Wzgórze Błękitnego Snu - Igor Newerly - ebook + książka

Wzgórze Błękitnego Snu ebook

Igor Newerly

4,9

Opis

Urzekająca pięknem języka, ale też pięknem opowieści, historia fikcyjnego bohatera wpleciona w rzeczywiste wydarzenia sprzed wieku.

 

Igor Newerly wpadł na pomysł napisania Wzgórza Błękitnego Snu podczas spaceru na powązkowskim cmentarzu. Trafił tam na groby sybiraków i postanowił opowiedzieć historię jednego z nich. Bohaterem opowieści stał się dwudziestokilkuletni Bronisław Najdarowski, członek lewicowej partii „Proletariat”, skazany na katorgę i wieczne zesłanie spiskowiec, który pragnął zabić rosyjskiego cara.

Powieść przedstawia tylko niewielki fragment z życia Bronisława, kilkanaście lat, które spędził on na Syberii. Newerly ustami swego bohatera opowiada jednak o jego wcześniejszych losach: dzieciństwie, politycznym zaangażowaniu i w końcu sprowokowanym przez ochranę spisku. Na kilku ostatnich stronach streszcza z kolei dalsze losy rodziny Najdarowskich.

We Wzgórzu Błękitnego Snu zostało zamknięte całe piękno mroźnej tajgi - miejsce początkowo będące dla Bronisława więzieniem, staje się z czasem bliską raju krainą szczęśliwości. To doprawdy niezwykła opowieść o ludzkich losach nierozerwalnie związanych z polityką, ale i otaczającą człowieka naturą.

Po czterech latach katorgi Najdarowski rozpoczyna tam nowe życie... Uczy się myślistwa, buduje w tajdze dom, poznaje wspaniała kobietę i - cały czas tęskni za ojczyzną. Newerly opisuje życie Polaków na Syberii, opowiadając zarazem o przyjaźni, męstwie, miłości, honorze i wielkiej, choć przymusowej przygodzie na tle wspaniałej, dzikiej przyrody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 639

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (20 ocen)
19
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamiakAndrzej

Całkiem niezła

Trochę jak miła bajka o zesłaniu na okrutną Syberię hm
00
jaceniuszek

Nie oderwiesz się od lektury

Każda książka Igora Newerlego to wielkie przeżycie,tym samym dziękuję za nie,gdyż jest to proza najwyższych lotów,która ściska za serce z jednej strony,a z drugiej potrafi sprawić,że czytelnik unosi się niejako nad tymi opisami i widzi je i syci się nimi.
00

Popularność




DO TAJGI NA WIECZNE OSIEDLENIE

…To, zdaje się, Nercza. Jeszcze lód idzie, chociaż już koniec kwietnia. Dopływ dopływu, wpada do Szyłki, Szyłka do Amuru… Tam gdzieś nad Szyłką czy Ononem w jurcie jakiejś urodził się Czyngis-chan… Już pierwsze domki. Witaj, stolico katorżniczego kraju! Nerczyńsk… Tak wygląda miasto, które śle karawany złota z Kary i srebra z Akatuja? Rozlazłe i nieruchawe rozsiadło się w kotlinie swojej rzeczki, wszystkimi ulicami na przestrzał. Oto biała cerkiew, kilka murowanych budynków, bank, progimnazjum, kramy, sklepy, park miejski… Wszystko w morzu drewnianych domków parterowych, sadków, ogródków, płotków… Studnie uliczne, nie wszystkie ulice brukowane, kurz wzniecamy za sobą jak dymną zasłonę, chodniki drewniane… I oto koniec miasta, znów przed nami goły trakt. A gdzież ten pałac, o którym opowiadał Gawryłow, pałac z ubiegłego wieku, jakiegoś milionera Butina czy Putina? Takiego pałacu, mówił, nie powstydziłby się i Petersburg. Wspaniałe sale, rzeźby z marmuru, kandelabry z brązu, perskie dywany, stylowe meble, na galerii instrument muzyczny rozmiarów organów kościelnych… Biblioteka, oranżeria pełna palm i podzwrotnikowych roślin, muzeum syberyjskich rud i kamieni. I jeszcze lustro. Największe lustro na świecie, które Putin czy Butin kupił na międzynarodowej wystawie w Paryżu w 1878 roku i przewiózł morzem do Nikołajewska, a później na specjalnie zbudowanym statku po Amurze i Szyłce do Nerczyńska… Gdzie to wszystko? Przegapiłem czy pałac spłonął?

Konie z ogłuszającym łomotem wzleciały na kawałek wymoszczonej jezdni przy dworcu i stanęły.

– Nu wot, wysiadka – powiedział żandarm.

Wysiadł. Dwaj chłopcy, grający przy dworcu w „kozny”, spojrzeli i zastygli z wyrazem najwyższego zdumienia, ściskając w ręku świńskie kości. Pewnie nie widzieli takiego…

Żandarm wszedł po stopniach dworca do oszklonych drzwi, on za nim, i kiedy ujrzał w lustrzanej szybie swe odbicie, to mimo woli sam się zdumiał, co za elegancki pan! Spod szerokiego ronda, nie jakiejś tam szlapy, lecz oryginalnego włoskiego borsalino, spoglądały nań z wychudłej twarzy oczy obce i mroczne. Płaszcz demi-saison z najlepszego łódzkiego szewiotu w kolorze perłowym, po krawiecku mówiąc, rybiej skórki, z aksamitnym kołnierzykiem w nieco ciemniejszym odcieniu – leżał jak ulał. Widziało się jeszcze spodnie garnituru w tym samym stalowoszarym kolorze i szare lakierki… „Hrabia galicyjski” – pomyślał obojętnie jak o mijanym przechodniu.

W restauracyjnej poczekalni bufetowy i kelner wybałuszyli oczy, a miejscowy numerowy, posilający się przy oknie, dyskretnie schował talerz za siebie. Sala była pustawa, tylko nad szklanką herbaty siedział jeden wojskowy. Odwrócił się do nich i wtedy oni go poznali: Czybisow, Piotr Kapitonowicz, porucznik konwojnej komandy. Żandarm stuknął obcasami i wziął pod kozyriok:

– Zdrawia żełajem waszemu błagorodiu!

– Zdarowo, Bojarszynow… Skąd i dokąd?

– Z Akatuja wiozę zwolnionego na wieczne osiedlenie.

– Tak? A czy po drodze będziesz miał jakieś miasto?

– Nikak niet, wasze błagorodie.

– To jakże ty go wieziesz w takim stanie? W takiej maskaradzie do lasu?

– A bo to chodź z nim po mieście… On trzy godziny będzie kupował, bo nic nie ma…

To on znalazł sposobność, by się wtrącić:

– Pozwolicie wyjaśnić?

Bystre oczy obrzuciły go przenikliwym spojrzeniem.

– Mów. Pamiętam ciebie. Cztery lata temu zdałem ciebie z konwojem w Czycie.

– Tak jest. A teraz wychodzę z katorgi. Mijamy Nerczyńsk, ostatnie miasto, więc proszę wachmistrza, by pozwolił mi porobić tu zakupy, taka, zdawałoby się, uzasadniona prośba… Przecież wiezie mnie na wieczne osiedlenie!

Porucznik niespiesznie pomieszał herbatę łyżeczką, odpił.

– Wiesz co, Bojarszynow, ja bym go puścił, przecież nie ucieknie. Pociąg za cztery godziny. Masz tu kogo znajomego?

– Melduję posłusznie, tu w domku przy dworcu mieszka untier jeden, wojnę japońską przerobiliśmy razem.

– To idź do niego, nie będzie się tobie nudziło. A on tymczasem pochodzi po mieście, zakupi, co trzeba, i co najważniejsze, niech poczuje smak wolności, bo przy tobie on tego nie poczuje… Ot, i regulamin w porządku, i człowiek nie doznał poniewierki.

W tym był cały Czybisow. Nikt u niego nie uciekł, ale każdy miał co należy i nikt obity nie był przez te dwadzieścia lat, kiedy on prowadził konwoje z Moskwy do Irkucka i Czyty, posiwiał przy tym, żelazny porucznik. Za to syn jego uczy się w omskim korpusie kadetów, może już skończył, oficer…

– Nu, jak pan porucznik rozkazuje…

– Ja tobie nie rozkazuję, Bojarszynow, ja tylko tak myślę.

– W takim razie, teraz jest – żandarm wyjął swoją cebulę, otworzył – teraz jest kwadrans po dwunastej. Kwadrans po trzeciej żebyś tu był punktualnie!

– Będę niezawodnie – przyrzekł i ukłonił się porucznikowi. – Dziękuję za pańską uprzejmość.

Rześkie powietrze przedwiośnia owiało go, gdy chwilę potem stanął na stopniach dworca. Był koniec kwietnia, ale od rzeki ciąg­nęło chłodem, szedł jeszcze lód, ale od góry słońce przypiekało i nagrzana ziemia parowała ciepłem zbudzonych zapachów. Stał, nie mogąc się oswoić z myślą, że jest sam, bez konwojentów i dozorców, bez kajdan i towarzyszy. Może iść, dokąd chce, i kupować, co tylko zechce, ma na to warszawski portfel z monogramem, wypchany banknotami, dar pani Stefanii. Chłopcy wciąż stali przy nim, bojąc się ruszyć, by nie spłoszyć pana z dalekiego świata, w ubraniu, jakiego nikt tu nie widział, wielkiego pana, który wszystko może…

Podszedł do powozu, konie jadły obrok.

– Wracacie teraz przez Nerczyńsk?

– Tak jest.

– To możecie mnie podwieźć? Wysiądę w Nerczyńsku.

Pojechali. Przebyli tę drogę, chyba pięć wiorst do miasta. Zauważywszy szyld trafiki, Bronisław kazał stanąć, dał woźnicy rubla i pożegnał się z nim.

Kiedy powóz ruszył, zeskoczyli chłopcy, uczepieni z tyłu.

– A wy tu po co?

– Żeby popatrzeć…

– Na co popatrzeć?

– Co pan będzie robił…

Byli jednego wzrostu i jednej twarzy, nie do odróżnienia, bliźniaki. Z oczu im patrzyła niepohamowana, dziecięca ciekawość.

– Ojciec wasz pracuje na kolei?

– Na dworcu jest kasjerem! Mieszkamy obok w rządowym mieszkaniu.

– A jak się nazywacie?

– Grisza i Misza.

– Który z was starszy?

– Obaj starsi!

– Więc macie po pół rubla i wracajcie do domu!

Dał każdemu z nich po monecie i ruszył z powrotem do sklepu, który przejechali. Nieliczni przechodnie na drewnianym chodniku zatrzymywali się i oglądali, jedna dziewczyna na jego widok stanęła jak wryta – wyminął ją, z gracją uchyliwszy borsalino, i wszedł do trafiki, rzuciwszy okiem na szyld: Piotr Gosudarew.

– Czym mogę panu służyć? – zapytał właściciel w średnim wieku, łysawy, w miarę otyły.

– Chciałbym zaopatrzyć się w tytoń. Messaksudi fajkowy, proszę.

– Nie mam krymskich. Messaksudi to rzadki tytoń. Mogę polecić doński Asmołowa, moskiewski dukat albo gabaj, dobry jest fajkowy mandżurski.

– To proszę Asmołowa. Piętnaście funtów.

– Co, proszę?!

– Powtarzam, muszę zaopatrzyć się w tytoń, bo tam, dokąd jadę, nie mają tytoniu.

– Ale piętnaście funtów Asmołowa ja nie mam! Najwyżej pięć.

– To daj pan pięć funtów Asmołowa i dziesięć dukata.

– Moment! – Kupiec majtnął się do magazynu za przepierzeniem i położył na ladzie pięć funtów, majtnął się drugi raz po dziesięć, ruchy miał błyskawiczne, dostał wigoru, poczuwszy klienta. – Co by jeszcze wielmożny pan sobie życzył?

– Fajkę.

– Proszę.

Otworzył gablotę. Było w niej kilkanaście przeróżnych fajek, ale jedna mu się szczególnie spodobała: nieduża fajeczka, ponętnie wygięta w dół, ustnik koloru miodowego, a drzewo nieznane, misternie rzeźbione… Taka fajeczka może być zaufana w samotności.

– Ustnik oryginalny jantar, a drzewo mandżurska aralia.

– Biorę. Pan pozwoli tego tytoniu na próbę…

Nałożył fajkę. Zapalił… Mój Boże, ileż to lat? Cztery lata pięć miesięcy palił w najlepszym razie machorkę, a to i korę z zielskiem, i marzył o czymś takim!

– No jak?

– I owszem… Może pan pozwoli od razu i kapciuch do niego, i dwie paczki zapałek. Pewniejsze byłoby krzesiwo z hubką.

– Święta racja! I to ja mam. Dla myśliwych, gdy idą do tajgi, i dla Mongołów.

Położył na ladzie krzemień, krzesiwo z hubką i stał wyczekująco, podany nieco naprzód, z lekko przechyloną głową. Bronisławowi zdawało się, że słyszy merdanie ogonkiem.

– Koperty, znaczki pocztowe i parę ołówków chemicznych i zwykłych… Jeszcze notes i gruby brulion. Stalówki, obsadka i atrament. To wszystko. Przydałaby się jeszcze walizka, ale pan chyba nie ma.

– Istotnie, to nie moja branża. Mam walizę, w której wożę towar, ale gdzieżbym ja śmiał taką proponować panu!

– A niech no pan pokaże.

Ten znów szurnął do magazynu i wrócił z ogromną walizą. Rzeczywiście nie była pierwszej świeżości, stareńka, ale mocna i pakowna, trupa by w niej można było przeszwarcować.

– Wezmę. A pan kupi sobie nową. Pięć rubli wystarczy?

– A co też pan, uchowaj Boże… Waliza gratis!

Gestem dłoni odpychał pokusę i ofiarowywał dar.

– Dobrze, dobrze, niech pan policzy, ile razem?

Ten usiadł, wciągnął głęboki oddech i przejaśniony, przystąpił do rachunku jak do sakramentu. Bronisław tymczasem pakował nabyte rzeczy do walizy.

– Dwadzieścia osiem rubelków siedemdziesiąt pięć kopiejek.

– Czyli razem trzydzieści trzy ruble siedemdziesiąt pięć kopiejek… Proszę.

Podał mu banknot pięćdziesięciorublowy.

Kupiec zrobił postną minę.

– Niestety, nie mam reszty… Będę musiał skoczyć do sąsiada, może on ma większy utarg… Pan zaczeka.

– A jaki sklep ma sąsiad?

– Towary mieszane, wszystko, co dla domu, i takie tam różności.

– A to dobrze się składa. Pójdę z panem, kupię co nieco.

– Ależ proszę bardzo, proszę…

Z lekkim wyprzedzeniem szedł przed nim kawałek ulicą, prowadził klienta, jakiego klienta! Już w progu ciemnego sklepu wołał:

– Wasyl Niłycz, masz pan kupca!

Od kantorku na powitanie ich podniosła się wysoka postać w czarnej surducinie, szczelnie opięta, schludna, z końską szczęką i rzadkim kosmykiem zaczesanym z prawa na lewo, włosy te niegdyś były ryże, ale zdążyły się wybielić.

– Dobro pożałowat’ – kłaniał się kupiec i zapraszał do środka dostojnego gościa.

Bronisław rozejrzał się. Sklep był nieduży, ale zawalony towarem: na półkach stały garnki i statki kuchenne emaliowane, miedziane i z lanego żelaza, talerze, szklanki, filiżanki, dalej przeróżne noże, narzędzia wszelkie aż do brzytew.

– To pan, widzę, całą ekspedycję mógłby zaopatrzyć we wszystko… Ja potrzebuję paru rzeczy. Nieduży saganek, patelnię, imbryk i czajniczek.

Kupiec podawał, Bronisław wybierał. Poza tym wziął talerze emaliowane, płytki i głęboki.

– Jeden komplet? – zdziwił się kupiec.

„Rzeczywiście – pomyślał Bronisław – dlaczego jeden? Przecież może ktoś zawitać do mnie, jakiś gość…” I zdecydował:

– Dwa komplety talerzy i sztućców… Prócz tego scyzoryk i nóż.

Wybrał duży scyzoryk o dwóch nożach, z szydłem, śrubokrętem, pilnikiem i piłeczką. A nóż podobał mu się jeden – siedmiocalowy, obosieczny, w skórzanej pochwie, poręczny nóż tajgowy.

Wodząc spojrzeniem po półkach za czymś do picia, nie szklanką, nie filiżanką, ale czymś nietłukącym się, natrafił na dwa dziwne kubki. Tkwiły wśród garnków jak egzotyczne kwiaty, jak barwne motyle.

Wziął do ręki. Ciężkie. Jak z kamienia. Zasadniczo kolor zielony, ale od góry przechodził w odcień oranżowy i bury. Na wzburzonej fali widać białą smugę i kształt jakiś… Podszedł do okna, bo w sklepie było ciemnawo. Teraz widział: rzeźbiarz pomógł naturze, jedno – dwa cięcia, z białej fali wyłania się postać mężczyzny, wyciąga ręce po ratunek…

– Jaspis – powiedział znacząco kupiec. – To kustarnik jeden, były katorżnik, włóczy się po górach, zbiera kamienie i obrabia. Amatorska rzecz.

– Nietłukące się?

– Bez obawy, może pan rzucić o podłogę.

– To biorę.

– Niestety, jednego kubka sprzedać nie mogę. One są nierozłączne. Pan zobaczy.

Podał drugi kubek. Identyczny. Ta sama wzburzona zieleń i biała rozpryskująca się fala bije o brzeg, tylko na brzegu stoi kobieta i wyciąga ramiona po tonącego mężczyznę na pierwszym kubku.

– Ten rzeźbiarz banalną scenką popsuł piękny kamień. Ale kubek jest dobry. Nie parzy, nie tłucze się. Wezmę oba.

– Trudno – usprawiedliwiał się kupiec – on to robi dla narzeczonych, dla małżeńskiej pary. Ludzie biorą.

Bronisław wybrał jeszcze brzytwę, pędzel z borsuka, parę cylinderek mydła do golenia, lusterko i szeroki mocny pas z wiązki rzemieni wiszących w kącie.

– Ile płacę?

Kupiec policzył.

– Dwadzieścia osiem rubli pięćdziesiąt kopiejek.

– Pan wyda mi resztę z pięćdziesięciu rubli – dwadzieścia jeden rubli pięćdziesiąt kopiejek. A sąsiadowi rozmieni pan pięćdziesiąt rubli tak, żeby dla mnie było szesnaście rubli dwadzieścia pięć kopiejek.

Spakował rzeczy do walizy.

– Proszę panów, gdzie tu jest sklep z bielizną męską?

Kupiec zastanowił się.

– Takiego sklepu w naszym mieście w ogóle nie ma.

– No jakże – wtrącił się żywo łysawy właściciel trafiki – a Wałujewa?

– Prawda, Wałujewa… Jest wdowa, co z córką prowadzi pracownię bielizny damskiej i męskiej. Piękna robota, a ceny przystępne… O, tu za rogiem na prawo, trzeci dom.

Bronisław podziękował, pożegnał się z jednym i drugim i wyszedł.

Chłopcy sprzed dworca wciąż stali, ale teraz przyłączyło się do nich jeszcze trzech z tornistrami, prawdopodobnie ze szkoły.

Bronisław szybko wyminął tę gromadkę i podążył we wskazanym kierunku.

Przed parterowym domkiem, malowanym ochrą, przystanął, obejrzał oba okna wystawy i popchnął drzwi. Na dźwięk dzwoneczka z sąsiedniego pokoju wyjrzała dziewczyna. Przywitał się, ona odpowiedziała i oboje zamilkli. Ona milczała z zaskoczenia – nigdy nie widziała tak wytwornego pana. A on z powodu jej bliskości, przeszło cztery lata oglądał kobiety w snach tylko, w marzeniach o nich.

– Proszę pani, czy znalazłaby pani dla mnie sześć nocnych koszul?

Skinęła głową i zaczęła podawać.

– A dzienne też by się znalazły?

– Jaki rozmiar?

– Co proszę?

– Obwód szyi proszę podać.

– Ach, szyi… Nie wiem, nie pamiętam.

– To muszę zmierzyć. Pan się pochyli ku mnie.

Wyciągnęła ramiona i zarzuciła jak stryczek centymetr… Dreszcz go przeszedł od dotknięcia ciepłych paluszków.

– Czterdzieści jeden. Zaraz poszukam.

Znalazła i rozrzuciła na ladzie. Bronisław wybrał cztery lniane koszule do pracy i dwie świąteczne z popeliny, jedną czerwoną, drugą lila.

– A kalesony?

Znalazła i kalesony.

– To ile jestem pani winien?

Zaczęła liczyć, ale co i raz to zerkała na niego.

– Pan to musi być z dalekich stron…

– Z Warszawy, proszę pani. Wie pani – Warszawa, stolica Polski, Priwiślańskiego Kraju…

– Wiem. Mój dziadek opowiadał. Bo dziadek, ojciec mamy, pochodził z Akatuja i w młodości pracował w mydlarni u Polaka jednego. Wysocki się nazywał.

– Z powstania listopadowego?

– Nie pamiętam miesiąca i roku. Chyba w listopadzie to było. Wielkie wybuchło powstanie i ten Wysocki zdobył pałac carski… Wiele dobrego opowiadał o nim dziadek, bo u niego nauczył się czytać i pisać, to był szlachetny człowiek, a na mydełkach swoich stawiał stempel Piotr Wysocki.

– Pani się myli. Wysocki był bardzo skromny i mydła znaczył tylko inicjałami P. i W. To tak wyglądało. Pani pozwoli…

Wziął ołówek, którym ona robiła rachunek, i narysował prostokąt, a w nim P.W. i miejscowość Akatuj. Odkładając, spojrzał na nią. Dziewczyna stała blada i patrzyła na jego ręce. Na czarne, sponiewierane ręce, na których praca przy taczce i piecach płomienistych, grynszpan i siarczek rtęciowy świadczyły ranami i wrzodami, że to ręce katorżnika.

– Pan też… z Akatuja?

– Tak, byłem w Akatuju.

– A teraz wraca pan do swoich, do Warszawy?

– Nie, jadę na wieczne osiedlenie do tajgi.

– W tym ubraniu?

– W tym ubraniu ja byłem hrabią w Warszawie przez jeden dzień. Tak mnie wzięli i po katordze z powrotem ubrali. Teraz żandarm puścił na zakupy… To ileż ja jestem pani winien?

Ołówek drżał jej w palcach i rzęsy trzepotały, była samą rozpaczą i zmieszaniem.

– Ja nie wiem… Mama wyszła, to mamy towar.

Miłe dziecko, towar mamy, a ona nie może brać pieniędzy od katorżnika – jak każda Rosjanka, lituje się nad niesczastnym.

Wyjął portfel.

– Widzi pani? Mam pieniądze.

– Ale wszystko jedno… Żeby to było moje, to… Chwileczkę!

Przypomniawszy, widać, sobie coś, wybiegła do sąsiedniego pokoju. Po chwili wyszła, niosąc na rękach jak tacę prześliczną koszulę z seledynowego jedwabiu, bogato haftowaną krzyżykowym ściegiem.

– To moje, moja robota… Pan przyjmie to ode mnie, błagam!

– Dobrze, ale pani przyjmie, ile się ode mnie należy. – Zajrzał do jej podsumowania. – Dwadzieścia cztery ruble. Proszę. I z całego serca dziękuję.

Położył na kantorku i zaczął przekładać bieliznę do walizy. Ona mu pomagała. Milczenie ciążyło.

– Muszę jeszcze zajrzeć do paru sklepów i do apteki. A żandarm na dworcu czeka… No, na pożegnanie! – Wyciągnął do niej ręce.

Ufnie położyła mu swe drobne, białe dłonie w jego okropne katorżnicze ręce. Chwilę trzymał je przed sobą, żegnając się, takich rąk, takiej dziewczyny nie spotka chyba w tajdze, potem przylgnął ustami:

– Nie zapomnę, długo, długo będę pamiętał…

– Hospod’ z wami, będę się modliła za was!

Zatrzasnąwszy drzwi za sobą, stanął nagle wobec kilkunastu osób, które czekały na niego. Prócz chłopców sprzed dworca i uczniów byli tu ludzie dojrzali i zupełnie starzy. Wszyscy wpatrywali się w niego z nadzieją, spodziewając się czegoś.

– Niech Pan Bóg błogosławi cię, miłościwcze! – zagłosiła jakaś salopka.

– Ja chciałbym na osobności o nadużyciach w Zakładach Nerczyńskich – powiedział wysoki w wytartej bobrowej czapce.

– Ja również. Kolusznikow jestem, koleżski registrator – przedstawił się sadlisty z buraczanym nosem.

Ktoś zaczął wyłuszczać mu swoją sprawę, kto inny pchał mu do ręki podanie, tamta błagała o wsparcie… Bronisław zrozumiał. A więc wzięli go za kogoś z Irkucka czy Petersburga, za kogoś ważnego, za pełnomocnika tajnego… Katastrofa. Niech no stójkowy zobaczy to zbiegowisko, będzie cyrkuł, koza, badanie. Jeśli nawet okaże się, że on tu ni pri czom, to i tak na pociąg nie zdąży. Bojarszynow! Zerwał z głowy kapelusz i podniósł do góry. Uciszyło się.

– Nie tu i nie teraz! – zakrzyknął, wodząc po nich gniewnym okiem. – Nie psuć mi roboty, zrozumiano? Razojtis’!

Tłumek cofnął się, zaszeptał, pan się gniewa, nie tu i nie teraz, nie przeszkadzać, rozejść się… Zaczął z wolna rozłazić się na boki.

Bronisław ruszył ostrym krokiem w przeciwną stronę. Usłyszał za sobą dworcowych chłopaków, dreptali za nim. Nie bali się go, był dobry dla nich, dał im po pół rubla.

Przystanął.

– Chłopcy, gdzie tu można wszystko kupić, ubranie, buty, czapkę i przebrać się?

– O, to tylko u Szczukina!

– A gdzie on jest?

– Zaprowadzimy. To na rynku, niedaleko…

Wyprowadzili z tej wąskiej uliczki na szerszą, potem na zupełnie szeroką i w końcu na rynek, który przecięli na ukos, pokazując:

– O, widzi pan ten sklep!

Sklep był duży, o czterech oknach. Przed sklepem wysoki pan w sfatygowanej czapie bobrowej i ten sadlisty Kolusznikow żywo opowiadali coś komuś w palcie z gołą głową, pewnie właścicielowi. Zdążyli już przybiec. Na jego widok rozstąpili się, właściciel cofnął się i Bronisław wszedł do sklepu.

Właściciel – dość przystojny, w średnim wieku, ubrany z europejska, nie bez pretensji do pewnej elegancji – zdawał się reprezentować ten rzadki na Syberii typ człowieka handlowej natury, człowieka nowszych czasów, z oczytaniem, znajomością świata i potrzebą poobiedniej lektury zamiast drzemki. Na pytanie Bronisława, czy znajdzie u niego komplet odzieży zwykłej i czy będzie mógł się przebrać, odpowiedział z godnością:

– Jeśli u mnie pan czegoś nie znajdzie, to nie ma tego w naszym mieście.

Hala była czterookienna i cały wystrój sklepu zdawał się potwierdzać zdanie właściciela.

Bronisław wybrał garnitur świąteczny z siniewo bostona, potem szare ubranie robocze, kamaszki, wysokie buty z cholewami, na zimę unty1 z dobrze wyprawionego piżmowca skórą na zewnątrz, pięknie haftowane czerwoną nicią; nieprzemakalny płaszcz z grubej impregnowanej tkaniny, sobolowy malachaj z długimi, zwisającymi na pierś nausznikami i czapkę podobną do kaszkietu. A przebierając w tym wszystkim, zerkał na słup pośrodku sali, gdzie wisiała burka, raz ręką dotknął, pomacał jakość owczej wełny. Właściciel to zauważył.

– To burka rotmistrza Abdułdurchmanowa z Dagestanu. Pół roku temu zginął w pościgu za zbiegłą szajką katorżników, może pan słyszał… Wdowa po znajomości wystawiła na sprzedaż. Czterdzieści rubli.

– Dobra cena.

– Ale i rzecz dobra. Proszę spojrzeć.

Zdjął burkę z wieszaka, obrócił w powietrzu, by połyskliwa czerń płaszcza spływała w dół jak dzwon.

– Widzi pan? W plecach tak mocna, że i w powietrzu trzyma się prosto, ale jest miękka i ciepła, sięga do kostek i jeźdźca otula z koniem. Koniowi też ciepło. Jeździec może się zapiąć szczelnie, bo na bokach ma nieduże rozcięcia, żeby wystawiwszy dłonie, mógł powodować koniem. I zważ pan, że wyłogi, srebrem lamowane, nic a nic nie sczerniały, najlepszy dowód, że jest całkiem nowa.

– Kupię ją, jeśli pan kupi moje ubranie.

– Co pan ma na myśli?

– To wszystko: kapelusz, płaszcz, garnitur i lakierki… Ile pan daje?

– Czterdzieści rubli – palnął kupiec.

Bronisław zmierzył go wzrokiem i zdjął kapelusz.

– Pan mnie obraził. Ten kapelusz, pan widzi napis Roma i nazwisko Borsalino, pochodzi z Wiecznego Miasta i kosztował mnie trzydzieści rubli. Ten płaszcz – zdjął płaszcz – szył na miarę najlepszy warszawski krawiec, oto jego metka, Władysław Zaremba, Warszawa, tak samo jak i ubranie. Te lakierki – stając na prawej nodze, zdjął pantofel z lewej – te lakierki pochodzą z pracowni Hiszpańskiego, nie jakiegoś tam szewca moczymordy, proszę spojrzeć, wcale świeży stempel złoty – Hiszpański, Warszawa. Zatrudnia on trzydziestu wykwalifikowanych majstrów i potrafi obuć całą naszą arystokrację i modny świat. Czy pan widział kiedyś takie lakierki, szare lakierki? Miałem możność podziwiać inteligencję Hiszpańskiego na pokładzie „Taurydy”, gdy wybrał się na wczasy do Egiptu… I za to wszystko, za takie dzieła sztuki, pan śmie proponować mi czterdzieści rubli? Stracił pan okazję być najmodniej ubranym człowiekiem na Syberii… Ile?

– Sto.

– Ja nie pytam o to, ile pan mi daje, ale ile ja płacę.

– Pan niepotrzebnie się obraża. W handlu tak nie można. Ja naprawdę chcę kupić.

– Pewnie. Byłoby na pana w sam raz. Ten sam wzrost, ta sama objętość piersi… Trudno. Ile płacę?

– Sto dwadzieścia.

– Posłuchaj pan. W Warszawie ja dałem za to wszystko dwieście czterdzieści rubli, a pan wciąż proponujesz humorystyczne ceny.

– Proszę pana, ostatnia moja oferta – sto osiemdziesiąt.

– A moja ostatnia – dwieście… dwieście albo do widzenia. – Otworzył walizę.

– Ale uparty z pana człowiek… No dobrze już. Dwieście. Burka pańska… Ławrientij, na ile pan wybrał?

– Na dziewięćdziesiąt siedem rubli czterdzieści kopiejek – odpowiedział subiekt.

– Zatem należy się panu – prztyknął na liczydłach – sześćdziesiąt dwa ruble sześćdziesiąt kopiejek. Uprzejmie służę.

Bronisław schował do kieszeni.

– Czy mógłbym gdzieś się tu przebrać?

– A właśnie do tego celu trzymamy parawanik… Ławrientij, obsłuż pana.

Za parawanem włożył czarne kamaszki, granatowy garnitur, czapkę-kaszkiet i narzucił na ramiona burkę. Wyszedł odmieniony nie do poznania. Żegnając się z kupcem, pomyślał: on dopiero teraz uwierzy, że jestem w tajnej misji…

Na dworcu chłopcy doskoczyli gotowi do dalszych usług, ale z boku dopadli go dwaj petenci, ten w wytartej czapce bobrowej i Kolusznikow. Bronisław postawił walizę na ziemi, wziął jednego i drugiego pod ramię, o mało nie stuknął ich łbami.

– Moim człowiekiem w Nerczyńsku jest Gosudarew, trafikant – powiedział dobitnym szeptem. – Umówcie się ze mną przez Gosudarewa, ale nie właźcie mi w paradę na oczach całego miasta.

Puścił ich, podniósł walizę i ruszył dalej.

– Prowadźcie do sklepu żywnościowego, żeby tam wszystko można było dostać do żarcia i picia.

Zaprowadzili. Tu kupił pięć funtów herbaty Kuzniecowa w blaszanych pudełkach w kształcie kuferków, pięć funtów herbaty Braci Popowych w woskowo-papierowym opakowaniu, owiniętych ołowianą folią, i pięć cegiełek prasowanego kirpicznego czaju, na poczęstunek. Sześć butelek smirnówki na nowoosiedliny. Cukier w kostkach… Szynka, polędwica, boczek i moskiewska kiełbasa. Ryż, kasza, groch, makaron. Pudełko cukierków dla dzieci i bochen pysznego białego pieczywa syberyjskiego.

Na ulicy poczuł, że walizę z trudem dźwiga. „Osłabłem – pomyślał – rany pewnie znów się otworzyły…”

– Chłopaki, czy chcecie znów dostać po pół rubla?

– Ojej, diadieńka, kto by nie chciał!

– To znajdźcie mi bryczkę, z końmi oczywiście. Wiecie, kto tu ma bryczkę?

– Filimonow!

– To niech zaraz zakłada i zajeżdża przed pocztę. Ja będę na poczcie. Dostanie trzy ruble.

– Za trzy ruble to on w nocy pojedzie na Szyłkę!

Chłopcy pomknęli. Postał chwilę, odsapnął i ruszył dalej. Po drodze zobaczył aptekę, wszedł.

Stary farmaceuta tłumaczył właśnie starowinie, w której butelce do nacierania, a w której wewnętrzne, jak i po ile… Kiedy odeszła, spojrzał ponad niklowymi okularami.

– A co panu dolega?

– Poproszę maść na rany.

– Musiałbym obejrzeć.

Bronisław odwinął nogawki spodni, pokazał czarne pierścienie wokół kostek po kajdanach. Łydka była opuchnięta. Magister nacis­nął palcem, został dołek. Powyżej obrzęk przechodził w puchlinę, z której gdzieniegdzie sączyła się ciecz.

– Długo pan nosił kajdany?

– Cztery lata.

– A teraz pana zwolnili?

– Na wieczne osiedlenie.

– W samą porę zwolnili, dostał pan flegmony. Ta choroba sama przejdzie od dobrego odżywiania się. Jedz pan dużo jabłek, czosnku, w tajdze czeremszy2, masła, mięsa… Ile lat pan sobie liczysz?

– Dwadzieścia siedem.

– Gdzie pana osiedlają?

– Dokładnie nie wiem. Żandarm powiada, że ma mnie dostarczyć do wioski Stare Czumy.

Magister popatrzył na młodą, urodziwą twarz – zadupie jakieś, same Tunguzki czy Buriatki, co druga zarażona…

– No cóż, młody człowieku, dam panu maść, wieczorem na noc będziesz smarować czas jakiś… I jeszcze dam dobry środek na możliwe dolegliwości.

– Ile jestem panu winien?

– Ja też byłem na zesłaniu, teraz tu się osiedliłem, nie ma o czym mówić.

Zapakował maść i wręczył wraz z banknotem dwudziestorublowym.

– A to na drogę.

– Za maść, za dobrą radę dziękuję, ale to, to nie… Mam pieniądze.

– No, to szczęść Boże…

Teraz została tylko poczta. Nie było czasu do stracenia, spojrzał na zegarek – pół do trzeciej. Pchnął drzwi, postawił walizę przy stoliku, włożył paczuszkę z maścią do środka, wyjął koperty, omiatając spojrzeniem całe wnętrze poczty, gdzie przy okienku znajdował się jeden młody urzędnik. Wszystko robił szybko, dokładnie, z bezwiedną precyzją, jak za dawnych lat, gdy szedł na akt.

Zanurzył pióro w atramencie, ale zamiast atramentu wyciągnął jakąś maź, a pióro było złamane. Odrzucił i chciał sięgnąć po ołówek chemiczny, ale młody urzędnik obserwując go zza okienka, powiedział „Chwileczkę!” i położył przed nim dobre pióro z pełnym kałamarzem. Podziękował mu skinieniem głowy i zabrał się do pisania swym pięknym kaligraficznym pismem.

Nerczyńsk, 25 kwietnia 1910 roku.

Droga Pani Stefanio!

Jak Pani widzi, piszę z Nerczyńska, gdzie jestem przejazdem w drodze do tajgi. Katorgę mimo wszystko przetrzymałem. Nawiasem mówiąc, jest to ostatni rok katorgi w Akatuju: w przyszłym roku będzie tu więzienie żeńskie, już zaczęły się remonty. Pragnę podziękować za te podkajdanki, które otrzymałem od Pani w dniu wyruszenia z Warszawy. Nie ma Pani pojęcia, ile bez nich człowiek nacierpi się i jak poodbija sobie kostki u nóg. Ja to odczułem dopiero pod koniec, gdy pot, brud i kwasy zżarły do szczętu owe podkajdanki. I jeszcze raz dziękuję serdecznie za hojny dar – 200 rubli wręczono mi w dniu opuszczenia zakładu. Dzięki temu czuję się jak burżuj i zaopatrzyłem się we wszystko.

Teraz o najważniejszym. Droga Pani Stefanio, Pani jedna nie dała wiary haniebnym pogłoskom i dalej darzyła mnie swoim zaufaniem. Poniżony, napiętnowany, miałem tylko tę otuchę, że jest na świecie ktoś, kto wierzy, że nie obciążyłem dwóch powieszonych. Teraz muszę tego dowieść. Nikt nie uwierzy w przypadkową łaskawość wojennego sądu i że generał nade mną się zlitował. Kasprzak śmiercią swoją dowiódł, że nie był prowokatorem. Ja muszę całym swoim życiem. Kiedy po latach ludzie przeczytają, że prowokator Bronisław Najdarowski odbył cztery lata katorgi i wieczne osiedlenie, zmarłszy w tajdze w Starych Czumach, wtedy mimowolnie zapytają, to jakiż to był prowokator?

Raz jeden miałem okazję rozmawiać z Panią. Obraz Pani, Jej uroda, dobroć i dostojeństwo wiecznej żałoby, w czarnej zeszłowiecznej sukni do kostek, dla której przyjaciele dali Pani przydomek Markiza, zapadły w duszę głęboko i dziś, gdy żegnam świat, jego uroki i tęsknoty, żegnam w Pani osobie – ave, Markizo, morituri te salutant!3– choć wiem, że brzmi to teatralnie i nie w Pani guście.

Oddany Bronisław Najdarowski

Włożył do koperty i zaadresował:

„Stefanii Sempołowskiej z listami państwa Zielińskich Warszawa ul. Wspolnaja 9”.

Zaczął pisać drugi list.

Nerczyńsk, 25 kwietnia 1910 roku.

Droga Halinko!

Ukończyłem w Irkucku szkołę leśną i zostałem mianowany leśniczym w Starych Czumach, co według tabeli rang Imperium Rosyjskiego odpowiada klasie X, czyli stopniowi porucznika. Pensja sto pięćdziesiąt rubli z dodatkiem dla Wschodniej Syberii podwójnie. Otrzymałem 500 rubli na zagospodarowanie się, kupiłem krowę i dwa konie – nie masz pojęcia, jaka tanizna tu, za te trzy bydlaki dałem 65 rubli! Deputatu mam 15 dziesięcin… – przekreślił 15, napisał 30, niech się biedula cieszy, a ten skurwysyn, szwagier, zzielenieje z zawiści, nie cierpiał go, inaczej o nim nie mówił, jak ten bandyta z „Proletariatu”, zabronił siostrze odezwać się do brata, kiedy go aresztowano, kiedy oczekiwał wyroku śmierci, bał się kontaktów, bał się tego, że się wyda, że ma szwagra katorżnika, on, kasjer kolei warszawsko-wiedeńskiej, gnida kolejowa… – Rozglądam się teraz za narzeczoną, bo samemu nie sposób prowadzić tak dużego gospodarstwa i w ogóle kawaler niewiele osiąga. Mam nawet na widoku dziewczynę, Polkę, jej matka, wdowa, prowadzi pracownię konfekcji damskiej i męskiej, i zdaje się, że jest mi przychylna. W ogóle muszę powiedzieć, że ostatnio szczęście mi dopisuje, czego i Tobie, Siostrzyczko, z całego serca życzę. Tylko że Stare Czumy są tak daleko! To zapadła leśniczówka, czterysta wiorst do najbliższej stacji, więc nie przejmuj się, jeśli listy będą z rzadka przychodziły.

Życzę ci zdrowia i wszelkiej pomyślności, mocno całuję ciebie i małą Anulę.

Twój brat Bronisław

Zaadresował:

„Galinie Edwardownie Galarczyk Warszawa ul. Krochmalnaja 46 m. 7”.

Podszedł do okienka i podał jako polecone. Zaczekał, aż urzędnik wypisze pokwitowanie. Ale ten skończywszy, zapytał z cicha:

– Macie coś do przekazania towarzyszom?

Bronisław przyjrzał mu się, twarz miał otwartą i śmiałe wejrzenie.

– Możecie przekazać towarzyszom polskim z Polskiej Partii „Proletariat”, że Bronisław Najdarowski odbył katorgę w Akatuju i udaje się z żandarmem na wieczne osiedlenie do wioski Stare Czumy w guberni jenisejskiej.

– Będzie przekazane. Czy towarzysz czego nie potrzebuje?

– Dziękuję, nie. Wszystko mam. Do widzenia.

– Szczęśliwej drogi…

Konie stały. Trójka koni i bryczka na resorach.

W biegu podał woźnicy walizkę i zawołał do chłopców:

– Siadajcie, podwiozę… Na dworzec, prędko!

Woźnica ujął lejce.

– Ech, wy orły moje, siwki!

Konie z miejsca ruszyły ostrym kłusem, a szły wachlarzowym biegiem: prawy koń trzymał głowę nisko w prawo dół, lewy koń w lewo dół, a korennik niósł głowę prosto i wysoko… Pięknie to wyglądało. Mknęli tak przez pustawe, senne miasto odświętnie z janczarkami jak w karnawałową maslennicę.

Na dworcu dał woźnicy trzy ruble, chłopcom po pół rubla, woźnica kłaniał się, chłopcy targnęli łebkami, dziękując, wszyscy życzyli mu zdrowia i szczęśliwej drogi. Podbiegł numerowy, chwycił walizę i podniósł, nie poznawszy Bronisława.

Bojarszynowa jeszcze nie było. W restauracji dwóch jadło obiad, dwa małżeństwa czekały na zamówienie i jeden podróżny drzemał na ławie… Numerowy postawił walizę przed stolikiem, Bronisław płacąc, odwrócił się do niego twarzą i wtedy go poznał.

– Ale pan się zmienił! Nie poznałem, proszę wybaczyć.

– Nie szkodzi… Kiedy będzie pociąg?

– A jeszcze, blisko godzinę mamy.

Podszedł kelner i stanął w pozycji wyczekującej.

– Na pierwsze solanoczka rybnaja – bez namysłu zamówił Bronisław.

– Mamy tylko uchę i szczi.

– To z uchy bardzo łatwo zrobić solanoczku.

– Pójdę zapytać kucharza, czy się da.

– Da się, da… Jak macie bulion jerszowy.

Kelner odszedł z szacunkiem – smakosz, zna się na kuchni. Bronisław uśmiechnął się – nie znał solanoczki rybnoj, nigdy jej nie jadł.

Wyjął fajkę, nabił, zapalił. Aloszka mu się przypomniał, Milioner z przezwiska, może nawet dwa czy trzy miliony miał, tyle statków na Wołdze, a na katordze głodował. Bredził o jedzeniu, co jadał w Petersburgu, a co w Moskwie, w Paryżu i Rzymie, pamięć miał fenomenalną, pamiętał wszystkie odcienie smakowe, upajał się zapachami… A solanoczku rybnuju – mówił, i to nieraz – ja ci sam ugotuję. Przyjdziesz do mojego mieszkania na Arbacie. Kucharza zwolnię, włożę fartuch i do roboty. Najpierw będę gotował w lnianym worku jerszy. Tymczasem pokroję drobniutko cebulę i zmaceruję ją z masłem i tomatem. Zapachnie rybą. Gdy zrobi się z jerszy mocny bulion, wtenczas woreczek wyjmę i do czystego wrzącego bulionu wrzucę moją masę z cebuli, masła i tomatu. Następnie pokroję solone obrane ogórki i też wrzucę. Teraz, mój drogi, na dno rondla będę kładł sparzone kawałki jesiotra, może dodam jeszcze chrząstki, nie wiem, ale na pewno zaprawię przysmakami, kaparami, oliwkami, zaleję to wszystko solanką, pogotuję z kwadrans i podam w głębokim talerzu z cytryną, a ty mi powiesz: „Nigdy w życiu czegoś podobnego nie jadłem!”.

– Może być solanoczka rybnaja, proszę pana – oznajmił kelner. – Za małe dwadzieścia minut.

– No właśnie, mówiłem.

– A co na drugie?

– Może być szaszłyk?

– Może być… A tymczasem na przekąskę?

– Kawior… I wodoczki grafinczik4, tylko dobrej, Smirnowa.

– Według życzenia, panie.

Według życzenia, kawior, wódka, szaszłyk, a wczoraj jeszcze… Stuknął fajką, wysypując popiół. Dosyć. Cztery lata na popiół, nie rozpamiętywać, młodość spisana na straty, a teraz odsapka. Odetchnij głęboko i zapamiętaj wszystko, wszystko zapamiętaj po drodze, smak kawioru i solanoczki rybnoj, usta dziewczyny pochylonej nad tobą, Hospod’ z wami, dwóch wesołych chłopaczków, byłeś wielkim panem w małym mieście, złudzeniem, tajną misją, zdobyłeś piękną burkę dagestańską i mknąłeś trójką z janczarkami, wystarczy, to wszystko powinno wystarczyć na długie, długie lata życia na tak zwanej wolności, powolne konanie w Starych Czumach.

– Proszę, kawior i wódka – oznajmił kelner, stawiając talerze z kawiorem czerwonym i czarnym oraz butelkę wódki Smirnow, postawszczik jego wieliczestwa5 kłania się tobie, Bronku – ano, za twój pierwszy dzień wolności, prost!

Z alkoholem i kawiorem spłynęło na niego odprężenie, jak gdyby wszystkie mięśnie i nerwy napięte dotąd rozluźniły się, uspokajały w kojącej błogości… Co ja będę robił w Starych Czumach? Jak to co? Jak tylu przede mną. Będę przyglądał się życiu Hakasów, Tunguzów czy Buriatów, będę spisywał ich przeszłość, wierzenia, legendy, napiszę rozprawę jak Sieroszewski Dwadzieścia lat wśród Hakasów… Mogę zbierać kamienie i badać góry, jeśli są tam góry, albo zainteresuję się aklimatyzacją zwierząt, jak Dybowski… Mogę zająć się światem motyli i żuczków, latać po łąkach z siateczką, a w długie zimowe wieczory klasyfikować i opisywać. Nie wiem. Czymś podobnym. W każdym razie zbuduję sobie chatę, właściwie mały domek w polskim stylu, kryty gontem, ganeczek z kolumienkami i balaskami, w tym domku to czy tamto będę robił, aż w jakimś roku 1940 napiszą, że tu żył i pracował Bronisław Najdarowski, pierwszy badacz czegoś tam na Syberii, niesłusznie posądzony o prowokację, cześć jego pamięci, amen… Prost!

Znów wypił, zakąsił kawiorem. Poczuł lekki rausz – to od tego, że na czczo i od lat nie piłem, a w ogóle słabą mam głowę… Żeby się skupić, zaczął liczyć, ile dzisiaj wydał? Otrzymał od Szczukina sześćdziesiąt dwa ruble sześćdziesiąt kopiejek. Z daru pani Stefani zostało sześćdziesiąt pięć rubli siedemdziesiąt pięć kopiejek. Powinien mieć teraz sto dwadzieścia osiem rubli trzydzieści pięć kopiejek. Przeliczył w portfelu. Nie zgadzało się…

– Proszę, solanoczka rybnaja.

Nareszcie można skosztować… Przy solance nie wolno się śpieszyć, mówił Alosza Milioner, najpierw powąchaj, wciągnij ten cały aromat w siebie, niech w tobie wszystko odmięknie… Wciągnął. W ciepłym parującym zapachu było coś jakby z barszczu ukraińskiego i coś z kuchni węgierskiej, w każdym razie nie ryby. Zaczął jeść. Poczuł całą rozkosz podniebienia, delikatny i drażniący smak mięsa rozgotowanego w ostrych przyprawach jesiotra.

Potem był szaszłyk i w połowie rożna zjawił się Bojarszynow. Czerwony wrócił, widocznie podjedli sobie i popili niezgorzej z untierem. Rozejrzał się. Na sali już było kilka stolików zajętych, nigdzie nie widział popielatego płaszcza ani wspaniałego borsalino. Bojarszynow siadł na wprost drzwi. Bronisław dał mu posiedzieć w ten sposób, z oczami utkwionymi w drzwiach, z nogą założoną na nogę, nerwowo podrygującą, aż konduktor u wyjścia na perony obwieścił:

– Skoryj pojezd priamowo soobszczenia Władywostok-Moskwa podojdiot k pierwomu pieronu. Stojanka piatnadcat’ minut.

Bojarszynow zerwał się i w tejże chwili Bronisław wstał, wycierając usta serwetą. Podbiegł kelner z rachunkiem 2 ruble 50 kopiejek – Bronisław dał mu trzy i podniósł rękę, że jest obecny…

Bojarszynow rzucił się ku niemu.

– Co ty wyprawiasz? Myślałem, żeś uciekł!

– Ja bym sam dojechał, gdybym znał drogę.

– No, nie bądź taki… – Dalsze słowa zagłuszył łoskot nadjeżdżającego pociągu. – Chodźmy.

Bronisław obrócił się za walizą, ale ją miał już bagażowy. Chciał powiedzieć: „poradzę sobie”, ale pomyślał: niech tam, ostatni raz będę kimś…

Kilkanaście osób wysiadło, kilkanaście wsiadło. Bojarszynow podszedł do konduktora trzeciej klasy.

– Służbowy wolny?

– Wolny.

Przeszli cały wagon, w ostatnim przedziale Bojarszynow wskazał bagażowemu.

– Na górną półkę.

Bagażowy postawił tam walizę. Bronisław dał mu rubla, ten rozpłynął się w podziękowaniach.

– Co tak szastasz rublami? – burknął Bojarszynow. – Przydadzą się na później.

Zdjął szynel, odwiesił. Bronisław zdejmował właśnie burkę.

– Oficerska burka. Gdzieżeś znalazł taką?

Bronisław opowiedział.

– Szczęściarz z ciebie. Burka rotmistrza Abdułdurchmanowa, no-no. Wiesz co, dam ci za nią 45 rubli, zarobisz!

– Nie chodzi o zarobek…

Pociąg ruszył.

Siedli na wprost siebie, popatrzyli w okno, jak mijają budynki i słupy, po czym Bojarszynow odwrócił się do Bronisława.

– A o co chodzi?

„Trzeba go albo utemperować, albo oswoić” – pomyślał Bronisław.

– Dawno już chciałem zapytać pana wachmistrza, czy panu sprawia przyjemność ustawicznie mnie poniżać?

– Jak to, poniżać?

– A tym tykaniem. Ty i ty, jakbym ja był od bydła.

– Przecież regulaminowo!

– Regulaminy są dobre dla dyscypliny w marszu, na etapie dla wielu ludzi, a my dwaj będziemy w podróży wiele dni sam na sam i rozmawiamy prywatnie, więc czy konieczne jest tykanie, przypomnienie, że pan jest panem, a ja chamem!

– Ja tak wcale nie myślałem, tylko jak to na służbie…

– A nie możemy jak ludzie? Ot, siedzimy na wprost siebie, rozmawiamy, nikt nas nie widzi i nie słyszy. Ja nie mam do pana żadnych złości ani pretensji, trudno, taką ma służbę, musi mnie dostarczyć jak towar. Starszawy, wojnę przebył, ma gdzieś żonę i dzieci, i chce mi się powiedzieć: Daniło Pietrowicz, z szacunkiem. Bo słyszałem, jak pana w kancelarii nazywali, prawda?

– Mda, prawda…

– Ale jeśli pan uważa, że jestem zbrodniarzem, wyrodkiem, i nienawidzi mnie, sądzi, że za mało wycierpiałem, dołożyłby mi jeszcze kajdan i taczki, to trudno, tykaj. Zgodnie z regulaminem odpowiadać będę „tak jest, panie wachmistrzu” i nikak niet, krótka będzie nasza rozmowa.

Wyciągnął fajkę i kapciuch, zaczął nabijać. Zapanowało milczenie.

– A jak panu na imię?

– Bronisław. A po otczestwu Edwardowicz.

– Więc tak, jak nikogo nie ma, to Bronisław Edwardowicz. A na ludziach ty.

– Zgoda… Zapalicie, Daniło Pietrowiczu? Doński, Asmołowa.

– A dawno nie paliłem takiego…

Wyciągnął bibułkę, począł skręcać. Zapalili.

– Dobry, trochę dla mnie za delikatny… To zdążyliście zjeść obiad?

– Zdążyłem. Solanoczku rybnuju zamówiłem.

– O, dobra zupa.

– Koleżka jeden przypomniał mi się, Aloszka Milioner.

– Naprawdę milioner?

– No, miał jeden czy dwa miliony, bo odziedziczył po ojcu żeglugę na Wołdze. Dwadzieścia statków na niego pracowało, a on życie prożigał bezszabaszno. Ale pewnej nocy na popijawie, gdzieś w szikarnom restoranie, posłyszał, jak koledzy rozmawiali o dziewczętach skazanych na Sybir, szkoda, takie młode, czy nikt ich nie uwolni? Tu nastąpiło w nim ocknienie. Jakby się przebudził. Sam mi opowiadał. Co ja tu robię, myślał, jaki ze mnie pożytek? Ot, uwolnię te dziewczyny… Wynajął numer w pokojach umeblowanych na wprost tego więzienia, wypatrzył główną dozorczynię, jak wychodziła, poszedł za nią, gadu-gadu, przedstawił się: student taki a taki, potem drugi raz i trzeci pospacerowali, później zaprosił do siebie, uwiódł ją, miał się żenić. Dostał się przez nią do środka więzienia, nawiązał kontakt z dziewczętami, zorganizował całe porwanie i wykradł dziewczęta. Kiedy wszystko się wydało, spadła na niego straszna kara: katorga z pozbawieniem praw i majątku… A spotkałem się z nim w moskiewskim więzieniu i potem poszliśmy razem w etapy. Dwóch nas było głodomorów, co nie otrzymywali żadnych pieriedacz, i zawsze staraliśmy się stanąć pierwsi w kolejce do kotła, żeby potem, zjadłszy swoją porcję, obrócić znów i dostać dolewkę. Strasznie był nieodporny na głód i bredził o jedzeniu, jakie miał na wolności, tak smacznie opowiadał, że ludziom kiszki się skręcały. Przestań! – prosili. A on swoje. Bili nawet, nie pomagało. Więc on mi opowiadał o solanoczce rybnoj, jaka smaczna i jak ją przyrządzają. Musiałem skosztować.

– Nu da, bywają ucieczki – zaczął opowiadać Bojarszynow. – Ot, w zeszłym roku do kopalni nad Ononem, gdzie pracowało 150 katorżników, przyjechał kapitan na inspekcję, z podoficerem i ordynansem. Przy sprawdzaniu uzbrojenia wszystkich rozbroił, całą załogę, dwudziestu żołnierzy, uzbroił dwudziestu katorżników i poprowadził ku chińskiej granicy, jakie 500 wiorst marszu. Część uwolnionych, którym zostało niewiele do końca katorgi, nie chciała ryzykować i nie ruszyła się z miejsca, część rozbiegła się po tajdze, a pozostali podążyli za tymi uzbrojonymi. Ścigał ich właśnie rotmistrz Abdułdurchmanow, który zginął w jednej potyczce. Zginęło sporo ich i naszych, ale ośmiu doszło do Amuru i przeprawiło się na mandżurski brzeg. Ale Chińczycy mieli z nami umowę o wydawaniu zbiegłych katorżników, i wszystkich ośmiu wydali. Powiesiliśmy ich. Za Abdułdurchmanowa.

– Podać wam herbaty? – zapytał w drzwiach prowodnik.

– Podaj, w gardle zaschło – odrzekł Bojarszynow.

– Herbatę i cukier mamy – dodał Bronisław. – Zaparzymy sobie w czajniczku.

Sięgnął na górę, gdzie stała waliza, otworzył, wyjął cukier i herbatę – prowodnik tymczasem postawił na stoliczku przy oknie imbryk, czajniczek, szklanki i wyszedł – Bronisław dalej gmerał w walizie, podając pieczywo i wędlinę, natrafił na podłużne pudełko z rozsypanego prezentu aptekarza – co to? Przez całą długość pudełka biegł reklamowy napis: „Serce, prędzej ty pękniesz, nie ja!” i znak firmowy „Olla”.

– O, czort pobieri…

– Czemu czertychajeszsia, Bronisławie Edwardowiczu?

– Prosiłem aptekarza o maść na rany, a on mi dał jeszcze prezerwatywy!

– To go za to k czortu? Mądry staruszek, pomyślał, zacznie się młody pieprzyć w tajdze, to albo dziecko, albo syf, poratuję biedaka… Za to należy mu się serdeczne podziękowanie, za najbardziej przydatny prezent!

Zakłopotany Bronisław nie odpowiadał, smarując chleb masłem.

– Skosztujcie moskiewskiej albo polędwicy.

– Dobra jest ta moskiewska kiełbasa, lepszej w Moskwie nie znaleźć. Ja jak jestem w Nerczyńsku, zawsze kupuję. Polak, kiedy wyszedł na osiedlenie, to założył tu masarnię, syn dalej prowadzi i prosperuje – pożuł, pomyślał, wreszcie wyznał: – A swoją drogą, coś tu nie gra.

– Co macie na myśli, Daniło Pietrowiczu?

– A to wydaje mi się dziwne, że jadę z wami taki szmat drogi. Bo normalnie u nas w Zabajkalu gdy ktoś odbędzie katorgę, to go osiedlają w tym samym powiecie albo w innym, zawsze w tejże guberni. A was kazali odstawić het do Starych Czumów, to 1500 wiorst koleją i końmi… Coś w tym tkwi!

– A tkwi.

– Ale co?

– Dobra rada generała Smirnowa.

Ryżawe wąsy Bojarszynowa zdawały poruszać się z pogardą, z jaką dmuchał na herbatę, nie pochwalał niestosownych żartów w poważnej rozmowie.

– Pytam, bo chcę wiedzieć, a wy mi zaraz jakiś kawał z generałem…

– Nie kawał, ale prawda, tak było. Po ogłoszeniu wyroku przewodniczący sądu wojennego generał Smirnow, zapamiętałem nazwisko, jak dostawca carskiej wódki, Smirnow, zszedł z podwyższenia i wdał się w rozmowę ze mną. Powiedział, że lata katorgi przeminą, nic strasznego, a jak żandarm odstawi mnie na osiedlenie, to wy, powiedział, uciekajcie, ale nie do Polski, bo my tu was zaraz złapiemy, uciekajcie do Chin, młody człowieku. Pół żartem, pół serio tak radził, to był przyzwoity człowiek i ja go sobie przypomniałem w zeszłym roku w Akatuju i radę jego powtórzyłem, a był wśród nas parszywiec jeden, doniósł. Z Akatuja poszło pismo do zarządu, a tam pomyśleli: „A może? Do Polski stąd 8000 wiorst, a do Chin 500”… I napisali „po odbyciu katorgi skierować na osiedlenie w jenisejskiej guberni”.

– Tak, teraz poniatno – powiedział Bojarszynow i rozpiął mundur, gorąco się zrobiło po drugiej szklance herbaty. – A sprawa jaka wasza była? Za co was sądzili?

– Za udział w zamachu na życie jego imperatorskowo wieliczestwa.

– Za udział w zamachu… – powtórzył wolno, jakby to niezupełnie dotarło do jego świadomości, i raptem, pąsowiejąc, jak nie wrzaśnie: – Ależ to zbrodnia pierwszej klasy! Najwyższa, najpodlejsza! Targnąć się na sam majestat carski… Szubienica za to, nie może być innego wyroku, tylko szubienica!

Zapiął mundur, bezwiednie, jak zawsze. Gdy padało imię carskie, przyjmował je w pozycji na baczność, zapięty na wszystkie guziki. Jego twarz, pospolita twarz sołdacka, po wysłudze lat, żandarmska, wąsata, szerokoskuła, z perkatym nosem, pałała oburzeniem, ale w spojrzeniu było trochę lęku i trochę respektu. Siedzi sobie żandarm z lada jakim osiedleńcem, je kiełbasę moskiewską i nie wie, że je z mordercą! Z niedoszłym mordercą jego imperatorskowo wieliczestwa.

– I za to dali wam tylko cztery lata katorgi i wieczne osiedlenie na Syberii? No-no, mieliście szczęście albo znajomości, albo grube pieniądze…

– Miałem szczęście. Sądził mnie sąd wojenny w składzie generał od artylerii, Smirnow, przewodniczący i członkowie, pułk­ownik od kawalerii i pułkownik od infanterii, czyli piechoty, jeden kapitan i jeden porucznik. Wojskowi z różnych garnizonów okręgu warszawskiego, nie wybrani specjalnie, ale tak jak popad­ło. Dlatego sprawę badali rzetelnie. Za dużo policja wiedziała przedtem i za dużo świadków było na usługach policji. Wyglądało, że ktoś tu maczał ręce. Pan wie najlepiej.

– Jasne, nie mówi się.

– No, ale ja się przyznałem do winy, że istotnie miałem taki zamiar, i prokurator żądał kary śmierci. Czyn zamierzony, mówił, w tych sprawach należy sądzić jako czyn dokonany. Sądowi wydało się to okrutne. Do tegoż ja miałem 22 lata, a wyglądałem młodziej, dlatego sąd zważywszy wszystko, wydał taki wyrok.

– Patrzcie, generał z pułkownikami, a jednak… – Bojarszynow kręcił głową. – Chyba pański święty natchnął litością sąd wojenny.

Ale nie mógł na tym poprzestać. Uchyliła się zasłona od zawrotnych wysokości, dokąd wzrok jego, wachmistrza, nie sięgał, gdzie istnieje niewzruszenie jak porządek świata gosudar’ i pomazaniec, który jest nad wszystkimi i patrzy w oczy Boga, a który, rzecz niepojęta, mógł zginąć nagle jak każdy człowiek.

– Przyznaliście się do zamiaru, mówicie, ale do jakiego zamiaru?

– No, zamachu.

– Ale jak jego awgustiejszeje lico gosudaria naszego zamierzali wy…

Nie mógł powiedzieć wprost, w jaki sposób zamierzali wy zabić, tylko zrobił ruch cięcia.

– Ach, o to wam chodzi… Cóż, mógłbym powiedzieć. Po wyroku, po katordze, sprawa przyschła, uleżała się. Ale wam nie mogę.

– Czemuż to mnie nie możecie?

– Bo jesteście żandarmem. Chwileczkę, nie chciałem obrazić, tylko przypomnieć. Jesteście na służbie. Wrócicie, Daniło Pietrowiczu, te mogą zapytać, co mówiłem, i wy im powiecie, no nie?

– Powiem.

– I oni to zapiszą. A co jest zapisane, to żyje i czasem żyje w sposób pokręcony, bo jedno dodali, drugiego nie zrozumieli, a trzecie tak im się wydaje. Zechcą wyjaśniać, wypytywać, po co mi to? Zrozumcie, nie mam teraz nic do ukrywania. Ale ostrożność nie zawadzi.

– Jasne, strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Otóż to… Jeszcze szklaneczkę?

– Nie, dosyć… Późno już, pójdziemy spać.

Wyraźnie stracił chęć do rozmowy.

Położyli się, Bojarszynow na dolnej, Bronisław na górnej półce. Zdjął obuwie i marynarkę, położył burkę na dębową półkę i owinął się, od razu zrobiło się ciepło i przytulnie, wspaniała burka, zakrywa konia z jeźdźcem, swoją drogą pięknie ja bym wyglądał na koniu. To najlepsze, co zrobiłem w pierwszym dniu wolności, nabyłem burkę, dzięki niej sprzedałem wcale korzystnie mój szykowny i zupełnie w tajdze nieprzydatny strój warszawski… A jeszcze koszula, prezent najdroższy, będę cię pamiętał, dziewczyno, twe dłonie, które tak ufnie włożyłaś w moje czarne ręce katorżnika, wyhaftowały dla mnie śliczną koszulę świąteczną, nie do włożenia. Bo i dla kogo wkładać? Dla tych kilku Hakasów czy Kirgizów, gdy pójdę do ich jurt na kumys w niedzielę? Nawet nie wiem, kto mieszka tam w tych Starych Czumach… Pociąg rwie i rwie naprzód, w niezmierzoną dal, wiorsty lecą w tył jak iskry, a koła zajadle wystukują na złączach naszej ziemi mnogo, mnogo… naszej ziemi mnogo, mnogo… I w tym ogromie dla mnie tylko ślepy zaułek, to miejsce przeznaczenia, do kresu życia. Czy spotkam tam choć jedną duszę przyjazną?

Jechali noc, dzień i noc. Drugiej nocy Bojarszynow zbudził Bronisława przed świtem, wstawajcie, wysiadamy… Wysiedli w szary brzask na niewielkiej stacji, w przejmujący chłód lasu pod koniec kwietnia, gdy dołem zalega noc, a górą wstaje dzień. Zarysy wielkich drzew nad budynkiem stacyjnym na tle jaśniejszego nieba wyglądały fantastycznie i swojsko. I ciszy, zdawało się, to nic nie zmoże.

Koni nie było. „A mówiłem dwa razy, że pociąg przychodzi o trzeciej czterdzieści pięć” – zdenerwował się Bojarszynow i poszedł do zawiadowcy stacji, by zatelefonować do pristawa, który miał przysłać konie, zostawiwszy swój sakwojaż do potrzymania Bronisławowi.

Bronisław pociągnął na czczo nosem, chwycił zapach oleju i z walizą i sakwojażem podszedł do bufetowego.

– Pan mi da do skosztowania, co tak smacznie pachnie.

– Proszę bardzo.

Uniósł przykrywę i podał mu parującą kulkę koloru brunatnego.

– Co to jest?

– Filipowskije pirożki, proszę pana.

Bronisław skosztował. Było gorące, pulchne jak pączek, nadziewane mięsem i ogromnie smakowało.

– Pyszne… Poproszę tuzin.

Kiedy pakował do torby, Bronisław spytał:

– Jak interes? Rozwija się?

– Widzi pan… Wstaję dzień w dzień przed świtem, smażę pierożki i mam jednego podróżnego jak dzisiaj, czasem dwóch albo nikogo. Zastój, proszę pana. Trzeba wracać do miasta. Ja byłem kelnerem w „Arkadii” w Irkucku, ożeniłem się, wziąłem posag i akurat wydzierżawiano ten bufet. Ludzie mówili, bierz, taka okazja, kolej to przyszłość narodu… Taka to przyszłość.

– Nie przejmuj się pan. Wszystko, co nowe, nie od razu się przyjmuje. Za rok, za dwa będzie tu wielki ruch… Pan przypilnuje, ja się przejdę trochę.

Bufetowy skinął głową, Bronisław z torbą wyszedł na dwór i przystanął, patrząc na niewyraźne sylwety domków ni to wsi, ni to miasteczka przy kolei. W zamyśleniu wyjął jeden pierożek i zaczął jeść. Skądsiś doszło go jakieś bolesne westchnienie, jakby stłumiony jęk.

Tuż kilka kroków od niego stał szczeniak z czarną łatą przez głowę, zadartym noskiem chwytał zapach świeżego ciasta i drżał z pożądania.

– Głodnyś? To masz.

Ułamał kawałek i podał. Na ruch ręki szczeniak odskoczył, ale wyciągnięta ręka była nieruchoma i w niej było mięso. Powoli, łapka za łapką, zbliżył się i połknął, w ostatniej chwili zmrużywszy oczy. Spodziewał się ciosu, ale nie odskoczył.

– Biedaku, chapiesz jak bryś… Na, masz jeszcze.

Drugi kawałek połknął tak samo błyskawicznie jak pierwszy. Był bardzo głodny.

Bronisław wyjął z torby i dał mu cały pierożek. Zniknął w okamgnieniu – błysk zębów, trzask i koniec. Dał mu trzeci pierożek – to samo, tylko z postawy, bodaj śmierć, ale daj mu kawałek tego, co tak pachnie, szczeniak wyprostował się i spojrzał w oczy Bronisława spojrzeniem niewypowiedzianej zwierzęcej udręki.

– Tak ci źle, Brysio? No-no, nie rozpaczaj, w życiu tak bywa, raz pod wozem, raz na wozie…

Nie mógł znieść tej psiej skargi, pogłaskał i poszedł w kierunku domków. Ale piesek pobiegł za nim. Szli tak obok siebie czas jakiś, potem Bronisław zawrócił. Piesek także. Wybiegł nieco naprzód z mordą zadartą, zaglądając w oczy.

– I co ty tak się włóczysz po nocy? Poszedłbyś spać do domu… A może nie masz domu? Bezdomny?

Piesek słuchał, ufnie przechyliwszy łepek. Bronisław przyjrzał się mu: czarno-biały szczeniak, pięć, najwyżej sześć miesięcy, ogromnie zabiedzony, ale swój rozumek ma, patrzcie, wyczuł przyjazną duszę…

Za budynkiem stacyjnym rozległ się turkot kół, wzburzony głos Bojarszynowa, potem inny głos usprawiedliwiał się, że przecież rzeki wylały… Bronisław pochylił się nad szczeniakiem z zamiarem pogłaskania na pożegnanie, ale ten podskoczył i liznął go w rękę.

– Co ty, Brysio, chcesz ze mną? Ale żebyś nie żałował.

Wziął na ręce i schował pod burkę.

Zdążył wrócić przed przyjściem Bojarszynowa.

– Powiada, że wszystkie rzeki wylały, musiał objeżdżać, dureń. Jakby nie wiedział, że wylały… Chodźmy.

Przed stacją stała trójka, z koni szła para, widocznie droga była ciężka. Najpierw wsiadł Bojarszynow, potem Bronisław, podawszy prawą ręką woźnicy walizę, lewą przytrzymując pod burką szczeniaka i torbę z pierożkami.

Ruszyli. Brysiek leżał skulony na zgięciu ręki pod burką, było mu ciepło i ciemno, zaczął lizać palce Bronisława, skrupulatnie oblizywał każdy palec z osobna od paznokci w dół, mył starannie, jak go kiedyś suka myła. Kiedy skończył, zwinął się i zasnął.

Bojarszynow milczał, może z zamyślenia, może z niewyspania. W ogóle od pamiętnej rozmowy o zamachu mówił mało. Coś w sobie trawił, ale odzywał się według umowy: przy ludziach ty, na osobności Bronisławie Edwardowiczu… „Nie chcesz mówić, to nie – pomyślał Bronisław – nie będę tobie nadskakiwał, pies cię drapał!”

Po jakiejś godzinie Brysiek zaczął się kręcić. Mordę miał przy piersi Bronisława, teraz odwrócił się i wyjrzał z burki przez otwór na ręce. Akurat po stronie Bojarszynowa. Ten poczuł jakieś poruszenie, spojrzał i spotkał się z taksującym wzrokiem Bryśka.

– O, to macie, widzę, psa!

– A mam. Na stacji przybłąkał się, bezpański. Wziąłem. Niech ma pana.

– Niczego sobie – oszacował go Bojarszynow – oczka bystre, tylko to jeszcze szczenię i ogromnie zamorzone.

Brysiek wiercił się niespokojnie, zaskulił, prosząc o coś.

– Coś mu jest. Czego on chce? – zastanawiał się Bronisław.

– Prosi się za potrzebą… Ej tam, stój!

Jamszczyk ściągnął lejce. Bronisław wysadził Bryśka z powozu, ten zaraz podniósł łapkę, siknął, potem zaczął załatwiać grubą potrzebę, odchodziły teraz filipowskije pirożki.

– W porządku – powiedział Bojarszynow i mrugnął do jamszczyka. – Trogaj!

Ten wyszczerzył zęby.

– Ech, wy orły, koni moi woronyje!

Giknął, strzeliwszy biczem nad głowami koni i „orły” poszły w cwał.

– Co pan robi… Stój! Pies został!

– Chcę was uwolnić od kłopotu… O, tam za górką, teraz nie widać, przepadł… Po kłopocie.

– To wy tak sobie wyrzucacie jak szmatę żywe stworzenie… mojego psa? Niedoczekanie wasze!

Wyskoczył w pędzie z powozu, skoziołkował w powietrzu i upadł na kolano.

– Brysiek! – zawołał.

Odpowiedziało leśne echo. Droga była pusta. Może biegł z powrotem? Może stracił głowę z rozpaczy?

– Brysieeek! – wołał ile sił w płucach.

Z oddali doszedł go wysoki, przejmujący wizg i zza górki wyleciała czarno-biała kula, w susach, nie dotykając prawie ziemi, wpadła w rozwarte ramiona Bronisława.

– Jesteś, Brysiek, jesteś już… no, już. – Głaskał go, pieszczotą starając uspokoić zmierzwione, zgrzane, dygocące stworzenie.

Konie stały nieopodal. Podszedł, wciąż trzymając szczeniaka w ramionach.

– Nie podoba się wam mój pies? To pójdę pieszo, a wyrzucić go nie dam!

– Sadis’ – rozkazał krótko Bojarszynow.

Bronisław w milczeniu wsiadł, znów otulając Bryśka burką, Bojarszynow trącił jamszczyka: „Trogaj!”, i ruszyli dalej.

Po niejakim czasie, gdy jamszczyk zanucił pieśń, jedną z tych pieśni smętnych i długich jak drogi rosyjskie, Bojarszynow pochylił się do Bronisława i powiedział z cicha:

– To było na próbę. Musiałem sprawdzić.

– Niby co?

– A czy człowiek, który chciał zabić cara, ma serce.

– No i czego dowiedzieliście się?

– Wypada, że ma. Bo jeśli tak prędko pokochał znajdę, szczeniaka, to znaczy, że pragnął pokochać…

– No, jak to związać jedno z drugim? Patrzycie, Daniło Pietrowiczu, na człowieka przez etykietkę, jaką doczepiono do niego. Człowiek po katordze to zbrodniarz bez serca. Oficer to przede wszystkim honor i męstwo. Sędzia to wiedza, rozum i sprawiedliwość. Chłop to trud do ostatniego potu, życie szareńkie, siermiężne, ciemnota, zabobony i wódka, i tak dalej, i tym podobne. A ja znam chłopa, co wyszedł z katorgi świętym. I znałem kiedyś sędziego, ten lubował się w artykułach skazujących i ludzi niszczył bezlitośnie, żonę doprowadził do samobójstwa, dzieci pokaleczył, a oczy miał takie, że nawet jak na muchę spojrzał na ścianie, to ta padła martwa.

– Che, che, martwa… Żartowniś z was.

– Weź pan Czybisowa, etykietka: porucznik konwojnoj komandy. Czy można mieć podlejszą pracę? Latami prowadzić skazańców z Moskwy do Irkucka i Czyty! Każdy w tej pracy schamieje, opuści się, rozpije. A Czybisow, wiecie, jaki jest.

– Czybisow, Piotr Kapitonowicz, sprawiedliwy porucznik.

– Sprawiedliwy to za mało… To wielka sztuka godzić nieludzkie regulaminy i rozkazy z ludzkim postępowaniem. Wiem. Gdyby nie Czybisow, ja bym już nie żył, nie wytrzymałbym tej drogi i załamałbym się. On mi w porę powiedział mądre słowo. I wiecie co? Mnie się wydaje, że on świadomie wybrał takie życie. „W garnizonie, mówił, ja dawno byłbym kapitanem, ale nikomu niepotrzebnym kapitanem, tutaj porucznik dużo znaczy, dużo może zrobić”…

Bojarszynow chciał coś powiedzieć, ale spojrzał pod nogi.

– Co tu pies wyrabia?…

Otóż Brysiek siedział czas jakiś spokojnie na rękach, potem zaczął się wiercić, ciągnąc w dół, Bronisław go puścił, myśląc, że może pies chce się ułożyć między nogami. Tymczasem on zabrał się do wyjadania filipowskich pirożków, które – gdy Bronisław wyskakiwał z powozu – rozsypały się po podłodze.

– Ach ty, draniu jeden, zżerasz nasze śniadanie. Bo ja te pierożki kupiłem z myślą, że je zjemy na śniadanie.

– A on to ukradł, Brysiek, prawdziwy bryś…

Bronisław odciągnął go od reszty rozsypanych wspaniałości.

– Dosyć, Brysiek, dostaniesz sraczki – i umieścił u siebie na kolanach. Bojarszynow zauważył, że nie śniadanie, ale obiad zjedzą u jednego obiezczyka, to jeszcze jakie 20 wiorst drogi, tymczasem mogą coś przekąsić… I sięgnął po sakwojaż.

„Zdaje się, że jest już oswojony” – pomyślał Bronisław.

Piątego dnia dopiero poczuł, co to tajga.

Pierwsze zetknięcie z tajgą przeszło bez wrażenia, przeszkodził Brysiek. Poza tym był dzieckiem wielkiego miasta i nie znał lasu. W Warszawie bywał w Lasku Bielańskim, w Odessie i w Rzymie nie było lasów, po drodze z Rzymu do Paryża, którą przeważnie przebył pieszo, zdarzało się przechodzić przez lasy, przyjemne odcinki drogi, wypoczynkowe, w cieniu drzew, w Paryżu znał Lasek Buloński – to wszystko. Odróżniał drzewa iglaste od liściastych i jeśli kukułka zakukała albo wrona zakrakała, to wiedział, że to wrona i kukułka. Poza tym nic. A tu wjechał w las ogromny. Dookoła stały drzewa olbrzymy, widać, że Bożego siewu, nie ludzkiej ręki, ale jak się nazywały, nie wiedział. Że modrzew, że limba, cedr, pichta, sosna, świerk – nauczył się później odróżniać. Teraz wszystko to zlewało mu się w jedno tutejsze określenie krasnolesie, lasy iglaste. Ciągnęły się dziesiątkami wiorst bez przerwy, bez śladu ludzkiego pobytu. Czasem spotkali wioskę, zjedli coś gorącego, nakarmili i napoili konie i jechali dalej do zmroku, nocowali w przygodnej chacie lub zimowiu którejś z bogatych kompanii przemysłowców złota, na stacji przesyłkowej budulca i towarów dla mnóstwa ludzi zatrudnionych na złotodajnych priiskach, gdzieś w głuchych stronach tajgi. Było chłodnawo, przyjemnie, jeszcze gnus nie dokuczał, syberyjska plaga komarów i meszki. Piątego dnia uświadomił sobie, że mają przebytych wiorst dwieście z czymś, a wkoło wciąż las i las. A dalej? – spytał. A dalej, powiedzieli, jak będą jechali tak prosto na północ, to za tysiąc wiorst czy za półtora, kto by je tam liczył, znajdą się na gołej tundrze i na wiecznej zmarzlinie. A jeśli skręcą na prawo, to najpierw będą lasy i Góry Przybajkalskie, potem Bajkał i tajga zabajkalska, za nią ussuryjska aż do Oceanu Wielkiego, razem trudno zliczyć, ile tysięcy wiorst. Poczuł lęk. Zgroza zdjęła go na myśl, że znajdzie się sam wśród tego bezkresu leśnego, który równy jest oceanowi.

Tak zatem jechali rysią, rozmawiając leniwie, czasami jamszczyk przypomniał, że to konie pristawa, i giknął:

– Ech, wy orły koni moi woronyje.

Wtedy cała trójka, prężąc karki na prawo, na lewo i prosto w górę, rwała naprzód wachlarzowym biegiem, aż bryzgi leciały spod kopyt, a janczarki zanosiły się nutą wysoką i zalichwacką.

– Czy konie znają instynkt piękna?

– Co takiego?

– No, kiedy tak mkną symetrycznie, czy wiedzą, że konie skrajne mają głowy odchylać na strony, a środkowy koń nieść prosto?

– Jerunda… Każdy koń ma swe miejsce, koń prawy, lewy i korennik. Konia do trójki długo trzeba chować. Od małego uwiązuje mu się głowę nisko do prawej nogi albo do lewej, albo wysoko. Przyzwyczajają się na całe życie tak nosić głowę. Nie instynkt. Przyzwyczajenie.

Pod wieczór zobaczyli rzekę i dużą wieś na wysokim brzegu, Udińskie. Miała chyba sto kilkadziesiąt chat, cerkiew, gminę, szkołę, sklep i kabak, czyli karczmę. Zatrzymali się w pokoju gościnnym dla osób przyjeżdżających urzędowo. Bojarszynow poszedł do urzędu gminnego, a Bronisław usiadł na ławeczce przed domem, mając przed sobą panoramę wsi. Obejścia wyglądały zamożnie, każde obwiedzione wysokim płotem z bramą, okiennice, ganek i dom, gdzie się dało, ozdobione były rzeźbą, budynki gospodarcze duże, bania, czyli łaźnia, w każdym obejściu na tyłach, gdzie zaczynał się warzywniak… Rzeka szeroka, spławna, widać, sporo drzewa jest na bindudze, flisacy wiążą leśne pnie jeszcze w karawany tratew…

Brysiek, siedząc na ławce obok Bronisława, zawarczał, i w tejże chwili rozległ się głos zza furtki:

– Z pierwszym maja, towarzyszu!

– I was także… To dziś pierwszy maja? Zupełnie zapomniałem, straciłem rachubę czasu w drodze…

– Posłyszałem, że przywieźli zesłańca, więc przybiegłem… Wasiliew, Iwan Aleksandrowicz, eser, na dziesięć lat.

– Najdarowski, Bronisław Edwardowicz.

– Polak?

– Tak, z Polskiej Partii „Proletariat”. Po katordze, na wieczne osiedlenie.

– A dokąd?

– Do Starych Czumów.

– Szkoda, to zapadły kąt. Myślałem, że nam przywieźli nowego osiedleńca.

Ubrany z rosyjska ni to chłop, ni to rzemieślnik: biała koszula przepasana paseczkiem, szara marynarka i spodnie wpuszczone w cholewy błyszczących, dobrze oczyszczonych butów. Młody, lat trzydziestu paru, kusa bródka świeżej daty, oczy wesołe, z kpinką, i na dość przystojnej twarzy zuchowata pewność siebie.

– Proszę wejść, siadajcie, porozmawiamy.

Gość otworzył furtką, usiadł na ławeczce.

– A dużo jest was w Udińskiem?

– Politycznych zesłańców jest nas czterech. Ja od eserów, od esdeków dwoje, Nadieżda Barwienkowa, bolszewiczka, i mienszewik, Lew Frumkin. Polak też jest, polityczny, ale do żadnej partii nie należący, ksiądz Leonard Sierpiński, najstarszy z nas, przebywa tu od dziesięciu lat. Gronko nieduże, ale otoczone wianuszkiem sympatyków swobody, jak kierownik szkoły Wieniamin Ignatiewicz Kosoj. Dla całości obrazu dodam, że i pop miejscowy, Płaton Ksenofontow, jest także zesłańcem, nie politycznym wprawdzie, ale teologicznym – za jakieś złe komentowanie czegoś tam w Piśmie przegnano go do nas, po akademii duchownej. Pali go ogień święty, szuka niewiernych, złakniony nawróceń, raz nawet zagrzmiał z ambony na księdza Sierpińskiego, ale nie wyszło, niewypał, bo ksiądz okopał się w ogrodzie i wrażliwy jest tylko na trudne u nas warzywa – pokój z tobą, bracie, u mnie zakwitły pomidory!

– Idylla, można powiedzieć.

– Och, idyllicznie to wygląda, zwłaszcza dla esera, gdy esdeki się kłócą, dyktatura proletariatu czy nie dyktatura, program maksimum i program minimum, i kto jest członkiem partii, ten, kto przyjmuje program partii, czy ten, którego przyjmują, i tak dalej, jak to wałkują towarzyszka Barwienkowa z towarzyszem Frumkinem, skacząc sobie do oczu, ile razy się zejdą. Oni nigdy nie wyjdą poza rozbieżności drugiego zjazdu RSDRP, takie mole książkowe… Powiedzcie, gdzieście odbywali katorgę?

– W Akatuju.

– O, najcięższa katorga… Jak tam było?

– Co ja będę wam opowiadał. Każdy dzień katorgi jest taki sam. Przemnóżcie przez tysiąc czterysta sześćdziesiąt… To raczej ja powinienem prosić, żebyście wy mi opowiedzieli, jak jest teraz w Rosji. Po czterech latach przecież wracam do życia, nie wiem kompletnie, co się działo, a wy musicie wiedzieć, właśnie wy, eserzy, najaktywniejsi. Zreferujcie pokrótce.

– Dobrze. Więc tak… Rządzi teraz klika pałacowa cara, tak zwana zwiozdnaja pałata. Człowiekiem jej jest premier Piotr Stołypin. On zgniótł rewolucję, wprowadził polowe sądy wojenne i ekspedycje karne, rozpoczął reformę rolną, znosząc gminną wspólnotę i popierając chłopską kolonizację Syberii.

– Czy to poważne przedsięwzięcie?

– Najpoważniejsze, na jakie mógł zdobyć się carat. Wyodrębnić zamożne gospodarstwa w chutory, czyli fermy, niech będą jeszcze bardziej zamożne i liczne kosztem małorolnych, których przesiedli się na Syberię albo wypędzi się w proletariat miejski, który dostanie ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczenia i związki zawodowe jak w Anglii, więc nie będzie się zabijał o socjalizm, najwyżej strajkował o pięciokopiejkową podwyżkę… Grunt to spokój na wsi. Zamożne chłopstwo stanie się jak wszędzie konserwatywną ostoją ustroju, nie będzie żądało podziału ziemi, będzie jej sobie dokupywało.

– To straszne, myślę, dla was. Czy były zamachy?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej