w rodzaju schizofrenii czy choroby dwubiegunowej afektywnej, a drugie nie. Prowadzi się badania nad stresem, zaczynając już na etapie życia płodowego. Jego rola w rozwoju chorób psychicznych w późniejszym życiu ukazuje nam, jak doniosły wpływ ma na nas środowisko. Nie chodzi tylko o nasze ciała, lecz o najpotężniejszy z jego organów: mózg. Na przykład dr Gabor Maté, specjalista od traum i uzależnień bardzo wiele pisze o głębokim piętnie, jakie odciska na strukturach mózgu stres emocjonalny, przyczyniając się do wielu powszechnie spotykanych dolegliwości.
Odkrycie, że geny nie równają się przeznaczeniu było dla mnie absolutną rewelacją. Dotąd wierzyłam, że skoro moja rodzina składa się z ludzi schorowanych, to choroba dosięgnie i mnie. Perspektywa przywołana przez epigenetykę postawiła moje postrzeganie własnego organizmu w zupełnie nowym świetle. Być może odziedziczyłam po rodzinie pewne skłonności, ale nic jeszcze nie było przesądzone.
Badania wykazały, że wpływ epigenetyki rozciąga się na przestrzeni pokoleń. Przeżycia naszych przodków ukształtowały ich DNA, które z kolei miało wpływ na nasze. Oznacza to, że życie każdego i każdej z nas nie kończy się zdecydowaną cezurą. Jest przekazywane następnym pokoleniom w całym swym bogactwie w dobro i zło, traumy i radości.
Naukowcy badający myszy w laboratorium doszli do następujących wniosków: te ze zwierząt, które poddawano ekstremalnym dietom bądź stresorom, przejawiały zmiany w budowie serca i rytmie metabolizmu. Zmiany te były przekazywane nie tylko bezpośredniemu potomstwu tych myszy, ale ich wnukom czy prawnukom – i tak dalej. Istnieją dowody na tezę, że to samo dotyczy nas, ludzi9,10. Opublikowano wyniki badań wykazujących, iż dzieci osób, które przeżyły traumę (wliczając tu ludzi, których udziałem stał się systemowy rasizm) wykazują podobne problemy zdrowotne, co ich rodzice, a prawdopodobieństwo zachorowania przez nich na wiele innych wzrasta znacząco.
Jeżeli odziedziczone przez nas geny uległy niekorzystnym wpływom doświadczeń naszych przodków, to co możemy na to poradzić? Jak zatrzymać ten cykl? Są takie czynniki środowiskowe, na które nie mamy wpływu. Nie możemy sobie wybrać, jak przebiegnie nasze własne dzieciństwo, nie wspominając już o dzieciństwie pradziadków. Ale pewne rzeczy możemy zmienić. Możemy otoczyć się opieką i troską, których być może zabrakło nam jako dzieciom. Możemy się nauczyć, jak nawiązywać trwałe więzi i stworzyć sobie poczucie bezpieczeństwa. Możemy wybrać sobie sposób odżywiania, częstotliwość uprawianych ćwiczeń fizycznych, stan ducha, myśli i przekonania. Jak ujmuje to dr Lipton: „Nowa biologia polega właśnie na tym, by wyrwać nas z przekonania, że jesteśmy ofiarami losu i wyposażyć w wiedzę o tym, że możemy być jego sprawcami”11.
Człowiek to coś więcej niż tylko genetyczne oprogramowanie. Kiedy już to pojmiemy, tradycyjne podejście z jego determinizmem i skłonnością do „naprostowywania” medycyną i chirurgią tego, co wadliwe, wyda nam się jeszcze bardziej nieadekwatne. Możemy i powinnyśmy wspomagać nasze ciała w procesie uzdrowienia, a nasze umysły w procesie dążenia do mentalnego dobrostanu.
EFEKT PLACEBO
Im więcej dowiadywałam się o epigenetyce, tym mocniej zaczęłam się zagłębiać w lektury poświęcone zdrowieniu i przemianom. Poznałam siłę przekonań i mechanizm efektu placebo – jest to termin opisujący zjawisko, które zachodzi, gdy obojętna chemicznie substancja (np. tabletka z cukru) poprawia stan pacjenta, który ją przyjął. Miałam okazję obserwować przypadki spontanicznej remisji chorób oraz patrzeć, jak ludzie pokonują najbardziej wyniszczające z chorób – zdawałoby się, że niemożliwe do ujarzmienia bez pomocy specjalistów. Tak czy owak, te historie zawsze zdawały się dotyczyć wyjątków od reguły. Można by je zakwalifikować jako cuda. Nie widziałam w nich nic naukowego.
Nasz umysł jest w stanie wywierać na ciało prawdziwe, mierzalne zmiany. Medycyna głównego nurtu potwierdziła ten fakt, legitymizując efekt placebo. Zaobserwowano znaczące występowanie tego zjawiska w przypadku wielu poważnych schorzeń – od choroby Parkinsona12 do zespołu jelita drażliwego13. Jedne z najbardziej spektakularnych przypadków zaobserwowano podczas badań nad depresją14. Ci z uczestników badania, którym podano pigułki z cukru, odnotowali poprawę samopoczucia; stało się tak, ponieważ wierzyli, że dostają antydepresanty. Nie musisz nawet być chora, żeby efekt placebo zadziałał. Podczas badania przeprowadzonego na University of Glasgow15