Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy chcielibyście nauczyć się mówić „nie”? Czy czujecie się wyczerpani, przeciążeni zadaniami i zmęczeni przedkładaniem potrzeb innych nad swoje własne? Czy wasze relacje z innymi wydają się jednostronne? Jeśli odpowiedzieliście twierdząco na którekolwiek z tych pytań, jesteście gotowi na postawienie granic.
Melissa Urban pomogła już milionom ludzi wyrobić sobie zdrowe nawyki w dziedzinie relacji międzyludzkich. Teraz pokazuje, że kluczem do poprawy kondycji psychicznej, zwiększenia pokładów energii, wzrostu efektywności i tworzenia bardziej satysfakcjonujących związków są granice. W znajdujących się tu ponad 130 scenariuszach i wskazówkach dotyczących radzenia sobie z poczuciem winy, odtrąceniem i negatywnymi reakcjami innych, autorka podpowiada, jak postawić granice wobec szefów, partnerów, rodziny, przyjaciół, a nawet samych siebie, dzięki czemu uwolnicie się od złości, gniewu, zmartwień, strachu i frustracji.
Ten praktyczny, inspirujący poradnik wesprze was w ustaleniu hierarchii ważności waszych potrzeb, a także da szansę na pełniejsze, swobodniejsze i szczęśliwsze życie.
„Melissa Urban napisała podręcznik tworzenia więzi, dbania o spokój i poszerzania horyzontów życiowych. Wnikliwe, osobiste, zabawne i bezpośrednie Wyznaczanie granic powinno być obowiązkową lekturą dla każdego, kto nawiązuje relacje z innymi ludźmi”.
Dr Ellen Vora, psychiatra i autorka
bestsellera Pokonaj swoje lęki i odzyskaj spokój
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Jeśli zależy wam na wniesieniu do waszych relacji najprawdziwszej wersji siebie, ta książka jest lekturą obowiązkową. Melissa Urban zaprasza was w niej do rozmowy o granicach, a rozmowa ta nie przypomina prawdopodobnie żadnej innej, jaką do tej pory odbyliście. Za sprawą rozbrajająco szczerych skryptów i osobistych historii, przy których będziecie przytakiwać lub głośno się śmiać, a także znakomitych wskazówek, dzięki którym zgrabnie i taktownie poradzicie sobie z największymi rozterkami w związkach, Urban daje odpowiedzi na najbardziej palące pytania związane ze sposobami stawiania, dbania i konsekwentnego realizowania celów, których tak bardzo pragniecie”.
Mara Glatzel, gospodyni podcastu „Needy”
i autorka nietłumaczonej w Polsce książki
Needy: How to Advocate for Your Needs and Claim Your Sovereignty
(W potrzebie: Jak zadbać o swoje potrzeby i zapewnić sobie niezależność)
„Przełomowa... lektura obowiązkowa dla każdego”.
dr BJ FOGG, autor Mikronawyków
„Jeśli kiedykolwiek staraliście się ustalić i postawić zdrowe granice – czy to w relacjach z rodziną, w miłości, pracy czy w życiu – Melissa Urban jasno, z wrażliwością i humorem podpowiada wam, jak to zrobić”.
Gretchen Rubin, autorka bestsellera
Projekt szczęście. Dlaczego przez rok starałam się śpiewać z rana,
walczyć uczciwie, czytać Arystotelesa i w ogóle lepiej żyć
DLA MOJEGO MĘŻA I MOJEJ SIOSTRY,
KTÓRZY ZAWSZE SĄ W MOIM TEAMIE.
Słowo od autorki
W ciągu ostatniej dekady rozmawiałam z tysiącami osób o ich problemach z wyznaczaniem własnych granic i z tych właśnie rozmów pochodzą historie, o których przeczytacie w tej książce. Kilka z nich opowiedziałam bez wprowadzania jakichkolwiek zmian, używając prawdziwych imion i okoliczności, przy czym zawsze po uprzedniej zgodzie ich bohaterów. Jednak w większości przypadków zmieniałam imiona i inne szczegóły, co pozwoliło mi chronić prywatność moich rozmówców. W jeszcze innych miejscach połączyłam z kolei wiele wątków w jedną spójną opowieść. Zawsze starałam się uchwycić głębię i ogrom wielu problemów – ale też możliwości – które pojawiają się, kiedy wyznaczamy granice.
Jeśli chodzi o określenia dotyczące tożsamości płciowej (jak „żona” czy „jej”), to trzymałam się wersji, jaką podsyłały mi moje czytelniczki, osoby czytające i czytelnicy. Jeżeli natomiast gdziekolwiek pojawia się słowo wskazujące na konkretną płeć, to znaczy, że daną historię opowiedziano mi za pomocą takich właśnie słów (lub zaimków). W skryptach lub historiach zawartych w tej książce zdarzają się jednak przypadki, w których połączyłam kilka narracji w jedną. Jeśli kontekst nie wskazuje jednoznacznie, o kogo chodzi, staram się unikać form nacechowanych płciowo i używam zaimków oraz form neutralnych płciowo („ono/jego” lub „ono/jej”), wersji opisowych i osobatywów typu „bliska osoba” czy „osoba zarządzająca”, a niekiedy także wymiennie normatywnych form mnogich („oni/ich” lub „one/ich”).
I wreszcie, pewna dynamika, którą muszę dostrzec i określić od samego początku: wyznaczanie granic jest oznaką siły i przywilejem. (Jeśli nigdy nie myśleliście o tym w ten sposób, to prawdopodobnie, tak jak ja, cieszycie się wieloma niezasłużonymi przywilejami). Ponieważ jestem biała, heteroseksualna, sprawna fizycznie, zabezpieczona finansowo i szczupła, wolno mi w naszym społeczeństwie cieszyć się pewnym stopniem uprzywilejowania. Te szczególne względy oraz moja pozycja oznaczają, że mogę mówić o granicach z niejaką pewnością siebie i oczekiwać, że moje życzenia będą uszanowane. Ludzie należący do marginalizowanych dawniej grup – czy to osoby z niepełnosprawnościami, czy to osoby o kolorach skóry innych niż biały, czy osoby o rozmiarze plus size, czy wreszcie osoby LGTBQ+ – nie mają bynajmniej takich samych przywilejów, władzy ani stosunku do kwestii granic jak ja. Będąc pozbawionymi tej preferencji, prawdopodobnie bardziej się obawiają wyznaczać granice, a prawda jest taka, że inni będą mniej skłonni je respektować. (Tak działają systemy opresji).
W mojej pracy muszę być świadoma tej dysproporcji sił, lecz świadomość ta ma wartość tylko wtedy, gdy prowadzi do zmiany postępowania i podjęcia długofalowych działań. Zrozumienie tego mechanizmu jest zaledwie jednym małym kroczkiem, a także przyznaniem, że w tej publikacji nie uda się skrupulatnie opisać doświadczeń każdego z moich rozmówców.
Jestem wdzięczna wszystkim osobom, które tak wspaniałomyślnie podzieliły się ze mną swoimi intymnymi szczegółami z życia. A jeśli chodzi o was, drodzy czytelnicy – to mimo że nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać – mam nadzieję, że w opowiedzianych tu historiach dostrzeżecie również wasze osobiste doświadczenia i że dodadzą wam one pewności siebie. Potrzebujecie jej do ustanowienia granic, które was wyzwolą.
WPROWADZENIE
Jak zostałam„dziewczyną od granic”
W pewnych kręgach jestem znana jako „dziewczyna od granic”.
Mówiąc szczerze, jestem znana z wielu rzeczy. Pełnię funkcję dyrektorki generalnej, jestem żoną i matką. Autorką bestsellerów, zapaloną turystką i zagorzałą czytelniczką. Jeśli chodzi o granice, wielu współmałżonków moich czytelników zna mnie tylko jako „tę dziewczynę z Instagrama, która zajmuje się granicami”.
Gdybyście zechcieli mi się dzisiaj przyjrzeć, to łatka ta miałaby sens. Pod względem osobowościowym powiedzmy, że nie jestem typem people pleaser, czyli osoby bezproblemowej, pragnącej zadowolić innych. Nawet dla przypadkowych obserwatorów wydaję się asertywną, niezależną i pewną siebie; nie krępują mnie sytuacje konfliktowe i wprost wyrażam swe potrzeby. Takie zachowanie, zwłaszcza u kobiety, wywołuje niekiedy posądzenie o egoizm i o... – wolę tu o tym nie wspominać, ale prawdopodobnie domyślacie się, o co mi chodzi.
Nie jestem jednak samolubna, nie mam też nic wspólnego z innymi określeniami, które właśnie sobie wyobraziliście. Jestem osobą, która na serio podchodzi do kwestii swojego zdrowia psychicznego, potencjału energetycznego i własnej wartości, i robię wszystko, co trzeba, by je chronić. Może to wyglądać następująco:
• W biznesie: „Dziękuję, że o mnie pamiętasz. Ten projekt za bardzo mi nie pasuje, więc dam sobie z nim spokój”.
• W kontaktach z rodzicami: „Wiem, że staracie się pomóc, ale to ja określam zasady dla mojego syna. Dam wam znać, jeśli będę potrzebowała waszego wsparcia”.
• W przyjaźni: „Hej, muszę ci przerwać – nie opowiadaj, proszę, o tym, co wyprawia mój były. Naprawdę nie chcę o tym słyszeć”.
• W relacji z mężem: „Chciałabym mieć trochę czasu dla siebie i dlatego idę poczytać do drugiego pokoju”.
Czytając te sformułowania, możecie się poczuć niezręcznie, ale wszystkie one są zdecydowanie moim konikiem i często je wykorzystuję jako sposób na wzmocnienie relacji, zwiększenie pokładów energii i zadbanie o własne zdrowie psychiczne. I nie przepraszam za wyznaczanie tego rodzaju granic, bo gdy wyrażam swoje potrzeby bezpośrednio i grzecznie, nie mam za co przepraszać.
Jestem również współtwórczynią programu „Whole30”; to dzięki niemu pomogłam milionom ludzi skutecznie zmienić ich zachowania. Doprowadziło to do diametralnej przemiany tych osób. Uczestnicy „Whole30” często mówią „nie”, co dla wielu jest w najlepszym razie zniechęcające. Przez ostatnie trzynaście lat uczyłam moją publiczność, jak wyznaczać granice dotyczące własnego zdrowia i sposobów zachowania się, a także jak sobie radzić z negatywnymi reakcjami i presją znajomych lub otoczenia. (Czy jesteście gotowi zaakceptować „Nie, dziękuję” jako pełne, kończące każdą sprawę zdanie? Dojdziemy do tego).
Kiedy ludzie się zorientowali, że potrafię nauczyć ich odmawiać pizzy i wina, zaczęli się dopytywać, jak powiedzieć „nie” natrętnemu koledze z pracy, toksycznej teściowej czy wścibskiej sąsiadce. Otrzymywałam tak wiele pytań o sposoby wyznaczania granic, że postanowiłam zagłębić się we wszystkie opracowania na ten temat, jakie tylko udało mi się znaleźć. Chcąc odkryć, co składa się na odpowiednie granice i jak się je wyznacza, przeczytałam każdą książkę, każdy artykuł i każde opracowanie naukowe, jakie wygrzebałam i skombinowałam od terapeutów, psychiatrów, socjologów, specjalistów zajmujących się uzależnieniami, lekarzy medycyny i liderów biznesu.
Dzięki tym dociekaniom, własnej pracy nad sobą i wsłuchiwaniu się w potrzeby moich słuchaczy, opracowałam własną metodologię i sposób mówienia o stawianiu granic. Cztery lata temu zaczęłam organizować dla mojej społeczności internetowej i na łamach newslettera sesje Q&A „Pomóż mi wyznaczać granice”, co dało mi możliwość wysłuchania tysięcy waszych opowieści, dopracowania metody i ulepszenia porad. (Tak na marginesie: wasi teściowie faktycznie potrafią być okropni).
Toteż z dumą noszę etykietkę „dziewczyny od granic”, bo pamiętam o tym, jak długą drogę przeszłam, by na nią zasłużyć. A nie zawsze taka byłam.
Moja przygoda z granicami zaczęła się dwadzieścia dwa lata temu, kiedy sama znalazłam się na zakręcie życia, a w kwestii granic byłam totalną katastrofą. Na mojej liście „kim jestem” figurowała między innymi „narkomanka na odwyku” – i musiało minąć wiele lat wypełnionych desperackimi próbami, zanim zdałam sobie sprawę, że to właśnie granice są tym, co mi uratuje życie (dosłownie).
Wiem, że brzmi to dość dramatycznie i że nagminnie grzeszę słowem „dosłownie” używanym w znaczeniu „niedosłownym”, ale w tym przypadku to prawda. Wychowałam się w domu, w którym zamiast uzdrawiającej mocy konfliktu praktykowano unik, a po traumatycznych doświadczeniach przeżytych w wieku nastoletnim, przez większość dekady ukrywałam swe emocje, starając się nie sprawiać kłopotu i nigdy nie mówić „nie”. Nie nauczono mnie umiejętności stawiania się ani obrony własnej osoby, a konfrontacja wywoływała u mnie silny niepokój. Rozpaczliwie potrzebowałam granic, lecz niestety nie czułam się ani godna, ani zdolna do ich wyznaczenia.
Aż którejś nocy, dwadzieścia dwa lata temu, siedząc przy beczułce piwa, w desperackim akcie samozachowawczym ustaliłam w końcu swe granice... i to właśnie całkiem odmieniło trajektorię mego życia. Doświadczenie to skłoniło mnie do stawiania nowych granic – w kontaktach z przyjaciółmi, rodziną, współpracownikami, a także wobec samej siebie. Im więcej granic ustalałam, tym pełniejsze stawało się moje życie, a to z kolei doprowadziło do powstania projektu „Whole30”, mojej firmy i niniejszej książki.
Rzecz w tym, że nauczyłam się stawiać granice. Jasne, że z trudem, ale się nauczyłam. A skoro mnie się udało, to i wam się może udać.
CZYM SĄ GRANICE I DLACZEGO ICH POTRZEBUJEMY?
Zanim przejdziemy do tej historii, ustalmy roboczą definicję tego, co mam na myśli, kiedy mówię „granice”. Na pewno zdarzyło się wam o nich słyszeć, ale prawdopodobnie macie ledwie mgliste pojęcie o tym, czym naprawdę są. Podejrzewam, że już samo to pojęcie sprawia, że doznajecie dyskomfortu, a może i poczucia winy. Czasami się uważa, że granice są czymś złym. Panuje także przekonanie, że są przejawem egoizmu albo brakiem troski. Lub że chodzi o próby kontrolowania innych.
Możliwe, że wszystkie te rzeczy oznajmiły wam osoby, które najwięcej zyskują na tym, że nie macie wyznaczonych granic.
Ja osobiście definiuję „granice” jako wyraźne obostrzenia, czyli warunki, na jakich pozwalamy ludziom wchodzić z nami w interakcje i jakie zapewniają bezpieczeństwo i zdrowie nam samym i naszym relacjom. Według językoznawców granica to „linia oddzielająca pewien obszar” – i jest to doskonałe podejście, i powinniśmy się nim kierować, myśląc o relacjach. Wyobraźcie sobie, że stoicie pośrodku pola. Teraz narysujcie wokół siebie wyimaginowany okrąg – to właśnie jest granica. Cokolwiek wpuścicie do środka, będzie dla was czymś do zaakceptowania, bo jest bezpieczne, służy zdrowiu i daje dobre samopoczucie. Wszystko, czego nie tolerujecie, trzymacie poza okręgiem, gdyż wywołuje w was poczucie zagrożenia, jest niezdrowe lub ogólnie powoduje złe samopoczucie. Możecie wyznaczać granice w stosunku do innych ludzi, wobec pewnych tematów rozmów, wzorców zachowań lub działań własnych – i zawsze to wy decydujecie, gdzie mają się znajdować i jak je egzekwować.
Granice wyznaczają obszar zachowań
akceptowalnych dla was, gdzie słowa lub działania
wykraczające poza te ramy wyrządzają wam krzywdę
lub sprawiają, że nie czujecie się zbyt komfortowo.
Granice nie mają na celu mówienia innym, co mogą, a czego nie mogą robić. Byłoby to kontrolowaniem. Granice wyznacza się po to, by pomóc zaplanować wam i zakomunikować waszą reakcję na słowa i czyny innych ludzi. W ramach zdrowego podejścia do kwestii granic zauważacie, jak wpływa na was zachowanie innych, określacie waszą bezpieczną granicę w odniesieniu do tego zachowania, a następnie się zastanawiacie, co możecie zrobić, by tę granicę przeforsować. A zatem nie mówcie wujkowi Joemu, żeby rzucił palenie, bo byłoby to już kontrolowaniem. Możecie natomiast zauważyć, że dym papierosowy powoduje u was kaszel oraz że nieprzyjemnie pachnie, a także dodać, że nie pozwalacie palić u was w domu, i nie zapraszać go do środka, jeśli nie będzie przestrzegał tych zasad. Wyznaczacie granicę nie po to, by zawstydzić wujka Joego, zmienić jego styl życia czy zadbać o stan zdrowia, lecz by chronić samych siebie.
Dostrzegacie różnicę?
Istnieje wiele powodów, dla których możecie chcieć wyznaczyć granicę. Oznacza to, że w różnych sytuacjach będzie to różnie przebiegać. Czasami stawiacie delikatne granice w wypadku drobnych, acz frustrujących kwestii, takich jak sąsiadka, która wciąż się wprasza na wasz poranny spacer. Innym razem wytyczacie granice wobec zachowań, które rzeczywiście wyrządzają krzywdę, na przykład kiedy podczas wspólnego lunchu wasza mama krytykuje waszą wagę albo wasi rodzice informują was, że bez uzgadniania z wami zarezerwowali właśnie bilet na samolot, żeby zobaczyć swojego wnuka. (Nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale wiele ludzi mi mówi, że takie rzeczy się zdarzają). Granice mogą brzmieć: „Mogę pospacerować z tobą w sobotę, ale w tygodniu potrzebuję czasu tylko dla siebie”, „Odejdę od stołu, jeśli ciągle będziesz rozprawiać o mojej figurze” albo „Nie jesteśmy jeszcze gotowi na odwiedziny, damy wam znać, kiedy będziecie mogli do nas przyjechać”.
Istnieje wiele mylących przekonań co do granic, na domiar złego nikt nam o tym nie mówi. Rzadko się rozmawia o nich w domu, nie uczy się o nich w szkole i prawdopodobnie nie należą one do elementów rozwoju zawodowego w pracy. W rzeczywistości większość tego, co wiemy o granicach, pochodzi od terapeutów z mediów społecznościowych, jeśli przypadkiem trafiliśmy na nich na TikToku. Tymczasem wyznaczanie granic to bardzo istotna umiejętność życiowa, podobnie jak organizacja czasu i zarządzanie budżetem. Niestety, jak wynika z wyciągu z mojej karty kredytowej z 2001 roku, wielu z nas zdaje sobie sprawę z braku tych umiejętności dopiero w czasie kryzysu i dlatego jesteśmy skazani na ich nabywanie w niezbyt sprzyjających okolicznościach.
To okropna i jednocześnie wspaniała wiadomość.
Okropna, ponieważ to prawdziwe panaceum na każdą życiową bolączkę było od zawsze do waszej dyspozycji, tylko że nawet o tym nie wiedzieliście. I wspaniała, gdyż właśnie za chwilę zaczniecie intensywny kurs na temat granic, który zmieni wszystko.
GRANICA, KTÓRA URATOWAŁA MI ŻYCIE
W moim przypadku pierwsza granica, jaką kiedykolwiek wyznaczyłam, pojawiła się dwadzieścia dwa lata temu i brzmiała następująco: „Jeśli jeszcze raz zaproponujesz mi narkotyki, nie będziemy mogli już dłużej być przyjaciółmi. Choćbym twierdziła, że już mi lepiej, choćbym cię o nie błagała, czy wręcz była na ciebie naprawdę wściekła, że mi odmawiasz”. (Uprzedzałam, że będzie drastycznie).
Chciałabym móc powiedzieć, że starannie zaplanowałam i dobitnie zakomunikowałam tę granicę, ale był to niestety przypadek. W przypływie nieopisanego strachu wpadłam w słowotok. Jednocześnie okazało się to też szczęśliwym trafem, słowa te bowiem doprowadziły mnie do odkrycia, że to właśnie granice są kluczem do wzbogacenia życia, że to one pomagają mi pozbyć się lęku, samozwątpienia i pretensji, a także pozwalają osiągnąć trwałe poczucie bezpieczeństwa fizycznego i emocjonalnego oraz pancerną pewność siebie. Dojrzałam dzięki nim do głęboko satysfakcjonujących związków, których pragnęłam całe życie.
Pora na moją opowieść.
Cześć, mam na imię Melissa i jestem narkomanką. Od dwudziestu dwóch lat jestem na odwyku, ale identyfikowanie się jako osoba uzależniona to nadal dla mnie ważna sprawa, gdyż mi uświadamia, jak ciężko pracowałam, by wieść życie, które teraz mam, i jak wiele bym dała (oraz jakie postawiłabym sobie ograniczenia), ażeby już nigdy więcej nie znaleźć się w tamtym mrocznym czasie.
Moje dzieciństwo było dość sielankowe. Wychowałam się w domu z dwojgiem rodziców, którzy byli razem aż do mojego college’u, oraz wśród zżytej ze sobą trzódki ciotek, wujków i kuzynostwa, którzy uwielbiali wspólnie spędzać czas. Nikt w mojej rodzinie nie pił ani nie ćpał. Mama zajmowała się mną i siostrą, tata zaś pracował poza domem, czasem na dwóch etatach. Uważano mnie za „grzeczną dziewczynkę”, która ma w szkole same piątki, rzadko pakuje się w kłopoty i pilnie uczy, a od spotkań towarzyskich woli książki.
Wszystko to zmieniło się, kiedy skończyłam szesnaście lat. Zostałam wówczas wykorzystana seksualnie przez kogoś z dalszych krewnych. Gwałtownej zmianie uległy moje usposobienie, oceny i zachowanie, gdyż ukrywałam ten fakt przed rodzicami i próbowałam udawać, że nic się nie stało. Kiedy w końcu im o tym powiedziałam, nie wiedzieli, jak się mają z tym uporać. W obawie, że zakłóci to spokój w rodzinie, zdecydowali się nikomu o tym nie mówić. I wszyscy funkcjonowaliśmy tak, jakby się nic nie stało. A ja przez następnych kilka lat spotykałam sprawcę w czasie świąt i udawałam, że wszystko gra. Wyrządziło to mojemu nastoletniemu umysłowi wielką krzywdę.
Szukałam sposobów na znieczulenie się i ucieczkę od rodziny i traumy, z którą nikt nie chciał się zmierzyć. Zaliczyłam całą gamę wątków rodem z serii filmów After School Special[1*]. Nie zadziałał ani alkohol, ani problemy z zaburzeniami odżywiania, nie pomogły też kradzieże sklepowe ani spotykanie się z agresywnym facetem. Te autodestrukcyjne zachowania nie pozwoliły mi uciec tak daleko, jak chciałam; nic nie okazało się wystarczająco wciągające.
I wtedy odkryłam narkotyki, poczułam się, jakby rozstąpiły się przede mną bramy niebios i zaśpiewały anioły – z tą różnicą, że aniołami był niemiecki zespół deathmetalowy, a ja ruszyłam w pogo i znalazłam się w kotle pod sceną.
Zaczęło się od trawki w ostatniej klasie liceum, na studiach przerodziło się to w dużo poważniejsze narkotyki. Przychodzi mi na myśl popularny mem: „szybko eskalowało” (that escalated quickly). Brałam kokainę, heroinę, metę i wszelkie możliwe prochy na receptę, jakie tylko udało mi się dorwać. Nigdy nie odmawiałam. Mieszałam dragi, których nigdy nie powinnam była mieszać, i co najmniej raz przedawkowałam. A kiedy na jednej z imprez dochodziłam do siebie, leżąc na podłodze, ktoś ze znajomych wspomniał mimochodem, że chwilę nie oddychałam. Wmawiałam sobie, że po prostu dobrze się bawię. Przekonywałam, że nadrabiam w ten sposób zaległości z mojego nudnego, kujońskiego dzieciństwa. I łudziłam się, że gdy tylko zechcę, to w każdej chwili mogę przestać.
Moje życie powoli się rozpadało i wszyscy to dostrzegali – poza mną.
Aby móc finansować nałóg, na trzecim roku college’u zaczęłam okradać swoje współlokatorki i handlować trawką (dilować, jak mówiłam). Opuszczałam prawie wszystkie zajęcia. Dziewczyny odkryły, że sprzedaję narkotyki, i to w naszym apartamencie, i oznajmiły, że muszę się wyprowadzić albo o wszystkim powiedzą swoim rodzicom.
Patrząc wstecz, była to prawdopodobnie pierwsza faktyczna granica, jaką ktoś mi postawił w związku z zażywaniem narkotyków. Wyznaczanie granic jest trudnym i krępującym tematem, a ludziom łatwiej było ignorować moje postępowanie lub po cichu mnie olewać i skończyć znajomość, niż ustalić granice w relacji. Moja świeżo upieczona współlokatorka nie powiedziała: „Nie będę z tobą mieszkać, jeśli się nadal będziesz tak zachowywać”, tylko znalazła sobie nowe towarzystwo do współmieszkania. Moi starzy znajomi nie powiedzieli: „Nie będziemy się z tobą spotykać, jeżeli nadal będziesz nawalona”, tylko przestali dzwonić. Moja siostra nie powiedziała: „Wkurza mnie twoje ćpanie, musimy pogadać”, tylko mnie unikała, chyba że potrzebowała akurat podwózki do domu. Nikogo z nich nie obwiniam; nikomu nie ułatwiałam nawet próby porozmawiania o tym, jak wielki wpływ na nich miało moje zachowanie.
Próbę tę podjęły natomiast moje współlokatorki... rzuciłam więc szkołę i zamieszkałam z ojcem i jego nową żoną. Obiecywałam, że od teraz wszystko będzie inaczej. Doskonale sobie radziłam z kompensacją i przez jakiś czas byłam w miarę ogarnięta, aż do momentu... kiedy przestałam. Poznałam nowego chłopaka, który mi ułatwiał branie; a ja zaczęłam w pracy chodzić na tak zwane chorobowe. Zauważyli to rodzice, więc żeby dali mi święty spokój, znalazłam nowego terapeutę. Wizyty te wykorzystywałam najczęściej na poszukiwanie narkotyków.
Kiedy aresztowano mojego chłopaka, znowu się przeprowadziłam i tym razem zamieszkałam z mamą i jej nowym mężem. Obiecywałam, że od teraz wszystko będzie inaczej. Tyle że nie miałam ani pracy, ani planu. Okradałam ich i dilowałam na całego w ich mieszkaniu. Moi goście byli szemrani. Aż pewnego dnia mój ojczym rzekł do mojej mamy: „Myślę, że twoja córka jest naćpana”.
Natychmiast się wyprowadziłam, znalazłam nową pracę i wynajęłam własne mieszkanie. Obiecywałam, że od teraz wszystko będzie inaczej. Zaczęłam sprzedawać heroinę, ale zalegałam z czynszem. Właściciel mieszkania oświadczył, że daje mi miesiąc na uregulowanie zaległości albo będzie musiał mnie wyeksmitować. Gdy to mówił, wyglądał, jakby mu było przykro.
Moje uzależnienie od narkotyków zaczęło wymykać się spod kontroli, a ja – żeby tę świadomość stłumić – brałam coraz więcej i więcej.
Wracając myślami do tamtych czasów, nie potrafię oprzeć się współczuciu dla młodej kobiety, jaką wtedy byłam, a która robiła, co mogła, by za pomocą wszelkich dostępnych jej środków ratować swoje życie. Patrząc jednak przez pryzmat granic, wyraźnie widzę, jak moje pragnienie znieczulenia i ucieczki oraz brak jakichkolwiek racjonalnych granic, które chroniłyby moje zdrowie fizyczne i psychiczne, przerodziły się w kompletne uzależnienie od narkotyków. To z kolei sprawiło, że moje życie stawało się coraz bardziej nieistotne, aż wreszcie prawie zniknęłam.
Po czterech latach uzależnienia poznałam mężczyznę o imieniu Nate. Pił, ale tylko towarzysko. Palił trawkę, ale tylko rekreacyjnie. Do tego miał dobrą pracę i był ambitny. Postanowiliśmy wspólnie zamieszkać. Obiecywałam, że od teraz wszystko będzie inaczej... i przez chwilę nawet było. Przestałam dilować i imprezować. Brałam mniej dragów, a jednocześnie ich potrzebowałam, żeby móc po prostu jakoś dalej żyć, starałam się więc za bardzo nie wychylać. Nate nigdy mnie nie znał od tej drugiej strony, ba! nawet nie podejrzewał, że mam problem. Chodziłam do pracy, spotykaliśmy się ze znajomymi, poznał moją rodzinę. Wszyscy go polubili.
Z czasem moje uzależnienie ponownie dało o sobie znać. Nate zauważył, że sposób, w jaki sięgam po narkotyki, nie jest już ani tak swobodny, ani okazjonalny. Wcześniej, kiedy naprawdę ich potrzebowałam, zawsze udawało mi się wyhamować. Tym razem nie umiałam. W obecności rodziny i znajomych zachowywałam się nieobliczalnie. Nate i ja ciągle się kłóciliśmy, a ja zaczęłam do późna przesiadywać poza domem. Nienawidziłam siebie za branie i za to, co wyprawiałam z naszym związkiem, ale wstyd i wstręt do samej siebie sprawiały, że ćpałam jeszcze więcej. Nie widziałam wyjścia.
Wreszcie Nate wręczył mi długi, odręcznie napisany list, w którym wyznał, że jest u kresu wytrzymałości emocjonalnej, że bardzo mnie kocha i że ciężko mu być ze mną w takim stanie. Nie napisał co prawda wprost, że odejdzie, jeśli nie skorzystam z pomocy, ale przekaz był aż nadto jasny. Płakałam, umówiłam się na spotkanie z terapeutą i obiecywałam, że od teraz wszystko będzie inaczej. Znowu.
I znowu nic się nie zmieniło.
Nate robił, co mógł, by wyznaczać mi granice. Wtedy go za to nienawidziłam, ale patrząc wstecz, to właśnie one uratowały nas oboje. Zaczął od ochrony swej własnej przestrzeni i zachowania zdrowia psychicznego. „Jeśli nie potrafisz o tym spokojnie porozmawiać – oznajmił – wyjdę i nie wrócę, dopóki nie będziesz na to gotowa”. Albo: „Jeśli zamierzasz dłużej zostać poza domem, napisz mi esemesa”; „Będę nadal z tobą nad tym pracował, ale proszę, żebyś nie przerywała terapii”. Teraz rozumiem, że starał się, jak mógł, by ocalić nasz związek, ale ja mu to uniemożliwiałam. Wówczas miałam mu za złe te wszystkie pytania, presję i przypominanie, że moim zachowaniem sprawiam mu ból. Teraz widzę, że używał tych granic, aby chronić siebie – przede mną.
W końcu postanowił stawić mi czoła. „Już dłużej nie mogę – powiedział. – Nie potrafię zostać i patrzeć na twoją autodestrukcję, a wiadomo, że nie umiem ci pomóc. Chciałbym zadzwonić do kliniki odwykowej i jeszcze dziś wieczorem cię tam zawieźć. Jeśli nie jesteś na to gotowa, będę musiał odejść”.
Do dziś nazywam Nate’a „moim ulubionym byłym chłopakiem”. Jego granice, a w końcu jego ultimatum, kiedy ich nie przestrzegałam, stanowiły dla mnie punkt zwrotny. To on właśnie doprowadził mnie do wyleczenia i rozpoczęcia normalnego życia, o jakim zawsze marzyłam.
Jednakże w tamtym momencie byłam i wściekła, i przerażona. W obliczu tego ultimatum, a być może dlatego, że wiedziałam, co się stanie, jeśli pozwolę mu wyjść za próg, znalazłam w sobie siłę, by wypowiedzieć na głos te dwa słowa: „Pójdę tam”.
W placówce odwykowej spędziłam kilka tygodni, po czym o wiele dłużej uczęszczałam jeszcze na terapię ambulatoryjną, sesje grupowe i mityngi. Zaczęłam brać antydepresanty, pracowałam z nowym terapeutą, wróciłam do pracy i zaczęłam odbudowywać więzi z rodziną i z przyjaciółmi. Nate i ja próbowaliśmy wszystko jakoś posklejać, ale wkrótce po moim powrocie do domu zerwaliśmy. Przez kolejnych kilka miesięcy nadal mieszkaliśmy razem w zgodzie i w przyjaźni. Był jednym z tych dobrych ludzi.
Przez cały rok pozostałam zupełnie czysta – nie brałam żadnych narkotyków ani nie piłam alkoholu. I tu wracamy do tematu granic, bo dwanaście miesięcy po odwyku odkryłam, że nie mam żadnych barier, co prawie kosztowało mnie życie. Jedynymi granicami, jakich doświadczyłam w swoim życiu aż do tamtego momentu, były te, które wyznaczały mi moje współlokatorki z college’u i Nate (i szczerze mówiąc, wtedy nie uważałam ich za granice). Sama natomiast nadal nie postawiłam granic związanych z moim raczkującym powrotem do zdrowia – ani wobec siebie samej, ani w stosunku do nikogo innego. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ich potrzebuję. I w tym właśnie tkwił problem.
Przez rok po powrocie z odwyku moje życie płynęło dokładnie tak samo jak zawsze, tyle że bez narkotyków. Nie zmienili się moi przyjaciele, nie zmieniły się też moje zwyczaje, ubrania, muzyka ani nawyki żywieniowe. Chodziłam do tych samych miejsc z tymi samymi ludźmi, którzy robili te same rzeczy co zawsze, i wszyscy (łącznie ze mną) oczekiwali, że ja też będę w większości taka sama. I tak też było.
Kiedy teraz patrzę wstecz na tamte czasy, jasno widzę, dlaczego ponownie wpadłam w nałóg. Wyznaczyłam sobie tylko jedną chwiejną granicę dotyczącą zażywania narkotyków, moich związków i zdrowia psychicznego: oświadczyłam, że nie będę brać. Ale nie zrobiłam nic, co mogłoby wspomóc mój plan. Cały powrót do zdrowia opierał się na mówieniu sobie: „Hej! to wysoce uzależniające zachowanie, na którym pod każdym względem i w każdej sytuacji polegałaś przez ostatnie pięć lat życia – od miłości, przez pocieszenie, odwrócenie uwagi, aż po ucieczkę! Nie rób tego więcej!”. Poświęciłam rok na zbudowanie domku z kart, ale zamiast wzmocnić moją konstrukcję betonem i prętami zbrojeniowymi, trzymałam kciuki i modliłam się, żeby wichry wreszcie ucichły. Problem w tym, że wiało każdego cholernego dnia.
Miałam wśród znajomych takich, którzy nadal brali i wciąż mi proponowali narkotyki, myśląc, że jest już ze mną lepiej, tak jakby wyjście z uzależnienia od heroiny przypominało wyleczenie się z grypy. Kiedy trzymali w ręku dżointa i pytali, czy nie mam nic przeciwko temu, uparcie powtarzałam, że mi to nie przeszkadza. Ale przeszkadzało – i to bardzo, ale jakoś udawało mi się przetrwać. Zgadzałam się jeździć na imprezy bez zadawania pytań typu: kto tam będzie? w jakim klimacie ta zabawa? może powinnam jechać sama? Chodziłam na biurowe happy hours i po cichu popijałam wodę, modląc się skrycie, żeby nikt nie próbował namawiać mnie na „jednego”. Nie mogłam liczyć na zbyt duże wsparcie emocjonalne, a rodzina nie chciała o niczym słyszeć – ani o zażywaniu narkotyków, ani o moim wychodzeniu z nałogu, a już na pewno nie o traumie, która to wszystko wywołała.
Wiecie, że twórcy słownika oksfordzkiego wybierają „słowo roku”, które odzwierciedla charakter, atmosferę i problemy danego okresu? Moje hasło w tamtym czasie brzmiało: „W porządku” – w sensie: „Nie, nic mi nie jest”, „Okay, nie mam nic przeciwko temu”, „Przyjdę, nie ma sprawy”. Najprościej dla wszystkich, w tym dla mnie, było zaakceptować taką narrację: „Kiedyś miałam problem, ale teraz jest już wszystko w normie”. Prawda była jednak taka, że bałam się każdego następnego dnia i aby wytrwać w trzeźwości, liczyłam tylko na siłę woli, niedogodne okoliczności, szczęście i okazjonalne mityngi NA (narcotics anonymous). Nie wiedziałam, jak ustalić granice, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo, i nawet kiedy mogłam to zrobić („Mówiąc szczerze, przeszkadza mi to. Wyjdź, proszę, na zewnątrz”), siedziałam cicho.
Obawiałam się, że wyznaczanie granic pozbawi mnie przyjaciół, wątłego zaufania rodziny, poczucia własnej wartości i życia towarzyskiego. Teraz widzę, że to właśnie brak ustalonych granic spowodował, że byłam osamotniona, pozbawiona wiary w siebie i pełna obaw, co ostatecznie doprowadziło do nawrotu choroby. Tak bardzo się skupiałam na tym, żeby to inni czuli się komfortowo, że przestałam zadawać sobie pytanie: „Czego ja potrzebuję w danej chwili?”. W rezultacie udało mi się uwolnić od narkotyków, ale moje życie zrobiło się uboższe niż kiedykolwiek wcześniej, i to o wiele.
Jakoś jednak wytrwałam i po upływie roku na mityngu NA wyszłam na scenę po swoją monetę trzeźwości. Kilka tygodni później znalazłam się na imprezie, na której pochylona nad umywalką w łazience wciągałam kreskę białego proszku. Pamiętam, że patrzyłam w lustro, po gardle spływało mi coś gorzkiego, a ja się zastanawiałam, co właściwie wzięłam. Nie wiem do dziś.
Z zewnątrz wyglądało to na huśtawkę nastrojów, niestety nawrót okazał się okiem cyklonu, który od dłuższego czasu nadciągał nad mój domek z kart. Prawda była taka, że moja siła woli i szczęście musiały się kiedyś skończyć. Znalazłam się w niewłaściwym miejscu z niewłaściwymi ludźmi na niewłaściwej imprezie, której nie potrafiłam sobie darować, mając przed sobą kreskę na umywalce, której nie powiedziałam „nie”, i z zerową liczbą przyjaciół, którzy by wiedzieli na tyle dużo, by móc mi powiedzieć, że to kiepski pomysł.
Nie miałam żadnych granic i ponownie wpadłam. I to ostro.
Coś, czego się nie mówi o nawrotach, to fakt, że wasze doświadczenia są tak samo kiepskie, jak przed odstawieniem, ale za drugim razem postępują o wiele szybciej. Bardzo dobrą wiadomością jest natomiast to, że po kilku tygodniach byłam w stanie samodzielnie szukać pomocy, przerażona myślą, że tym razem naprawdę umrę. Zadzwoniłam do kliniki odwykowej i znów zgłosiłam się na terapię ambulatoryjną. Przez kilka tygodni uczęszczałam na sesje grupowe, zobowiązałam się do kontynuowania cotygodniowej psychoterapii i wróciłam do rzeczywistości, aby po raz drugi odzyskać zdrowie.
Pragnęłam odmiany, tego, ażeby tym razem było inaczej, ale nie wiedziałam, jak tego dokonać. Słowa „granice” nie było jeszcze w moim słowniku. Tkwiłam w zawieszeniu – w tym przedziwnym miejscu, w którym wiedziałam, że dotychczasowe metody nie działają, ale nie miałam pojęcia, co ani jak zmienić. A zatem na ogół nie robiłam nic... i oczywiście szybko znów się znalazłam w ryzykownej sytuacji. Tym razem jednak z pomocą przyszła mi najprawdziwsza granica, która się po prostu ze mnie wyrwała.
Wraz z Jamesem, jednym z moich kumpli, dostaliśmy zaproszenie na imprezę, z którego nieśmiało skorzystałam. (To jest ta chwila, kiedy oglądając horror, krzyczysz: „Co ty robisz? Nie wchodź tam!”). Na miejscu on popijał piwo z butelki, ja – wodę z czerwonego jednorazowego kubka. Znaliśmy się od lat, był moim bliskim znajomym i bardzo mnie wspierał w leczeniu. Robił to jednak w sposób, w jaki kibicuje się czemuś, czego tak naprawdę nijak się nie rozumie. Zapytał, czy chcę piwo. Odpowiedziałam, że nie i że wszystko „w porządku”.
Znowu to cholerne „w porządku”. Ile razy mechanicznie je wymawiałam, kiedy czułam się na odwrót? Mówimy tak, gdy staramy się nie przeszkadzać, nie wprawiać nikogo w zakłopotanie albo nie zwracać uwagi na jakąś obrazę czy krzywdę. Najczęściej jednak wypowiadamy je wtedy, kiedy ktoś przekracza granicę, którą już postawiliśmy, lub granicę, którą dopiero chcemy wyznaczyć, a wiemy, że jest nam potrzebna.
W rzeczywistości wcale nie czułam się w porządku.
Miałam to dziwne uczucie ściskania w żołądku i z każdą minutą ogarniał mnie coraz większy niepokój. Co ja tu w ogóle robię? Moi znajomi nie wiedzieli ani o moim powrocie do nałogu, ani o tym, że proces zdrowienia okazał się tak kruchy i że nie powinnam była pozwolić sobie na znalezienie się w takiej sytuacji. Nie wierzyłam w swoją silną wolę, o szczęściu nie wspominając. To mogły być znowu dragi w łazience – wystarczyłaby jedna niespodziewana propozycja albo ułamek sekundy zawahania i wszystko, na co tak ciężko pracowałam, przepadłoby już któryś raz.
I wtedy pojawiła się ta nagła potrzeba, nagły impuls. Musiałam coś zrobić. Natychmiast. Jeśli chciałam być bezpieczna i przestać więcej pić i ćpać, musiałam powiedzieć Jamesowi, co się dzieje w mojej głowie. Bez zbędnych ceregieli zaczęłam mówić, szybko i o wiele za głośno.
– Chcę, żebyś wiedział, że wcale nie jest okay – powiedziałam. – Jestem tu, ale nie czuję się dobrze. Nie mogę przebywać w pobliżu alkoholu i towaru. Jestem na tej imprezie, choć nie powinnam. Muszę iść do domu.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie w osłupieniu, zamrugał oczami, a w końcu pokiwał głową.
– O rany, no dobra. Yyy... Przepraszam? Nie wiedziałem.
To jeszcze nie wszystko. Jeśli chciałam, aby tym razem było inaczej, musiałam iść za ciosem i o wszystkim mu powiedzieć.
– Co więcej – ciągnęłam – jeśli mam pozostać czysta, to muszę ci powiedzieć kilka rzeczy. Nie obchodzi mnie, co robisz ze swoim życiem, ale nie mogę patrzeć, jak bierzesz, nawet jeśli to tylko trawka. Nie wolno ci więcej przy mnie palić, tak zresztą jak innym. Jeśli jednak zamierzasz, to mnie nie zapraszaj. Nie wolno ci proponować mi nigdy nic więcej. Nieważne, co powiem ani jak bardzo będę się starała cię przekonać, że coś jest akurat okay. Nawet w żartach. Jeśli ci to nie odpowiada, nie mogę się z tobą spotykać. Nie mogę już brać. Nigdy! Nie mogę ani nie chcę, nawet jeśli będę cię próbowała kiedykolwiek przekonać, że to nieprawda. Jeśli mamy pozostać przyjaciółmi, muszę wiedzieć, że mogę ci zaufać.
Wypaliłam to wszystko jednym tchem, żeby czar, który próbowałam rzucić, nie prysł.
Z pewnością nie planowałam, że jedną z najważniejszych rozmów w moim życiu odbęde przy stole do beer ponga. Ale kiedy tak tam siedziałam z wodą w ręku, wiedziałam, że muszę się odezwać. Musiałam zrobić coś więcej, aniżeli tylko usiłować przestać brać. Chciałam przygotować się na sukces, ustanawiając bufory między samą sobą a prochami, angażując przyjaciół do odgrywania roli ochroniarzy i upewniając się, że już nigdy nie znajdę się w podobnej sytuacji. Wiedziałam, że jeśli nie wyznaczę sobie tych granic tu i teraz, stracę zimną krew, a to z kolei będzie oznaczać porażkę w moim powrocie do zdrowia. Nie mogłam sobie na to pozwolić, bo nie wierzyłam, że udałoby mi się z tego wyjść po raz trzeci.
James mógł się wtedy zaśmiać i powiedzieć, że dramatyzuję. Mógł mnie spławić, kazać mi radzić sobie samej lub nalegać, byśmy przynajmniej dziś zostali do końca. Tego się poniekąd spodziewałam. Tak jednak nie zrobił. Szczerze mówiąc, wyglądał na przestraszonego. Kiwnął głową i cicho powiedział:
– Rany, no dobrze. – I zadał kilka dodatkowych pytań: czy może przy mnie pić, czy myślę, że jeszcze kiedykolwiek będę mogła się napić, i czy teraz jestem czysta. Odpowiedziałam (kolejno: tak; nie wiem, ale na pewno przez dłuższy czas jeszcze nie; tak).
– Okay – powtórzył, jakby się na tym miało skończyć. Pożegnaliśmy się ze znajomymi i pojechaliśmy do domu.
W pewnym sensie to był prawdziwy koniec. Pamiętam, że poczułam natychmiastową ulgę i coś na kształt szczęścia. James był jedną z najważniejszych osób w moim życiu, a oddalaliśmy się od siebie, bo nie potrafiłam zakomunikować mu swoich potrzeb. Nie chciałam stracić go jako przyjaciela, ale teraz, kiedy wyznaczyłam granice, ufałam, że dotrzyma słowa. A będąc przy nim, ufałam również sobie. Wiedziałam, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby mi pomóc w powrocie do zdrowia, i już samo to otworzyło przed naszą przyjaźnią ogrom możliwości.
Był to jednocześnie początek zupełnie nowego życia. Martwiłam się, że ucierpi na tym moja relacja z Jamesem, ale wyraźne zakomunikowanie mu moich potrzeb i sposobu, w jaki może mnie wspierać, tylko pogłębiło naszą przyjaźń. Dało mi również odwagę do przeprowadzenia takiej samej rozmowy z innymi bliskimi znajomymi. Większość zgodziła się przestrzegać wobec mnie tych samych granic. Niektórzy jednak pokazali, że nie są w stanie tego zrobić, i musiałam dać im odejść. W tamtym momencie to bolało, ale potem zadałam sobie pytanie: „Czy te osoby naprawdę są moimi przyjaciółmi, skoro nie potrafią zdobyć się na absolutne minimum dla zapewnienia mi bezpieczeństwa?”.
Okazało się, że tym, czego mi brakowało cały czas, były właśnie granice.
Zaczęłam wytyczać linie, które dla mojej własnej ochrony wyznaczały pewien obszar – to właśnie definicja granicy. „To są limity dotyczące zachowań, które mogę zaakceptować. Jeśli potrafisz je uszanować, nasza przyjaźń może być głęboka i spełniona, pełna zaufania i wzajemnego szacunku. Jeśli tego zabraknie, będę się czuć przy tobie niespokojna, będę się obawiać naszych kontaktów i podświadomie cię unikać. Taki rodzaj relacji jest dla mnie nie do przyjęcia i wycofam się z niej”. (Jestem pewna, że macie w waszym życiu osoby, które wywołują jedną z takich reakcji, prawda? Jeszcze do tego dojdziemy).
Jasne określenie moich potrzeb dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa tylko wzmocniło moje zobowiązanie do ochrony samej siebie i postanowienie o powrocie do zdrowia – a jeśli ktoś nie mógł uszanować tych ograniczeń (dlatego, że nie chciał, albo dlatego, że sam się zmagał z demonami), moje granice dawały mi jasno do zrozumienia, że powinnam zakończyć taki związek.
Niedługo potem ogarnął mnie istny szał w wyznaczaniu granic; zobowiązałam się wówczas do regularnych, szczerych sesji terapeutycznych, odmawiałam zaproszeń na imprezy, które wydawały mi się podejrzane, i bez ogródek mówiłam: „Jak chcesz zapalić, to spoko, po prostu się zmyję”. Kilku najważniejszym członkom mojej rodziny oznajmiłam: „Nie mogę udawać, że nie byłam uzależniona. I to mnie boli. Czy możecie mnie wysłuchać, jeśli będę chciała się wygadać?”. Z jedną z bliskich mi osób zaczęłam również rozmawiać o traumie z przeszłości i zyskałam dzięki temu nowego sojusznika w moim leczeniu i powrocie do zdrowia. Na tym się jednak nie zatrzymałam.
Zmieniłam sposób ubierania się, wyrzucając koszulkę z zespołem Cypress Hill i bejsbolówkę z motywem listka marihuany. Przestałam słuchać muzyki, która kojarzyła mi się z balowaniem – minęły lata, nim dobrowolnie sięgnęłam po nowy album Portishead. Dostałam nową pracę, przeprowadziłam się do nowego mieszkania, codziennie rano zaczęłam chodzić na siłownię i poznałam nowych, dbających o zdrowie przyjaciół.
Następnie zabrałam się do wyznaczania granic sobie samej, a zgodnie z nimi miałam we wszystkich sprawach zachowywać się jak zdrowy człowiek o zdrowych nawykach. Przerodziło się to wkrótce w mantrę, która kierowała moim życiem przez kilka następnych lat. „Czy zdrowa osoba o zdrowych nawykach wybrałaby się na grilla, korzystając z carpoolingu, nie wiedząc, kto jeszcze będzie w samochodzie? Wątpię, weź samochód i jedź sama. Czy zdrowa osoba o zdrowych nawykach poszłaby na kolację ze swoją nową grupą do biegania, a do picia zamówiłaby wodę gazowaną z limonką? Oczywiście, że tak; idź i się zabaw”.
Zaczęłam dostrzegać, w jaki sposób stawianie granic faktycznie poszerzyło moją przestrzeń życiową, zamiast ją zawęzić. Częściej wychodziłam z przyjaciółmi, bo ufałam, że uszanują moje ograniczenia, i wiedziałam, że będą mnie wspierać, gdy pojawi się coś nieoczekiwanego. Pokochałam moją nową pracę, bo pewne limity wyznaczyłam sobie również w niej. („Nie piję, ale na pewno przyjdę obejrzeć mecz Red Soxów”). Po pozbyciu się gratów, które kojarzyły mi się z czasami na haju, mój dom sprawiał wrażenie „czystego”. Im więcej mówiłam o swoim wyzdrowieniu i o tym, jak się czuję, tym łatwiej mi było robić rzeczywiste postępy w terapii.
Co najważniejsze, wszystkie granice, które wytyczyłam, sprawiły, że mój powrót do zdrowia nie był już tylko domkiem z kart. Miałam teraz solidne podstawy, a między mną a moim nałogiem pojawiły się kolejne warstwy izolacji. Jeśli jedna z nich miałaby zniknąć, bezpieczeństwo dawały mi pozostałe. Wcześnie chodziłam spać, uczyłam się gotować, kupowałam nowe ubrania, ćwiczyłam na siłowni, spotykałam się ze znajomymi, którzy szanowali moje dążenia, świetnie radziłam sobie w pracy, urządzałam mieszkanie i spędzałam czas z rodziną... a wszystko to dzięki granicom.
Dzięki blokadom, które postawiłam w związku z moim zdrowiem, bezpieczeństwem i dochodzeniem do siebie, czułam się bardziej wolna niż kiedykolwiek przedtem, a moje życie stało się pełniejsze, bardziej niż mogłam sobie wyobrazić. Pamiętam, że zanim odkryłam granice, unikałam całego mnóstwa sytuacji, czułam niepokój w towarzystwie wielu osób i byłam osamotniona, a przez życie często szłam niepewna i pełna obaw. Jak na ironię – to, o czym myślałam, że uczyni moje życie uboższym, było kluczem do jego wzbogacenia, i to w sposób znacznie wykraczający poza najśmielsze oczekiwania. Moje związki umocniły się, stan psychiczny polepszył, moja kariera rozkwitła, a pewność siebie sięgnęła zenitu, ponieważ w każdej dziedzinie mojego życia jasno określiłam progi – nawet względem samej siebie – akceptowalnego zachowania. Znałam je. Znali je też moi bliscy. Pojawiły się jasne oczekiwania, doszło do zawarcia odpowiednich porozumień, narodziły się zaufanie i szacunek, a wszyscy rozwinęli skrzydła i cieszyli się życiem – zwłaszcza ja.
GRANICE I ICH MOC ODMIENIAJĄCA ŻYCIE
Kiedy zauważyłam odmieniającą moc granic we własnym życiu, zaczęłam także dostrzegać, w których momentach mogą z nich czerpać także inni. Dzięki mojej pracy wiele osób zdołało ostatecznie odkryć słowa, które umożliwiły im wyrażanie ich własnych potrzeb. Na przestrzeni lat pomogłam wytyczać granice podwładnym w kontaktach z przełożonymi wysyłającymi e-maile po godzinach pracy, stawiać je przez młode matki w obliczu niechcianych porad, a tysiącom ludzi doradziłam, jak taktownie odmawiać spożywania alkoholu w towarzystwie. Osoby, którym pomogłam, twierdzą, że wyznaczanie granic, jasne ich komunikowanie i konsekwentne przestrzeganie, doprowadziło ich do poprawy zdrowia psychicznego, zwiększenia pewności siebie i zbudowania udanych związków.
Żeby odnieść korzyści z wyznaczania i respektowania granic, nie trzeba się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie – w rzeczywistości to właśnie stawianie ograniczeń wobec drobnych spraw, które łatwo przeoczacie, ignorujecie lub niechętnie znosicie, może wywrzeć największy wpływ na wasze życie. Pomyślcie, ile razy dziennie po prostu odpuszczacie – czy to w pracy, czy w domu lub w gronie rodziny, czy wśród przyjaciół. Każda z tych sytuacji prowadzi do złości, gniewu, frustracji i wyczerpania. Prawdopodobnie jak ja przed odkryciem granic, tak i wy przyzwyczailiście się do siedzenia cicho – byleby nikomu nie przeszkadzać ani nie sprawiać kłopotu – tak że nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak często pozwalacie, by inni wami manipulowali.
Wyobraźcie sobie, jak byście się czuli, gdybyście nie musieli stresować się poruszaniem waszej wagi przez matkę, niezapowiedzianą wizytą teściów lub esemesami, które dostajecie od szefa podczas urlopu. Zastanówcie się nad tym. O ile przyjemniejsze, wygodniejsze i swobodniejsze byłoby wasze życie, gdybyście wiedzieli, że wasze potrzeby są szanowane? A teraz wyobraźcie sobie, że jedyną przeszkodą, która stoi między wami a taką wersją was samych, jest jedno lub dwa zdania. Wyrażone jasno i życzliwie.
Pomogę wam wytyczyć takie granice.
Wiem, że to przerażające. Wiem, że niezręczne. I wiem, że trudne. Ale przecież równie trudne jest to, co robicie teraz. Unikanie pewnych ludzi, obawa przed konkretnymi tematami rozmów, niepokój przed spotkaniami towarzyskimi (lub pozostawanie w domu), wpadanie w złość z powodu potencjalnych relacji, nadmierne poświęcanie swojego czasu i energii, przedkładanie uczuć innych nad własne i pozwalanie, by wszyscy was wykorzystywali – jest trudne. Może nie tak bardzo jak wpadnięcie w szpony nałogu, ale jak leżenie i płakanie w pustej wannie o 22:00 z opakowaniem bezglutenowych ciastek Oreo z pewnością już tak.
Moją pierwszą granicę wyznaczyłam z konieczności, traktując to jako sprawę życia lub śmierci. Wasze ograniczenia mogą nie wydawać się aż tak ważne, ale założę się, że potraficie odnieść się do koncepcji, że bez nich wasze życie się kurczy. Możecie nadal pozwalać innym na wyznaczanie granic wobec was i stopniowe zajmowanie coraz większych przestrzeni, aż wasze życie stanie się małe i bezbarwne. Albo sami możecie prowadzić ekspansywne, bogate, głębokie i radosne życie, w którym jest o wiele mniej miejsca na konflikty; życie, które tworzycie na własnych zasadach. A różnica między nimi to... granice.
Dzięki magii stawiania i utrzymywania granic książka ta pomoże wam uczynić wasze życie tak wspaniałym, jak to tylko możliwe. Nauczycie się rozpoznawać sygnały informujące was o potrzebie ograniczeń. Poznacie moją metodę „minimalnej dawki, maksymalnego efektu”, polegającą na stawianiu granic w sposób naturalny i adekwatny do sytuacji. Dowiecie się, jak utrzymać granicę, co robić, kiedy inni słabo na nią reagują, i jak określić konsekwencje, gdy wasze potrzeby nie są szanowane. Co więcej, uwierzycie, że jesteście warci stworzenia dla siebie bezpiecznej przestrzeni i odzyskania nad nią należnej wam władzy, którą zbyt długo oddawaliście innym. Wszystko, co stoi między wami a poczuciem spokoju, pewności siebie, świadomością możliwości i wolności, to kilka starannie dobranych słów, wypowiedzianych z życzliwością; z miejsca, w którym troszczycie się o siebie. Pokażę wam, jak to zrobić. (Nie na darmo nazywają mnie przecież „dziewczyną od granic”).
CZĘŚĆ PIERWSZA
Podstawy i stawianie pierwszych kroków
ROZDZIAŁ 1
Granice– kurs intensywny
Niedawno dostałam prywatną wiadomość od Charley, która obserwuje mnie na Instagramie. Obawiała się nadchodzącej wizyty u mamy i dzień przed wyjazdem wysłała mi SOS. „Jutro widzę się z moją mamą – napisała. – Po raz pierwszy, odkąd przytyłam 20 kilogramów”. I dalej: „Moja waga (jej zresztą też) zawsze była jej ulubionym tematem, mimo że nie cierpię o tym rozmawiać. Jej uwagi uderzają prosto w moją samoocenę i nie pomagają, choć zakładam, że robi to z myślą o wspieraniu mnie. Z tego powodu nasze relacje i tak są już napięte, mimo że przez ostatni rok bardzo za nią tęskniłam. Marzę o miłej, radosnej wizycie, nie zaś o takiej, która sprawi, że poczuję się niepewnie”.
Taki rodzaj strachu powinien wywołać w waszym mózgu alarm: ding! ding! ding! – potrzebna granica! Jeśli tego typu ograniczenie jest linią, która wyznacza zasięg jakiegoś obszaru – w tym przypadku waszego komfortu, bezpieczeństwa i zdrowia psychicznego – to uczucie niepokoju, zdenerwowania lub unikania pewnej osoby lub tematu rozmowy stanowi jasny sygnał, że przekracza się wasze granice i że blokada jest tu niezbędna.
Niestety, większość z nas ignoruje te sygnały na rzecz... no cóż... mniej zdrowych reakcji. Pojawiacie się w odwiedzinach nastawieni na konflikt i wybuchacie gniewem przy pierwszym przypadkowym komentarzu. Odwołujecie spotkanie w ostatniej chwili bez podania powodu i pozostawiacie kogoś bliskiego w zakłopotaniu i z urazą. Lub przedstawiacie się w gorszym świetle, a żeby nie dać się zranić innym, sami żartujecie ze swej wagi.
Ponieważ nie znaliście sposobów na lepsze funkcjonowanie waszych związków, to dopuściliście do tego, by wdarły się do nich niepokój, zranione uczucia i gniew. Teraz jednak wiecie już, że najlepszym rozwiązaniem w tych kwestiach są właśnie granice – a pierwszym krokiem jest świadomość, kiedy są potrzebne.
Trzy etapy wytyczania granicy:
1. Określenie potrzeby jej postawienia.
2. Wyznaczenie jej za pomocą jasnego i życzliwego języka.
3. Utrzymanie.
ETAP 1: OKREŚLENIE POTRZEBY POSTAWIENIA GRANICY
W zeszłym roku, kiedy odwiedziłam rodziców, zaskoczyli mnie „dyskusją” na temat sposobu, w jaki zdecydowałam się na współrodzicielstwo (coparenting), czyli formę wspólnego wychowania mojego syna z jego ojcem. Mimo że mieli dobre intencje, to jednak znacznie przekroczyli swoje kompetencje, wtrącając ostre opinie dotyczące moich metod wychowawczych, przez co atmosfera podczas dalszej części wizyty stała się niezręczna i krępująca. Później przez wiele miesięcy wielokrotnie zapraszali nas do siebie, ale ja wciąż znajdowałam powody, dla których nie mogliśmy ich odwiedzić – a to byłam zajęta pracą, a to mój syn był umówiony z innymi dziećmi, a to nie sprzyjała nam pogoda. Oczywiście prawdziwym powodem, dla którego ich unikałam, była niechęć do ponownej rozmowy o sprawach wychowawczych. W pewnym momencie mój nowy mąż delikatnie zapytał: „To co? Zamierzasz już nigdy się z nimi nie spotykać, czy może...”.
Uznałam to za irytującą uwagę. Oczywiście, że znowu chciałam zobaczyć rodziców, ale chciałam też, by uszanowali moje prawo do podejmowania samodzielnych decyzji dotyczących mojego dziecka. Musiałam wytyczyć granicę.
Kiedy odwiedziłam ich następnym razem, zaraz po przyjeździe powiedziałam: „Nie będę z wami rozmawiać o ojcu mojego syna. Jestem jego matką i nie proszę was o opinie na temat współrodzicielstwa”. Szczerze mówiąc, odniosłam wrażenie, że spodziewali się takiej reakcji. Oświadczyli, że rozumieją i uszanują moją prośbę. Pozwoliło mi to zrelaksować się i czerpać przyjemność z naszego wspólnie spędzonego czasu, dzieląc się rodzinnymi nowinkami i nie obawiając się, że znów wysuną tego rodzaju „sugestie”.
To doskonały przykład na to, jak granice mogą poprawić relacje. Bardzo się obawiałam spotkań z rodzicami, ale wyłącznie z powodu lęku przed tym jednym tematem rozmowy. Wtedy sobie uświadomiłam, że mogę im po prostu powiedzieć, iż nie mam ochoty na taką rozmowę. Od razu zrobiło mi się lżej. Mogłam się w pełni cieszyć wspólnie spędzonym czasem, a moi rodzice dokładnie wiedzieli, gdzie są moje granice.
GRANICE DOTYCZĄ WYŁĄCZNIE WASZEGO ZACHOWANIA I NIE ODNOSZĄ SIĘ DO POSTĘPOWANIA INNYCH
Może nie podoba mi się fakt, że rodzice kwestionują moje decyzje, ale nie mogę ich zmusić do powstrzymania się od samodzielnego myślenia ani od rozmawiania między sobą o moim rodzicielstwie. Jedyne, co mogę zrobić, to wyznaczyć sobie pewne blokady co do sposobu odbioru ich opinii. Granicą nie będzie tu prośba „Nie podważajcie moich decyzji”, bo na to nie mam wpływu. Zamiast tego mogę powiedzieć: „Nie będę akceptować waszych komentarzy na temat moich wyborów”, bo dopiero wtedy skupiam się wyłącznie na swoim zachowaniu. Zajmiemy się tym dokładniej w podpunkcie NIE JEST ZA PÓŹNO (s. 45).
Założę się, że na poczekaniu jesteście w stanie wymienić co najmniej tuzin podobnych sytuacji w waszym życiu. Uczucie strachu lub niepokoju na myśl o wspólnym spędzeniu z kimś czasu jest najsilniejszym sygnałem o konieczności wprowadzenia granicy. Być może chcecie uniknąć spotkania, gdyż niemile widziana przez was osoba raczy was niechcianymi radami dotyczącymi waszej figury, waszego związku (lub jego braku) albo kwestii związanych z planowaniem dziecka. Może gdziekolwiek się pojawia, wywołuje konflikty i napięcia, zawsze plotkuje, narzeka lub skupia się na negatywnych rzeczach. Być może wpędza was w poczucie winy za każdym razem, kiedy jej mówicie „nie”. A może po prostu czujecie się wykorzystani, ilekroć wchodzicie z nią w interakcję.
Pomyślcie o relacjach w waszym życiu – tych rodzinnych i tych zawodowych, a nawet o przyjaźniach. Czy niektóre z nich budzą w was sprzeczne emocje? Mogą to być nawet stosunki z ludźmi, których naprawdę lubicie, podziwiacie i których chcielibyście zachować w waszym życiu, ale sama myśl o spotkaniu z nimi wywołuje złe przeczucia, niepokój lub strach. To dziwne niemiłe uczucie ściskania w żołądku jest ważnym sygnałem, że istnieje jakiś aspekt waszej relacji, który można złagodzić lub naprawić za pomocą jednej (lub kilku) granic.
Czasami jednak znaki świadczące o potrzebie wytyczenia granicy mogą być bardzo subtelne. Porozmawiajmy o ulatniającej się energii.
CZY KTOKOLWIEK WIDZIAŁ MOJĄ ENERGIĘ?
Ulatnianie się energii – brzmi dość tajemniczo, ale założę się, że wiecie, co to za uczucie. Każda wasza interakcja – czy to spotkanie z mamą na lunchu, czy odpowiedź na komentarz w mediach społecznościowych, czy myślenie o waszych byłych – jest wymianą energii i czasami może powodować w was ożywienie, pozytywne nastawienie albo wrażenie regeneracji. Wszyscy znamy też uczucie, gdy wychodzimy z restauracji, zamykamy Instagram lub kończymy przeglądać stare zdjęcia i czujemy się... wyczerpani. Zaniepokojeni. Przytłoczeni. Sfrustrowani. I to właśnie jest ulatnianie się energii: wasze interakcje zużywają więcej energii, niż jej dostarczają.
Być może nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale to dlatego po rozmowie ze znajomą z pracy, a dokładniej tą, która zawsze jest ze wszystkiego niezadowolona, publicznie przeżywa swoje dramaty lub plotkuje, czujecie się przygnębieni; to dlatego nawet po krótkiej wizycie u krytycznie nastawionych teściów jesteście tak wykończeni; i właśnie dlatego za każdym razem, gdy na ekranie waszego telefonu pojawia się imię tego kogoś, zawsze naciskacie przycisk „odrzuć”. W tych sytuacjach cała wasza energia jest zasysana tylko w jednym kierunku: na zewnątrz. To odczucie stanowi oczywisty sygnał, że w waszej relacji brakuje pewnej granicy.
SYGNAŁY, ŻE POTRZEBUJECIE GRANIC
• Odczuwacie strach lub niepokój w związku z danym tematem rozmowy.
• Konsekwentnie unikacie pewnych osób.
• Regularnie wysłuchujecie niechcianych opinii lub komentarzy.
• Odnosicie wrażenie, że wasza relacja jest jednostronna.
• Zgadzacie się na wszystko, byle tylko sprawy „poszły gładko”.
• Dano wam do zrozumienia, bezpośrednio lub pośrednio, że czyjeś uczucia są ważniejsze niż wasze.
• Czujecie się wyczerpani w czyjejś obecności lub po czyimś wyjściu.
• Regularnie jesteście wciągani w czyjeś konflikty lub dramaty.
• Po spędzeniu z kimś czasu czujecie się źle lub niespokojnie.
• Rozważacie „zrobienie sobie przerwy” od takich osób.
Ulatnianie się energii zdarza się także niezależnie od naszych relacji z innymi – i niekiedy sami jesteśmy temu winni. Możecie zauważyć, że wasza energia szybko się zużywa, kiedy pijecie alkohol, nudzicie się lub doznajecie niepokoju, robicie zakupy przez internet, wymyślacie scenariusze konfliktów lub sytuacji pełnych napięcia, bezustannie porównujecie się z innymi na portalach społecznościowych, oglądacie wiadomości lub siedzicie do późna, oglądając coś na Netfliksie. Jeśli stwierdzicie, że wasze własne działania wywołują u was uczucie złości, wyczerpania lub zwykłego przygnębienia, to jest to doskonały moment na ustalenie granicy względem samych siebie – próg miłości wyznaczonego przez was wam samym, który ma zapewnić wam bezpieczeństwo i zdrowie. (Więcej o granicach względem samych siebie powiemy w rozdziale dziesiątym, s. 329).
GRANICE NIE SĄ NICZYM ZŁOŚLIWYM
Niedawno pewna kobieta o imieniu Nancy wysłała mi wiadomość w mediach społecznościowych o następującej treści: „Dla własnego zdrowia psychicznego codziennie rano chodzę na samotny spacer. Ostatnio postanowiła się na niego wprosić moja starsza sąsiadka. Czekała, aż wyjdę na zewnątrz, a potem do mnie dołączyła. Jest bardzo miła i widać, że lubi towarzystwo, ale to jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mogę pobyć sama. Jak mam jej odmówić i nie czuć się z tego powodu podle?”.
Rozumiem, o co chodzi Nancy. Często wmawia się nam (zwłaszcza kobietom), że stawianie naszych własnych uczuć i potrzeb na pierwszym miejscu jest czymś egoistycznym. To powszechny zarzut dotyczący granic: że ich wytyczanie jest czymś nieczułym lub karcącym i że to budowanie muru między ludźmi i tworzenie podziałów. Pamiętajcie jednak, że granice to nie mury, lecz płoty. A dobre płoty tworzą dobrych sąsiadów.
Granice pozwalają osobom, którym na nas zależy, wspierać nas w sposób, w jaki chcemy być wspierani. Stanowią wyraźny podział między tym, co pomocne, a tym, co szkodliwe, dzięki czemu nikt nie musi czytać w naszych myślach. Pozwalają nam w pełni i otwarcie angażować się w związki, gdyż jasno wyraziliśmy swoje potrzeby i ułatwiliśmy innym ich respektowanie. W rzeczywistości najlepszym sposobem na utrzymanie jakiejś relacji jest często wyznaczenie granic w jej obrębie.
Nancy lubiła sąsiadkę i chciała mieć z nią dobre relacje. Jeśli jednak kobieta ta ciągle zakłócała jej poranne spacery, Nancy wkrótce niechętnie by się do niej nastawiła, następnie byłaby na nią zła, aż wreszcie któregoś ranka niechybnie by na nią naskoczyła. A wszystko z frustracji. Dlatego wyznaczenie granicy byłoby tu wręcz aktem życzliwości pozwalającym jej zatroszczyć się o sąsiadkę, nie rezygnując przy tym z własnych potrzeb.
Zapytałam Nancy, ile poranków byłaby gotowa spędzić w towarzystwie swej znajomej – od zera dni do każdego poranka w tygodniu. Odpowiedziała, że chętnie pospacerowałaby z nią raz w tygodniu w weekend. Przesłałam jej więc tekst, z którego mogła skorzystać następnego dnia: „Dzień dobry! Powoli przymierzam się do wznowienia moich codziennych samotnych spacerów. To jedyny czas, kiedy mogę pobyć sama i potrzebuję tego dla zachowania zdrowia psychicznego. Może chciałabyś dołączyć do mnie w sobotę rano, kiedy nie będę już miała tyle spraw na głowie?”. Nancy spodobała się ta propozycja. Dzięki temu obie dostały to, na czym im zależało – odrobinę miło i wspólnie spędzonego czasu, kiedy obie czują się zrelaksowane, oraz czas dla siebie, którego Nancy potrzebowała na naładowanie się energią w ciągu intensywnego tygodnia pracy.
Wyznaczając granice, nie zachowujecie się niemiło lub podle; jesteście życzliwi – dla siebie i waszych relacji. Nie znaczy to jednak, że nie są one krępujące, tak jak krępujący może być każdy konflikt – jeśli na przykład zamiast zamówionego przez was średnio wysmażonego burgera dostalibyście sztukę mięsa krwistego, to założę się, że przynajmniej część z was bez słowa by go po prostu zjadła. Wytyczanie granic bywa krępujące, bo gdy to robimy, wskazujemy na pewne ograniczenia, które nie zostały jeszcze ustalone (i być może wskazujemy przy okazji na czyjeś niewybredne zachowanie), i pytamy, czy druga osoba jest dla dobra relacji chętna do wprowadzenia zmian.
Jeśli zebrało wam się od tego wszystkiego na mdłości, nie jesteście sami. Z moich obserwacji wynika, że głównym powodem, dla którego ludzie nie stawiają granic tam, gdzie ich potrzebują, jest przeświadczenie, że to cholernie krępujące. Nie będę udawać, że jest inaczej – też tak to odczuwam. Nie zawsze przychodzi mi z łatwością powiedzieć „nie” cenionej koleżance z pracy, poprosić męża o czas dla samej siebie czy oświadczyć rodzicom, że nie będę z nimi o czymś dłużej rozmawiać. Upominanie się o coś pod wpływem chwili, opowiadanie się za sobą i proszenie o to, czego potrzebujemy, jest krępujące. Ale równie krępujące oraz szkodliwe jest utwierdzanie się w przekonaniu, że czyjeś uczucia są ważniejsze lub więcej warte niż nasze własne – a to właśnie czynimy za każdym razem, gdy poświęcamy swe zdrowe ograniczenia, aby podtrzymać pokojowe relacje.
Prawda jest natomiast taka, że kiedy ktoś przekracza nasze granice, to nie istnieje żadne rozwiązanie niekrępujące. Ale jedno wyjście jest nacechowane dyskomfortem krótkotrwałym i prowadzi do znaczącej, długoterminowej poprawy waszego zdrowia i szczęścia... drugie zaś to zwyczajnie błędne koło, pozostawiające was w poczuciu bycia niegodnymi, zaniepokojonymi, pełnymi złości i urazy.
Jedna z tych opcji jest o wiele bardziej do kitu. A tych z was, którzy utknęli na tej beznadziejnej ścieżce, muszę spytać... jak to się u was sprawdza, ale tak na serio? Jak to jest, gdy człowiek zaspokaja potrzeby wszystkich innych, tylko nie swoje własne? Poświęcać się, żeby inni byli zadowoleni? Brać na siebie zbyt wiele, ilekroć ktoś tego wymaga? Zużywać całą energię na ludzi, rozmowy czy zachowania, które nie dają nic w zamian? Założę się, że powodem, dla którego czytacie tę książkę, jest fakt, że wcale nie idzie wam dobrze. To, co wam tu proponuję, jest lepszą drogą – taką, która wiedzie do bardziej satysfakcjonujących związków, większej pewności siebie, lepszego zdrowia oraz odpowiedniej ilości czasu i energii na ważne dla was sprawy. To może być krępujące, ale gwarantuję, że będzie tego warte. Granice to sposób, w jaki troszczymy się, wspieramy i obdarowujemy tych, których kochamy, bez poświęcania przy tym własnego zdrowia i szczęścia.
ETAP 2: WYZNACZENIE GRANICY ZA POMOCĄ JASNEGO, ŻYCZLIWEGO JĘZYKA
Pamiętacie Charley, która obawiała się spotkania z mamą, bo wiedziała, że ta skomentuje jej wagę? Zdawała sobie sprawę z potrzeby wyznaczenia granicy, ale nie wiedziała, co ma dokładnie powiedzieć, i zwróciła się z tym do mnie: „Czy możesz podsunąć mi kilka pomysłów, które pozwolą mi ustalić granicę? Nie będę musiała wówczas rozmawiać ani o mojej, ani o jej wadze? Mama odbierze każdą granicę, którą postawię, jako osobisty atak na nią, chciałabym więc przekazać moje odczucia bez używania przy tym zbyt ostrych słów”.
Oto coś, co wydaje się oczywiste, ale wcale takie nie jest: aby wyznaczyć granicę, trzeba ją rzeczywiście wyznaczyć. Nie możecie dawać wskazówek, sugerować ani zachowywać się w jakikolwiek inny sposób, który zmuszałby innych do domyślania się, gdzie są wasze granice. Ludzie nie potrafią czytać w myślach. Jeśli należy ustalić granicę dotyczącą waszego własnego komfortu, bezpieczeństwa lub zdrowia psychicznego, trzeba ją jasno określić.
Wiem, że ta część jest przerażająca. Ale jest też w gruncie rzeczy bardzo życzliwa.
Jeżeli mielibyście wytatuować sobie gdzieś na ciele jedno zdanie związane z granicami, to powinno ono brzmieć: „Jest jasność – jest życzliwość”[1] (jeśli zrobicie to w innym miejscu niż pośladek, proszę o zdjęcie). Tak naprawdę jeszcze wiele razy spotkacie się tu z tą frazą. Pochodzi ona z książki Brené Brown zatytułowanej Odwaga w przywództwie: cztery kompetencje autentycznego lidera: „Jest jasność – jest życzliwość. Nie ma jasności – nie ma życzliwości”[2*].
Brené opisuje, że wyniosła to powiedzenie ze spotkania poświęconego metodzie dwunastu kroków – czyli jeszcze czegoś, co mamy ze sobą wspólnego – ale w swojej książce odnosi je do środowiska biznesu i kręgów eksperckich. Pisze: „Zachowujemy się nieżyczliwie, jeśli serwujemy komuś półprawdy albo bzdury, żeby mu poprawić humor (i żeby nam było łatwiej). Nie postępuje życzliwie ten, kto w imię własnej wygody nie mówi współpracownikowi wprost, czego od niego oczekuje, a potem ma pretensje i żal, że nie dostał tego, czego chciał. (...) jest jasność – jest życzliwość”[3*].
Uwielbiam dorobek Brené i ta myśl stanowi obecnie jedno z głównych założeń mojej terapii i szkoleń dotyczących granic. Jeśli chodzi o ograniczenia, to życzliwe jest jasne postawienie sprawy! Życzliwe jest również pokazanie ludziom, gdzie się dokładnie znajduje wasza granica i jak mogą pomóc wam ją zachować. Dla porównania dość nieżyczliwe jest pozostawienie im dróg domyślania się, zastanawiania lub konieczności konfrontowania się z waszym rozczarowaniem i frustracją, jeśli nieświadomie się pomylą.
Jeśli więc to, co jasne, jest życzliwe, to idealna granica powinna być bezpośrednia. Nie może być niejednoznaczna. Ani bierno-agresywna. Nie może pozostawiać miejsca na interpretację. W tej książce znajdziecie setki przykładów, ale chcę, żebyście, zastanawiając się nad słowami, których użyjecie do wyznaczenia następnej granicy, pomyśleli o jednej rzeczy: „Czy po skończonej rozmowie moi rozmówcy będą dokładnie wiedzieli, gdzie leży moja granica i jak jej nie przekroczyć?”. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, to gratuluję. Udało się wam wyznaczyć jasną, życzliwą granicę! Jeśli odpowiedź brzmi: „Mam nadzieję, że tak. To przecież powinno być oczywiste, prawda?”, to jeszcze nie koniec.
Niejednoznaczna granica: przewracanie oczami, głębokie westchnięcie, ignorowanie pytania lub żartowanie z niego.
Jasna granica: „Wolałabym nie rozmawiać dzisiaj o naszych kształtach ani o tym, ile ważymy, dzięki”.
ALERT – NADCIĄGA GRANICA!
Jednym z najtrudniejszych elementów wyznaczania granic jest przeskok od „Ojej! Ta osoba zrobiła właśnie coś, co było nie w porządku” do przedstawienia jasnych, życzliwych ograniczeń, które należy ustalić. W tym miejscu pojawia się alert – krótkie słowo, odgłos lub gest, który wypełni lukę między przekroczeniem danego ograniczenia a waszą reakcją. Alerty umożliwiają szybkie zasygnalizowanie rozmówcom, że przekroczyli granicę i energia danej rozmowy powinna zostać skierowana na inne tory. Ponadto dają wam chwilę na uspokojenie i pozbieranie się przed postawieniem własnej granicy. Tego typu sygnałów będę często używać w skryptach zamieszczonych w dalszej części książki.
• „Ojej!”
• „Że jak?”
• „Uff!”
• „Och, hmm...”
• Podniesienie rąk
• Robienie niezadowolonej miny
• Uniesienie jednej brwi
• „Och, nie”
• „Au”
• „Naprawdę?”
W praktyce stosowanie alertów dotyczących granic wygląda tak: „Ojej, nie odpowiem na to” po zadaniu wyjątkowo niedelikatnego pytania, lub „Och, hmm... Właściwie to podczas urlopu w ogóle nie zamierzam zaglądać do skrzynki mailowej” po usłyszeniu prośby współpracownika, podniesienie ręki i powiedzenie: „Nie jestem przytulanką, dzięki”, kiedy na weselu podchodzi do mnie obcy człowiek. (Uwierzcie, gdybym tylko potrafiła unieść jedną brew, to robiłabym to nieustannie). Ważne jest, aby pamiętać, że alert dotyczący granicy nie zastępuje potrzeby jasnego stawiania granic – zmniejsza jedynie dystans między ich naruszeniem a waszą reakcją.
NIE JEST ZA PÓŹNO