Wymarzony dom - T. M. Logan - ebook

Wymarzony dom ebook

T. M. Logan

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystko, o czym marzyli. Więcej, niż się spodziewali...

Adam, Jess i ich troje dzieci wprowadzają się pod nowy adres. To przestronna wiktoriańska willa w wytwornej dzielnicy. Wydali na ten dom wszystkie pieniądze. Zaraz potem Adam odkrywa drzwi zabudowane szafą wnękową, a po ich drugiej stronie ukryty pokój. Wewnątrz znajduje kolekcję zapomnianych przedmiotów: portfel, drogi zegarek i przestarzały telefon komórkowy. Jess uważa, że powinni po prostu je wyrzucić i zapomnieć o całej sprawie. Adam ma inne zdanie. Fascynują go te znaleziska i chciałby się dowiedzieć, jak trafiły do pomieszczenia za ścianą. Tak się składa, że nie tylko stary dom ma swoje sekrety...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część I

Nie można się do tego przy­zwy­czaić. Nie. Cokol­wiek byś zro­bił, trwasz w bez­u­stan­nym ocze­ki­wa­niu. Obciąża cię nie­spła­cony dług. Ni­gdy nie zapo­mi­nasz, że los tylko czeka, aby pod­sta­wić ci nogę, że musisz być gotów, gdyby prze­szłość zapu­kała do drzwi. Żyjesz nadzieją, że ten dzień ni­gdy nie nadej­dzie. A jeśli? Dobrze wiesz, co będzie musiało się stać.

Rozdział 1

1

NIE­DZIELA

Dzień prze­pro­wadzki chyli się już ku koń­cowi, gdy doko­nuję odkry­cia.

Dzień spę­dzony na dźwi­ga­niu, prze­no­sze­niu, parze­niu kolej­nych fili­ża­nek her­baty dla ekipy prze­pro­wadz­ko­wej, bie­ga­niu tam i z powro­tem po sze­ro­kich scho­dach, dzień roz­pa­ko­wy­wa­nia pudeł, mon­to­wa­nia łóżek i zle­ca­nia dzie­ciom drob­nych zadań, żeby zająć czymś ich uwagę. Dzień wypeł­niony oży­wioną dzia­łal­no­ścią, mającą tchnąć w ten stary dom nowe życie.

Wciąż trudno mi w to wszystko uwie­rzyć, mimo że roz­ma­wiamy z Jess o tym, który pokój wyre­mon­tu­jemy jako pierw­szy. Żaden z nich od dekad nie widział nowego dywanu ani war­stwy świe­żej farby. Dom wymaga grun­tow­nej reno­wa­cji, jak oznaj­mił agent nie­ru­cho­mo­ści, uśmie­cha­jąc się do nas z nadzieją. Rzecz w tym, że oboje zako­cha­li­śmy się w tym miej­scu od pierw­szego wej­rze­nia. Ude­rzyła nas świa­do­mość, że to roz­le­głe wik­to­riań­skie domo­stwo o wyso­kich sufi­tach i oknach, ze strze­li­stymi komi­nami i sza­chul­co­wymi ścia­nami szczy­to­wymi jest abso­lut­nie jedyne w swoim rodzaju. Nad głów­nym wej­ściem wid­nieje rok jego powsta­nia, wyryty kunsz­tow­nie na kamien­nej ele­wa­cji: 1889. Sześć pokoi, trzy łazienki, dwa kory­ta­rze, piw­nica, spi­żar­nia i kącik wypo­czyn­kowy. Całe mnó­stwo miej­sca.

Było dla nas jasne, że dom wymaga porząd­nego remontu – mię­dzy innymi dla­tego mogli­śmy sobie na niego pozwo­lić. The Park jest drogą dziel­nicą. Nazwano ją tak z powodu sta­rego, poło­żo­nego na pod­zam­czu jele­niego parku, który ongiś utrzy­my­wano na potrzeby kró­lew­skich polo­wań. Obec­nie sta­nowi enklawę wystaw­nych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych domów i sze­ro­kich ulic, obsa­dzoną drze­wami oazę pełną skry­tych za murami ogro­dów, spo­koju i zie­leni w samym sercu Not­tin­gham.

Póź­nym popo­łu­dniem zbie­ram śmieci z pod­łogi na dru­gim pię­trze. Nogi mam jak z oło­wiu i zaczął mnie już boleć krzyż od zno­sze­nia po scho­dach pozo­sta­ło­ści po poprzed­nich loka­to­rach. Dźwi­ga­łem dziś stosy sta­rych gazet, skła­dane łóżko, które ktoś zosta­wił na półpię­trze, szczątki poła­ma­nego regału, kar­tony pełne kafli czy pla­sti­kowe worki wypchane sta­rymi ubra­niami.

W domu jest też wypeł­niony zatę­chłym powie­trzem naj­mniej­szy pokój na pod­da­szu. Ze ściany zwi­sają w nim pozo­sta­ło­ści sta­rej szafy. Półki z płyty wió­ro­wej są poła­mane, jedno skrzy­dło drzwi zatrza­snęło się na amen, a dru­gie wypa­dło z pro­wad­nic. Z potrza­ska­nej ramy mebla ster­czą gwoź­dzie i śruby, tylko cze­ka­jące cie­kaw­skich dzie­cię­cych rączek. Całość wygląda, jakby w każ­dej chwili miała runąć z hukiem. Nie cze­kam więc, tylko biorę się do dzieła. Po chwili szczątki sta­rej szafy wnę­ko­wej zostają ode­rwane od ściany. Spłasz­czam gwoź­dzie łomem i łamię całą kon­struk­cję na kawałki, które następ­nie ukła­dam w rogu pokoju.

Jak dotąd każdy pokój w tym domu obja­wił nam jakąś zagadkę, jakiś dzi­waczny detal, któ­rego nikt z nas się nie spo­dzie­wał.

Z tym pomiesz­cze­niem jest podob­nie.

Nie patrzę bowiem na ściankę dzia­łową z malo­wa­nego gipsu, war­stwę sta­rej tapety czy rzędy cegieł. Zamiast tego stara szafa skry­wała za sobą boaze­rię z ciem­nego drewna, taką samą jak ta w holu na par­te­rze. Orze­chową albo tekową, trudno powie­dzieć. Panele roz­cią­gają się od sufitu aż do pod­łogi. Wygląda to zde­cy­do­wa­nie lepiej niż stara szafa. Szkoda, że ktoś posta­no­wił prze­sło­nić tę uro­dziwą powierzch­nię tak szpet­nym meblem. Doli­czam się sied­miu paneli wzwyż i tuzina wszerz. Wyko­nał je zna­ko­mity rze­mieśl­nik. Każdy panel został sta­ran­nie wpa­so­wany w poprzedni. Jedyną skazą na rów­nej powierzchni są otwory wywier­cone w miej­scach, gdzie przy­mo­co­wano szafę.

Prze­su­wam dłońmi po jed­nym z paneli, roz­ko­szu­jąc się gład­ko­ścią drewna. Robię krok w tył, żeby przyj­rzeć mu się jak należy, i strze­lam szybką fotkę tele­fo­nem, żeby poka­zać Jess, co wła­śnie odkry­łem. Późne popo­łu­dniowe słońce wpa­da­jące przez świe­tlik w sufi­cie spra­wia, że drewno nie­mal lśni, jaśnieje niczym wypo­le­ro­wany mosiądz, jakby powstało z jed­nego kawałka…

Zer­kam na zdję­cie, a potem znów na boaze­rię. Porów­nuję foto­gra­fię w wyso­kiej roz­dziel­czo­ści z obra­zem, który mam przed sobą.

Pro­mień słońca padł na gładką powierzch­nię pod takim kątem, że pozor­nie nie­ska­zi­telne rze­mio­sło, któ­rym wła­śnie się zachwy­ca­łem, ujaw­niło swoje braki. Być może panele z cza­sem tro­chę się poprze­miesz­czały – tak bywa, gdy dom prze­ciąga swoje stare kości. Na zdję­ciu widzę cienką, lecz wyraźną pio­nową linię, pęk­nię­cie dzie­lące dwa panele przy samym skraju ściany.

Ale tylko na zdję­ciu. Nie jestem w sta­nie dostrzec tej szpary gołym okiem. Prze­cią­gam dło­nią pomię­dzy dwoma pane­lami przy pra­wym krańcu ściany. Nie widzę, ale czuję. Opuszki moich pal­ców natra­fiają na nie­mal nie­do­strze­galny szew w gład­kim drew­nie. Prze­su­wam dłoń nieco wyżej, a potem w dół, aż do samej pod­łogi. A potem znowu w górę, w poprzek i ponow­nie w dół.

To nie jest szew… a przy­naj­mniej nie tylko.

To zarys drzwi.

Być może ukryto za nimi stare rury. Boaze­ria to sprytne roz­wią­za­nie, w razie kło­po­tów umoż­li­wia­jące dys­kretny dostęp. A może drzwi skry­wają tro­chę dodat­ko­wej prze­strzeni na pod­da­szu, scho­wa­nej pod oka­pem spa­dzi­stego dachu. Nie jestem w sta­nie dostrzec żad­nej dziurki od klu­cza, zamka czy zatrza­sku. Niczego, co mogłoby je otwo­rzyć lub zamknąć.

Spę­dzam dobrą minutę, maca­jąc prze­strzeń wokół szcze­liny, ale nie znaj­duję niczego, co peł­ni­łoby funk­cję dźwi­gni. Niczego, co mógł­bym pocią­gnąć, popchnąć lub prze­krę­cić. Żad­nego przy­ci­sku, żad­nego uchwytu.

W przy­pły­wie fru­stra­cji przy­kła­dam dłoń do środ­ko­wego panelu i pcham lekko.

Drzwi uchy­lają się w moją stronę z nie­chęt­nym klik­nię­ciem. Nie­znacz­nie, o kilka cen­ty­me­trów. Na chwilę zamie­ram w bez­ru­chu, biorę głę­boki wdech, a potem otwie­ram je na całą sze­ro­kość. Zawiasy cho­dzą bez­sze­lest­nie.

Za pro­giem czeka na mnie ide­alna ciem­ność. Powie­trze jest tu zastałe i stę­chłe. Unosi się w nim tępa, gorz­kawa woń sta­rych cegieł i powol­nego roz­kładu. Woń, któ­rej nikt nie wdy­chał od bar­dzo, bar­dzo dawna. Moje serce odro­binę przy­spie­sza bieg, gdy wyj­muję z kie­szeni tele­fon i włą­czam funk­cję latarki. Stru­mień bia­łego świa­tła rzuca chy­bo­tliwe cie­nie na to, co mam przed sobą: fotel, boczny sto­lik, dosu­niętą do ściany komodę. Wszystko pokryte kurzem i paję­czy­nami.

To nie tylko panel skry­wa­jący nie­este­tyczne rury.

Nie jest to też dodat­kowa prze­strzeń do prze­cho­wy­wa­nia.

To osobny pokój, z jakiejś przy­czyny ukryty za ścianą.

Rozdział 2

2

Wie­dzia­łem, że z tą sypial­nią na naj­wyż­szym pię­trze jest coś nie tak.

Wymiary pomiesz­cze­nia wyda­wały się dziw­nie wąskie, a ściana nie paso­wała do tej w pokoju obok. Ukryta prze­strzeń, którą wła­śnie ujaw­ni­łem, jest nie­wielka i cia­sna niczym schron. Być może to kry­jówka dla księ­dza, pocho­dząca z cza­sów prze­śla­do­wań kato­li­ków? Z dru­giej strony dom nie jest dość stary, by mógł być świad­kiem tam­tego okresu w histo­rii. Jeżeli wie­rzyć cyfrom nad fron­to­wym wej­ściem, powstał w 1889 roku. Wiem też, że od tego czasu roz­bu­do­wy­wano go przy­naj­mniej dwa razy. Otwie­ram w tele­fo­nie stronę agen­cji nie­ru­cho­mo­ści i wpa­truję się w roz­kład pomiesz­czeń. Powięk­szam plan gór­nego pię­tra i spraw­dzam wymiary pokoju, w któ­rym się znaj­duję: mniej wię­cej trzy na ponad trzy i pół metra. To by się zga­dzało. Plan kon­dy­gna­cji nie wspo­mina o żad­nej dodat­ko­wej prze­strzeni z boku, o żad­nym ukry­tym anek­sie, który wbu­do­wano tak dawno temu, że ludzie zapewne cał­kiem o nim zapo­mnieli. Dodat­kowy metr z kawał­kiem prze­strzeni, którą prze­kształ­cono w osobne pomiesz­cze­nie.

Schy­lam się i prze­stę­puję próg.

Powie­trze jest tu gęste od zwa­łów wie­lo­let­niego kurzu. Woń sta­rego drewna i pokru­szo­nych cegieł wypeł­nia mi noz­drza.

Deski pod­łogi skrzy­pią ostrze­gaw­czo. Zamie­ram w bez­ru­chu, ogar­nięty dziw­nym poczu­ciem, że wkra­czam na cudze tery­to­rium. Wiem, że to bez sensu. Ten dom odtąd należy do nas – razem ze wszyst­kim, co znaj­dziemy w jego czte­rech ścia­nach. Od jaskra­wych dywa­nów z lat sie­dem­dzie­sią­tych, któ­rymi pokryto szczyt scho­dów, po stertę pordze­wia­łych puszek z far­bami w piw­nicy. Spło­wiałe książki kuchar­skie porzu­cone w spi­żarce i ozdobny tek­stu­ro­wany sufit w salo­nie, który z cza­sem zżółkł i zma­to­wiał od dymu z papie­ro­sów. Wszystko to jest teraz nasze. Zostało porzu­cone przez poprzed­niego wła­ści­ciela, czło­wieka w sędzi­wym wieku. Możemy z tym zro­bić, co nam się podoba.

Ostre świa­tło z mojego tele­fonu omiata oto­cze­nie, wydo­by­wa­jąc z mroku serię ruchli­wych cieni. Wszyst­kie kąty zaro­sły grubą war­stwą paję­czyn. Po jed­nej stro­nie dostrze­gam stare dywany, przy­bite gwoź­dziami do nagiej cegły, po dru­giej – krzy­wi­znę sko­śnego sufitu. Stoi tam niski, wysłu­żony fotel z dosta­wio­nym do niego małym bocz­nym sto­li­kiem, na któ­rym leży brą­zowa cera­miczna pod­kładka. Wiele lat temu ktoś mógł sta­wiać na nim fili­żankę z her­batą. Pod ścianą stoi sfa­ty­go­wany kre­dens z ciem­nego, nie­mal czar­nego drewna. Z sufitu zwisa naga żarówka. Pocią­gam za sznur włącz­nika, ale bez skutku; już dawno wyzio­nęła ducha.

Po pra­wej stro­nie kre­densu dostrze­gam poje­dyn­cze duże drzwiczki, a po lewej osiem małych szu­flad, usze­re­go­wa­nych w dwóch kolum­nach. Pocią­gam za gałkę i drzwiczki uchy­lają się, skrzy­piąc.

Szafka jest pusta, jeśli nie liczyć kolej­nej war­stwy paję­czyn i wyschnię­tych zwłok róż­nych insek­tów. Pró­buję otwo­rzyć górną szu­fladę. Zamknięta. Ta obok także, podob­nie jak ta niżej.

Moja cie­ka­wość została roz­bu­dzona, a do tego czuję, jak rośnie we mnie fru­stra­cja. Te dwie emo­cje wpę­dzały mnie w kło­poty, odkąd byłem dziec­kiem. Kre­dens zamknięty na klucz, ukryte drzwi, sekretne pomiesz­cze­nie. Teraz zde­cy­do­wa­nie chcę zoba­czyć, co jest w środku. Może scho­wano tu coś cen­nego? Pie­nią­dze, kosz­tow­no­ści, kolek­cję zło­tych monet albo klucz do skrytki w jakimś pry­wat­nym banku? Przy­da­łoby mi się każde z tych zna­le­zisk, szcze­gól­nie teraz, gdy kupi­li­śmy dom.

Jestem prze­ko­nany, że pora­dzę sobie z tymi szu­fla­dami. Wystar­czy połą­czyć igno­ran­cję z odro­biną bru­tal­nej siły. Pochy­lam głowę, prze­ci­ska­jąc się przez niskie wej­ście, i wycho­dzę z powro­tem do głów­nego pokoju, a potem idę do mojej skrzynki z narzę­dziami leżą­cej na pół­pię­trze. Wybie­ram naj­więk­szy z pła­skich śru­bo­krę­tów, stare dłuto i wresz­cie śro­dek osta­teczny: mój wierny łom, gładką stal cią­żącą mi w dłoni. Od pry­mi­tyw­nego, przez bar­dziej pry­mi­tywne, aż do naj­pry­mi­tyw­niej­szego z narzę­dzi.

Zaczy­nam od dłuta, któ­rego ostrze wsu­wam w szcze­linę pomię­dzy górną szu­fladą i drew­nia­nym bla­tem kre­densu. Odgi­nam rączkę do tyłu i napie­ram na nią całym cię­ża­rem ciała…

Ostrze dłuta odpada z głu­chym dźwię­kiem.

Zostaję ze starą drew­nianą rączką w zaci­śnię­tej gar­ści. Wysu­wam ze szpary uwol­nione ostrze i przy­glą­dam się kre­den­sowi, czu­jąc wzmo­żoną cie­ka­wość.

Ten stary rupieć zbito naprawdę solid­nie. Zanim zaata­kuję antyczny mebel z łomem w ręku, powi­nie­nem przy­naj­mniej porząd­nie mu się przyj­rzeć.

Scho­dzę dwa pię­tra niżej i wkra­czam do kory­ta­rza na par­te­rze, wyło­żo­nego wik­to­riań­skimi płyt­kami. Z jed­nego z pudeł, na któ­rym ręka Jess wypi­sała schlud­nymi wiel­kimi lite­rami „POTRZEBNE DO PRZE­PRO­WADZKI”, wyj­muję sześć­dzie­się­cio­wa­tową żarówkę. W misce usta­wio­nej na para­pe­cie okna leży kilka róż­nych klu­czy. Wrę­czono nam je w dniu, w któ­rym pod­pi­sa­li­śmy umowę kupna. Nie­które z nich zamy­kają drzwi fron­towe. Są też klu­cze od garażu, szopy i parę takich o nie­zna­nym jesz­cze prze­zna­cze­niu.

Zgar­niam je wszyst­kie i wra­cam do ukry­tej wnęki, a potem wypró­bo­wuję każdy klucz po kolei, sta­ra­jąc się dopa­so­wać któ­ry­kol­wiek do zam­ków w kre­den­sie. Przy­świe­cam sobie tele­fo­nem, przy­cup­nięty na skraju sta­rego fotela.

Żaden z tych klu­czy niczego nie otwiera.

Żaden z nich nie pasuje do ośmiu iden­tycz­nych dziu­rek w małych szu­fla­dach.

Wzdy­cham gło­śno, wci­skam klu­cze do kie­szeni dżin­sów, czu­jąc, jak cie­ka­wość roz­pala się we mnie jasnym pło­mie­niem. Wła­ściwy klucz zapewne prze­padł bez wie­ści w jakimś pudełku, w jakiejś szu­fla­dzie albo w sta­rym słoju peł­nym przy­da­siów. Być może spo­czywa pod toną śmieci na wysy­pi­sku, na zawsze roz­łą­czony z szu­fla­dami, któ­rym słu­żył.

Albo… albo i nie. Czy kto­kol­wiek zadałby sobie tyle trudu, żeby stwo­rzyć sekretne pomiesz­cze­nie, a potem zosta­wił klucz na wierz­chu? Gdzieś, gdzie łatwo byłoby go zna­leźć?

Wymie­niam żarówkę na nową i ponow­nie cią­gnę za sznur włącz­nika, a potem mru­gam rap­tow­nie, gdy moje oczy przy­zwy­cza­jają się do nagłego bla­sku. Pokój wydaje się star­szy i wygląda bar­dziej zwy­czaj­nie – ostre białe świa­tło ode­brało mu nieco posęp­no­ści. Podej­rze­wam, że w ciem­no­ści wszystko robi się nie­po­ko­jące. Poma­gam sobie latarką z tele­fonu. Omia­tam sno­pem bla­sku cały kre­dens i ścianę za nim, a także drew­nianą fra­mugę, którą skry­wał. Pod­łoga znów wydaje z sie­bie ostrze­gaw­czy trzask. Przy­ku­cam w miej­scu i ostroż­nie spraw­dzam każdą z desek osobno, żeby ziden­ty­fi­ko­wać tę polu­zo­waną. Przy­glą­dam się rzę­dom cegieł i prze­su­wam pal­cami po szorst­kiej powierzchni zaprawy, szu­ka­jąc jakich­kol­wiek szcze­lin. Cegły się łusz­czą, a zaprawę zaapli­ko­wano nie­równo i byle jak, ale nie jestem w sta­nie zna­leźć żad­nej oczy­wi­stej skrytki, która mogłaby mie­ścić w sobie klucz. Odsło­nięte drewno drzwi jest niczym kulisy deko­ra­cji teatral­nej. To ta strona muru, któ­rej nikt ni­gdy nie ogląda, więc drewno pozo­stało surowe i szorst­kie. Jest lite, porządne i dość sze­ro­kie, żeby zmie­ścić w nim klucz. Wycią­gam rękę i obma­cuję górną kra­wędź fra­mugi. Nie­mal natych­miast naty­kam się na coś ostrego i czuję, jak mój palec wska­zu­jący prze­szywa nagły ból.

Cofam rękę, klnąc przez zęby. Widzę, jak pod paznok­ciem rośnie poły­skliwy, ciemny pół­okrąg krwi.

Kie­ruję snop świa­tła z latarki bez­po­śred­nio w to miej­sce i natych­miast dostrze­gam, co prze­oczy­łem. Gwoź­dzie, które naj­wy­raź­niej wbito z prze­ciw­nej strony. Nie­mal pół­to­ra­cen­ty­me­trowe ostrza ster­czą wokół drzwi, wystają z drew­nia­nych paneli, a nie­które poły­skują słabo tuż pod spa­dzi­stym sufi­tem nad moją głową. Jest ich co naj­mniej tuzin; zostały gęsto roz­miesz­czone na nie­wiel­kiej powierzchni. Maleń­kie pułapki na nie­uważ­nych ludzi.

Robię krok w tył, ssę zra­niony palec i wpa­truję się w ciemne drewno kre­densu. Omia­tam wzro­kiem nie­na­ru­szoną war­stewkę kurzu pokry­wa­jącą wszyst­kie jego płasz­czy­zny. Rząd drob­nych mosięż­nych uchwy­tów od szu­flad drwi ze mnie, rzuca mi wyzwa­nie.

Pew­nie i tak są puste. Ale nie w tym rzecz.

Moją uwagę zwraca jesz­cze jedna dziwna oko­licz­ność. Ten mebel jest o wiele za duży, by zmie­ścić się w drzwiach wio­dą­cych do nie­wiel­kiego pokoju. Kre­dens nie jest jakiś szcze­gól­nie ogromny, ale tak czy siak zbyt sze­roki i zbyt wysoki, żeby dało się go prze­trans­por­to­wać tak wąskim przej­ściem – zaha­czyłby o nie z wielu stron. Podob­nie jak stary niski fotel, w któ­rym wła­śnie sie­dzę. A zatem naj­pierw zna­la­zły się tu meble, a dopiero potem zbu­do­wano dodat­kową ścianę. Zamu­ro­wano je tutaj raz na zawsze. Miały ni­gdy wię­cej nie ujrzeć świa­tła dnia.

Ważę w ręce sta­lowy łom, gotów wepchnąć jego ostrze w szcze­linę pomię­dzy szu­fla­dami i skru­szyć drewno, znisz­czyć zamek, zmu­sić go, żeby się otwo­rzył.

Pokażę temu sta­remu gra­towi, kto tu jest sze­fem.

Cały się wzdry­gam, gdy za moimi ple­cami roz­lega się czyjś głos. Pro­stuję się rap­tow­nie i ude­rzam głową w niski sufit.

– Będziesz to roz­wa­lał, tato?

Odwra­cam się i widzę smu­kłą postać w dżin­sach i pod­ko­szulku, ską­paną w świe­tle wpa­da­ją­cym tu z pokoju za ścianą. Wła­śnie prze­łazi przez niskie przej­ście. To moja naj­star­sza córka. Roz­gląda się po cia­snym pomiesz­cze­niu i marsz­czy nos, czu­jąc panu­jący tutaj kwa­sko­waty zaduch.

– No cześć, Leah. – Odkła­dam łom. – Jak ci idzie roz­pa­ko­wy­wa­nie?

– Powoli. – Wpa­truje się w mrok. – Co to niby jest?

– Jakiś scho­wek – odpo­wia­dam.

– Scho­wek? Na rze­czy, któ­rych nie chcesz wię­cej widzieć?

– Może i tak – mru­czę pod nosem. – Myślę, że ktoś zapo­mniał, że ten pokój w ogóle ist­nieje. Musiał powstać dawno temu.

– Tro­chę tu upior­nie…

– No wiem.

– Mogli­by­śmy trzy­mać tu Cal­luma – pro­po­nuje Leah z zawa­diac­kim uśmie­chem. – Jak będzie nie­grzeczny.

Przy­suwa się bli­żej, a ja uno­szę dłoń.

– Nie wchodź, wszę­dzie tu pełno ster­czą­cych gwoź­dzi.

– Krew ci leci – oznaj­mia, wska­zu­jąc na moją rękę.

– Nadzia­łem się na gwóźdź.

Wąska strużka czer­wieni spływa po mojej dłoni i kapie z nad­garstka. Ciemne kro­ple pla­mią starą pod­łogę.

– Na pół­pię­trze został ręcz­nik papie­rowy, przy­nie­siesz mi tro­chę?

Leah znika na moment i wraca z kil­koma kawał­kami papieru.

– Na razie lepiej tutaj nie wchodź, okej? – Owi­jam ręcz­nik wokół krwa­wią­cego palca. – Przy­naj­mniej zanim nie pozbędę się tych gwoź­dzi i nie zrobi się tu bez­piecz­niej. Niech twój brat i sio­stra też trzy­mają się z daleka.

– Jasne. – Kiwa głową, znu­dzona i gotowa już zająć się czymś innym. – A, mama kazała cię spy­tać, co ty wła­ści­wie wypra­wiasz, i powie­dzieć, żebyś zszedł na dół i pomógł jej z tym wihaj­strem.

– Z czym?

– Z tym ustroj­stwem… No wiesz, boj­le­rem czy czymś w tym rodzaju. Po pro­stu kazała ci zejść. – Leah się uśmie­cha. – Jak już skoń­czysz demo­lo­wać stare meble.

Odwraca się i znika. Sły­szę jej lek­kie kroki odda­la­jące się w stronę pół­pię­tra.

Z powro­tem wbi­jam wzrok w stary kre­dens. Teraz, gdy to dziwne miej­sce pobrało ode mnie daninę krwi, być może naprawdę roz­pra­wię się z nim prze­mocą.

Ale jesz­cze nie teraz.

Odsu­wam narzę­dzia na bok i klę­kam na odsło­nię­tej powierzchni, po czym się­gam pod kre­dens, ostroż­nie bada­jąc pal­cami każdy cen­ty­metr prze­strzeni, żeby unik­nąć dal­szych kłu­ją­cych nie­spo­dzia­nek. Prze­chy­lam kre­dens do sie­bie. Jest ciężki, więc jego nóżki trzesz­czą w pro­te­ście, rysu­jąc drew­nianą pod­łogę. Czuję na wierz­chu dłoni dys­kretne kroki prze­bie­ga­ją­cego pająka.

Przy­klę­kam i cią­gnę mebel do sie­bie. Mię­dzy ścianą a murem two­rzy się prze­strzeń, sze­roka mniej wię­cej na trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. To pierw­szy raz od wielu lat, kiedy te dwie powierzch­nie zostały roz­dzie­lone. Spo­wija mnie chmura leci­wego kurzu uno­sząca się w ski­słym powie­trzu. Plecy kre­densu nie powstały z jed­nej, równo lico­wa­nej płyty, tylko są lekko wpusz­czone w kor­pus we wręgu; solidne pro­sto­kątne drew­niane pły­ciny, jakich nie uświad­czysz w meblach z Ikei. Żad­nego MDF-u, żad­nych płyt wió­ro­wych ani koł­ków trzy­ma­ją­cych to wszystko w kupie.

Odchy­lam się do tyłu, tak żeby świa­tło żarówki padło na tylny panel. Widzę drewno pokryte war­stwą sta­rych paję­czyn i szcząt­ków wysu­szo­nych insek­tów cze­ka­ją­cych na powrót pająka. Po chwili dostrze­gam coś jesz­cze.

Na samym dole w litym drew­nie wyryto wąski otwór, długi mniej wię­cej na trzy cen­ty­me­try. Musiał powstać z pomocą dłuta czy innego ostrego narzę­dzia.

W tym płyt­kim zagłę­bie­niu leży klucz.

Rozdział 3

3

Klucz jest krótki i gruby – bryłka ciem­nego mato­wego żelaza, długa zale­d­wie na jakieś sześć cen­ty­me­trów. Wyłu­skuję go z kry­jówki, roz­gar­nia­jąc paję­czyny, i dmu­cham na zna­le­zi­sko, żeby usu­nąć war­stwę kurzu. Wygląda jak klucz do sta­rej szka­tułki na biżu­te­rię albo do szu­flady biurka. Jest zimny i zaska­ku­jąco ciężki, gdy ważę go w dłoni.

Mam wra­że­nie, jakby przez te wszyst­kie lata cze­kał wła­śnie na mnie.

Sły­szę, jak Leah nawo­łuje mnie u pod­nóża scho­dów, ale tu, na naj­wyż­szym pię­trze, jej głos wydaje się bar­dzo odle­gły.

Zejdę do nich. Za moment.

Wsu­wam klucz do otworu jed­nej z naj­wyż­szych szu­flad po lewej. Wcho­dzi gładko i obraca się w zamku z suchym klik­nię­ciem.

Pocią­gam za okrą­gły mosiężny uchwyt i odsu­wam szu­fladę. Cho­dzi dość opor­nie, ale wystar­czy nieco wię­cej siły, tak by drewno zaskrzy­piało. Z początku widzę tylko spło­wiały kwie­ci­sty papier wyście­la­jący wnę­trze, taki jak w kre­den­sie mojej babci. Pomarsz­czył się i zawi­nął na kra­wę­dziach ze sta­ro­ści. A potem dostrze­gam coś jesz­cze: stary port­fel z brą­zo­wej skóry, rów­nież powy­gi­na­nej i pomarsz­czo­nej na kra­wę­dziach. Pod­no­szę go szybko i prze­su­wam pal­cami po ini­cja­łach DF wybi­tych w rogu. Port­fel jest pusty.

W następ­nej szu­fla­dzie znaj­duję schlud­nie zło­żony weł­niany sza­lik w fio­le­tową kratkę. Obra­cam go w pal­cach, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że wciąż jest miły w dotyku. W moje noz­drza ude­rza deli­katny powiew per­fum – widmo zapa­chu, ulotne i blade niczym kwiat zasu­szony mię­dzy stro­nami książki. Sub­telna woń kon­tra­stuje z suchym, peł­nym kurzu powie­trzem w pomiesz­cze­niu.

Kolejna szu­flada skrywa starą psią obrożę z czar­nej skóry. Smy­czy brak. Mała okrą­gła zawieszka jest pory­so­wana i zno­szona, a wyryte na niej imię brzmi Woody. Po dru­giej stro­nie wytra­wiono adres – Sum­ner Street 167. Jest też numer tele­fonu, ale bez kie­run­ko­wego. Nie znam tej dziel­nicy dość dobrze, by wie­dzieć, jak daleko od ulicy Sum­ner się znaj­du­jemy. Poza tym drogi, stary Woody na pewno już od dawna gry­zie zie­mię.

Następna szu­flada grze­cho­cze lekko, gdy ją otwie­ram. W środku znaj­duję dwa pier­ścionki – zwy­kłą złotą obrączkę i wąski sygnet z czar­nym kamie­niem. Żaden z nich nie wygląda, jakby był wiele wart. Oba zostały nawle­czone na kółko, na któ­rym wisi poje­dyn­czy mosiężny klu­czyk, sądząc po kształ­cie, otwie­ra­jący jakieś drzwi. Cienki meta­lowy łań­cu­szek łączy ten klucz z bre­lo­kiem, który jest pła­ski, lecz odwzo­ro­wuje kształt piłki teni­so­wej. Może to klucz do naszych drzwi wej­ścio­wych? Będę musiał wyro­bić kolejny zestaw, ale póki co przyda mi się zapa­sowy dla brata.

Wsu­wam klucz do kie­szeni, zapi­su­jąc w pamięci, żeby zająć się tym póź­niej. Otwie­ram piątą szu­fladę. Czuję się jak w jakiejś dziw­nej, kiep­sko oświe­tlo­nej wer­sji sta­rego pro­gramu tele­wi­zyj­nego Co jest w tej skrzynce? albo Skarb czy rupieć? Albo też w jakiejś oso­bli­wej edy­cji Anti­ques Road­show, w któ­rej żaden z eks­po­na­tów nie jest wart zła­ma­nego gro­sza.

W ostat­niej szu­fla­dzie znaj­duję parę pro­sto­kąt­nych oku­la­rów w sub­tel­nych szyl­kre­to­wych opraw­kach. Zausz­niki zostały schlud­nie zło­żone, tak jakby ktoś je odło­żył, szy­ku­jąc się do snu, i zapo­mniał o nich raz na zawsze. Jedno ze szkieł jest prze­kre­ślone pęk­nię­ciem, wąskim niczym poje­dyn­czy włos, widocz­nym w dol­nej czę­ści pla­stiku. Wyj­muję oku­lary z szu­flady, roz­kła­dam zausz­niki i mru­żąc oczy, spo­glą­dam przez silne szkła, pokryte mato­wym osa­dem wieku, kurzu i sta­rego brudu – jak wszystko inne co tu zna­la­złem. Skła­dam je i umiesz­czam z powro­tem w szu­fla­dzie. Przez chwilę roz­glą­dam się za fute­ra­łem, który być może prze­oczy­łem. Bez skutku.

Kolejna szu­flada z początku wydaje się pusta. Przy­su­wam tele­fon dość bli­sko, żeby roz­świe­tlić ją sno­pem świa­tła z latarki. Z mroku wyła­nia się jakiś matowy przed­miot z metalu i szkła. To zega­rek ze skó­rzaną bran­so­letą znisz­czoną przez czas. Przy­świe­cam sobie, żeby odczy­tać słowa widoczne na środku cyfer­blatu, tuż pod sym­bo­lem korony. Rolex Explo­rer. Nie znam się na tym, ale wiem, że Rolex to kosz­towna marka. Ktoś prze­szu­kał cały dom, pró­bu­jąc go zna­leźć. Jeśli sądzić po war­stwie kurzu spo­wi­ja­ją­cej wszystko wokół, było to dawno temu.

Wyj­muję zna­le­zi­sko z szu­flady i kładę je na dłoni, czu­jąc, jak metal chło­dzi mi skórę. Wska­zówki zamarły na godzi­nie jede­na­stej dzie­sięć. Kiedy to było? Przed rokiem? Dzie­sięć lat temu, a może dwa­dzie­ścia? Mrużę oczy w męt­nym świe­tle, usi­łu­jąc dostrzec maleń­kie cyfry w okienku datow­nika, które zatrzy­mały się na dwu­dzie­stym pią­tym dniu mie­siąca. Z tyłu koperty zegarka odkry­wam wyryte ini­cjały i datę: EJS 29–11–75. Czy­jaś umi­ło­wana wła­sność, która prze­stała dzia­łać zgod­nie z prze­zna­cze­niem, a naprawa kosz­to­wa­łaby zbyt wiele. Ale wła­ści­ciel nie był w sta­nie się z nią roz­stać, więc wylą­do­wała tutaj, zapo­mniana i porzu­cona w tym czyśćcu dla przed­mio­tów. Dobrze zna­łem to uczu­cie. Nasz stary garaż pękał w szwach od roz­ma­itych szpar­ga­łów, sta­rych rowe­rów, róż­nych gadże­tów i zaba­wek o war­to­ści czy­sto sen­ty­men­tal­nej.

Śmieci, tak mówiła o tym wszyst­kim Jess. Więk­szość z nich tra­fiła na wysy­pi­sko, dopiero gdy nad­szedł czas na prze­pro­wadzkę. Moja żona w końcu posta­wiła na swoim.

Potrzą­sam zegar­kiem. Bez skutku. Z pew­no­ścią jest to pre­cy­zyjny cza­so­mierz, praw­dziwy kla­syk w swo­jej kate­go­rii. Kim­kol­wiek był EJS, miał farta, że został posia­da­czem takiego pięk­nego egzem­pla­rza. Nakrę­cam go odru­chowo i jestem bar­dzo zdu­miony, gdy zaczyna tykać. Działa. Nie jest zepsuty, po pro­stu ktoś go porzu­cił. Scho­wał tutaj i cał­kiem zapo­mniał o jego ist­nie­niu.

Zostały już tylko dwie szu­flady. Jakiś mały, twardy przed­miot grze­cho­cze lekko, gdy otwie­ram tę po lewej. Świa­tło z latarki odbija się od mato­wej srebr­nej powierzchni. Pla­stik. Zaj­muje mi chwilę, zanim pojmę, na co patrzę: to stary tele­fon komór­kowy. Jego srebrna obu­dowa z wie­kiem pokryła się mato­wym nalo­tem. Mój pierw­szy tele­fon wyglą­dał bar­dzo podob­nie, miał klapkę i uwa­ża­łem, że to cza­der­ski bajer. Teraz jest prze­sta­rza­łym rupie­ciem, wrzu­co­nym do szu­flady i zapo­mnia­nym podob­nie jak miliony innych. Pamię­tam, że gdzieś mia­łem trzy lub cztery stare tele­fony, każdy wymie­niony na nowy pod koniec umowy. Trzy­ma­łem je na wszelki wypa­dek. Jess zawsze sprze­da­wała swoje na eBayu, ale ja lubi­łem trzy­mać prze­sta­rzałą elek­tro­nikę, w razie gdyby nowy model został upusz­czony, zgu­biony lub skra­dziony – choć jak dotąd nie mia­łem oka­zji pogra­tu­lo­wać sobie wła­snej prze­zor­no­ści.

Mała moto­rola wydaje się cięż­sza, bar­dziej tre­ściwa niż mój iPhone, będący roz­mia­rów małej tabliczki cze­ko­lady. Klapka modelu, który trzy­mam w ręku, odska­kuje sprę­ży­ście, a ekran wewnątrz jest maleńki i czarny, tylko odro­binę więk­szy od znaczka pocz­to­wego. Poni­żej znaj­duje się kla­syczna dwu­na­sto­przy­ci­skowa kla­wia­tura i kilka innych guzi­ków. Ikonka tele­fonu do odbie­ra­nia połą­czeń i roz­łą­cza­nia się oraz cztery strzałki wska­zu­jące w górę, w dół, w lewo i w prawo. Ten tele­fon nie może być aż tak stary, ale spra­wia wra­że­nie obiektu muze­al­nego, reliktu prost­szych cza­sów, kiedy te przed­mioty słu­żyły nam tylko do dzwo­nie­nia i nie­kiedy do wysy­ła­nia SMS-ów.

Kręcę głową i uśmie­cham się do sie­bie. Boże, brzmię jak mój wła­sny ojciec. Jed­nak przy­jem­nie jest mieć w ręku tele­fon z fizycz­nymi przy­ci­skami. Ten styl wyszedł z mody tak dawno temu, że zato­czył koło i stał się czymś w rodzaju uro­czego, sta­ro­świec­kiego gadżetu, podob­nie jak płyty winy­lowe i pola­ro­idy. Po pra­wej stro­nie dostrze­gam przy­cisk z sym­bo­lem on/off. Krótka pozioma linia zamknięta w okręgu. Wie­dziony cie­ka­wo­ścią przy­ciskam go kciu­kiem.

Nic się nie dzieje. Mały ekran pozo­staje uśpiony. Oczy­wi­ście, że tak – praw­do­po­dob­nie tele­fon nie zaznał prądu od lat, a bate­ria roz­ła­do­wała się dawno temu. Gniazdko zasi­la­nia jest małe i okrą­głe. Przy­po­mi­nam sobie, że w któ­rymś z kar­to­nów powi­nie­nem zna­leźć stary kabel, który będzie do niego paso­wał.

Ostat­nia szu­flada jest pusta, nie licząc wybla­kłego papieru w kwiatki. Się­gam aż do samego jej końca, czu­jąc przy­pływ roz­cza­ro­wa­nia. Wolał­bym, żeby ten cie­kawy zaką­tek mojego domu przy­niósł wię­cej łupów.

Sia­dam ostroż­nie w sta­rym fotelu, a sprę­żyny skrzy­pią pod moim cię­ża­rem. Prze­su­wam dło­nią po ciem­nym drew­nie kre­densu. Zde­cy­do­wa­nie mnie zain­try­go­wał. Zna­la­złem w nim dość przy­pad­kową kolek­cję przed­mio­tów, a co naj­dziw­niej­sze, każdy z nich miał swoją wła­sną szu­fladę. Na myśl przy­cho­dzi mi dziecko ukła­da­jące na pół­kach ulu­bione zabawki; każda rzecz na swoim miej­scu. Zamy­kam każdą szu­fladę z osobna i dosu­wam mebel do ściany. Będziemy musieli zde­cy­do­wać, co dalej z tym poko­jem i tymi sta­rymi przed­mio­tami. Ale nie dziś.

Nagle gdzieś pode mną wybu­cha zamie­sza­nie i roz­lega się gwar. Sły­szę tupot kro­ków na scho­dach i głosy moich dzieci, które prze­krzy­kują się nawza­jem. Pies Coco szczeka entu­zja­stycz­nie w odpo­wie­dzi. Odwra­cam się, żeby wyjść, a potem wła­ści­wie bez namy­słu otwie­ram dolną szu­fladę i wyj­muję z niej mały tele­fo­nik. Przez moment trzy­mam go w ręku, czu­jąc ten cię­żar i kształt, zna­jomy i obcy zara­zem. Ma w sobie urok pro­stej tech­no­lo­gii, która w cza­sach mojej mło­do­ści była naj­no­wo­cze­śniej­sza pod słoń­cem, a dziś jej miej­sce jest w muzeum.

Wsu­wam tele­fon do kie­szeni dżin­sów i prze­cho­dzę przez niskie wyj­ście.

Zamiast tego powi­nie­nem był zatrza­snąć te drzwi i zabić je gwoź­dziami. Zasta­wić ścianę rega­łami na książki i raz na zawsze zapo­mnieć o tym zaku­rzo­nym ustro­niu. Pewne sprawy naj­le­piej obejść sze­ro­kim łukiem.

Ale na to było już za późno.

Rozdział 4

4

Mosiężny klu­czyk z bre­lo­kiem w kształ­cie piłki teni­so­wej nie pasuje do żad­nych drzwi. Ani wej­ścio­wych, ani tyl­nych, ani żad­nych innych. Podej­rze­wam, że pocho­dzi z cza­sów sprzed wymiany zam­ków. Wrzu­cam go do miski z klu­czami przy wej­ściu. W końcu gdzieś go dopa­suję.

Sam wybra­łem nasz pierw­szy posi­łek w nowym domu. Jest nim ryba z fryt­kami i pap­ko­wa­tym grosz­kiem, przy­nie­siona w sty­ro­pia­no­wych pojem­ni­kach z baru przy Derby Road. Stół w jadalni wkrótce zapeł­niają papie­rowe tale­rze, nie­roz­pa­ko­wany jesz­cze posi­łek, saszetki z solą i pie­przem. Gdy jemy, powie­trze prze­syca woń octu oraz para uno­sząca się ze świeżo panie­ro­wa­nego dor­sza i sło­nych, grubo pokro­jo­nych fry­tek.

Nie zda­wa­łem sobie sprawy, jaki jestem głodny. Moim obia­dem była dziś połowa kanapki i jabłko – jedno i dru­gie pożarte w pośpie­chu pod­czas wno­sze­nia do domu kolej­nych pudeł. Wygląda na to, że wszy­scy są rów­nie wygłod­niali. Nawet Daisy zajada się bez maru­dze­nia, zanu­rza­jąc frytki w kałuży keczupu. Jej star­sza sio­stra pochyla się nad sto­łem, żeby pokroić sobie lan­gu­stynki na drobne kęsy. Cal­lum cisnął gdzieś drew­niany nóż i wide­lec, dołą­czone do opa­ko­wań na wynos. Pożera kawa­łek dor­sza, trzy­ma­jąc go niczym nogę od kur­czaka. Jess stoi u szczytu stołu, uno­sząc tele­fon, żeby utrwa­lić tę scenę dla potom­no­ści.

– No, kochani – mówi. – Sze­roki uśmiech!

Leah robi zde­gu­sto­waną minę.

– Oj, mamo. Serio?

– No co, pierw­sza kola­cja w naszym uro­czym nowym domu – odpo­wiada jej matka, sto­jąca tyłem do nas, żeby zro­bić zdję­cie. Jedno, a potem kolejne. – To wyjąt­kowa oka­zja.

Daisy posłusz­nie roz­pro­mie­nia się w uśmie­chu, a sie­dzący za nią Cal­lum pochyla się do przodu i wysta­wia język. Sie­dzę na prze­ciw­le­głym końcu stołu, więc tylko speł­niam toast pla­sti­ko­wym kubecz­kiem pro­secco. Jess robi jesz­cze kilka zdjęć i siada. Leah zagląda jej przez ramię, spraw­nie prze­su­wa­jąc pal­cem kolejne uję­cia.

– To nie – wyro­kuje nasza naj­star­sza córka. – To też nie, jest okropne. Możesz wrzu­cić to ostat­nie, jeżeli naprawdę musisz, tylko ni­gdzie mnie nie taguj.

– Nawet mi to przez myśl nie prze­szło, kocha­nie. – Jess się uśmie­cha i całuje córkę w poli­czek.

Daisy wstaje ze swo­jego miej­sca.

– Mamu­siu, pokaż, pokaż!

Nasza naj­młod­sza lato­rośl uśmie­cha się sze­roko na widok wła­snej roz­ra­do­wa­nej twa­rzy na ekra­nie. Ma dopiero cztery lata, więc zja­wi­sko sel­fie wciąż pozo­staje dla niej świeże i fascy­nu­jące. Reszta z nas wraca do ryby i fry­tek. Jess szybko prze­biera pal­cami na kla­wia­tu­rze tele­fonu, po czym elek­tro­niczny świer­got oznaj­mia, że zdję­cie zostało opu­bli­ko­wane.

Przy­glą­dam się ster­cie kar­to­no­wych pudeł, pijąc pro­secco. Słod­kie bąbelki musują mi na języku. Wyso­kiemu pomiesz­cze­niu z gołą żarówką pod sufi­tem bra­kuje zasłon, dywa­nów czy jakich­kol­wiek deko­ra­cji. To miej­sce wydaje się puste i nie­ko­chane, niczym prze­strzeń, która przez długi czas nie gościła nikogo, cze­ka­jąc, aż ktoś znów ją zaludni. Dłu­gie kar­tony ostem­plo­wane czarno-żół­tym logo firmy prze­pro­wadz­ko­wej Robin­son Remo­vals pię­trzą się do połowy ściany pod oknem wycho­dzą­cym na pod­jazd. Coco, nasza gol­den retrie­verka, umo­ściła sobie lego­wi­sko na sto­sie sta­rych pokrow­ców na meble rzu­co­nych w kąt.

W całym tym pokoju znaj­duje się jedno jedyne zdję­cie. Jess wygrze­bała z któ­re­goś kar­tonu naszą opra­wioną foto­gra­fię ślubną i posta­wiła ją na hono­ro­wym miej­scu, na kominku. Przed­sta­wia nas sto­ją­cych na stop­niach urzędu stanu cywil­nego, tak nie­do­rzecz­nie mło­dych. Jess zaśmiewa się w swo­jej kre­acji z kre­mowo-szkar­łat­nego jedwa­biu, a ja zadaję szyku w płasz­czu do połowy łydki, kami­zelce i czer­wo­nym kra­wa­cie. Tam­tego czerw­co­wego dnia nie­mal dekadę temu taki strój był ostat­nim krzy­kiem męskiej mody.

Leah wygląda na tym zdję­ciu jak sama sło­dycz; nasza mała druhna w kre­mo­wym jedwa­biu, ści­ska­jąca dłoń swo­jej matki. Naj­star­sze dziecko było nie­spo­dzianką. Poczę­li­śmy ją zale­d­wie kilka mie­sięcy po pierw­szym spo­tka­niu. Zanim zosta­li­śmy mał­żeń­stwem, miała już sie­dem lat. Ślub nie­zwy­kle jej się podo­bał; uparła się, żeby nosić swoją sukienkę druhny każ­dego dnia przez cały następny tydzień. Jess ni­gdy nie była w sta­nie zmu­sić się do sprze­daży czy odda­nia komuś tej kre­acji. O ile wiem, mała sukienka jest gdzieś w tym domu, wśród dzie­sią­tek pudeł, skrzyń i wali­zek cze­ka­ją­cych na roz­pa­ko­wa­nie.

Nasz kot Steve wska­kuje na krze­sło obok Leah. Pod­bró­dek ma na wyso­ko­ści stołu i wpa­truje się głod­nym wzro­kiem po kolei w każdy z naszych tale­rzy. Rudy nos drga mu od woni świe­żego żar­cia. Jess odcina kawa­łek dor­sza spod panierki i wyciąga rękę w stronę kota, a ten zeska­kuje z krze­sła, porywa kąsek i żuje gło­śno, jed­no­cze­śnie zano­sząc się mru­cze­niem.

– Myśla­łem, że ten krą­gły koleżka jest na die­cie? – zauwa­żam.

– Nie marudź. Miał stre­su­jący dzień. W końcu się prze­pro­wa­dził – odpa­ro­wuje Leah, odkra­wa­jąc kolejny kawa­łek rybiego mięsa. Rzuca go na pod­łogę. – Czy nie tak, Ste­vie? Poza tym przez naj­bliż­szy tydzień nie wolno mu ni­gdzie wycho­dzić.

– Wete­ry­narz powie­dział, że i tak już jest dość spa­siony. – Nie mogę sobie daro­wać tej uwagi.

Jess żar­to­bli­wie marsz­czy nos.

– Czyż­byś zawsty­dzał mojego rudego syna z powodu jego wagi?

– Jesz­cze tro­chę przy­tyje i nie prze­pchnie się przez kocią klapkę – oznaj­miam.

Moja żona dra­pie kocura po wiel­kim, obłym łbie.

– Nie słu­chaj tego okrop­nego czło­wieka, Ste­vie. Jesteś wcie­le­niem per­fek­cji.

Kot mru­czy w odpo­wie­dzi, mru­ga­jąc z zado­wo­le­niem.

– Wystar­czy, że zmu­szasz go do nosze­nia tej obroży.

Czer­wone akce­so­rium z napi­sem „Pro­szę mnie nie kar­mić” było daremną próbą znie­chę­ce­nia naszych leci­wych sąsia­dek do dal­szego tucze­nia kota.

Chrzą­kam zna­cząco.

– Nie jestem pewien, czy tym wszyst­kim star­szym paniom, które odwie­dzał, zro­biło to jakąś róż­nicę.

– W każ­dym razie – mówi Jess – nawet jesz­cze nie mamy nowej klapki dla kota.

– To jeden z punk­tów na mojej liście rze­czy do zro­bie­nia. Muszę tylko wygrze­bać z któ­re­goś kar­tonu odpo­wied­nie narzę­dzia.

– Jak długa jest ta twoja lista?

– Tylko tro­chę dłuż­sza niż Wojna i pokój.

– Może by się skró­ciła, gdy­byś mniej prze­sia­dy­wał w tym kąciku na naj­wyż­szym pię­trze – zauważa Jess.

– Wcale aż tak dużo tam nie prze­sia­duję – odpo­wia­dam, zasko­czony wła­snym obron­nym tonem. – Ale jest naprawdę cie­kawy.

– Może i tak… ale przy­znasz, że nie­zbyt ważny.

Wzru­szam ramio­nami. Trudno to wyja­śnić. Zdaję sobie sprawę, że moja bystra, logiczna, twardo stą­pa­jąca po ziemi żona tego nie zro­zu­mie. Prawda jest taka, że to ukryte za ścianą pomiesz­cze­nie nie jest szcze­gól­nie istotne, ale za to mocno mnie fru­struje. Ozna­cza coś nie­zna­nego. Jest niczym pyta­nie bez odpo­wie­dzi, zabu­rze­nie porządku, tajem­nica – wszystko to naraz. Nie ma żad­nej oczy­wi­stej przy­czyny, dla któ­rej ist­nieje. Prze­sta­rzały tele­fon to kusząca wska­zówka odno­śnie do okresu, który upły­nął za tą ścianą. Ten pokój to wcie­le­nie cha­osu, doma­ga­ją­cego się, żebym go upo­rząd­ko­wał. Muszę nadać temu mętli­kowi sens. Przy­pusz­czam, że to po pro­stu część mojej natury. Od zawsze tak wła­śnie patrzy­łem na świat.

– Po pro­stu chciał­bym to roz­gryźć – mówię. – To wszystko. Teraz ten dom jest nasz i zamie­rzam poznać wszyst­kie jego tajem­nice.

– Swoją drogą, fajny ten twój nowy tele­fon. – Jess uśmie­cha się do mnie figlar­nie, wska­zu­jąc ruchem głowy na mały apa­rat leżący na bocz­nym sto­liku w rogu. – Bar­dzo retro.

– Zna­la­złem go na pię­trze. – Wcze­śniej pod­łą­czy­łem starą moto­rolę do łado­warki, wie­dziony bar­dziej nadzieją niż ocze­ki­wa­niem kon­kret­nych efek­tów. – To pra­wie ten sam model, który mia­łem w wieku dzie­więt­na­stu lat. Ty też taki mia­łaś, prawda?

Potrząsa głową.

– Nie, ja mia­łam nokię.

– Pomy­śla­łem sobie, że może uda się go roz­ru­szać, poka­zać naszym dzie­ciom, jak kie­dyś wyglą­dały tele­fony, cho­ciaż nie jestem pewien, czy da się go w ogóle uru­cho­mić, czy bate­ria cał­kiem nie padła…

– Ow­szem – odpo­wiada Jess. – Pod­ła­do­wa­łam go, kiedy posze­dłeś po frytki.

– I co, zaczął dzia­łać?

– Cóż. – Jess wstaje i pod­nosi tele­fon ze sto­lika. – Włą­czył się, ale nie­wiele się w nim dzieje.

Daisy wyciąga małą rączkę, lepką od keczupu.

– Mogę zoba­czyć, mamu­siu?

Jess szybko prze­ciera dłoń dziew­czynki skraw­kiem papie­ro­wego ręcz­nika.

– Kie­dyś uwiel­bia­łam te stare komórki – mówi, pod­su­wa­jąc mi moto­rolę. – Wasz tata zapro­sił mnie na randkę SMS-em wysła­nym z takiego wła­śnie tele­fonu.

– Fuj! – wtrąca Leah. – Zacho­waj­cie nie­smaczne detale dla sie­bie, bar­dzo pro­szę.

Daisy prze­suwa po ekra­nie drob­nymi palusz­kami, ścią­ga­jąc brwi z fru­stra­cji, gdy nic się nie dzieje.

– Zepsuty – oznaj­mia, stu­ka­jąc i prze­su­wa­jąc pal­cem tam i z powro­tem. – Co z nim nie tak?

– On ma przy­ci­ski zamiast ekranu, Daisy.

– Dla­czego?

– Tak kie­dyś wyglą­dały tele­fony. To było, zanim uro­dziła się twoja sio­stra.

Ten model przy­po­mina mi dzie­cięcą zabawkę. Musi być o jakieś pięć, sześć, sie­dem gene­ra­cji star­szy od mojego iPhone’a. To jego pra­pra­pra­dzia­dek, stary ford cor­tina zesta­wiony z teslą.

– No dobrze, a są w nim jakieś gry?

Jess kręci głową.

– Nie sądzę. Niech tata rzuci okiem.

Nasza naj­młod­sza córka robi roz­cza­ro­waną minę i wraca do tapla­nia fry­tek w jeziorku keczupu na swoim tale­rzu. Zamiast niej tele­fon pod­nosi Cal­lum. Kilka razy otwiera i zamyka klapkę, po czym traci zain­te­re­so­wa­nie. Prze­suwa go w moim kie­runku mię­dzy opa­ko­wa­niami po grubo kro­jo­nych fryt­kach.

Ekran małej moto­roli poka­zuje ikonkę w poło­wie nała­do­wa­nej bate­rii. Wyświe­tla godzinę dwa­dzie­ścia dzie­więć minut po pół­nocy. Zegar zre­se­to­wał się po włą­cze­niu. Kiedy uchy­lisz klapkę, wita cię błę­kitne mże­nie pod przy­ci­skami. W tam­tych cza­sach zapewne był to tech­no­lo­giczny bajer, za to dziś wygląda po pro­stu dzi­wacz­nie. Wiem, że karta SIM już dawno prze­stała dzia­łać, ale tele­fon ema­nuje aurą nostal­gii, któ­rej nie potra­fię uza­sad­nić. Czuję, że natkną­łem się na skra­wek histo­rii, niczym na sta­rego przy­ja­ciela z daw­nych lat. Na głów­nym ekra­nie wyświe­tla­cza znaj­duje się dzie­więć iko­nek uło­żo­nych w kwa­drat. Zawie­rają pod­sta­wowe opcje doty­czące SMS-ów, połą­czeń, usta­wień i tak dalej. W jego pamięci nie ma zapi­sa­nych wia­do­mo­ści, wysła­nych czy ode­bra­nych. Rejestr połą­czeń jest pusty. Czy te modele w ogóle miały funk­cję wysy­ła­nia maili? Wybie­ram ikonkę małej nie­bie­sko-zie­lo­nej kuli ziem­skiej, ale bez skutku. Opcja kalen­da­rza też nic nie ujaw­nia. Pry­mi­tywna gra o nazwie „Głodne rybki” nie zawiera zapi­sów punk­ta­cji, nie ma paska odbioru czy sieci na liście. Zakła­dam, iż tele­fon jest tak stary, że funk­cjo­no­wał w sieci 2G, a może nawet 1G – to zde­cy­do­wa­nie zbyt pry­mi­tywna tech­no­lo­gia, żeby mógł połą­czyć się z dzi­siej­szą nowo­cze­sną sie­cią 5G. O ile ktoś na­dal płaci rachunki, w co mocno wąt­pię.

– Tro­chę kiszka z tym tele­fo­nem – wyznaję, wra­ca­jąc do głów­nego menu. – Wygląda na to, że nie był uży­wany.

Jess odsuwa swój talerz, pod­cho­dzi do stołu i siada obok, mosz­cząc się na sto­sie pla­sti­ko­wych skrzy­nek.

– Zna­la­złam tu kilka cie­ka­wych rze­czy, kiedy cię nie było – mówi. – Sam zobacz. – Pochyla się i kolejno naci­ska małe srebrne guziki.

Menu działa strasz­nie powoli, a ekran główny tego zabytku ma wię­cej wspól­nego z topor­nym wyświe­tla­czem tele­fonu sta­cjo­nar­nego niż z jakim­kol­wiek smart­fo­nem. Opcja „Mul­ti­me­dia” rapor­tuje jedno jedyne zdję­cie, ale ekran jest tak mały i roz­pik­se­lo­wany, że trudno okre­ślić, co przed­sta­wia. Jest lekko roz­ma­zane. Może to dłoń, kciuk albo czy­jaś twarz? Apa­rat jest bar­dzo pry­mi­tywny, a maleńki kwa­dra­towy ekran ma ze trzy cen­ty­me­try prze­kąt­nej i bole­śnie wolno ładuje nawet tę poje­dyn­czą fotkę.

– Co to? – pytam.

Jess wzru­sza ramio­nami.

– Może poprzedni wła­ści­ciel? A, i jest jesz­cze coś. To tro­chę zagad­kowe. – Wci­ska srebrne przy­ci­ski, aby dostać się do książki tele­fo­nicz­nej zawie­ra­ją­cej listę nume­rów. Zamiast nazwi­ska widzimy numer zapi­sany po pro­stu jako UŻYJ TEGO.

Żad­nej pod­po­wie­dzi, do kogo miałby nale­żeć.

– Może to był nie­udany pre­zent – mówię. – Albo zapa­sowy tele­fon dla dziad­ków, prze­zna­czony do kon­taktu z doro­słymi dziećmi? Tylko jeden numer, żeby mak­sy­mal­nie upro­ścić im zada­nie. Oszczę­dzili star­szej oso­bie żmud­nego prze­kli­ki­wa­nia się przez strony z nazwi­skami czy nume­rami.

Jess kiwa głową.

– Mama pró­bo­wała cze­goś podob­nego z dzia­dziem.

Jej dzia­dek Eric odmó­wił jakich­kol­wiek prób dołą­cze­nia do ery tele­fo­nów komór­ko­wych. Ni­gdy w życiu nie wysłał nawet jed­nego SMS-a, a tele­fon uru­cha­miał tylko po to, by od czasu do czasu zadzwo­nić. Po zakoń­czo­nej roz­mo­wie wyłą­czał go ponow­nie i wkła­dał do kuchen­nej szu­flady, zapo­mi­na­jąc o nim na tydzień lub dwa.

– Może wła­ści­cie­lem był ktoś taki jak on.

Moja żona miała szcze­gólny sen­ty­ment do Erica, który stra­cił żonę na długo przed tym, zanim go pozna­łem. Star­szy pan ni­gdy się ponow­nie nie oże­nił.

– Myślisz, że powin­ni­śmy zadzwo­nić i spraw­dzić?

– Są spore szanse na to, że ten numer już nie działa.

Żona daje mi żar­to­bli­wego kuk­sańca.

– Nie bądź takim nudzia­rzem. Nie wiesz tego na pewno.

– A zało­żysz się?

– Prze­grany sprząta po kola­cji i kła­dzie dzieci spać?

Uno­szę brew.

– Wysoka stawka. Wcho­dzę w to.

Jess kła­dzie wła­sną komórkę na stole obok i wybiera numer. Zanim naci­śnie zie­loną słu­chawkę, prze­łą­cza tele­fon na tryb gło­śno­mó­wiący. Oboje pochy­lamy się, żeby tego posłu­chać. Spo­dzie­wam się auto­ma­tycz­nej sekre­tarki z infor­ma­cją, że numer jest nie­do­stępny. Zamiast tego nastę­puje krótka pauza. Klik­nię­cie. A potem tele­fon reali­zuje połą­cze­nie.

Rozdział 5

5

Sygnał wybrzmiewa sześć razy. Potem sły­szę kolejne klik­nię­cie, jesz­cze jedną pauzę i nie jestem pewien, czy nas roz­łą­czono, czy nie.

– Halo? – mówi Jess w powstałą ciszę.

Auto­mat o dam­skim gło­sie prosi, żeby­śmy zosta­wili wia­do­mość po usły­sze­niu sygnału.

– Dzień dobry. – Żona rzuca mi nie­pewne spoj­rze­nie. – Mam na imię Jess. Wła­śnie zna­la­złam stary tele­fon z tym nume­rem i chcia­ła­bym zwró­cić go wła­ści­cie­lowi.

Cal­lum wybiera aku­rat ten moment, żeby zwę­dzić z tale­rza sio­stry ostat­nie dwie frytki.

– Kra­dziej! – Głos Daisy aż wibruje obu­rze­niem. Wska­zuje sprawcę pal­cem.

– Cal­lum, oddaj Daisy frytki, pro­szę.

Cal­lum nie­chęt­nie odkłada łup z powro­tem na jej talerz.

– W każ­dym razie – cią­gnie Jess po chwili prze­rwy – czy mogliby pań­stwo do mnie oddzwo­nić, jeżeli odsłu­chają tę wia­do­mość? – Przy­ci­ska czer­woną ikonkę, żeby zakoń­czyć połą­cze­nie, a potem siada na krze­śle i unosi w moją stronę pla­sti­kowy kubek pro­secco. – Wygląda na to, że wygra­łam nasz mały zakład, więc chyba utnę sobie teraz drzemkę. – Posyła mi trium­falny uśmiech.

– Chcesz pod­bić stawkę? – pytam.

– Mowy nie ma. Poza tym – cią­gnie Jess – wra­ca­jąc do tego two­jego tajem­ni­czego pokoju. Powin­ni­śmy wezwać fachowca, żeby wyce­nił, ile nas to będzie kosz­to­wało. Ale nie teraz. Kiedy już się porząd­nie roz­pa­ku­jemy.

– Kosz­to­wało? Co?

– Zbu­rze­nie tej ściany. Odzy­skamy prze­strzeń, pra­wie pół­tora metra. Spo­koj­nie zmie­ści się tam podwójne łóżko.

Na myśl o kolej­nej run­dzie poważ­nych wydat­ków czuję, jak oblewa mnie zimny pot.

– Uwa­żasz, że powin­ni­śmy pozbyć się tego schowka?

Jess wzru­sza ramio­nami, jakby odpo­wiedź była oczy­wi­sta.

– A jest jakiś powód, żeby tego nie robić?

– Nie wiem – odpo­wia­dam. – Może to coś istot­nego z punktu widze­nia histo­rii tego miej­sca? Taki eks­cen­tryczny detal. Coś nie­spo­ty­ka­nego.

Moja żona marsz­czy brwi.

– Wiesz, co jest eks­cen­tryczne, Adam? Willa z wie­życzką. Wol­no­sto­jąca sauna w ogro­dzie. Ale klitka z zabi­tymi oknami, w któ­rej nie można się porząd­nie wypro­sto­wać? To po pro­stu mar­no­wa­nie miej­sca.

– Nie jesteś ani tro­chę cie­kawa tych sta­ro­świec­kich detali?

– W tym domu aż się roi od sta­ro­świec­kich detali. Gdzie­kol­wiek spoj­rzysz, tam jakiś detal. W mniej­szej łazience została szczotka klo­ze­towa, którą trzeba by dato­wać węglem, żeby stwier­dzić, ile ma lat. Nie­które śmieci w garażu są star­sze niż my wszy­scy razem wzięci. Suge­ru­jesz, żeby­śmy zatrzy­mali cały ten szmelc? Tak dla zasady? Wszyst­kie te przy­pad­kowe przed­mioty?

– Pew­nie, że nie – odpo­wia­dam. – Po pro­stu nie­które rze­czy są cie­kaw­sze niż inne, to wszystko.

Leah celuje we mnie długą frytką nadzianą na drew­niany wide­lec.

– Tato. To, że coś jest stare, nie ozna­cza jesz­cze, że jest inte­re­su­jące.

– Cza­sami wła­śnie to ozna­cza.

Ta wymiana zdań nie jest niczym nowym. Odby­li­śmy ją wiele razy, zwy­kle w cza­sie waka­cji, ile­kroć upar­łem się na co naj­mniej jed­no­dniową wycieczkę do naj­bliż­szego zamku. Potrze­bo­wa­łem uroz­ma­ice­nia wielu dni spę­dza­nych na plaży i przy base­nie. Leah zwy­kle pod­su­mo­wy­wała moje wysiłki sło­wami: „Tata znowu włó­czy nas wokół sterty jakichś sta­rych kamieni”.

Moje dzieci nie zawsze wspo­mi­nały wła­śnie te dni urlopu naj­czu­lej. Mimo to mia­łem nadzieję, że w końcu udzieli im się choć odro­bina mojego zami­ło­wa­nia do histo­rii. Póki co była to nadzieja pozba­wiona pod­staw.

– Albo coś po pro­stu jest stare i dotąd nikt się tego nie pozbył – oznaj­mia Leah, kła­dąc stopę w biało-czer­wo­nym trampku marki Converse na kar­to­no­wym pudle. Odchyla się do tyłu. – Mamo, ojciec znowu ma tę swoją minę.

– Wiem – odpo­wiada Jess, poda­jąc kotu ostatni kąsek dor­sza. – Nie roz­zu­chwa­laj go.

Uno­szę ręce w obron­nym geście.

– Jaką znowu minę?

– No wiesz… – Leah macza kolejną frytkę w brą­zo­wym sosie. – To spoj­rze­nie, które zawsze masz, kiedy coś napra­wiasz albo roz­bie­rasz na czę­ści.

– Dla­czego się na mnie uwzię­ły­ście? – pytam żar­to­bli­wie.

– Ale podoba ci się tam, prawda, tato?

– Gdzie?

– W tym anek­sie, tajem­ni­czym pokoju, jak zwał, tak zwał. Zawsze chcia­łeś mieć swoją męską jaski­nię, co nie?

– Nie wiem, czy można to nazwać męską jaski­nią.

– No to czym?

– Tego też jesz­cze nie wiem – odpo­wia­dam, się­ga­jąc po ostat­nią frytkę. – Ale zamie­rzam się dowie­dzieć.

Rozdział 6

6

Ktoś pła­cze.

Gwał­tow­nie zry­wam się ze snu, czu­jąc, jak moje serce bole­śnie ude­rza o żebra. Przez moment nie mam poję­cia, gdzie jestem ani która jest godzina. Czyż­bym był w hotelu?

Ścią­gam koł­drę i opusz­czam nogi na pod­łogę, prze­kli­na­jąc cicho, gdy ude­rzają w coś w ciem­no­ści. Twardy drew­niany mebel poja­wił się nie tam, gdzie powi­nien. Mru­gam oczami, jakby to mogło roz­pę­dzić gęsty mrok. Uno­szę ręce i prze­su­wam je w lewo i w prawo. Na­dal czuję się zupeł­nie zagu­biony.

Wtedy przy­po­mi­nam sobie, że nie jestem już w naszej sta­rej sypialni. To nowy pokój. Nowy dom.

Znów ten krzyk. Wybrzmiewa w nim poje­dyn­cze słowo, tym razem gło­śniej. Z każ­dym powtó­rze­niem brzmi bar­dziej nagląco:

– Tato! Tatoo!

Wciąż jestem zdez­o­rien­to­wany i nic nie widzę. Wycią­gam przed sie­bie ręce i obma­cuję prze­strzeń, obcho­dząc dookoła wiel­kie mał­żeń­skie łóżko. Wycho­dzę na pół­pię­tro. Tu rów­nież panuje nie­prze­nik­niona ciem­ność.

Mru­gam przez minutę, sta­ra­jąc się zorien­to­wać w swoim poło­że­niu, i cze­kam, aż moje oczy się przy­sto­sują. Ten dom pogrą­żony w ciem­no­ści, w samym środku nocy to dziwny, nowy kra­jo­braz, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie musia­łem funk­cjo­no­wać.

Krzyki powra­cają, prze­cho­dząc w szlo­cha­nie.

Wcho­dzę do małego poko­iku i poty­kam się o pudło pełne plu­sza­ków. Nocna lampka w kształ­cie grzybka mży na błę­kitno. W jej bla­sku dostrze­gam małe poje­dyn­cze łóżko dosu­nięte do prze­ciw­le­głej ściany. Moja naj­młod­sza córka sie­dzi wypro­sto­wana wśród roz­rzu­co­nej pościeli. Blond kosmyki ster­czą w naj­róż­niej­sze strony, upo­dab­nia­jąc jej głowę do pta­siego gniazda.

Wyciąga rączki i przy­wiera do mnie niczym zde­ter­mi­no­wany małż. Jej wil­gotny od łez poli­czek opiera się o moje ramię. Córka przy­ci­ska się do mnie, wstrzą­sana szlo­chami i dygo­tem, a ja wiem, co się stało, jesz­cze zanim ostra woń moczu dotrze do moich noz­drzy.

Daisy sie­dzi na mokrym prze­ście­ra­dle. Zawsze dobrze sypiała, od co naj­mniej kilku lat nie zda­rzyło jej się zmo­czyć łóżka. Ale ta nowa sypial­nia w nowym domu musiała ją jakoś roz­stroić. Może cho­dzi o to, że nie dzieli już pokoju z bra­tem, o poczu­cie samot­no­ści w nie­oswo­jo­nym jesz­cze miej­scu?

Teraz, gdy jestem przy niej, powta­rza coś raz po raz, gwał­tow­nie wcią­ga­jąc powie­trze pomię­dzy szlo­chami. Mija chwila, zanim zro­zu­miem, o co jej cho­dzi.

– Wszystko w porządku – mówię czule. – Nikogo tu nie ma, tylko ja. To był zły sen, to wszystko. Nic ci nie jest. Chodź, ogar­niemy ten bała­gan i znaj­dziemy ci suchą piżamkę. – Niosę ją do łazienki. Lampkę nocną na pół­pię­trze włą­czam pal­cem u nogi. – Zasłoń na chwilę oczy, Daisy.

Robi, co jej każę, cho­wa­jąc twarz w swo­jej muśli­no­wej szmatce, a ja włą­czam świa­tło w łazience. Mrużę oczy od ostrego bla­sku żarówki. Odkła­dam córkę ostroż­nie, zwil­żam kawa­łek fla­neli i tro­chę ją myję. Potem owi­jam jej ręcz­nik wokół talii, żeby wyschła, zanim przy­niosę świeżą piżamę z szafy w jej pokoju. Kiedy już tam jestem, ścią­gam poszwę z koł­dry, zwi­jam prze­ście­ra­dło oraz pla­sti­kowy ochra­niacz na mate­rac, przy­no­szę to wszystko z powro­tem do łazienki i porzu­cam w kabi­nie prysz­ni­co­wej. Ten pro­blem może pocze­kać do jutra.

Daisy stoi w miej­scu, spo­wita jarzą­cym bla­skiem. Wciąż cicho pła­cze, ukry­wa­jąc buzię w mięk­kim muśli­nie. W tym wyso­kim pomiesz­cze­niu wygląda na drob­niutką niczym mały pta­szek, który wypadł z gniazda. Przy­klę­kam, żeby pomóc jej upo­rać się z czy­stą piżamą. Wciąga ją z tru­dem, a jej drobne ramionka wciąż napi­nają się przy każ­dym szlo­chu.

– Już dobrze – mówię łagod­nie. – Nic się nie stało. Już wszystko dobrze, jestem tutaj.

– Nie lubię tego nowego domu… – mam­ro­cze, wcią­ga­jąc koszulkę przez głowę. – Chcę do sta­rego.

– Chcesz spać w dużym łóżku razem ze mną i mamu­sią?

Kiwa głową, prze­jęta nagłym entu­zja­zmem, a jej oczy wyglą­dają zza muśli­no­wej szmatki.

Pod­no­szę córkę, a ona chwyta się mnie niczym małpka, oplata mnie chu­dymi koń­czy­nami i kła­dzie głowę na moim ramie­niu. Ostroż­nie kro­czę po słabo oświe­tlo­nym pół­pię­trze.

– Chcę spać na środku – mam­ro­cze w moją szyję.

Wra­cam do naszej sypialni, pod­no­szę koł­drę i pozwa­lam jej pod nią wpeł­znąć. Moja senna żona bez słowa unosi ramię, a Daisy wtula się w nią niczym kociak, z kciu­kiem w ustach i ze szmatką wciąż zaci­śniętą w drob­nej pię­ści.

Nie mija nawet kilka minut, a znów śpi twardo, oddy­cha­jąc powoli i regu­lar­nie.

Mimo póź­nej pory ja nie jestem w sta­nie zasnąć. Prze­szka­dzają mi dziwne odgłosy docho­dzące z nowego domu, łagodne skrzy­pie­nie sta­rych desek, rytm powie­trza wędru­ją­cego po nie­zna­nych pomiesz­cze­niach.

Drę­czy mnie pyta­nie, które zadaję sobie przez ostat­nie dwa tygo­dnie. Czyż­by­śmy prze­li­czyli się w naszych rachu­bach? To naj­więk­szy kre­dyt hipo­teczny, jaki kie­dy­kol­wiek zacią­gną­łem. Naj­więk­szy dług, naj­więk­sze zobo­wią­za­nie. Naj­do­nio­ślej­szy z pod­ję­tych w życiu kro­ków.

Jest coś jesz­cze – złe wie­ści, któ­rymi na­dal nie podzie­li­łem się z żoną. Nie pisną­łem o nich nikomu ani słowa.

„Nie myśl o tym. W ciem­no­ści, w ciszy, w środku nocy wszystko zawsze wydaje się dwa razy bar­dziej prze­ra­ża­jące”.

Słowa Daisy wciąż odbi­jają mi się echem pod czaszką, kłu­jące niczym drut kol­cza­sty. Słowa, które powta­rzała raz po raz, kiedy wsze­dłem do jej poko­iku.

– Ratuj mnie przed nim, tatu­siu… – To był tylko roz­dy­go­tany szept. – Ratuj mnie przed nim.

Ratuj mnie przed nim.

Rozdział 7

7

PONIE­DZIA­ŁEK

Jak na nie­spełna pię­cio­latkę Daisy zaj­muje cał­kiem sporo miej­sca, kiedy śpi. Jakimś cudem udało jej się zawład­nąć więk­szo­ścią naszego łóżka. Ramiona roz­rzu­ciła niczym roz­gwiazda, co ostat­nim razem robiła jesz­cze w nie­mow­lęc­twie. Jess i ja nie­świa­do­mie odtur­la­li­śmy się na boki i teraz każde z nas roz­pacz­li­wie wcze­pia się w swoją kra­wędź łóżka. Jeste­śmy jak dwie pod­pórki na książki. Zimne powie­trze liże mi obna­żoną skórę grzbietu, bo koc został odko­pany na bok.

Jest też cie­pły cię­żar. To kot, zwi­nięty w kłę­bek w nogach łóżka i mru­czący w ukon­ten­to­wa­niu przez sen. Przez moment przy­glą­dam się spo­koj­nym rysom Daisy. Patrzę na nią w bla­dym świe­tle poranka, na kosmyki blond wło­sów oka­la­jące jej twarz. Kosz­mar, który prze­bu­dził ją w środku nocy, naj­wy­raź­niej dawno roz­pły­nął się w nico­ści. Z trójki naszych dzieci to ona naj­moc­niej sprze­ci­wiała się prze­pro­wadzce, co było oso­bliwe, ponie­waż spę­dziła w naszym poprzed­nim domu naj­mniej czasu. Szes­na­sto­let­nią Leah ucie­szyła per­spek­tywa pokoju dwa razy więk­szego niż dotych­cza­sowy. Ozna­czało to wię­cej miej­sca na jej bogatą kolek­cję ciu­chów, tore­bek, ksią­żek, butów i wszel­kich innych skar­bów. Nie­mal dzie­wię­cio­letni Cal­lum z początku nie był zachwy­cony, ale prze­ko­nał się do prze­pro­wadzki, kiedy już zdał sobie sprawę, że nie będzie zbyt daleko od swo­ich kole­gów i szkoły oraz że na­dal będzie mógł grać w piłkę nożną i rugby. Tym­cza­sem w Daisy per­spek­tywa opusz­cze­nia cia­snego wspól­nego pokoju naj­pierw wywo­łała dez­orien­ta­cję, póź­niej lęk, a wresz­cie stru­mie­nie łez. To w tam­tym miej­scu miała swoje pierw­sze porządne łóżko, pierw­szą skrzynkę na zabawki, to tam spę­dziła pierw­sze święta, wypa­tru­jąc pre­zen­tów od Miko­łaja.

Być może incy­dent ze zmo­cze­niem łóżka był odbi­ciem tych wszyst­kich tęsk­not.

Pół godziny póź­niej oboje wci­namy tosty z dże­mem tru­skaw­ko­wym, pod­czas gdy Cal­lum wsy­puje sobie do ust płatki Rice Kri­spies, jakby nie jadł od kilku dni. Jess wła­śnie bie­rze szybki prysz­nic, a Leah jesz­cze się nie poja­wiła. W dni, kiedy musi iść do szkoły, zwleka się z łóżka dosłow­nie w ostat­niej chwili.

W kuchni wciąż panuje roz­gar­diasz. Pełno tu kar­to­nów, róż­nych urzą­dzeń roz­ło­żo­nych na pod­ło­dze, puszek, paczek i bute­lek, zasta­wia­ją­cych każdą moż­liwą powierzch­nię. Wszystko to będzie musiało pocze­kać, aż potrak­tuję stare szafki i półki wybie­la­czem w sprayu oraz środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym. To jedno z wielu zadań na mojej „liście rze­czy do zro­bie­nia”.

Daisy wcina tosta przy kuchen­nym bla­cie, wyda­jąc się nie­zra­żona wypad­kami z wczo­raj. Mogę mieć nadzieję, że już cał­kiem o nich zapo­mniała.

Cal­lum bie­rze łyk soku poma­rań­czo­wego. Podob­nie jak sio­stra ma na sobie szkolny mun­du­rek w odcie­niach ciem­nej zie­leni i sza­ro­ści.

– Dla­czego Daisy pła­kała? – pyta. – W nocy.

– To bez zna­cze­nia, Cal.

– Prze­cież sły­sza­łem – upiera się mój syn. – Aż mnie obu­dziła.

– Miała zły sen, to wszystko. Nic strasz­nego się nie stało.

Daisy marsz­czy czoło i potrząsa głową.

– Nie sen.

– Mówi­łaś, że ktoś tam jest – dorzuca jej brat. – Sły­sza­łem, co mówi­łaś. No więc kto to był?

– Nie sen – odpo­wiada tylko.

Przy­kry­wam jej małą dłoń swoją.

– Wiesz, że nic, co ci się przy­śni, nie może ci zro­bić krzywdy, prawda, Daisy? To nie jest praw­dziwe, więc nie ma się czym przej­mo­wać.

– Nie sen.

– No dobrze, w takim razie co…

– Duch – odpo­wiada zde­cy­do­wa­nie. – W moim pokoju. Za drzwiami.

Wolno i ostroż­nie odsta­wiam fili­żankę z kawą. Po krzyżu prze­biega mi nie­przy­jemny dreszcz, gdy wspo­mi­nam jej słowa z zeszłej nocy. „Ratuj mnie przed nim”. Ni­gdy nie zda­rzyło jej się mówić niczego podob­nego.

Od czasu do czasu Daisy mie­wała złe sny o potwo­rach. Prze­szła też okres panicz­nego lęku przed posą­gami (po tym, jak Cal­lum skło­nił ją, żeby obej­rzała z nim wyjąt­kowo prze­ra­ża­jący odci­nek Dok­tora Who). Lecz ni­gdy dotąd jej lęki nie przy­brały tak kon­kret­nej formy.

– Duch… – powta­rzam, dokła­da­jąc sta­rań, by mój ton brzmiał lekko. – Rety. Ale wiesz, że duchy nie mogą ci nic zro­bić, prawda, pty­siu?

Cal­lum prze­stał pako­wać sobie chrupki do ust. Spoj­rze­nie jego brą­zo­wych oczu wędruje pomię­dzy mną a młod­szą sio­strą.

– Sły­sza­łem w nocy różne dziwne dźwięki – oświad­cza.

– To po pro­stu dom, Cal­lum. Każdy budy­nek wydaje w nocy dźwięki. Zaj­mie nam tro­chę czasu, zanim się do tego przy­zwy­cza­imy.

– To brzmiało tak, jakby ktoś po nim cho­dził – dodaje ciszej.

– Nikt poza mną, koleżko. Przy­się­gam. To teraz nasz dom i nikogo wię­cej tu nie ma. Tylko my.

– I duch – mru­czy Daisy z ustami peł­nymi tosta.

W kuchni poja­wia się Leah, ubrana w swój gra­na­towy mun­du­rek szkolny. Ręce ma zło­żone na piersi, a spo­mię­dzy jej pal­ców wygląda para pacior­ko­wa­tych czar­nych oczek i różowy, ruchliwy, węszący nos.

– Patrz­cie, kogo zna­la­złam – oznaj­mia.

Cal­lum upusz­cza łyżkę do miski z mle­kiem. Robi to z takim impe­tem, że mleko strzela fon­tanną.

– Pan Pianka! – woła, wycią­ga­jąc ręce. – Gdzie był?

Leah ostroż­nie podaje bratu małego brą­zo­wego cho­mika, noszą­cego imię na cześć postaci z pierw­szego filmu Gho­st­bu­sters.

– Zna­la­złam go w poło­wie scho­dów. Pędził do wyj­ścia, jakby posta­no­wił odzy­skać wol­ność. – Pod­cho­dzi do zlewu, żeby umyć ręce. – Nie powi­nie­neś zosta­wiać klatki otwar­tej, Cal. Musisz go lepiej pil­no­wać.

– Zamkną­łem ją! – odpo­wiada Cal­lum pod­nie­sio­nym z prze­ję­cia tonem. – Przy­się­gam.

Opie­ram się o kuchenny blat.

– Pew­nie to on wczo­raj tak hała­so­wał…

Ale syn już mnie nie słu­cha. Cał­kiem zapo­mniał o śnia­da­niu. Podąża w stronę scho­dów, tuląc cho­mika i prze­ma­wia­jąc do niego czule. Daisy zsuwa się ze stołka i bie­gnie w ślad za bra­tem, upie­ra­jąc się, że chce mu pomóc, że chce zoba­czyć klatkę, potrzy­mać Pana Piankę. Wnieść wkład.

Na scenę wkra­cza Jess, która spraw­nie napeł­nia opróż­niony kubek z kawą. Ma na sobie robo­cze ubra­nia, sprane dżinsy i stary szary pod­ko­szu­lek. Jej krót­kie ciemne włosy wciąż lśnią od wil­goci po prysz­nicu. W ciągu kilku ostat­nich lat tak bar­dzo znie­lu­biła swoją pracę (jest mena­dżerką w dużej fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej), że roz­ko­szuje się każ­dym dniem urlopu, nawet jeśli będzie to dzień pełen roz­pa­ko­wy­wa­nia pudeł i skrę­ca­nia mebli.

– Co tu zaszło? – pyta.

Stresz­czam jej rewe­la­cje o śnie Daisy i o ucieczce cho­mika.

Moja żona popija kawę.

– Wie­dzie­li­śmy, że prze­pro­wadzka nie będzie dla niej łatwa… nowy pokój, nowy dom. Wszystko jest zupeł­nie ina­czej niż przed­tem, a ona ma bujną wyobraź­nię.

– Wiem. – Się­gam po kolej­nego tosta.

Jess rzuca mi zasko­czone spoj­rze­nie.

– Ale?

– Ale… cho­dzi o spo­sób, w jaki to wszystko opi­sała, tego czło­wieka w swoim pokoju. – Potrzą­sam głową. – To było takie… kon­kretne. Kiedy wczo­raj do niej przy­sze­dłem, cała się trzę­sła. Bóg jeden wie, skąd jej się to przy­plą­tało.

– Bie­dac­two. Potrze­buje czasu, żeby się prze­sta­wić. Musi roz­pa­ko­wać zabawki, zna­leźć każ­dej miej­sce i tak dalej.

– Gdyby potrze­bo­wała kolej­nej akcji ratow­ni­czej, to dzi­siaj twoja kolej.

Jess uśmie­cha się szel­mow­sko, pochyla nade mną i całuje mnie w poli­czek.

– Ale zawsze, kiedy jest prze­stra­szona, woła tylko cie­bie. Zawsze „tatu­siu” i „tatu­siu”.

– Bo tak ją nauczy­łaś.

– A ty zna­ko­mi­cie sobie z tym radzisz. – Zado­wo­lona z sie­bie Jess odłą­cza swoją komórkę od łado­warki leżą­cej na kuchen­nym bla­cie i w roz­tar­gnie­niu wpa­truje się w wyświe­tlacz.

– Nie dosta­łaś odpo­wie­dzi, prawda? Wiesz, po tym jak zosta­wi­łaś im wia­do­mość.

Prze­wija ekran.

– Jaką wia­do­mość?

– Wczo­raj – przy­po­mi­nam jej. – Na ten numer, który zna­leź­li­śmy w sta­rym tele­fo­nie.

– Nie, zero odzewu. – Jess wsuwa smart­fona do kie­szeni i znów chwyta kubek z kawą. – Co dziś robisz w pracy? Są jakieś szanse na to, że uda ci się wyjść wcze­śniej?

Zaczy­nam zbie­rać naczy­nia po śnia­da­niu.

– Nic spe­cjal­nego, kilka spo­tkań, a potem muszę skoń­czyć raport. – Czuję w ustach gorycz. Tak łatwo przy­szło mi ją okła­mać. – Urwę się z biura tak wcze­śnie, jak się da, a wie­czo­rem zro­bię jesz­cze kilka rze­czy w domu.

– Czy któ­ra­kol­wiek z tych rze­czy wymaga, żebyś znik­nął w swoim sekret­nym ustro­niu na dru­gim pię­trze?

– Skąd.

– Jesteś pewien? – Jess unosi brew. – Bo dobrze cię znam. Wiem, jaki jesteś, Ada­mie Wylie.

– No jaki?

– Uparty jak osioł.

Wzru­szam ramio­nami, zado­wo­lony, że moja praca prze­stała być tema­tem tej roz­mowy.

– Nie uwa­żasz, że to miej­sce jest bar­dzo inte­re­su­jące? Nikt nie prze­by­wał w nim od lat. To taka kap­suła czasu, ide­al­nie zakon­ser­wo­wany okruch prze­szło­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki