Wyrok - Ishbel Szatrawska - ebook + książka

Wyrok ebook

Szatrawska Ishbel

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść Ishbel Szatrawskiej, autorki bestsellerowej Toni

Franciszek Strzelecki i Czesław Majda ruszają w pościg za zbiegiem. Mają wykonać na nim wyrok śmierci. Robili już w życiu znacznie podlejsze rzeczy. Zresztą, człowiek, którego tropią jest najpewniej kolaborantem. Takiego zabijać nie szkoda. Strzelecki i Majda przemierzają wioski, lasy i hale. Wiedzą już, że są blisko. Czują ekscytację, ale w ich sercu zaczyna kiełkować trudny do określenia lęk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 170

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Ishbel Szatrawska, 2025

…ał świt pod powiekami. Miarowe sapanie obu sunęło jeszcze w powietrzu, ale sen wpływał na mieliznę. Nieustępliwie, boleśnie rozprzestrzeniał się brzask. Tężały powieki i myśl tylko jedna i ta sama: od nowa, to samo, dzień za dniem. Majda zerwał się, ale jeszcze nieprzytomny, zad na szmatach, głowa wciąż w nocy, w mroku. Kaszlnął i powiódł wzrokiem po chałupie. Zaduch, smród zgnilizny w powietrzu i na skórze. Strzelecki rozwarł oczy, gotów na cios światła. Nawet nie stęknął. W ustach jakby rozżarzony węgiel.

Gdzie byli? Nie pamiętali ani zeszłego dnia, ani poprzednich. Minione zlewało się w jedno. Kogo zabili, nikogo nie oszczędzili, kto konfident, żadnych swoich, bo nikomu nie można ufać, gdy straszny czas. Czy kiedyś było inaczej? Nie pamiętali. Przeszłość tliła się niezmiennością. Nie miała początku. Nie miała końca.

Wstali jednocześnie i w milczeniu. Majda roztarł zziębnięte dłonie. Chałupa już w świetle, a jeszcze w mroku, niepewne kształty, przedmioty, od których spojrzenie odbijało się bezradnie, nie znajdując ich nazwy i zastosowania. Na powierzchni perlił się kurz. Kto tu mieszkał? Wszystko znajome i obce. Tak jak ich poprzednie życie – majak czekający na wyciągnięcie ręki, rozpływający się w nicość z każdą próbą powrotu. Może nie było już innego życia? Został tylko świst kul, szaber, pewność snu tam, gdzie śmierć równie pewna, w jamach, w gawrach, jak psy.

Ruszyli zrazu pospiesznie, chcąc oddalić się od chałupy. Z jednej strony poczerniała, nie wiadomo, od smoły czy ognia, z drugiej strasząca szczerzącą się szczapą rozbitej okiennicy. Strzelecki odwrócił się i tylko grymas przez gębę, jakby rozpoznał, jakby zrozumiał, coś znajomego, ale zaraz w oczach pustka. Nie dogonił widma, nie złapał. Cokolwiek nawoływało go ze świata, w którym niegdyś żył, zdążyło się rozpłynąć.

Na przemian chlupot błota i zgrzyt szronu, gdzieniegdzie zostawiali za sobą wklęśniętą buciorami ziemię. I dalej, w dym, w mgłę, znów w bladość słońca, gdzie oczy poniosą. Nie smakowali już drogi, jak to zwykli czynić wędrowcy, zbyt żmudna, stała im się domem. A jednak nowe uczucie zagościło im w sercach. Teraz mieli cel i żaden nie miał odwagi, by wypowiedzieć na głos to, co przed sobą taili. Wystarczająco ciążyły im nagromadzone obawy, by jeszcze o to pertraktować z losem.

Dolina wiła się jak zwierzę. Pięli się po stromiźnie, spoglądając z daleka na rzekę, która lśniła grubą taflą lodu, jeszcze bez pęknięć, ale już liźniętego wątłym płomieniem budzącej się wiosny. Ruch, ciągły ruch, jakby to nie ciała parły przed siebie, ale naoliwione maszyny nawykłe tylko do pokonywania kamieni i wybojów. W górę i w dół, w górę, w końcu w górę, wzdłuż gęstwiny. Las rozwidnił się nieco i przeszyła ich pewność zmierzania do najbliższej wsi. Trakt prowadził teraz przez pola wybrzuszające się rozległą wyżyną rozdętą nicością. Trzeszczał szron pod podeszwami i myśleli o tym, że w ziemi drży już ozimina, napojona, gotowa do wzrostu, do zżęcia. Głód gniótł obu bez końca już od tylu dni, że stał się zwyczajny. Nie zważali na ucisk, szli rytm w rytm, oddech przy oddechu, do celu, byle do celu, tylko myśli wciąż krążyły wokół śmierci i nasycenia. Żarli niedawno, parę dni wcześniej, i żarli dobrze, ale im bardziej brzuch się zapcha, tym większy ból późniejszej pustki. Obaj wiedzieli, że prędzej czy później łaknienie ich opęta, wtedy łatwo o błąd. Z głodu łatwo wpaść w łapska śmierci. Strzelecki radził sobie z tą niedogodą jak ze wszystkim: martwotą. Zastygał tylko w sobie, tężał w skorupie. Majdzie doskwierało silniej, rodziło gniew. Chwytał pazurami każdy rozlew krwi, obiecując sobie wielkie łupy. Czy to ich omamiło, gdy dotarli do obozu Wida?

Wyrok. Głupia sprawa. W innym wypadku wzruszenie ramion, bo kto by w takich czasach liczył trupy. Nie rościli sobie praw do legendy, nie pragnęli szacunku. Smak strachu okazał się tak słodki, że nie dbali o nic więcej. Podążali szlakiem plugawych zwycięstw, syciła ich radość z cudzego przerażenia. Partyzantce nie wchodzili w drogę, ich trasy i tak przecinały się z rzadka, ale w głębi duszy czyż nie roili sobie o domniemanym podobieństwie, o wspólnocie oświeconych, tajnym związku tych, którzy poznali upojenie cudzym lękiem?

Na leśnych natknęli się przypadkiem, tak niepodważalnym, że świadczył o pradawnym przeznaczeniu. Tęgie chłopy, wiele znajomych twarzy, wszędzie swojskie brudne ręce z czarną ziemią pod paznokciami, z jednej gliny oni i gawiedź rozsiana po okolicznych chałupach, jedna krew. Chłop o pseudonimie jak z miasta rozpoznał ich, w mig zadając kłam przydomkowi. Franciszek Strzelecki. Czesław Majda. Pomruk wśród zebranych potężniał i gęstniał, zaroiło się od ciekawskich głów, aż przez chwilę było czarno jak w mielerzu. Przyglądały się twarze zdziwione i kpiące, życzliwe i złe. To oni. Nieświęci. Przeklęte nasienie. Przeczyć było głupio, bez celu, kogo by w końcu mieli udawać, jeśli swoje gęby, swoje nazwiska i czyny nieśli na barkach szmat czasu, wystarczająco długo, by utrwalić je w myślach okolicznych, na tyle długo, że sugestia pomyłki wywołałaby tylko śmiech.

Z mrowia głów wyszedł Wid. Znali twarz. Wpierw słyszeli tylko o dowodzeniu bandą, nie mogąc przypisać czynów do gęby, która, czy to dlatego, że siała postrach, czy z szacunku dla partyzantki, wymykała się opisom. Miejscowi milczeli, ale później fotografia rozpanoszyła się na niemieckich obwieszczeniach. Bekanntmachung. Pięć tysięcy złotych nagrody, Bargeld. Na zdjęciu zamazana twarz, już konkretna, a wciąż nieuchwytna. Takich spraw nie tykali, choć niejednokrotnie ich szlaki krzyżowały się jak na złość i jednym, i drugim. Stał teraz przed nimi otoczony milczeniem, choć pamięć płatała figle i zaledwie tydzień później nie wiedzieli już, czy ktoś z tłumu rzekł coś, czy tylko potok szemrał z dala. Pewne było tylko to, co rzekł on, spokojnie, z ciężarem, pod którym musieli się ugiąć. Wyrok.

Nie targowali się, nie podbijali stawki, z Widem pertraktować głupio, sprzeciwiać się jeszcze głupiej. Byli mu to winni. Dawne zaszłości, o których nie chcieli rozmawiać nawet sami ze sobą. Oddział szedł na północ, front przesuwał się ociężale, było jasne, że chłopcy nie zajmą się taką płotką, odpryskiem historii pozbawionym większego znaczenia. Czemu wyrok, nie pytali. Czemu im przyszło go wypełnić, było nadto oczywiste. Coś za coś, a najczęściej oko za oko, wojenna buchalteria.

A niech to! Co za różnica? Jeden, drugi, siup w grób. Tliła się gdzieś myśl nieznośna, że na końcu, gdy zbliżał się już walec historii, tak właśnie trzeba. Nie z osobistej urazy, nie z gniewu, nie dla gwałtu i terroru, tylko na rozkaz kogoś, za kim niósł się szmer podziwu, nawet jeśli zyskanego zniszczeniem. Tak. Człowiek poważany, którego imię krążyło po wsiach dusznym szeptem, mógł wydać im rozkaz. Tak tłumaczyli sobie w duchu, choć wiedzieli, że to brednia. Byle nie przyznać przed samym sobą, byle nie myśleć, że byli mu winni, że zawdzięczali wszystko i przyszedł czas spłaty, która nigdy nie wyrówna długu.

Wid przez chwilę zdawał się młodszy niż na fotografii z obwieszczenia. Milczał, a oni nie wiedzieli, czy znaleźli się w potrzasku czasów i losów, czy sen to, czy jawa. Miał jasne, gęste włosy jak u baby, a jednak twarz pooraną wojaczką, ani młody, ani stary, patrzył w dolinę. Liczył, psiakrew, żywoty, w myślach nizał ludzkie śmierci jak korale. Nie spojrzał już na nich ni razu, aż jeden wysoki z rudym wąsem jak u szkopa syknął:

– No już, paszli. Wypierdalać.

Unieśli więc zadki jakby zaskoczeni, że w obecności Wida mościli się wygodnie, miast stać na baczność jak byle pędraki.

Teraz nie byli już pewni, czy to wszystko się zdarzyło. Im dalej brnęli na południe, tym więcej spotkanie zdawało się majakiem. Ale wyrok… Wyrok właśnie. To było pewne. Bardziej niż Bóg i zło, bardziej niż szkop, niż trupy. Taki to ciężar, barany, wzięli na swoje barki. Majdę złość gryzła, co znać było, choć Strzelecki nie rzekłby z ręką na sercu, czy to z głodu, czy z obawy. Niejednemu gardło podrzynali, żadna nowość. Ale wejść między ludzi, by znaleźć skazańca – to co innego. Kręcili się od lat wśród bandytów i wszelkiej swołoczy, znali karczmę i szwindel, gospodarzy od kantów przy rekwirunku, miejscowe machloje, no i dobrze, hajda, każdy orze, jak może. Ale tacy, którym drogi przecięły się z leśnymi, unikali pokątnych ścieżek, wiedzieli, co może ich czekać. Obu ciążyła ta myśl nieznośnie. Wejść między ludzi, czasem od dawna niewidzianych. Wrócić. Czekała ich wrogość, rzadziej jawna, głównie skryta, więc tylko strach był im ochroną.

W oddali majaczyły już kształty wsi, powoli zstępowali w dolinę. Wszędzie szarość i dym. Wyczekiwali znajomych widoków gontu, chylących się ku ziemi płotów, wyszczerbionych garnców. Skórę, przeczuwającą już wiew chłodu bijącego od klepiska i żaru palenisk, gęsto pokryły ciarki. Niemożliwy do wywabienia zapach, odór zwierzęcych odchodów i swąd ognisk, wciągał ich w głąb osady. Lęk i tęsknota. Za każdym razem. W każdej wiosce, w której zostawili ślad. Gdy byli już na tyle blisko, by dojrzeć sylwetki ludzi, zaskoczył ich ruch, nieludzki, gorączkowy, o trudnej do przewidzenia trajektorii, przypominał broniący gniazda rój, panikę owadów, które w ostatniej chwili, tuż przed ostatecznym zniszczeniem, wykonują te same odwieczne czynności, ale szybciej, w instynktownym szale, w przeczuciu, że za moment nastąpi ich koniec. Tak. Tomaszkowo wyglądało jak mrówczy kopiec.

Minęli pierwsze zagrody. Ludzie obojętni, zajęci sobą, nawet nie obdarzyli przybyszy spojrzeniem. Strzeleckiemu przeszło przez głowę, że to amok przed rekwizycją, że każdy chowa, co tylko ma cennego, ale zaraz ten trop odgonił, wojsko zbyt daleko na północy, szmat czasu nie widział już szkopów w okolicy, ni przemarszu, ni na posterunkach. Nie był to też okres jarmarków. Twarze jakby znajome, poszarzałe. Znali obaj te martwe oczy, te bruzdy wokół ust, skórę pooraną czasem i znojem, tak przecież wyglądali wszyscy, z którymi mieli do czynienia, tak przecież wyglądali i oni. Kudłaty żebrak z zaropiałym okiem wyciągnął dłoń proszącą, wychudłą tak, że każda kość wybrzuszała pożółkłą skórę, ale Strzelecki minął nieszczęśnika i ręka zawisła w powietrzu całą siłą swojej bezradności. Przedarli się przez błotnistą uliczkę, rozkrawając tłum wpół, i raz jeden Strzelecki odwrócił się czymś niepokojony, a w kącie oka mignęła mu kobieca postać, tak jasna, że zaślepiło go zrazu, a potem kształt rozpłynął się w nicości i tylko dreszcz przemknął mu ciurkiem wzdłuż kręgosłupa. Drugi raz się nie odwrócił.

Dobili do karczmy, skąd luda wiele raz po raz się wysypywało i na powrót wpadało w rojnym szaleństwie. Weszli niechętnie, pomni dawnych burd, ale i nie było w Tomaszkowie innych miejsc, tylko ta karczma, jak to zwykle bywa po wsiach biednych i przez Boga zapomnianych, z których wywoziło się jeno to, co człek wypracował, a nigdy niczego nie wwoziło. Zaduch w wejściu zamroczył ich z początku, ale szybko przywykli i brnęli w ludzką gęstwinę na oślep, wiedzeni tylko węchem. Majda raz-dwa załatwił sprawę z karczmarzem i po chwili siedzieli już w najdalszym kącie przed flaszką bimbru, chlebem ze smalcem i kawałkiem kiełbasy. Jedli powoli, smakując każdy kęs, świadomi, że większy posiłek ściągnąłby na nich niechcianą uwagę. Nie zdradzać się z pieniędzmi, nawet jeśli wszyscy wiedzą, kto je posiada. Nie dać nikomu powodu do tego, by ośmielony szelestem banknotów, sięgnął po broń.

Pod zabitym oknem opodal wyjścia pięciu chłopa kłóciło się o coś, wypluwając co chwila potok słów. Majda spojrzał, odwrócił się do nich tyłem i spuścił głowę.

– Stach – mruknął. – Piątka przy wejściu.

Był to on. Cięższy i starszy niż wtedy, gdy go ostatnio widzieli, ale wąs ten sam, ten sam garbaty nos i najważniejszy znak: bez palca, który mu piła w tartaku urżnęła lata temu. Stukał szklanicą o ławę, a głos dźwięczał donośnie, choć nie dało się rozróżnić słów.

Milczeli i jedli bez pośpiechu, pewni, że Stach, spiwszy się z kompanami, łasy będzie na zaczepkę. Majda zbierał okruszyny, obracał w palcach i ukradkiem wkładał je do ust, aby nic z posiłku nie uronić. Strzelecki siedział nieruchomo, zgarbiony, tylko wzrok padał z twarzy na twarz, jedna po drugiej, szacował, rachował, układał w myślach wszystko, co o tej gęstwie ludzkiej wiedział, słyszał lub tylko domniemywał. Czekali na swoją chwilę, moment upojenia, by ze Stacha wydobyć to i owo, może pieniądze, może informacje, ale ubiegł ich, skrzyżowały się spojrzenia i już powstał, i ruszył ku nim, a gdy przedarł się przez tłum, trzasnął szklanicą o stół i zasiadł ciężko, aż jęknęła pod nim ława.

– Strzelecki i Majda – wycedził. – Złego diabli nie biorą, co?

– Złego to my bierzem – odparł Majda.

Stach zaśmiał się bezgłośnie i oparł na stole dłoń bez palca. Świdrował wzrokiem Strzeleckiego, na Majdę zerkał krótkimi, rwanymi łypnięciami.

– Co tam, chłopcy, porabiacie? I czym teraz handlujecie?

– Wszystkim. Jak zawsze. – Majda oparł się o ścianę, uśmiechnął się złowrogo.

– Konie są do wzięcia w Dobrej Wsi.

– Ile?

– Nie bierzemy – wciął się Strzelecki.

Stach spojrzał na niego martwo i przechylił szklanicę.

– Pięć sztuk. Po Niemcu. – Znów zamoczył usta w wódce.

– Pięć – szepnął Strzelecki. – To się rachuje akurat na twoich kamratów i ciebie, Stachu.

– Sam wezmę. Byleście mi nad Rudawkę poprowadzili.

– Ilu do zarżnięcia? – Majda ugryzł kiełbasy i spojrzał Stachowi w oczy.

– Dwóch, może trzech, ale pewniej dwóch. Stajenny z synem.

– Szkopy?

– Swoi.

Majda zabębnił palcami o blat, jakby się zastanawiał, ale Strzelecki znał go, już paliła się dłoń, już zaciskała na kolbie.

– Nie było nas od redyku – powiedział, zerkając na Majdę w chwili Stachowej nieuwagi. – Sporo się zmieniło.

– Słyszałem.

– Na obławę starczą bracia. My tu po nic.

– Nie, Franek, żadnej rodziny. – Stachu nachylił się nad stołem. – Nie będę się dzielić. I nie chcę.

– Lepszych masz w okolicy do takiej roboty.

– Nie. – Stachu pokręcił głową. Krzywy uśmiech rozorał mu twarz. – Lepszych od was nie ma.

– Gazda – ciągnął Strzelecki. – Michał od Antków. Tkacz. Pierończyk.

Na ostatnie nazwisko Majda wlepił wzrok w Stacha. Blef. Najprostszy blef. Takie wybiegi to już im w krew weszły, serce nawet raz nie zadrżało.

– Gazda i Tkacz nie żyją – odparował Stachu. – Michał w areszcie. Jędrzej Pierończyk rżnie sołtysową w Klimontowej, sam diabeł go spod pierzyny nie wyciągnie.

Strzelecki wyjął z kieszeni łuskę po naboju, obrócił ją parę razy w palcach, jakby się zastanawiał.

– Za tydzień – szepnął i wstał. Jego wielka sylweta rzuciła cień na twarz Stacha.

– Późno. Kto inny się połakomi i sprzątnie mi konie sprzed nosa.

– Tydzień – powtórzył Strzelecki.

Stachu przyglądał mu się chwilę. Nie ufali sobie, ale czy komukolwiek można było ufać? Czujność to spokój. Nie ma nic pewniejszego od braku zaufania.

Wyszli w noc, w pustkę. Wieś spała, tylko w karczmie wciąż przewalał się tłum. Szli spokojnie, posileni, pełni myśli. Znali Pierończykową gębę, choć z nim samym nie mieli do czynienia. Wyłaniała się tu i ówdzie, a to przy interesach, a to po jarmarkach. Mawiali niektórzy, że szpicel, widziano go na niemieckim posterunku, wprawdzie nie w Szczawnie, a dalej, w Łazisku, ale nie uszło to niczyjej uwadze, że siedział szmat czasu i wyszedł bez szwanku, gadali więc, kogo to Pierończyk mógł frycom sprzedać. Majda i Strzelecki nie łamali sobie nad tym głów. Liczyło się tylko to, że Wid wydał wyrok, a co Pierończyk przeskrobał – temu nie chcieli poświęcać czasu. Byle tylko rozkaz wypełnić, uwolnić się od jarzma, które niegdyś sami sobie narzucili.

– Na Klimontową? – Majda machnął ręką w nieokreślonym kierunku.

– Nie. – Strzelecki przystanął, żeby skręcić papierosa. – A jak tak, to niespiesznie.

– W tydzień zawrócimy, żeby nam interes z końmi nie przepadł.

Już się rwał do awantury, chłop z ogniem w głowie, ręce na byle plotkę zaraz rozlatane. Strzelecki milczał, spojrzał w las, potem raz na wieś.

– Stachowi nie wierzę. – Jego głos, mętny jak woda w studni, zawisł w ciemnościach. – Nie chce Pierończyka do koni, to i sołtysową mógł wymyślić na poczekaniu.

Majda podrapał się po głowie. Co prawda sołtys Klimontowej trafił do piachu w listopadzie, Niemcy przyłapali go na szmuglu, choć niektórzy twierdzili, że ludzi przez przełęcz prowadził, na drugą stronę. Pewnym było, że sołtys sztywny, więc babie mogło się nudzić. Ale też wymówka Stacha, oj, grubymi nićmi szyta. Jakby Strzelecki rzucił nazwiskiem innego łajdaka, ten też by pewnie babie pod pierzynę trafił. Strzeleckiemu Majda musiał przyznać rację, ale rwało go, rwało go do szwindlu tak, że gotów był zarżnąć byle kogo, żeby do koni zdążyć. Tylko strach przed ludźmi Wida trzymał go na niewidzialnym postronku.

– Nie kombinuj. – Strzelecki jakby czytał mu w myślach. – Zajmiemy się końmi, jak złowimy Pierończyka. Najpierw wyrok.

– Najpierw wyrok – powtórzył Majda głucho i zacisnął spieczone usta.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Projekt okładki: Maks Bereski

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś

Redakcja: Małgorzata Poździk / d2d.pl

Korekta: Magdalena Adamek / d2d.pl, Ewa Ostafin / d2d.pl

ISBN 978-83-67121-79-8

Wydanie I

Warszawa 2025

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

Sprzedaż: [email protected]