39,90 zł
Wszystko, o czym marzyli. Więcej, niż się spodziewali...
Adam, Jess i ich troje dzieci wprowadzają się pod nowy adres. To przestronna wiktoriańska willa w wytwornej dzielnicy. Wydali na ten dom wszystkie pieniądze. Zaraz potem Adam odkrywa drzwi zabudowane szafą wnękową, a po ich drugiej stronie ukryty pokój. Wewnątrz znajduje kolekcję zapomnianych przedmiotów: portfel, drogi zegarek i przestarzały telefon komórkowy. Jess uważa, że powinni po prostu je wyrzucić i zapomnieć o całej sprawie. Adam ma inne zdanie. Fascynują go te znaleziska i chciałby się dowiedzieć, jak trafiły do pomieszczenia za ścianą. Tak się składa, że nie tylko stary dom ma swoje sekrety...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Nie można się do tego przyzwyczaić. Nie. Cokolwiek byś zrobił, trwasz w bezustannym oczekiwaniu. Obciąża cię niespłacony dług. Nigdy nie zapominasz, że los tylko czeka, aby podstawić ci nogę, że musisz być gotów, gdyby przeszłość zapukała do drzwi. Żyjesz nadzieją, że ten dzień nigdy nie nadejdzie. A jeśli? Dobrze wiesz, co będzie musiało się stać.
1
NIEDZIELA
Dzień przeprowadzki chyli się już ku końcowi, gdy dokonuję odkrycia.
Dzień spędzony na dźwiganiu, przenoszeniu, parzeniu kolejnych filiżanek herbaty dla ekipy przeprowadzkowej, bieganiu tam i z powrotem po szerokich schodach, dzień rozpakowywania pudeł, montowania łóżek i zlecania dzieciom drobnych zadań, żeby zająć czymś ich uwagę. Dzień wypełniony ożywioną działalnością, mającą tchnąć w ten stary dom nowe życie.
Wciąż trudno mi w to wszystko uwierzyć, mimo że rozmawiamy z Jess o tym, który pokój wyremontujemy jako pierwszy. Żaden z nich od dekad nie widział nowego dywanu ani warstwy świeżej farby. Dom wymaga gruntownej renowacji, jak oznajmił agent nieruchomości, uśmiechając się do nas z nadzieją. Rzecz w tym, że oboje zakochaliśmy się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Uderzyła nas świadomość, że to rozległe wiktoriańskie domostwo o wysokich sufitach i oknach, ze strzelistymi kominami i szachulcowymi ścianami szczytowymi jest absolutnie jedyne w swoim rodzaju. Nad głównym wejściem widnieje rok jego powstania, wyryty kunsztownie na kamiennej elewacji: 1889. Sześć pokoi, trzy łazienki, dwa korytarze, piwnica, spiżarnia i kącik wypoczynkowy. Całe mnóstwo miejsca.
Było dla nas jasne, że dom wymaga porządnego remontu – między innymi dlatego mogliśmy sobie na niego pozwolić. The Park jest drogą dzielnicą. Nazwano ją tak z powodu starego, położonego na podzamczu jeleniego parku, który ongiś utrzymywano na potrzeby królewskich polowań. Obecnie stanowi enklawę wystawnych dziewiętnastowiecznych domów i szerokich ulic, obsadzoną drzewami oazę pełną skrytych za murami ogrodów, spokoju i zieleni w samym sercu Nottingham.
Późnym popołudniem zbieram śmieci z podłogi na drugim piętrze. Nogi mam jak z ołowiu i zaczął mnie już boleć krzyż od znoszenia po schodach pozostałości po poprzednich lokatorach. Dźwigałem dziś stosy starych gazet, składane łóżko, które ktoś zostawił na półpiętrze, szczątki połamanego regału, kartony pełne kafli czy plastikowe worki wypchane starymi ubraniami.
W domu jest też wypełniony zatęchłym powietrzem najmniejszy pokój na poddaszu. Ze ściany zwisają w nim pozostałości starej szafy. Półki z płyty wiórowej są połamane, jedno skrzydło drzwi zatrzasnęło się na amen, a drugie wypadło z prowadnic. Z potrzaskanej ramy mebla sterczą gwoździe i śruby, tylko czekające ciekawskich dziecięcych rączek. Całość wygląda, jakby w każdej chwili miała runąć z hukiem. Nie czekam więc, tylko biorę się do dzieła. Po chwili szczątki starej szafy wnękowej zostają oderwane od ściany. Spłaszczam gwoździe łomem i łamię całą konstrukcję na kawałki, które następnie układam w rogu pokoju.
Jak dotąd każdy pokój w tym domu objawił nam jakąś zagadkę, jakiś dziwaczny detal, którego nikt z nas się nie spodziewał.
Z tym pomieszczeniem jest podobnie.
Nie patrzę bowiem na ściankę działową z malowanego gipsu, warstwę starej tapety czy rzędy cegieł. Zamiast tego stara szafa skrywała za sobą boazerię z ciemnego drewna, taką samą jak ta w holu na parterze. Orzechową albo tekową, trudno powiedzieć. Panele rozciągają się od sufitu aż do podłogi. Wygląda to zdecydowanie lepiej niż stara szafa. Szkoda, że ktoś postanowił przesłonić tę urodziwą powierzchnię tak szpetnym meblem. Doliczam się siedmiu paneli wzwyż i tuzina wszerz. Wykonał je znakomity rzemieślnik. Każdy panel został starannie wpasowany w poprzedni. Jedyną skazą na równej powierzchni są otwory wywiercone w miejscach, gdzie przymocowano szafę.
Przesuwam dłońmi po jednym z paneli, rozkoszując się gładkością drewna. Robię krok w tył, żeby przyjrzeć mu się jak należy, i strzelam szybką fotkę telefonem, żeby pokazać Jess, co właśnie odkryłem. Późne popołudniowe słońce wpadające przez świetlik w suficie sprawia, że drewno niemal lśni, jaśnieje niczym wypolerowany mosiądz, jakby powstało z jednego kawałka…
Zerkam na zdjęcie, a potem znów na boazerię. Porównuję fotografię w wysokiej rozdzielczości z obrazem, który mam przed sobą.
Promień słońca padł na gładką powierzchnię pod takim kątem, że pozornie nieskazitelne rzemiosło, którym właśnie się zachwycałem, ujawniło swoje braki. Być może panele z czasem trochę się poprzemieszczały – tak bywa, gdy dom przeciąga swoje stare kości. Na zdjęciu widzę cienką, lecz wyraźną pionową linię, pęknięcie dzielące dwa panele przy samym skraju ściany.
Ale tylko na zdjęciu. Nie jestem w stanie dostrzec tej szpary gołym okiem. Przeciągam dłonią pomiędzy dwoma panelami przy prawym krańcu ściany. Nie widzę, ale czuję. Opuszki moich palców natrafiają na niemal niedostrzegalny szew w gładkim drewnie. Przesuwam dłoń nieco wyżej, a potem w dół, aż do samej podłogi. A potem znowu w górę, w poprzek i ponownie w dół.
To nie jest szew… a przynajmniej nie tylko.
To zarys drzwi.
Być może ukryto za nimi stare rury. Boazeria to sprytne rozwiązanie, w razie kłopotów umożliwiające dyskretny dostęp. A może drzwi skrywają trochę dodatkowej przestrzeni na poddaszu, schowanej pod okapem spadzistego dachu. Nie jestem w stanie dostrzec żadnej dziurki od klucza, zamka czy zatrzasku. Niczego, co mogłoby je otworzyć lub zamknąć.
Spędzam dobrą minutę, macając przestrzeń wokół szczeliny, ale nie znajduję niczego, co pełniłoby funkcję dźwigni. Niczego, co mógłbym pociągnąć, popchnąć lub przekręcić. Żadnego przycisku, żadnego uchwytu.
W przypływie frustracji przykładam dłoń do środkowego panelu i pcham lekko.
Drzwi uchylają się w moją stronę z niechętnym kliknięciem. Nieznacznie, o kilka centymetrów. Na chwilę zamieram w bezruchu, biorę głęboki wdech, a potem otwieram je na całą szerokość. Zawiasy chodzą bezszelestnie.
Za progiem czeka na mnie idealna ciemność. Powietrze jest tu zastałe i stęchłe. Unosi się w nim tępa, gorzkawa woń starych cegieł i powolnego rozkładu. Woń, której nikt nie wdychał od bardzo, bardzo dawna. Moje serce odrobinę przyspiesza bieg, gdy wyjmuję z kieszeni telefon i włączam funkcję latarki. Strumień białego światła rzuca chybotliwe cienie na to, co mam przed sobą: fotel, boczny stolik, dosuniętą do ściany komodę. Wszystko pokryte kurzem i pajęczynami.
To nie tylko panel skrywający nieestetyczne rury.
Nie jest to też dodatkowa przestrzeń do przechowywania.
To osobny pokój, z jakiejś przyczyny ukryty za ścianą.
2
Wiedziałem, że z tą sypialnią na najwyższym piętrze jest coś nie tak.
Wymiary pomieszczenia wydawały się dziwnie wąskie, a ściana nie pasowała do tej w pokoju obok. Ukryta przestrzeń, którą właśnie ujawniłem, jest niewielka i ciasna niczym schron. Być może to kryjówka dla księdza, pochodząca z czasów prześladowań katolików? Z drugiej strony dom nie jest dość stary, by mógł być świadkiem tamtego okresu w historii. Jeżeli wierzyć cyfrom nad frontowym wejściem, powstał w 1889 roku. Wiem też, że od tego czasu rozbudowywano go przynajmniej dwa razy. Otwieram w telefonie stronę agencji nieruchomości i wpatruję się w rozkład pomieszczeń. Powiększam plan górnego piętra i sprawdzam wymiary pokoju, w którym się znajduję: mniej więcej trzy na ponad trzy i pół metra. To by się zgadzało. Plan kondygnacji nie wspomina o żadnej dodatkowej przestrzeni z boku, o żadnym ukrytym aneksie, który wbudowano tak dawno temu, że ludzie zapewne całkiem o nim zapomnieli. Dodatkowy metr z kawałkiem przestrzeni, którą przekształcono w osobne pomieszczenie.
Schylam się i przestępuję próg.
Powietrze jest tu gęste od zwałów wieloletniego kurzu. Woń starego drewna i pokruszonych cegieł wypełnia mi nozdrza.
Deski podłogi skrzypią ostrzegawczo. Zamieram w bezruchu, ogarnięty dziwnym poczuciem, że wkraczam na cudze terytorium. Wiem, że to bez sensu. Ten dom odtąd należy do nas – razem ze wszystkim, co znajdziemy w jego czterech ścianach. Od jaskrawych dywanów z lat siedemdziesiątych, którymi pokryto szczyt schodów, po stertę pordzewiałych puszek z farbami w piwnicy. Spłowiałe książki kucharskie porzucone w spiżarce i ozdobny teksturowany sufit w salonie, który z czasem zżółkł i zmatowiał od dymu z papierosów. Wszystko to jest teraz nasze. Zostało porzucone przez poprzedniego właściciela, człowieka w sędziwym wieku. Możemy z tym zrobić, co nam się podoba.
Ostre światło z mojego telefonu omiata otoczenie, wydobywając z mroku serię ruchliwych cieni. Wszystkie kąty zarosły grubą warstwą pajęczyn. Po jednej stronie dostrzegam stare dywany, przybite gwoździami do nagiej cegły, po drugiej – krzywiznę skośnego sufitu. Stoi tam niski, wysłużony fotel z dostawionym do niego małym bocznym stolikiem, na którym leży brązowa ceramiczna podkładka. Wiele lat temu ktoś mógł stawiać na nim filiżankę z herbatą. Pod ścianą stoi sfatygowany kredens z ciemnego, niemal czarnego drewna. Z sufitu zwisa naga żarówka. Pociągam za sznur włącznika, ale bez skutku; już dawno wyzionęła ducha.
Po prawej stronie kredensu dostrzegam pojedyncze duże drzwiczki, a po lewej osiem małych szuflad, uszeregowanych w dwóch kolumnach. Pociągam za gałkę i drzwiczki uchylają się, skrzypiąc.
Szafka jest pusta, jeśli nie liczyć kolejnej warstwy pajęczyn i wyschniętych zwłok różnych insektów. Próbuję otworzyć górną szufladę. Zamknięta. Ta obok także, podobnie jak ta niżej.
Moja ciekawość została rozbudzona, a do tego czuję, jak rośnie we mnie frustracja. Te dwie emocje wpędzały mnie w kłopoty, odkąd byłem dzieckiem. Kredens zamknięty na klucz, ukryte drzwi, sekretne pomieszczenie. Teraz zdecydowanie chcę zobaczyć, co jest w środku. Może schowano tu coś cennego? Pieniądze, kosztowności, kolekcję złotych monet albo klucz do skrytki w jakimś prywatnym banku? Przydałoby mi się każde z tych znalezisk, szczególnie teraz, gdy kupiliśmy dom.
Jestem przekonany, że poradzę sobie z tymi szufladami. Wystarczy połączyć ignorancję z odrobiną brutalnej siły. Pochylam głowę, przeciskając się przez niskie wejście, i wychodzę z powrotem do głównego pokoju, a potem idę do mojej skrzynki z narzędziami leżącej na półpiętrze. Wybieram największy z płaskich śrubokrętów, stare dłuto i wreszcie środek ostateczny: mój wierny łom, gładką stal ciążącą mi w dłoni. Od prymitywnego, przez bardziej prymitywne, aż do najprymitywniejszego z narzędzi.
Zaczynam od dłuta, którego ostrze wsuwam w szczelinę pomiędzy górną szufladą i drewnianym blatem kredensu. Odginam rączkę do tyłu i napieram na nią całym ciężarem ciała…
Ostrze dłuta odpada z głuchym dźwiękiem.
Zostaję ze starą drewnianą rączką w zaciśniętej garści. Wysuwam ze szpary uwolnione ostrze i przyglądam się kredensowi, czując wzmożoną ciekawość.
Ten stary rupieć zbito naprawdę solidnie. Zanim zaatakuję antyczny mebel z łomem w ręku, powinienem przynajmniej porządnie mu się przyjrzeć.
Schodzę dwa piętra niżej i wkraczam do korytarza na parterze, wyłożonego wiktoriańskimi płytkami. Z jednego z pudeł, na którym ręka Jess wypisała schludnymi wielkimi literami „POTRZEBNE DO PRZEPROWADZKI”, wyjmuję sześćdziesięciowatową żarówkę. W misce ustawionej na parapecie okna leży kilka różnych kluczy. Wręczono nam je w dniu, w którym podpisaliśmy umowę kupna. Niektóre z nich zamykają drzwi frontowe. Są też klucze od garażu, szopy i parę takich o nieznanym jeszcze przeznaczeniu.
Zgarniam je wszystkie i wracam do ukrytej wnęki, a potem wypróbowuję każdy klucz po kolei, starając się dopasować którykolwiek do zamków w kredensie. Przyświecam sobie telefonem, przycupnięty na skraju starego fotela.
Żaden z tych kluczy niczego nie otwiera.
Żaden z nich nie pasuje do ośmiu identycznych dziurek w małych szufladach.
Wzdycham głośno, wciskam klucze do kieszeni dżinsów, czując, jak ciekawość rozpala się we mnie jasnym płomieniem. Właściwy klucz zapewne przepadł bez wieści w jakimś pudełku, w jakiejś szufladzie albo w starym słoju pełnym przydasiów. Być może spoczywa pod toną śmieci na wysypisku, na zawsze rozłączony z szufladami, którym służył.
Albo… albo i nie. Czy ktokolwiek zadałby sobie tyle trudu, żeby stworzyć sekretne pomieszczenie, a potem zostawił klucz na wierzchu? Gdzieś, gdzie łatwo byłoby go znaleźć?
Wymieniam żarówkę na nową i ponownie ciągnę za sznur włącznika, a potem mrugam raptownie, gdy moje oczy przyzwyczajają się do nagłego blasku. Pokój wydaje się starszy i wygląda bardziej zwyczajnie – ostre białe światło odebrało mu nieco posępności. Podejrzewam, że w ciemności wszystko robi się niepokojące. Pomagam sobie latarką z telefonu. Omiatam snopem blasku cały kredens i ścianę za nim, a także drewnianą framugę, którą skrywał. Podłoga znów wydaje z siebie ostrzegawczy trzask. Przykucam w miejscu i ostrożnie sprawdzam każdą z desek osobno, żeby zidentyfikować tę poluzowaną. Przyglądam się rzędom cegieł i przesuwam palcami po szorstkiej powierzchni zaprawy, szukając jakichkolwiek szczelin. Cegły się łuszczą, a zaprawę zaaplikowano nierówno i byle jak, ale nie jestem w stanie znaleźć żadnej oczywistej skrytki, która mogłaby mieścić w sobie klucz. Odsłonięte drewno drzwi jest niczym kulisy dekoracji teatralnej. To ta strona muru, której nikt nigdy nie ogląda, więc drewno pozostało surowe i szorstkie. Jest lite, porządne i dość szerokie, żeby zmieścić w nim klucz. Wyciągam rękę i obmacuję górną krawędź framugi. Niemal natychmiast natykam się na coś ostrego i czuję, jak mój palec wskazujący przeszywa nagły ból.
Cofam rękę, klnąc przez zęby. Widzę, jak pod paznokciem rośnie połyskliwy, ciemny półokrąg krwi.
Kieruję snop światła z latarki bezpośrednio w to miejsce i natychmiast dostrzegam, co przeoczyłem. Gwoździe, które najwyraźniej wbito z przeciwnej strony. Niemal półtoracentymetrowe ostrza sterczą wokół drzwi, wystają z drewnianych paneli, a niektóre połyskują słabo tuż pod spadzistym sufitem nad moją głową. Jest ich co najmniej tuzin; zostały gęsto rozmieszczone na niewielkiej powierzchni. Maleńkie pułapki na nieuważnych ludzi.
Robię krok w tył, ssę zraniony palec i wpatruję się w ciemne drewno kredensu. Omiatam wzrokiem nienaruszoną warstewkę kurzu pokrywającą wszystkie jego płaszczyzny. Rząd drobnych mosiężnych uchwytów od szuflad drwi ze mnie, rzuca mi wyzwanie.
Pewnie i tak są puste. Ale nie w tym rzecz.
Moją uwagę zwraca jeszcze jedna dziwna okoliczność. Ten mebel jest o wiele za duży, by zmieścić się w drzwiach wiodących do niewielkiego pokoju. Kredens nie jest jakiś szczególnie ogromny, ale tak czy siak zbyt szeroki i zbyt wysoki, żeby dało się go przetransportować tak wąskim przejściem – zahaczyłby o nie z wielu stron. Podobnie jak stary niski fotel, w którym właśnie siedzę. A zatem najpierw znalazły się tu meble, a dopiero potem zbudowano dodatkową ścianę. Zamurowano je tutaj raz na zawsze. Miały nigdy więcej nie ujrzeć światła dnia.
Ważę w ręce stalowy łom, gotów wepchnąć jego ostrze w szczelinę pomiędzy szufladami i skruszyć drewno, zniszczyć zamek, zmusić go, żeby się otworzył.
Pokażę temu staremu gratowi, kto tu jest szefem.
Cały się wzdrygam, gdy za moimi plecami rozlega się czyjś głos. Prostuję się raptownie i uderzam głową w niski sufit.
– Będziesz to rozwalał, tato?
Odwracam się i widzę smukłą postać w dżinsach i podkoszulku, skąpaną w świetle wpadającym tu z pokoju za ścianą. Właśnie przełazi przez niskie przejście. To moja najstarsza córka. Rozgląda się po ciasnym pomieszczeniu i marszczy nos, czując panujący tutaj kwaskowaty zaduch.
– No cześć, Leah. – Odkładam łom. – Jak ci idzie rozpakowywanie?
– Powoli. – Wpatruje się w mrok. – Co to niby jest?
– Jakiś schowek – odpowiadam.
– Schowek? Na rzeczy, których nie chcesz więcej widzieć?
– Może i tak – mruczę pod nosem. – Myślę, że ktoś zapomniał, że ten pokój w ogóle istnieje. Musiał powstać dawno temu.
– Trochę tu upiornie…
– No wiem.
– Moglibyśmy trzymać tu Calluma – proponuje Leah z zawadiackim uśmiechem. – Jak będzie niegrzeczny.
Przysuwa się bliżej, a ja unoszę dłoń.
– Nie wchodź, wszędzie tu pełno sterczących gwoździ.
– Krew ci leci – oznajmia, wskazując na moją rękę.
– Nadziałem się na gwóźdź.
Wąska strużka czerwieni spływa po mojej dłoni i kapie z nadgarstka. Ciemne krople plamią starą podłogę.
– Na półpiętrze został ręcznik papierowy, przyniesiesz mi trochę?
Leah znika na moment i wraca z kilkoma kawałkami papieru.
– Na razie lepiej tutaj nie wchodź, okej? – Owijam ręcznik wokół krwawiącego palca. – Przynajmniej zanim nie pozbędę się tych gwoździ i nie zrobi się tu bezpieczniej. Niech twój brat i siostra też trzymają się z daleka.
– Jasne. – Kiwa głową, znudzona i gotowa już zająć się czymś innym. – A, mama kazała cię spytać, co ty właściwie wyprawiasz, i powiedzieć, żebyś zszedł na dół i pomógł jej z tym wihajstrem.
– Z czym?
– Z tym ustrojstwem… No wiesz, bojlerem czy czymś w tym rodzaju. Po prostu kazała ci zejść. – Leah się uśmiecha. – Jak już skończysz demolować stare meble.
Odwraca się i znika. Słyszę jej lekkie kroki oddalające się w stronę półpiętra.
Z powrotem wbijam wzrok w stary kredens. Teraz, gdy to dziwne miejsce pobrało ode mnie daninę krwi, być może naprawdę rozprawię się z nim przemocą.
Ale jeszcze nie teraz.
Odsuwam narzędzia na bok i klękam na odsłoniętej powierzchni, po czym sięgam pod kredens, ostrożnie badając palcami każdy centymetr przestrzeni, żeby uniknąć dalszych kłujących niespodzianek. Przechylam kredens do siebie. Jest ciężki, więc jego nóżki trzeszczą w proteście, rysując drewnianą podłogę. Czuję na wierzchu dłoni dyskretne kroki przebiegającego pająka.
Przyklękam i ciągnę mebel do siebie. Między ścianą a murem tworzy się przestrzeń, szeroka mniej więcej na trzydzieści centymetrów. To pierwszy raz od wielu lat, kiedy te dwie powierzchnie zostały rozdzielone. Spowija mnie chmura leciwego kurzu unosząca się w skisłym powietrzu. Plecy kredensu nie powstały z jednej, równo licowanej płyty, tylko są lekko wpuszczone w korpus we wręgu; solidne prostokątne drewniane płyciny, jakich nie uświadczysz w meblach z Ikei. Żadnego MDF-u, żadnych płyt wiórowych ani kołków trzymających to wszystko w kupie.
Odchylam się do tyłu, tak żeby światło żarówki padło na tylny panel. Widzę drewno pokryte warstwą starych pajęczyn i szczątków wysuszonych insektów czekających na powrót pająka. Po chwili dostrzegam coś jeszcze.
Na samym dole w litym drewnie wyryto wąski otwór, długi mniej więcej na trzy centymetry. Musiał powstać z pomocą dłuta czy innego ostrego narzędzia.
W tym płytkim zagłębieniu leży klucz.
3
Klucz jest krótki i gruby – bryłka ciemnego matowego żelaza, długa zaledwie na jakieś sześć centymetrów. Wyłuskuję go z kryjówki, rozgarniając pajęczyny, i dmucham na znalezisko, żeby usunąć warstwę kurzu. Wygląda jak klucz do starej szkatułki na biżuterię albo do szuflady biurka. Jest zimny i zaskakująco ciężki, gdy ważę go w dłoni.
Mam wrażenie, jakby przez te wszystkie lata czekał właśnie na mnie.
Słyszę, jak Leah nawołuje mnie u podnóża schodów, ale tu, na najwyższym piętrze, jej głos wydaje się bardzo odległy.
Zejdę do nich. Za moment.
Wsuwam klucz do otworu jednej z najwyższych szuflad po lewej. Wchodzi gładko i obraca się w zamku z suchym kliknięciem.
Pociągam za okrągły mosiężny uchwyt i odsuwam szufladę. Chodzi dość opornie, ale wystarczy nieco więcej siły, tak by drewno zaskrzypiało. Z początku widzę tylko spłowiały kwiecisty papier wyścielający wnętrze, taki jak w kredensie mojej babci. Pomarszczył się i zawinął na krawędziach ze starości. A potem dostrzegam coś jeszcze: stary portfel z brązowej skóry, również powyginanej i pomarszczonej na krawędziach. Podnoszę go szybko i przesuwam palcami po inicjałach DF wybitych w rogu. Portfel jest pusty.
W następnej szufladzie znajduję schludnie złożony wełniany szalik w fioletową kratkę. Obracam go w palcach, zastanawiając się, jak to możliwe, że wciąż jest miły w dotyku. W moje nozdrza uderza delikatny powiew perfum – widmo zapachu, ulotne i blade niczym kwiat zasuszony między stronami książki. Subtelna woń kontrastuje z suchym, pełnym kurzu powietrzem w pomieszczeniu.
Kolejna szuflada skrywa starą psią obrożę z czarnej skóry. Smyczy brak. Mała okrągła zawieszka jest porysowana i znoszona, a wyryte na niej imię brzmi Woody. Po drugiej stronie wytrawiono adres – Sumner Street 167. Jest też numer telefonu, ale bez kierunkowego. Nie znam tej dzielnicy dość dobrze, by wiedzieć, jak daleko od ulicy Sumner się znajdujemy. Poza tym drogi, stary Woody na pewno już od dawna gryzie ziemię.
Następna szuflada grzechocze lekko, gdy ją otwieram. W środku znajduję dwa pierścionki – zwykłą złotą obrączkę i wąski sygnet z czarnym kamieniem. Żaden z nich nie wygląda, jakby był wiele wart. Oba zostały nawleczone na kółko, na którym wisi pojedynczy mosiężny kluczyk, sądząc po kształcie, otwierający jakieś drzwi. Cienki metalowy łańcuszek łączy ten klucz z brelokiem, który jest płaski, lecz odwzorowuje kształt piłki tenisowej. Może to klucz do naszych drzwi wejściowych? Będę musiał wyrobić kolejny zestaw, ale póki co przyda mi się zapasowy dla brata.
Wsuwam klucz do kieszeni, zapisując w pamięci, żeby zająć się tym później. Otwieram piątą szufladę. Czuję się jak w jakiejś dziwnej, kiepsko oświetlonej wersji starego programu telewizyjnego Co jest w tej skrzynce? albo Skarb czy rupieć? Albo też w jakiejś osobliwej edycji Antiques Roadshow, w której żaden z eksponatów nie jest wart złamanego grosza.
W ostatniej szufladzie znajduję parę prostokątnych okularów w subtelnych szylkretowych oprawkach. Zauszniki zostały schludnie złożone, tak jakby ktoś je odłożył, szykując się do snu, i zapomniał o nich raz na zawsze. Jedno ze szkieł jest przekreślone pęknięciem, wąskim niczym pojedynczy włos, widocznym w dolnej części plastiku. Wyjmuję okulary z szuflady, rozkładam zauszniki i mrużąc oczy, spoglądam przez silne szkła, pokryte matowym osadem wieku, kurzu i starego brudu – jak wszystko inne co tu znalazłem. Składam je i umieszczam z powrotem w szufladzie. Przez chwilę rozglądam się za futerałem, który być może przeoczyłem. Bez skutku.
Kolejna szuflada z początku wydaje się pusta. Przysuwam telefon dość blisko, żeby rozświetlić ją snopem światła z latarki. Z mroku wyłania się jakiś matowy przedmiot z metalu i szkła. To zegarek ze skórzaną bransoletą zniszczoną przez czas. Przyświecam sobie, żeby odczytać słowa widoczne na środku cyferblatu, tuż pod symbolem korony. Rolex Explorer. Nie znam się na tym, ale wiem, że Rolex to kosztowna marka. Ktoś przeszukał cały dom, próbując go znaleźć. Jeśli sądzić po warstwie kurzu spowijającej wszystko wokół, było to dawno temu.
Wyjmuję znalezisko z szuflady i kładę je na dłoni, czując, jak metal chłodzi mi skórę. Wskazówki zamarły na godzinie jedenastej dziesięć. Kiedy to było? Przed rokiem? Dziesięć lat temu, a może dwadzieścia? Mrużę oczy w mętnym świetle, usiłując dostrzec maleńkie cyfry w okienku datownika, które zatrzymały się na dwudziestym piątym dniu miesiąca. Z tyłu koperty zegarka odkrywam wyryte inicjały i datę: EJS 29–11–75. Czyjaś umiłowana własność, która przestała działać zgodnie z przeznaczeniem, a naprawa kosztowałaby zbyt wiele. Ale właściciel nie był w stanie się z nią rozstać, więc wylądowała tutaj, zapomniana i porzucona w tym czyśćcu dla przedmiotów. Dobrze znałem to uczucie. Nasz stary garaż pękał w szwach od rozmaitych szpargałów, starych rowerów, różnych gadżetów i zabawek o wartości czysto sentymentalnej.
Śmieci, tak mówiła o tym wszystkim Jess. Większość z nich trafiła na wysypisko, dopiero gdy nadszedł czas na przeprowadzkę. Moja żona w końcu postawiła na swoim.
Potrząsam zegarkiem. Bez skutku. Z pewnością jest to precyzyjny czasomierz, prawdziwy klasyk w swojej kategorii. Kimkolwiek był EJS, miał farta, że został posiadaczem takiego pięknego egzemplarza. Nakręcam go odruchowo i jestem bardzo zdumiony, gdy zaczyna tykać. Działa. Nie jest zepsuty, po prostu ktoś go porzucił. Schował tutaj i całkiem zapomniał o jego istnieniu.
Zostały już tylko dwie szuflady. Jakiś mały, twardy przedmiot grzechocze lekko, gdy otwieram tę po lewej. Światło z latarki odbija się od matowej srebrnej powierzchni. Plastik. Zajmuje mi chwilę, zanim pojmę, na co patrzę: to stary telefon komórkowy. Jego srebrna obudowa z wiekiem pokryła się matowym nalotem. Mój pierwszy telefon wyglądał bardzo podobnie, miał klapkę i uważałem, że to czaderski bajer. Teraz jest przestarzałym rupieciem, wrzuconym do szuflady i zapomnianym podobnie jak miliony innych. Pamiętam, że gdzieś miałem trzy lub cztery stare telefony, każdy wymieniony na nowy pod koniec umowy. Trzymałem je na wszelki wypadek. Jess zawsze sprzedawała swoje na eBayu, ale ja lubiłem trzymać przestarzałą elektronikę, w razie gdyby nowy model został upuszczony, zgubiony lub skradziony – choć jak dotąd nie miałem okazji pogratulować sobie własnej przezorności.
Mała motorola wydaje się cięższa, bardziej treściwa niż mój iPhone, będący rozmiarów małej tabliczki czekolady. Klapka modelu, który trzymam w ręku, odskakuje sprężyście, a ekran wewnątrz jest maleńki i czarny, tylko odrobinę większy od znaczka pocztowego. Poniżej znajduje się klasyczna dwunastoprzyciskowa klawiatura i kilka innych guzików. Ikonka telefonu do odbierania połączeń i rozłączania się oraz cztery strzałki wskazujące w górę, w dół, w lewo i w prawo. Ten telefon nie może być aż tak stary, ale sprawia wrażenie obiektu muzealnego, reliktu prostszych czasów, kiedy te przedmioty służyły nam tylko do dzwonienia i niekiedy do wysyłania SMS-ów.
Kręcę głową i uśmiecham się do siebie. Boże, brzmię jak mój własny ojciec. Jednak przyjemnie jest mieć w ręku telefon z fizycznymi przyciskami. Ten styl wyszedł z mody tak dawno temu, że zatoczył koło i stał się czymś w rodzaju uroczego, staroświeckiego gadżetu, podobnie jak płyty winylowe i polaroidy. Po prawej stronie dostrzegam przycisk z symbolem on/off. Krótka pozioma linia zamknięta w okręgu. Wiedziony ciekawością przyciskam go kciukiem.
Nic się nie dzieje. Mały ekran pozostaje uśpiony. Oczywiście, że tak – prawdopodobnie telefon nie zaznał prądu od lat, a bateria rozładowała się dawno temu. Gniazdko zasilania jest małe i okrągłe. Przypominam sobie, że w którymś z kartonów powinienem znaleźć stary kabel, który będzie do niego pasował.
Ostatnia szuflada jest pusta, nie licząc wyblakłego papieru w kwiatki. Sięgam aż do samego jej końca, czując przypływ rozczarowania. Wolałbym, żeby ten ciekawy zakątek mojego domu przyniósł więcej łupów.
Siadam ostrożnie w starym fotelu, a sprężyny skrzypią pod moim ciężarem. Przesuwam dłonią po ciemnym drewnie kredensu. Zdecydowanie mnie zaintrygował. Znalazłem w nim dość przypadkową kolekcję przedmiotów, a co najdziwniejsze, każdy z nich miał swoją własną szufladę. Na myśl przychodzi mi dziecko układające na półkach ulubione zabawki; każda rzecz na swoim miejscu. Zamykam każdą szufladę z osobna i dosuwam mebel do ściany. Będziemy musieli zdecydować, co dalej z tym pokojem i tymi starymi przedmiotami. Ale nie dziś.
Nagle gdzieś pode mną wybucha zamieszanie i rozlega się gwar. Słyszę tupot kroków na schodach i głosy moich dzieci, które przekrzykują się nawzajem. Pies Coco szczeka entuzjastycznie w odpowiedzi. Odwracam się, żeby wyjść, a potem właściwie bez namysłu otwieram dolną szufladę i wyjmuję z niej mały telefonik. Przez moment trzymam go w ręku, czując ten ciężar i kształt, znajomy i obcy zarazem. Ma w sobie urok prostej technologii, która w czasach mojej młodości była najnowocześniejsza pod słońcem, a dziś jej miejsce jest w muzeum.
Wsuwam telefon do kieszeni dżinsów i przechodzę przez niskie wyjście.
Zamiast tego powinienem był zatrzasnąć te drzwi i zabić je gwoździami. Zastawić ścianę regałami na książki i raz na zawsze zapomnieć o tym zakurzonym ustroniu. Pewne sprawy najlepiej obejść szerokim łukiem.
Ale na to było już za późno.
4
Mosiężny kluczyk z brelokiem w kształcie piłki tenisowej nie pasuje do żadnych drzwi. Ani wejściowych, ani tylnych, ani żadnych innych. Podejrzewam, że pochodzi z czasów sprzed wymiany zamków. Wrzucam go do miski z kluczami przy wejściu. W końcu gdzieś go dopasuję.
Sam wybrałem nasz pierwszy posiłek w nowym domu. Jest nim ryba z frytkami i papkowatym groszkiem, przyniesiona w styropianowych pojemnikach z baru przy Derby Road. Stół w jadalni wkrótce zapełniają papierowe talerze, nierozpakowany jeszcze posiłek, saszetki z solą i pieprzem. Gdy jemy, powietrze przesyca woń octu oraz para unosząca się ze świeżo panierowanego dorsza i słonych, grubo pokrojonych frytek.
Nie zdawałem sobie sprawy, jaki jestem głodny. Moim obiadem była dziś połowa kanapki i jabłko – jedno i drugie pożarte w pośpiechu podczas wnoszenia do domu kolejnych pudeł. Wygląda na to, że wszyscy są równie wygłodniali. Nawet Daisy zajada się bez marudzenia, zanurzając frytki w kałuży keczupu. Jej starsza siostra pochyla się nad stołem, żeby pokroić sobie langustynki na drobne kęsy. Callum cisnął gdzieś drewniany nóż i widelec, dołączone do opakowań na wynos. Pożera kawałek dorsza, trzymając go niczym nogę od kurczaka. Jess stoi u szczytu stołu, unosząc telefon, żeby utrwalić tę scenę dla potomności.
– No, kochani – mówi. – Szeroki uśmiech!
Leah robi zdegustowaną minę.
– Oj, mamo. Serio?
– No co, pierwsza kolacja w naszym uroczym nowym domu – odpowiada jej matka, stojąca tyłem do nas, żeby zrobić zdjęcie. Jedno, a potem kolejne. – To wyjątkowa okazja.
Daisy posłusznie rozpromienia się w uśmiechu, a siedzący za nią Callum pochyla się do przodu i wystawia język. Siedzę na przeciwległym końcu stołu, więc tylko spełniam toast plastikowym kubeczkiem prosecco. Jess robi jeszcze kilka zdjęć i siada. Leah zagląda jej przez ramię, sprawnie przesuwając palcem kolejne ujęcia.
– To nie – wyrokuje nasza najstarsza córka. – To też nie, jest okropne. Możesz wrzucić to ostatnie, jeżeli naprawdę musisz, tylko nigdzie mnie nie taguj.
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło, kochanie. – Jess się uśmiecha i całuje córkę w policzek.
Daisy wstaje ze swojego miejsca.
– Mamusiu, pokaż, pokaż!
Nasza najmłodsza latorośl uśmiecha się szeroko na widok własnej rozradowanej twarzy na ekranie. Ma dopiero cztery lata, więc zjawisko selfie wciąż pozostaje dla niej świeże i fascynujące. Reszta z nas wraca do ryby i frytek. Jess szybko przebiera palcami na klawiaturze telefonu, po czym elektroniczny świergot oznajmia, że zdjęcie zostało opublikowane.
Przyglądam się stercie kartonowych pudeł, pijąc prosecco. Słodkie bąbelki musują mi na języku. Wysokiemu pomieszczeniu z gołą żarówką pod sufitem brakuje zasłon, dywanów czy jakichkolwiek dekoracji. To miejsce wydaje się puste i niekochane, niczym przestrzeń, która przez długi czas nie gościła nikogo, czekając, aż ktoś znów ją zaludni. Długie kartony ostemplowane czarno-żółtym logo firmy przeprowadzkowej Robinson Removals piętrzą się do połowy ściany pod oknem wychodzącym na podjazd. Coco, nasza golden retrieverka, umościła sobie legowisko na stosie starych pokrowców na meble rzuconych w kąt.
W całym tym pokoju znajduje się jedno jedyne zdjęcie. Jess wygrzebała z któregoś kartonu naszą oprawioną fotografię ślubną i postawiła ją na honorowym miejscu, na kominku. Przedstawia nas stojących na stopniach urzędu stanu cywilnego, tak niedorzecznie młodych. Jess zaśmiewa się w swojej kreacji z kremowo-szkarłatnego jedwabiu, a ja zadaję szyku w płaszczu do połowy łydki, kamizelce i czerwonym krawacie. Tamtego czerwcowego dnia niemal dekadę temu taki strój był ostatnim krzykiem męskiej mody.
Leah wygląda na tym zdjęciu jak sama słodycz; nasza mała druhna w kremowym jedwabiu, ściskająca dłoń swojej matki. Najstarsze dziecko było niespodzianką. Poczęliśmy ją zaledwie kilka miesięcy po pierwszym spotkaniu. Zanim zostaliśmy małżeństwem, miała już siedem lat. Ślub niezwykle jej się podobał; uparła się, żeby nosić swoją sukienkę druhny każdego dnia przez cały następny tydzień. Jess nigdy nie była w stanie zmusić się do sprzedaży czy oddania komuś tej kreacji. O ile wiem, mała sukienka jest gdzieś w tym domu, wśród dziesiątek pudeł, skrzyń i walizek czekających na rozpakowanie.
Nasz kot Steve wskakuje na krzesło obok Leah. Podbródek ma na wysokości stołu i wpatruje się głodnym wzrokiem po kolei w każdy z naszych talerzy. Rudy nos drga mu od woni świeżego żarcia. Jess odcina kawałek dorsza spod panierki i wyciąga rękę w stronę kota, a ten zeskakuje z krzesła, porywa kąsek i żuje głośno, jednocześnie zanosząc się mruczeniem.
– Myślałem, że ten krągły koleżka jest na diecie? – zauważam.
– Nie marudź. Miał stresujący dzień. W końcu się przeprowadził – odparowuje Leah, odkrawając kolejny kawałek rybiego mięsa. Rzuca go na podłogę. – Czy nie tak, Stevie? Poza tym przez najbliższy tydzień nie wolno mu nigdzie wychodzić.
– Weterynarz powiedział, że i tak już jest dość spasiony. – Nie mogę sobie darować tej uwagi.
Jess żartobliwie marszczy nos.
– Czyżbyś zawstydzał mojego rudego syna z powodu jego wagi?
– Jeszcze trochę przytyje i nie przepchnie się przez kocią klapkę – oznajmiam.
Moja żona drapie kocura po wielkim, obłym łbie.
– Nie słuchaj tego okropnego człowieka, Stevie. Jesteś wcieleniem perfekcji.
Kot mruczy w odpowiedzi, mrugając z zadowoleniem.
– Wystarczy, że zmuszasz go do noszenia tej obroży.
Czerwone akcesorium z napisem „Proszę mnie nie karmić” było daremną próbą zniechęcenia naszych leciwych sąsiadek do dalszego tuczenia kota.
Chrząkam znacząco.
– Nie jestem pewien, czy tym wszystkim starszym paniom, które odwiedzał, zrobiło to jakąś różnicę.
– W każdym razie – mówi Jess – nawet jeszcze nie mamy nowej klapki dla kota.
– To jeden z punktów na mojej liście rzeczy do zrobienia. Muszę tylko wygrzebać z któregoś kartonu odpowiednie narzędzia.
– Jak długa jest ta twoja lista?
– Tylko trochę dłuższa niż Wojna i pokój.
– Może by się skróciła, gdybyś mniej przesiadywał w tym kąciku na najwyższym piętrze – zauważa Jess.
– Wcale aż tak dużo tam nie przesiaduję – odpowiadam, zaskoczony własnym obronnym tonem. – Ale jest naprawdę ciekawy.
– Może i tak… ale przyznasz, że niezbyt ważny.
Wzruszam ramionami. Trudno to wyjaśnić. Zdaję sobie sprawę, że moja bystra, logiczna, twardo stąpająca po ziemi żona tego nie zrozumie. Prawda jest taka, że to ukryte za ścianą pomieszczenie nie jest szczególnie istotne, ale za to mocno mnie frustruje. Oznacza coś nieznanego. Jest niczym pytanie bez odpowiedzi, zaburzenie porządku, tajemnica – wszystko to naraz. Nie ma żadnej oczywistej przyczyny, dla której istnieje. Przestarzały telefon to kusząca wskazówka odnośnie do okresu, który upłynął za tą ścianą. Ten pokój to wcielenie chaosu, domagającego się, żebym go uporządkował. Muszę nadać temu mętlikowi sens. Przypuszczam, że to po prostu część mojej natury. Od zawsze tak właśnie patrzyłem na świat.
– Po prostu chciałbym to rozgryźć – mówię. – To wszystko. Teraz ten dom jest nasz i zamierzam poznać wszystkie jego tajemnice.
– Swoją drogą, fajny ten twój nowy telefon. – Jess uśmiecha się do mnie figlarnie, wskazując ruchem głowy na mały aparat leżący na bocznym stoliku w rogu. – Bardzo retro.
– Znalazłem go na piętrze. – Wcześniej podłączyłem starą motorolę do ładowarki, wiedziony bardziej nadzieją niż oczekiwaniem konkretnych efektów. – To prawie ten sam model, który miałem w wieku dziewiętnastu lat. Ty też taki miałaś, prawda?
Potrząsa głową.
– Nie, ja miałam nokię.
– Pomyślałem sobie, że może uda się go rozruszać, pokazać naszym dzieciom, jak kiedyś wyglądały telefony, chociaż nie jestem pewien, czy da się go w ogóle uruchomić, czy bateria całkiem nie padła…
– Owszem – odpowiada Jess. – Podładowałam go, kiedy poszedłeś po frytki.
– I co, zaczął działać?
– Cóż. – Jess wstaje i podnosi telefon ze stolika. – Włączył się, ale niewiele się w nim dzieje.
Daisy wyciąga małą rączkę, lepką od keczupu.
– Mogę zobaczyć, mamusiu?
Jess szybko przeciera dłoń dziewczynki skrawkiem papierowego ręcznika.
– Kiedyś uwielbiałam te stare komórki – mówi, podsuwając mi motorolę. – Wasz tata zaprosił mnie na randkę SMS-em wysłanym z takiego właśnie telefonu.
– Fuj! – wtrąca Leah. – Zachowajcie niesmaczne detale dla siebie, bardzo proszę.
Daisy przesuwa po ekranie drobnymi paluszkami, ściągając brwi z frustracji, gdy nic się nie dzieje.
– Zepsuty – oznajmia, stukając i przesuwając palcem tam i z powrotem. – Co z nim nie tak?
– On ma przyciski zamiast ekranu, Daisy.
– Dlaczego?
– Tak kiedyś wyglądały telefony. To było, zanim urodziła się twoja siostra.
Ten model przypomina mi dziecięcą zabawkę. Musi być o jakieś pięć, sześć, siedem generacji starszy od mojego iPhone’a. To jego praprapradziadek, stary ford cortina zestawiony z teslą.
– No dobrze, a są w nim jakieś gry?
Jess kręci głową.
– Nie sądzę. Niech tata rzuci okiem.
Nasza najmłodsza córka robi rozczarowaną minę i wraca do taplania frytek w jeziorku keczupu na swoim talerzu. Zamiast niej telefon podnosi Callum. Kilka razy otwiera i zamyka klapkę, po czym traci zainteresowanie. Przesuwa go w moim kierunku między opakowaniami po grubo krojonych frytkach.
Ekran małej motoroli pokazuje ikonkę w połowie naładowanej baterii. Wyświetla godzinę dwadzieścia dziewięć minut po północy. Zegar zresetował się po włączeniu. Kiedy uchylisz klapkę, wita cię błękitne mżenie pod przyciskami. W tamtych czasach zapewne był to technologiczny bajer, za to dziś wygląda po prostu dziwacznie. Wiem, że karta SIM już dawno przestała działać, ale telefon emanuje aurą nostalgii, której nie potrafię uzasadnić. Czuję, że natknąłem się na skrawek historii, niczym na starego przyjaciela z dawnych lat. Na głównym ekranie wyświetlacza znajduje się dziewięć ikonek ułożonych w kwadrat. Zawierają podstawowe opcje dotyczące SMS-ów, połączeń, ustawień i tak dalej. W jego pamięci nie ma zapisanych wiadomości, wysłanych czy odebranych. Rejestr połączeń jest pusty. Czy te modele w ogóle miały funkcję wysyłania maili? Wybieram ikonkę małej niebiesko-zielonej kuli ziemskiej, ale bez skutku. Opcja kalendarza też nic nie ujawnia. Prymitywna gra o nazwie „Głodne rybki” nie zawiera zapisów punktacji, nie ma paska odbioru czy sieci na liście. Zakładam, iż telefon jest tak stary, że funkcjonował w sieci 2G, a może nawet 1G – to zdecydowanie zbyt prymitywna technologia, żeby mógł połączyć się z dzisiejszą nowoczesną siecią 5G. O ile ktoś nadal płaci rachunki, w co mocno wątpię.
– Trochę kiszka z tym telefonem – wyznaję, wracając do głównego menu. – Wygląda na to, że nie był używany.
Jess odsuwa swój talerz, podchodzi do stołu i siada obok, moszcząc się na stosie plastikowych skrzynek.
– Znalazłam tu kilka ciekawych rzeczy, kiedy cię nie było – mówi. – Sam zobacz. – Pochyla się i kolejno naciska małe srebrne guziki.
Menu działa strasznie powoli, a ekran główny tego zabytku ma więcej wspólnego z topornym wyświetlaczem telefonu stacjonarnego niż z jakimkolwiek smartfonem. Opcja „Multimedia” raportuje jedno jedyne zdjęcie, ale ekran jest tak mały i rozpikselowany, że trudno określić, co przedstawia. Jest lekko rozmazane. Może to dłoń, kciuk albo czyjaś twarz? Aparat jest bardzo prymitywny, a maleńki kwadratowy ekran ma ze trzy centymetry przekątnej i boleśnie wolno ładuje nawet tę pojedynczą fotkę.
– Co to? – pytam.
Jess wzrusza ramionami.
– Może poprzedni właściciel? A, i jest jeszcze coś. To trochę zagadkowe. – Wciska srebrne przyciski, aby dostać się do książki telefonicznej zawierającej listę numerów. Zamiast nazwiska widzimy numer zapisany po prostu jako UŻYJ TEGO.
Żadnej podpowiedzi, do kogo miałby należeć.
– Może to był nieudany prezent – mówię. – Albo zapasowy telefon dla dziadków, przeznaczony do kontaktu z dorosłymi dziećmi? Tylko jeden numer, żeby maksymalnie uprościć im zadanie. Oszczędzili starszej osobie żmudnego przeklikiwania się przez strony z nazwiskami czy numerami.
Jess kiwa głową.
– Mama próbowała czegoś podobnego z dziadziem.
Jej dziadek Eric odmówił jakichkolwiek prób dołączenia do ery telefonów komórkowych. Nigdy w życiu nie wysłał nawet jednego SMS-a, a telefon uruchamiał tylko po to, by od czasu do czasu zadzwonić. Po zakończonej rozmowie wyłączał go ponownie i wkładał do kuchennej szuflady, zapominając o nim na tydzień lub dwa.
– Może właścicielem był ktoś taki jak on.
Moja żona miała szczególny sentyment do Erica, który stracił żonę na długo przed tym, zanim go poznałem. Starszy pan nigdy się ponownie nie ożenił.
– Myślisz, że powinniśmy zadzwonić i sprawdzić?
– Są spore szanse na to, że ten numer już nie działa.
Żona daje mi żartobliwego kuksańca.
– Nie bądź takim nudziarzem. Nie wiesz tego na pewno.
– A założysz się?
– Przegrany sprząta po kolacji i kładzie dzieci spać?
Unoszę brew.
– Wysoka stawka. Wchodzę w to.
Jess kładzie własną komórkę na stole obok i wybiera numer. Zanim naciśnie zieloną słuchawkę, przełącza telefon na tryb głośnomówiący. Oboje pochylamy się, żeby tego posłuchać. Spodziewam się automatycznej sekretarki z informacją, że numer jest niedostępny. Zamiast tego następuje krótka pauza. Kliknięcie. A potem telefon realizuje połączenie.
5
Sygnał wybrzmiewa sześć razy. Potem słyszę kolejne kliknięcie, jeszcze jedną pauzę i nie jestem pewien, czy nas rozłączono, czy nie.
– Halo? – mówi Jess w powstałą ciszę.
Automat o damskim głosie prosi, żebyśmy zostawili wiadomość po usłyszeniu sygnału.
– Dzień dobry. – Żona rzuca mi niepewne spojrzenie. – Mam na imię Jess. Właśnie znalazłam stary telefon z tym numerem i chciałabym zwrócić go właścicielowi.
Callum wybiera akurat ten moment, żeby zwędzić z talerza siostry ostatnie dwie frytki.
– Kradziej! – Głos Daisy aż wibruje oburzeniem. Wskazuje sprawcę palcem.
– Callum, oddaj Daisy frytki, proszę.
Callum niechętnie odkłada łup z powrotem na jej talerz.
– W każdym razie – ciągnie Jess po chwili przerwy – czy mogliby państwo do mnie oddzwonić, jeżeli odsłuchają tę wiadomość? – Przyciska czerwoną ikonkę, żeby zakończyć połączenie, a potem siada na krześle i unosi w moją stronę plastikowy kubek prosecco. – Wygląda na to, że wygrałam nasz mały zakład, więc chyba utnę sobie teraz drzemkę. – Posyła mi triumfalny uśmiech.
– Chcesz podbić stawkę? – pytam.
– Mowy nie ma. Poza tym – ciągnie Jess – wracając do tego twojego tajemniczego pokoju. Powinniśmy wezwać fachowca, żeby wycenił, ile nas to będzie kosztowało. Ale nie teraz. Kiedy już się porządnie rozpakujemy.
– Kosztowało? Co?
– Zburzenie tej ściany. Odzyskamy przestrzeń, prawie półtora metra. Spokojnie zmieści się tam podwójne łóżko.
Na myśl o kolejnej rundzie poważnych wydatków czuję, jak oblewa mnie zimny pot.
– Uważasz, że powinniśmy pozbyć się tego schowka?
Jess wzrusza ramionami, jakby odpowiedź była oczywista.
– A jest jakiś powód, żeby tego nie robić?
– Nie wiem – odpowiadam. – Może to coś istotnego z punktu widzenia historii tego miejsca? Taki ekscentryczny detal. Coś niespotykanego.
Moja żona marszczy brwi.
– Wiesz, co jest ekscentryczne, Adam? Willa z wieżyczką. Wolnostojąca sauna w ogrodzie. Ale klitka z zabitymi oknami, w której nie można się porządnie wyprostować? To po prostu marnowanie miejsca.
– Nie jesteś ani trochę ciekawa tych staroświeckich detali?
– W tym domu aż się roi od staroświeckich detali. Gdziekolwiek spojrzysz, tam jakiś detal. W mniejszej łazience została szczotka klozetowa, którą trzeba by datować węglem, żeby stwierdzić, ile ma lat. Niektóre śmieci w garażu są starsze niż my wszyscy razem wzięci. Sugerujesz, żebyśmy zatrzymali cały ten szmelc? Tak dla zasady? Wszystkie te przypadkowe przedmioty?
– Pewnie, że nie – odpowiadam. – Po prostu niektóre rzeczy są ciekawsze niż inne, to wszystko.
Leah celuje we mnie długą frytką nadzianą na drewniany widelec.
– Tato. To, że coś jest stare, nie oznacza jeszcze, że jest interesujące.
– Czasami właśnie to oznacza.
Ta wymiana zdań nie jest niczym nowym. Odbyliśmy ją wiele razy, zwykle w czasie wakacji, ilekroć uparłem się na co najmniej jednodniową wycieczkę do najbliższego zamku. Potrzebowałem urozmaicenia wielu dni spędzanych na plaży i przy basenie. Leah zwykle podsumowywała moje wysiłki słowami: „Tata znowu włóczy nas wokół sterty jakichś starych kamieni”.
Moje dzieci nie zawsze wspominały właśnie te dni urlopu najczulej. Mimo to miałem nadzieję, że w końcu udzieli im się choć odrobina mojego zamiłowania do historii. Póki co była to nadzieja pozbawiona podstaw.
– Albo coś po prostu jest stare i dotąd nikt się tego nie pozbył – oznajmia Leah, kładąc stopę w biało-czerwonym trampku marki Converse na kartonowym pudle. Odchyla się do tyłu. – Mamo, ojciec znowu ma tę swoją minę.
– Wiem – odpowiada Jess, podając kotu ostatni kąsek dorsza. – Nie rozzuchwalaj go.
Unoszę ręce w obronnym geście.
– Jaką znowu minę?
– No wiesz… – Leah macza kolejną frytkę w brązowym sosie. – To spojrzenie, które zawsze masz, kiedy coś naprawiasz albo rozbierasz na części.
– Dlaczego się na mnie uwzięłyście? – pytam żartobliwie.
– Ale podoba ci się tam, prawda, tato?
– Gdzie?
– W tym aneksie, tajemniczym pokoju, jak zwał, tak zwał. Zawsze chciałeś mieć swoją męską jaskinię, co nie?
– Nie wiem, czy można to nazwać męską jaskinią.
– No to czym?
– Tego też jeszcze nie wiem – odpowiadam, sięgając po ostatnią frytkę. – Ale zamierzam się dowiedzieć.
6
Ktoś płacze.
Gwałtownie zrywam się ze snu, czując, jak moje serce boleśnie uderza o żebra. Przez moment nie mam pojęcia, gdzie jestem ani która jest godzina. Czyżbym był w hotelu?
Ściągam kołdrę i opuszczam nogi na podłogę, przeklinając cicho, gdy uderzają w coś w ciemności. Twardy drewniany mebel pojawił się nie tam, gdzie powinien. Mrugam oczami, jakby to mogło rozpędzić gęsty mrok. Unoszę ręce i przesuwam je w lewo i w prawo. Nadal czuję się zupełnie zagubiony.
Wtedy przypominam sobie, że nie jestem już w naszej starej sypialni. To nowy pokój. Nowy dom.
Znów ten krzyk. Wybrzmiewa w nim pojedyncze słowo, tym razem głośniej. Z każdym powtórzeniem brzmi bardziej nagląco:
– Tato! Tatoo!
Wciąż jestem zdezorientowany i nic nie widzę. Wyciągam przed siebie ręce i obmacuję przestrzeń, obchodząc dookoła wielkie małżeńskie łóżko. Wychodzę na półpiętro. Tu również panuje nieprzenikniona ciemność.
Mrugam przez minutę, starając się zorientować w swoim położeniu, i czekam, aż moje oczy się przystosują. Ten dom pogrążony w ciemności, w samym środku nocy to dziwny, nowy krajobraz, w którym nigdy wcześniej nie musiałem funkcjonować.
Krzyki powracają, przechodząc w szlochanie.
Wchodzę do małego pokoiku i potykam się o pudło pełne pluszaków. Nocna lampka w kształcie grzybka mży na błękitno. W jej blasku dostrzegam małe pojedyncze łóżko dosunięte do przeciwległej ściany. Moja najmłodsza córka siedzi wyprostowana wśród rozrzuconej pościeli. Blond kosmyki sterczą w najróżniejsze strony, upodabniając jej głowę do ptasiego gniazda.
Wyciąga rączki i przywiera do mnie niczym zdeterminowany małż. Jej wilgotny od łez policzek opiera się o moje ramię. Córka przyciska się do mnie, wstrząsana szlochami i dygotem, a ja wiem, co się stało, jeszcze zanim ostra woń moczu dotrze do moich nozdrzy.
Daisy siedzi na mokrym prześcieradle. Zawsze dobrze sypiała, od co najmniej kilku lat nie zdarzyło jej się zmoczyć łóżka. Ale ta nowa sypialnia w nowym domu musiała ją jakoś rozstroić. Może chodzi o to, że nie dzieli już pokoju z bratem, o poczucie samotności w nieoswojonym jeszcze miejscu?
Teraz, gdy jestem przy niej, powtarza coś raz po raz, gwałtownie wciągając powietrze pomiędzy szlochami. Mija chwila, zanim zrozumiem, o co jej chodzi.
– Wszystko w porządku – mówię czule. – Nikogo tu nie ma, tylko ja. To był zły sen, to wszystko. Nic ci nie jest. Chodź, ogarniemy ten bałagan i znajdziemy ci suchą piżamkę. – Niosę ją do łazienki. Lampkę nocną na półpiętrze włączam palcem u nogi. – Zasłoń na chwilę oczy, Daisy.
Robi, co jej każę, chowając twarz w swojej muślinowej szmatce, a ja włączam światło w łazience. Mrużę oczy od ostrego blasku żarówki. Odkładam córkę ostrożnie, zwilżam kawałek flaneli i trochę ją myję. Potem owijam jej ręcznik wokół talii, żeby wyschła, zanim przyniosę świeżą piżamę z szafy w jej pokoju. Kiedy już tam jestem, ściągam poszwę z kołdry, zwijam prześcieradło oraz plastikowy ochraniacz na materac, przynoszę to wszystko z powrotem do łazienki i porzucam w kabinie prysznicowej. Ten problem może poczekać do jutra.
Daisy stoi w miejscu, spowita jarzącym blaskiem. Wciąż cicho płacze, ukrywając buzię w miękkim muślinie. W tym wysokim pomieszczeniu wygląda na drobniutką niczym mały ptaszek, który wypadł z gniazda. Przyklękam, żeby pomóc jej uporać się z czystą piżamą. Wciąga ją z trudem, a jej drobne ramionka wciąż napinają się przy każdym szlochu.
– Już dobrze – mówię łagodnie. – Nic się nie stało. Już wszystko dobrze, jestem tutaj.
– Nie lubię tego nowego domu… – mamrocze, wciągając koszulkę przez głowę. – Chcę do starego.
– Chcesz spać w dużym łóżku razem ze mną i mamusią?
Kiwa głową, przejęta nagłym entuzjazmem, a jej oczy wyglądają zza muślinowej szmatki.
Podnoszę córkę, a ona chwyta się mnie niczym małpka, oplata mnie chudymi kończynami i kładzie głowę na moim ramieniu. Ostrożnie kroczę po słabo oświetlonym półpiętrze.
– Chcę spać na środku – mamrocze w moją szyję.
Wracam do naszej sypialni, podnoszę kołdrę i pozwalam jej pod nią wpełznąć. Moja senna żona bez słowa unosi ramię, a Daisy wtula się w nią niczym kociak, z kciukiem w ustach i ze szmatką wciąż zaciśniętą w drobnej pięści.
Nie mija nawet kilka minut, a znów śpi twardo, oddychając powoli i regularnie.
Mimo późnej pory ja nie jestem w stanie zasnąć. Przeszkadzają mi dziwne odgłosy dochodzące z nowego domu, łagodne skrzypienie starych desek, rytm powietrza wędrującego po nieznanych pomieszczeniach.
Dręczy mnie pytanie, które zadaję sobie przez ostatnie dwa tygodnie. Czyżbyśmy przeliczyli się w naszych rachubach? To największy kredyt hipoteczny, jaki kiedykolwiek zaciągnąłem. Największy dług, największe zobowiązanie. Najdonioślejszy z podjętych w życiu kroków.
Jest coś jeszcze – złe wieści, którymi nadal nie podzieliłem się z żoną. Nie pisnąłem o nich nikomu ani słowa.
„Nie myśl o tym. W ciemności, w ciszy, w środku nocy wszystko zawsze wydaje się dwa razy bardziej przerażające”.
Słowa Daisy wciąż odbijają mi się echem pod czaszką, kłujące niczym drut kolczasty. Słowa, które powtarzała raz po raz, kiedy wszedłem do jej pokoiku.
– Ratuj mnie przed nim, tatusiu… – To był tylko rozdygotany szept. – Ratuj mnie przed nim.
Ratuj mnie przed nim.
7
PONIEDZIAŁEK
Jak na niespełna pięciolatkę Daisy zajmuje całkiem sporo miejsca, kiedy śpi. Jakimś cudem udało jej się zawładnąć większością naszego łóżka. Ramiona rozrzuciła niczym rozgwiazda, co ostatnim razem robiła jeszcze w niemowlęctwie. Jess i ja nieświadomie odturlaliśmy się na boki i teraz każde z nas rozpaczliwie wczepia się w swoją krawędź łóżka. Jesteśmy jak dwie podpórki na książki. Zimne powietrze liże mi obnażoną skórę grzbietu, bo koc został odkopany na bok.
Jest też ciepły ciężar. To kot, zwinięty w kłębek w nogach łóżka i mruczący w ukontentowaniu przez sen. Przez moment przyglądam się spokojnym rysom Daisy. Patrzę na nią w bladym świetle poranka, na kosmyki blond włosów okalające jej twarz. Koszmar, który przebudził ją w środku nocy, najwyraźniej dawno rozpłynął się w nicości. Z trójki naszych dzieci to ona najmocniej sprzeciwiała się przeprowadzce, co było osobliwe, ponieważ spędziła w naszym poprzednim domu najmniej czasu. Szesnastoletnią Leah ucieszyła perspektywa pokoju dwa razy większego niż dotychczasowy. Oznaczało to więcej miejsca na jej bogatą kolekcję ciuchów, torebek, książek, butów i wszelkich innych skarbów. Niemal dziewięcioletni Callum z początku nie był zachwycony, ale przekonał się do przeprowadzki, kiedy już zdał sobie sprawę, że nie będzie zbyt daleko od swoich kolegów i szkoły oraz że nadal będzie mógł grać w piłkę nożną i rugby. Tymczasem w Daisy perspektywa opuszczenia ciasnego wspólnego pokoju najpierw wywołała dezorientację, później lęk, a wreszcie strumienie łez. To w tamtym miejscu miała swoje pierwsze porządne łóżko, pierwszą skrzynkę na zabawki, to tam spędziła pierwsze święta, wypatrując prezentów od Mikołaja.
Być może incydent ze zmoczeniem łóżka był odbiciem tych wszystkich tęsknot.
Pół godziny później oboje wcinamy tosty z dżemem truskawkowym, podczas gdy Callum wsypuje sobie do ust płatki Rice Krispies, jakby nie jadł od kilku dni. Jess właśnie bierze szybki prysznic, a Leah jeszcze się nie pojawiła. W dni, kiedy musi iść do szkoły, zwleka się z łóżka dosłownie w ostatniej chwili.
W kuchni wciąż panuje rozgardiasz. Pełno tu kartonów, różnych urządzeń rozłożonych na podłodze, puszek, paczek i butelek, zastawiających każdą możliwą powierzchnię. Wszystko to będzie musiało poczekać, aż potraktuję stare szafki i półki wybielaczem w sprayu oraz środkiem dezynfekującym. To jedno z wielu zadań na mojej „liście rzeczy do zrobienia”.
Daisy wcina tosta przy kuchennym blacie, wydając się niezrażona wypadkami z wczoraj. Mogę mieć nadzieję, że już całkiem o nich zapomniała.
Callum bierze łyk soku pomarańczowego. Podobnie jak siostra ma na sobie szkolny mundurek w odcieniach ciemnej zieleni i szarości.
– Dlaczego Daisy płakała? – pyta. – W nocy.
– To bez znaczenia, Cal.
– Przecież słyszałem – upiera się mój syn. – Aż mnie obudziła.
– Miała zły sen, to wszystko. Nic strasznego się nie stało.
Daisy marszczy czoło i potrząsa głową.
– Nie sen.
– Mówiłaś, że ktoś tam jest – dorzuca jej brat. – Słyszałem, co mówiłaś. No więc kto to był?
– Nie sen – odpowiada tylko.
Przykrywam jej małą dłoń swoją.
– Wiesz, że nic, co ci się przyśni, nie może ci zrobić krzywdy, prawda, Daisy? To nie jest prawdziwe, więc nie ma się czym przejmować.
– Nie sen.
– No dobrze, w takim razie co…
– Duch – odpowiada zdecydowanie. – W moim pokoju. Za drzwiami.
Wolno i ostrożnie odstawiam filiżankę z kawą. Po krzyżu przebiega mi nieprzyjemny dreszcz, gdy wspominam jej słowa z zeszłej nocy. „Ratuj mnie przed nim”. Nigdy nie zdarzyło jej się mówić niczego podobnego.
Od czasu do czasu Daisy miewała złe sny o potworach. Przeszła też okres panicznego lęku przed posągami (po tym, jak Callum skłonił ją, żeby obejrzała z nim wyjątkowo przerażający odcinek Doktora Who). Lecz nigdy dotąd jej lęki nie przybrały tak konkretnej formy.
– Duch… – powtarzam, dokładając starań, by mój ton brzmiał lekko. – Rety. Ale wiesz, że duchy nie mogą ci nic zrobić, prawda, ptysiu?
Callum przestał pakować sobie chrupki do ust. Spojrzenie jego brązowych oczu wędruje pomiędzy mną a młodszą siostrą.
– Słyszałem w nocy różne dziwne dźwięki – oświadcza.
– To po prostu dom, Callum. Każdy budynek wydaje w nocy dźwięki. Zajmie nam trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaimy.
– To brzmiało tak, jakby ktoś po nim chodził – dodaje ciszej.
– Nikt poza mną, koleżko. Przysięgam. To teraz nasz dom i nikogo więcej tu nie ma. Tylko my.
– I duch – mruczy Daisy z ustami pełnymi tosta.
W kuchni pojawia się Leah, ubrana w swój granatowy mundurek szkolny. Ręce ma złożone na piersi, a spomiędzy jej palców wygląda para paciorkowatych czarnych oczek i różowy, ruchliwy, węszący nos.
– Patrzcie, kogo znalazłam – oznajmia.
Callum upuszcza łyżkę do miski z mlekiem. Robi to z takim impetem, że mleko strzela fontanną.
– Pan Pianka! – woła, wyciągając ręce. – Gdzie był?
Leah ostrożnie podaje bratu małego brązowego chomika, noszącego imię na cześć postaci z pierwszego filmu Ghostbusters.
– Znalazłam go w połowie schodów. Pędził do wyjścia, jakby postanowił odzyskać wolność. – Podchodzi do zlewu, żeby umyć ręce. – Nie powinieneś zostawiać klatki otwartej, Cal. Musisz go lepiej pilnować.
– Zamknąłem ją! – odpowiada Callum podniesionym z przejęcia tonem. – Przysięgam.
Opieram się o kuchenny blat.
– Pewnie to on wczoraj tak hałasował…
Ale syn już mnie nie słucha. Całkiem zapomniał o śniadaniu. Podąża w stronę schodów, tuląc chomika i przemawiając do niego czule. Daisy zsuwa się ze stołka i biegnie w ślad za bratem, upierając się, że chce mu pomóc, że chce zobaczyć klatkę, potrzymać Pana Piankę. Wnieść wkład.
Na scenę wkracza Jess, która sprawnie napełnia opróżniony kubek z kawą. Ma na sobie robocze ubrania, sprane dżinsy i stary szary podkoszulek. Jej krótkie ciemne włosy wciąż lśnią od wilgoci po prysznicu. W ciągu kilku ostatnich lat tak bardzo znielubiła swoją pracę (jest menadżerką w dużej firmie ubezpieczeniowej), że rozkoszuje się każdym dniem urlopu, nawet jeśli będzie to dzień pełen rozpakowywania pudeł i skręcania mebli.
– Co tu zaszło? – pyta.
Streszczam jej rewelacje o śnie Daisy i o ucieczce chomika.
Moja żona popija kawę.
– Wiedzieliśmy, że przeprowadzka nie będzie dla niej łatwa… nowy pokój, nowy dom. Wszystko jest zupełnie inaczej niż przedtem, a ona ma bujną wyobraźnię.
– Wiem. – Sięgam po kolejnego tosta.
Jess rzuca mi zaskoczone spojrzenie.
– Ale?
– Ale… chodzi o sposób, w jaki to wszystko opisała, tego człowieka w swoim pokoju. – Potrząsam głową. – To było takie… konkretne. Kiedy wczoraj do niej przyszedłem, cała się trzęsła. Bóg jeden wie, skąd jej się to przyplątało.
– Biedactwo. Potrzebuje czasu, żeby się przestawić. Musi rozpakować zabawki, znaleźć każdej miejsce i tak dalej.
– Gdyby potrzebowała kolejnej akcji ratowniczej, to dzisiaj twoja kolej.
Jess uśmiecha się szelmowsko, pochyla nade mną i całuje mnie w policzek.
– Ale zawsze, kiedy jest przestraszona, woła tylko ciebie. Zawsze „tatusiu” i „tatusiu”.
– Bo tak ją nauczyłaś.
– A ty znakomicie sobie z tym radzisz. – Zadowolona z siebie Jess odłącza swoją komórkę od ładowarki leżącej na kuchennym blacie i w roztargnieniu wpatruje się w wyświetlacz.
– Nie dostałaś odpowiedzi, prawda? Wiesz, po tym jak zostawiłaś im wiadomość.
Przewija ekran.
– Jaką wiadomość?
– Wczoraj – przypominam jej. – Na ten numer, który znaleźliśmy w starym telefonie.
– Nie, zero odzewu. – Jess wsuwa smartfona do kieszeni i znów chwyta kubek z kawą. – Co dziś robisz w pracy? Są jakieś szanse na to, że uda ci się wyjść wcześniej?
Zaczynam zbierać naczynia po śniadaniu.
– Nic specjalnego, kilka spotkań, a potem muszę skończyć raport. – Czuję w ustach gorycz. Tak łatwo przyszło mi ją okłamać. – Urwę się z biura tak wcześnie, jak się da, a wieczorem zrobię jeszcze kilka rzeczy w domu.
– Czy którakolwiek z tych rzeczy wymaga, żebyś zniknął w swoim sekretnym ustroniu na drugim piętrze?
– Skąd.
– Jesteś pewien? – Jess unosi brew. – Bo dobrze cię znam. Wiem, jaki jesteś, Adamie Wylie.
– No jaki?
– Uparty jak osioł.
Wzruszam ramionami, zadowolony, że moja praca przestała być tematem tej rozmowy.
– Nie uważasz, że to miejsce jest bardzo interesujące? Nikt nie przebywał w nim od lat. To taka kapsuła czasu, idealnie zakonserwowany okruch przeszłości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki