Córka - T.M. Logan - ebook + książka

Córka ebook

T. M. Logan

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nic jej nie grozi? Bardzo się Mylicie…

Lauren nie może się doczekać, aż zobaczy córkę, która kończy pierwszy semestr studiów. Dociera do akademika, odnajduje właściwy pokój, ale drzwi otwiera ktoś zupełnie obcy. Z początku kobieta myśli, że pomyliła numer pokoju albo piętro. Może nawet budynek. Szybko odkrywa jednak straszną prawdę: Evie… nie ma. Nie widziano jej od kilku tygodni i wszelki ślad po niej zaginął. Zrozpaczona matka wraz z młodszym synem rozpoczynają poszukiwania. Muszą działać szybko, zanim Evie na zawsze rozpłynie się w mrocznym sercu Londynu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 430

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Może­cie dać [swoim dzie­ciom] miłość, lecz nie myśli.

One mają swe wła­sne myśli. Może­cie

gościć ich ciała, ale nie dusze. Ich dusze zamiesz­kują

w domu przy­szło­ści, do któ­rego nie macie wstępu

nawet w swo­ich snach.

Kah­lil Gibran,Pro­rok

Dedykacja

Dla mojego Taty, Mike’a,

który czy­tał mi jako pierw­szy

Część I

1

SOBOTA

Dzie­sięć tygo­dni. Jesz­cze ni­gdy nie były­śmy osobno przez tyle czasu.

To wię­cej niż wszyst­kie poprzed­nie roz­sta­nia razem wzięte. Wszyst­kie nasto­let­nie noco­wanki u kole­ża­nek i festi­wale, jej wyjazdy ze zna­jo­mymi, szkolne wycieczki.

Dla mnie to naprawdę długa roz­łąka z naj­star­szym dziec­kiem, choć Evie tak się cie­szyła, że jedzie. Była pod­eks­cy­to­wana nowym eta­pem życia, wizją pierw­szej, praw­dzi­wie nie­skrę­po­wa­nej swo­body. Kibi­co­wa­łam jej. Matka – naj­więk­sza fanka swo­jego dziecka, snu­jąca marze­nia na temat jej przy­szło­ści. Pod koniec lata poczu­łam jed­nak cień lęku. Evie dostała wyniki egza­mi­nów, miej­sce na uczelni zostało potwier­dzone. W kuchen­nym kalen­da­rzu wpi­sała datę wyjazdu dużymi, weso­łymi lite­rami i trzema wykrzyk­ni­kami.

Mia­łam ochotę przy­trzy­mać ją przy sobie jesz­cze cho­ciaż przez chwilę. Ale musia­łam pozwo­lić jej wyru­szyć w świat. Wie­dzia­łam, że sobie w nim pora­dzi, że jest gotowa na uni­wer­sy­tec­kie życie – bez­pieczne, płyt­kie wody przed wypły­nię­ciem na otwarte morze.

I oto, w końcu, pierw­szy semestr nauki dobiegł końca.

Tego ranka obu­dzi­łam się przed dzwon­kiem budzika; nie mogłam się docze­kać, aż ruszę w drogę, wszystko mia­łam już przy­go­to­wane. Kanapki z tuń­czy­kiem i majo­ne­zem – ulu­biona prze­ką­ska Evie – butelki z wodą na drogę, torby na brudne pra­nie, worki na śmieci, w które można zapa­ko­wać inne rze­czy. Torba ter­miczna na zawar­tość jej lodówki, kilka pły­nów i ście­re­czek czysz­czą­cych, gdyby chciała odświe­żyć pokój. Czu­łam, że cze­goś zapo­mnia­łam, ale nie mia­łam poję­cia, co by to mogło być.

Ruch na dro­dze spo­wol­nił, gdy doje­cha­łam do auto­strady M25, ale mimo żół­wiego tempa poru­sza­łam się naprzód. Roz­wod­nione zimowe słońce prze­świe­cało przez chmury, ale w moim sercu było przy­jem­nie cie­pło. Nie mogłam się docze­kać, aż zoba­czę Evie, aż przy­tulę tę moją cudowną, wiel­ko­duszną, upartą, piękną córkę po raz pierw­szy od dzie­się­ciu tygo­dni.

Gdy wjeż­dża­łam na zasy­pany liśćmi, gęsto zadrze­wiony kam­pus, docho­dziła jede­na­sta. Na głów­nej dro­dze dojaz­do­wej wił się wąż samo­cho­dów. New Orchard Hall to wybu­do­wany w latach sześć­dzie­sią­tych zespół czte­ro­pię­tro­wych aka­de­mi­ków z czer­wo­nej cegły połą­czo­nych sie­cią dróg. Wzdłuż ulic, dwoma kołami na chod­niku, stoją zapar­ko­wane samo­chody z otwar­tymi bagaż­ni­kami i dodat­ko­wymi bagaż­ni­kami na dachach; rodzice dźwi­gają wypchane walizki, torby i pudła róż­nych kształ­tów i wiel­ko­ści, paku­jąc swoje dzieci w podróż powrotną do domu.

Evie chciała przy­je­chać pocią­giem, ale nale­ga­łam, że przy­jadę po nią sama.

Czu­łam, że podróż do domu z Lon­dynu będzie dla nas szansą na prze­pro­wa­dze­nie nego­cja­cji poko­jo­wych; szansą na praw­dziwą roz­mowę. Chcia­łam oddzie­lić grubą linią to, co działo się wcze­śniej – cią­głe napię­cie wyni­ka­jące z nasto­let­nich naci­sków na gra­nice, które w końcu nie wytrzy­mało i pękło pod nie­usta­ją­cym napo­rem. Chcia­łam móc powie­dzieć córce: Mię­dzy nami może być ina­czej.

Zapar­ko­wa­łam w miej­scu zwol­nio­nym przez mer­ce­desa z napę­dem na cztery koła i zer­k­nę­łam na tele­fon. Napi­sa­łam do Evie przy wyjeź­dzie z Reading, żeby uprze­dzić, że ruszam. Nie odpi­sała, ale nie zdzi­wiło mnie to: podej­rze­wa­łam, że jesz­cze śpi. Wzię­łam ze sobą kilka nie­bie­skich toreb z Ikei i ruszy­łam do głów­nego wej­ścia, mija­jąc jakie­goś obła­do­wa­nego ojca, podą­ża­ją­cego za swoją nasto­let­nią pocie­chą, bez­tro­sko gada­jącą przez tele­fon. Weszłam po scho­dach na trze­cie pię­tro, skrę­ci­łam w lewo, kie­ru­jąc się zna­kami. Byłam tu tylko raz, nie do końca orien­to­wa­łam się w prze­strzeni.

Na każ­dym pię­trze znaj­do­wało się sześć miesz­kań, z któ­rych każde liczyło osiem jed­no­oso­bo­wych poko­jów. Cała masa nasto­lat­ków upa­ko­wana na sto­sun­kowo nie­wiel­kiej powierzchni. Spraw­dzi­łam apli­ka­cję z notat­kami na tele­fo­nie: Evie mieszka na trze­cim pię­trze, w miesz­ka­niu F, w pokoju numer osiem.

Drzwi do miesz­ka­nia stały otwo­rem, dzięki zuży­temu adi­da­sowi, któ­rym ktoś je zablo­ko­wał. Zapach, który buch­nął ze środka, był tak gęsty, że nie­mal nama­calny: spo­cone stopy, przy­pa­lone grzanki, wil­gotne ubra­nia. Pierw­szym pomiesz­cze­niem na lewo była wspólna kuch­nia: stół zawa­lony butel­kami, na wpół peł­nymi szklan­kami, zgnie­cio­nymi pusz­kami, pełen plam po roz­la­nym alko­holu. Zlew wyglą­dał jesz­cze gorzej, butelki wypeł­niały też kosz na śmieci – doci­śnięty od góry pudeł­kami po pizzy – i pod­łogę dookoła.

Zga­dy­wa­łam, że poprzed­niej nocy w miesz­ka­niu odbyła się impreza na zakoń­cze­nie seme­stru, ewen­tu­al­nie jakiś mały „bifo­rek” – czy jak to się teraz mówi – przed wie­czor­nym wyj­ściem na mia­sto. Poczu­łam ukłu­cie współ­czu­cia na myśl o oso­bach sprzą­ta­ją­cych i przy­po­mnia­łam sobie o rolce z wor­kami na śmieci, którą zosta­wi­łam w aucie. Spró­buję tro­chę tu ogar­nąć, kiedy Evie będzie koń­czyła pako­wa­nie. Znam moją córkę, na pewno zosta­wiła wszystko na ostat­nią chwilę.

Pukam do drzwi jej pokoju i cze­kam. Nikt nie reaguje; w środku panuje cisza.

Pukam raz jesz­cze.

– Evie? – odzy­wam się. – Tu mama.

Ciszę prze­rywa odgłos poru­sze­nia. Skrzyp­nię­cie łóżka, ktoś coś mam­ro­cze, ziewa, pociąga nosem.

Uno­szę rękę, by zapu­kać ponow­nie, ale w tym momen­cie sły­chać szczęk zamka i drzwi uchy­lają się na kilka cen­ty­me­trów. Ukła­dam usta w uśmie­chu, z moc­nym posta­no­wie­niem, że nie zaczniemy spo­tka­nia od kolej­nej kłótni.

Drzwi otwie­rają się nieco sze­rzej, w szcze­li­nie poja­wia się twarz. Szczu­pły chło­pak w czar­nej koszulce bez ręka­wów, z przy­gła­dzo­nymi do czaszki wło­sami. Ma napuch­niętą, wymiętą twarz i zaspane oczy. Z brody wyra­sta mu kilka deli­kat­nych wło­sków.

Ach. OK. Sytu­acja jest… nie­zręczna, ale praw­do­po­dob­nie dla niego nawet bar­dziej niż dla mnie. A już najbar­dziej dla Evie. Trudno mi powstrzy­mać myśl, że stać ją na kogoś lep­szego niż ten gość. Nie wspo­mi­nała, że ma chło­paka, ale to by wyja­śniało, dla­czego w ostat­nich tygo­dniach kon­takt mia­ły­śmy mocno rwany. A może… to był tylko ktoś na jedną noc? W końcu to pierw­szy rok stu­diów. Pierw­szo­rocz­niacy robią takie rze­czy.

Chudy chło­pak mruga, mru­żąc oczy w ostrym świe­tle.

– Cześć – mówię pogod­nym tonem. – Prze­pra­szam, że cię zbu­dzi­łam. Jestem mamą Evie.

Patrzy na mnie, jak­bym kazała mu roz­wią­zać wyjąt­kowo trudne rów­na­nie alge­bra­iczne na nie­za­po­wie­dzia­nym spraw­dzia­nie. Marsz­czy brwi, na moment cofa się do pokoju, po czym wraca i patrzy na mnie ze zdzi­wie­niem prze­krwio­nymi oczami.

– Że co?

Naiw­no­ścią z mojej strony było ocze­ki­wać, że córka będzie cze­kała na mnie spa­ko­wana i gotowa, by wsko­czyć do auta i ruszyć do domu. Naj­wy­raź­niej nawet jesz­cze nie wstała.

– Evie – powtó­rzy­łam, wci­ska­jąc dło­nie w kie­sze­nie dżin­sów. – W jakim jest… sta­nie? Jedziemy dziś do domu, chcia­łam pomóc jej w pako­wa­niu.

Chło­pak pociera pal­cem – o obgry­zio­nym paznok­ciu – kącik oka. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby jesz­cze był na bani po wczo­raj­szych eks­ce­sach. Wygląda na kory­tarz, zer­ka­jąc na lewo i prawo, jakby zasta­na­wiał się, czy ktoś przy­pad­kiem nie nagrywa tego dziw­nego spo­tka­nia. Może pomy­ślał, że ktoś robi mu psi­kusa i wrzuci fil­mik do inter­netu.

W końcu otwiera usta, ale to, co mówi, niczego nie wyja­śnia – wręcz prze­ciw­nie:

– A kto to Evie?

2

Z pokoju, zza drzwi, docho­dzi jakiś żeń­ski głos – stłu­miony, nie­da­jący się roz­po­znać.

Strzą­sam uczu­cie nie­po­koju, które ści­snęło moje serce. Oczy­wi­ście, że Evie jest w pokoju. Niby gdzie indziej mia­łaby być?

– To moja córka – tłu­ma­czę powoli, wska­zu­jąc na numer na drzwiach. – Evie Wing­field. To jej pokój.

Chło­pak – czy raczej młody męż­czy­zna – kręci prze­cząco głową i zaczyna mówić. Z jego ust wydo­bywa się jed­nak jedy­nie ska­co­wane chrząk­nię­cie. Kaszle, po czym pró­buje ponow­nie.

– Nie jej, tylko mój.

– Nie rozu­miem?

– To mój pokój.

Jego policzki oblewa rumie­niec – podej­rze­wam, że wsty­dzi się za nią, za sie­bie, za całą sytu­ację. Oj, będziemy się z tego z Evie śmiały w dro­dze do domu, nie mam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. A jeśli nie w dro­dze powrot­nej, to za parę dni, jak dziew­czyna tro­chę wypocz­nie i okrzep­nie na domo­wym jedze­niu. Nie chcę prze­dłu­żać nie­zręcz­nej sytu­acji, więc kiwam głową w kie­runku, z któ­rego dobie­gał dziew­częcy głos; w wąskim łóżku – które zapewne dzie­lili wczo­raj­szej nocy – leży jakaś postać.

– Evie? – wołam nieco gło­śniej, żeby na pewno usły­szała mnie zza drzwi. – Zapa­rzę nam her­batę i pocze­kam na cie­bie w kuchni, dobrze?

Młody męż­czy­zna ponow­nie kręci głową.

– Wydaje mi się, że pomy­liła pani pokoje – mówi i deli­kat­nie przy­myka podra­pane drew­niane drzwi.

Zostaję sama na pustym kory­ta­rzu. Ze środka dobie­gają stłu­mione odgłosy roz­mowy, padają słowa „mama” i „Evie”, a potem wią­zanka prze­kleństw.

Pró­buję sobie wytłu­ma­czyć, co się wła­ści­wie dzieje. Może Evie jest zaże­no­wana, że przy­ła­pa­łam ją z chło­pa­kiem? Że zaspała, że ma kaca? A ten pół­przy­tomny nasto­la­tek pró­buje ją kryć – chlap­nął pierw­sze lep­sze kłam­stwo, które przy­szło mu do zaspa­nej głowy. A może… to czyjś chło­pak. Jakiejś bied­nej dziew­czyny, która wyje­chała do domu na Boże Naro­dze­nie. Minął dzień, może dwa, a on już wła­do­wał się innej do łóżka.

Nie moja sprawa. Są doro­śli. Przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie.

Zer­kam na meta­lową tabliczkę przy drzwiach, żeby upew­nić się, że się nie pomy­li­łam – „3F8”. Ponow­nie zer­kam w notatki w tele­fo­nie. To na pewno ten sam pokój, który zapi­sa­łam, gdy odwo­zi­łam Evie na uczel­nię we wrze­śniu. Chyba że… pomy­li­łam cyfry? To był dość sza­lony dzień, to fakt.

Pamię­tam, jak przy­tu­li­ły­śmy się na poże­gna­nie. Mia­łam ochotę nie wypusz­czać jej z objęć. Powoli prze­miesz­cza­łam się w stronę wyj­ścia z pokoju, naprędce szu­ka­jąc powo­dów, które mogłyby prze­dłu­żyć moją wizytę, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się igno­ro­wać bar­dzo jasne sygnały wysy­łane przez Evie. Całe jej ciało wołało: Wszystko jest w porządku, mamo. Naprawdę możesz już sobie jechać. Córka żar­to­wała z moich prób prze­cią­gnię­cia wizyty. Jesz­cze pięć minut. I kolejne pięć. I kolejne.

W końcu – po jesz­cze jed­nym szyb­kim uści­sku – pozwo­li­łam, by drzwi się za mną zamknęły, i ruszy­łam w stronę scho­dów, z moc­nym posta­no­wie­niem, że nie będę się za sie­bie oglą­dać, że nie będę pła­kać. Nie potrze­bo­wała takich atrak­cji pierw­szego dnia, potrze­bo­wała mamy, która będzie cie­szyć się jej szczę­ściem. Gdzieś w środku, w cha­osie róż­nych emo­cji, naprawdę była i radość. Evie tak ciężko pra­co­wała, żeby dostać się na te stu­dia, roz­po­cząć nowy etap. Wejść w nową rze­czy­wi­stość. Dla mnie to też ozna­czało zmiany.

Łzy zaczęły pły­nąć, gdy byłam w poło­wie drogi do domu. Zatrzy­ma­łam się w odle­głym rogu par­kingu przy auto­stra­dzie. Łka­łam w pośpie­chu, ści­ska­jąc w dłoni kubek kawy; czu­łam, jak wraz z wypły­wa­ją­cymi, od dawna tłu­mio­nymi łzami nara­sta we mnie uczu­cie pustki. To był dziwny, smutno-wesoły ból, ale prze­mi­nął, gdy wypła­ka­łam wszystko to, co tłu­mi­łam w sobie, a co chciało zna­leźć ujście. Dziś nie pla­no­wa­łam pła­kać. Dziś mia­łam zabrać do domu moją córkę – na całe trzy tygo­dnie.

Notat­nik w tele­fo­nie mówi wyraź­nie: „New Orchard Hall trze­cie pię­tro miesz­ka­nie F pokój 8”.

Ponow­nie pukam do drzwi 3F8. I znów ktoś w środku odzywa się ści­szo­nym gło­sem. Po chwili drzwi się otwie­rają.

– Słu­cham? – Chło­pak wydaje się nieco bar­dziej roz­bu­dzony i poiry­to­wany niż chwilę temu. – O co pani cho­dzi?

– Naprawdę prze­pra­szam, że prze­szka­dzam – zaczy­nam – ale potrze­buję, żeby Evie wstała i zaczęła się pako­wać. Czy mógłby ją pan nieco pospie­szyć?

– Już to mówi­łem – pod­kre­śla w odpo­wie­dzi. – Pomy­liła pani pokoje.

– Nie­moż­liwe, to wła­ściwy numer, zapi­sa­łam go sobie w tele­fo­nie, kiedy odwo­zi­łam ją na uczel­nię we wrze­śniu. Pro­szę spoj­rzeć. – Wska­zuję na ekran, jakby moje notatki sta­no­wiły abso­lut­nie nie­pod­wa­żalny dowód, że to on się pomy­lił, że kła­mie, albo na jedno i dru­gie.

Wzdy­cha prze­sad­nie, wyraź­nie roz­draż­niony.

– Tu nie ma żad­nej Evie, OK? To mój pokój.

Odsuwa się, chcąc zamknąć drzwi, ale jestem szyb­sza i blo­kuję je nogą.

– Chwi­leczkę – mówię. – Możesz powtó­rzyć?

– Prze­cież już wszystko powie­dzia­łem – odpo­wiada. – Czy może pani zabrać nogę?

W mojej gło­wie poja­wia się nowa myśl: może Evie nie doga­dy­wała się ze swo­imi współ­lo­ka­to­rami i popro­siła o prze­nie­sie­nie. Może o to w tym wszyst­kim cho­dzi.

– A czy miesz­kasz w nim od początku seme­stru?

– Że co?

– Prze­pro­wa­dzi­łeś się z innego aka­de­mika? A może dołą­czy­łeś póź­niej?

– A czemu to panią inte­re­suje?

– Czy w tym pokoju miesz­kała przed tobą jakaś dziew­czyna? – dopy­tuję, odsu­wa­jąc nogę, w nadziei, że w końcu poroz­ma­wiamy jak dwoje doro­słych ludzi. – Czy wiesz, gdzie się prze­nio­sła?

– Przy­kro mi, nie jestem w sta­nie pomóc. – Zatrza­skuje drzwi. A potem prze­kręca zamek od środka.

3

Przez chwilę stoję na kory­ta­rzu, sta­ra­jąc się pod­słu­chać, o czym toczą się roz­mowy po dru­giej stro­nie drzwi.

Prze­dziwna sytu­acja. Mam wra­że­nie, że to jeden wielki żart, i nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Evie wypa­dła z pokoju z krzy­kiem: Ale cię nabra­łam! i z prze­bie­głym uśmie­chem na twa­rzy.

Inne drzwi, w głębi kory­ta­rza, otwie­rają się nie­spo­dzie­wa­nie. Nie widzę w nich jed­nak mojej córki, lecz młodą, bladą kobietę w dłu­giej, fio­le­to­wej blu­zie z kap­tu­rem i logo uczelni. Ma włosy zawi­nięte w ręcz­nik i gołe nogi. Rusza w moją stronę, na boso, myjąc zęby i zde­cy­do­wa­nie uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego. Omija mnie i skręca do kuchni.

– Prze­pra­szam – zacze­piam ją. – Cześć. Ten aka­de­mik nazywa się New Orchard Hall, prawda?

Młoda kobieta zatrzy­muje się i prze­rywa mycie zębów.

– Hę?

– Aka­de­mik – powta­rzam. – Jak się nazywa?

– Chwi­leczkę – prosi pół­gęb­kiem, z ustami peł­nymi pasty. Wstę­puje do kuchni i z tego, co sły­szę, spluwa do zlewu. Po chwili wraca, nio­sąc nie­mal pusty kar­ton mleka i torebkę cukru.

– Prze­pra­szam, nie byłam w sta­nie odpo­wie­dzieć – wyja­śnia. – Tak, to jest New Orchard. A któ­rego pani szuka? Mamy jesz­cze May­nard, bli­żej sie­dziby Związku Stu­den­tów, a idąc w drugą stronę, jest Lodge i Che­sney. Wszyst­kie wyglą­dają podob­nie, z wyjąt­kiem…

– Ale to jest New Orchard?

– Taa – przy­ta­kuje prze­cią­głym tonem pew­nej sie­bie absol­wentki pry­wat­nych pla­có­wek szkol­nych. – Jest pani mamą Sama, tak?

Kolejny nie­przy­jemny ścisk w żołądku. Jakby echo, gdzieś w oddali.

– Kogo?

Dziew­czyna wska­zuje na pokój 3F8.

– Życzę powo­dze­nia w budze­niu tego nic­po­nia. Wczo­raj ostro się poro­bił. Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa, ale ten chło­pak po kilku piwach zmie­nia się w cho­dzące zagro­że­nie.

– Nie, to nie mój… zresztą nie­ważne. Miesz­kała tu dziew­czyna, Evie, sama ją tu przy­wio­złam w pierw­szym tygo­dniu roku aka­de­mic­kiego. Dostała się na prawo. Ma brą­zowe włosy do ramion, jest mniej wię­cej tego wzro­stu. – Usta­wiam dłoń mniej wię­cej na wyso­ko­ści wła­snych brwi. – Koja­rzysz ją?

Moje pyta­nie spo­tyka się z obo­jęt­nym spoj­rze­niem.

– Na początku seme­stru czło­wiek poznaje tylu nowych ludzi, że ciężko jest ich wszyst­kich spa­mię­tać. Wspo­mi­nam to jak przez mgłę, jeśli mam być szczera. Przez cały tydzień otrzę­sin w barze Union ser­wo­wano pięć szo­tów za pią­taka. To była praw­dziwa apo­ka­lipsa.

Wyj­muję tele­fon i poka­zuję zdję­cie na ekra­nie blo­kady – rzad­kie uję­cie Evie z bra­tem, uśmie­cha­ją­cych się do sie­bie w ogródku pubu gdzieś na wsi.

– Nie­stety – odpo­wiada dziew­czyna. – Wydaje mi się, że Sam dołą­czył do nas w tym miesz­ka­niu w dru­gim tygo­dniu nauki, ale nie jestem w sta­nie nic powie­dzieć na pewno, poza tym to było dawno. Wyda­wało mi się, że ten pokój był pusty, zanim on się poja­wił.

– Miała miesz­kać tutaj – powta­rzam, nie­na­wi­dząc tego, jak nie­pew­nie to brzmi. – Mia­łam dziś zawieźć ją do domu. Jak to w ogóle działa? Czy można pro­sić o prze­nie­sie­nie do innego miesz­ka­nia, innego aka­de­mika? Czy może­cie robić takie rze­czy?

– Mój kum­pel Johnny prze­niósł się w trze­cim tygo­dniu – mówi sucho dziew­czyna. – Jego pierwsi współ­lo­ka­to­rzy z Selin­co­urt to praw­dziwe zwie­rzęta. Zro­bili taki chlew… Nie uwie­rzy­łaby pani, co jeden z nich zosta­wił któ­re­goś razu w zle­wie…

– Czyli pew­nie to się wła­śnie stało – myślę na głos. – Musiała zamie­nić się poko­jami. Czy wiesz, dokąd prze­nio­sła się ta dziew­czyna, która miesz­kała tu przed Samem?

Moja roz­mów­czyni wzru­sza ramio­nami.

– A co, nic pani nie powie­działa?

– Naj­wy­raź­niej… nie.

– Dzika akcja – odpo­wiada bez cie­nia emo­cji. – Pokłó­ci­ły­ście się czy coś?

Zaczy­nam ana­li­zo­wać w myślach rwane roz­mowy, jakie odby­wa­ły­śmy przez tele­fon. Cha­otyczne wia­do­mo­ści, zdaw­kowe odpo­wie­dzi na moje pyta­nia o stu­denc­kie życie i jej samo­po­czu­cie. Córka mojej przy­ja­ciółki Natha­lie pod­czas pierw­szego seme­stru przy­jeż­dżała do domu co dwa tygo­dnie na week­end i choć wie­dzia­łam, że Evie nie będzie aż tak tęsk­nić za domo­wymi pie­le­szami, to zało­ży­łam, że odwie­dzi mnie cho­ciaż raz, szcze­gól­nie że Reading znaj­do­wało się nie­całą godzinę drogi stąd. Sądzi­łam, że była zbyt zajęta dobrą zabawą, nawią­zy­wa­niem zna­jo­mo­ści i eks­plo­ro­wa­niem Lon­dynu – a może i, kto wie, nauką na zaję­cia. Teraz zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy nie cho­dziło o coś jesz­cze.

– Może i coś mi mówiła, ale po pro­stu wyle­ciało mi z głowy.

– Nie­wy­klu­czone. – Dziew­czyna kiwa głową. – Bar­dzo panią prze­pra­szam, ale mój tata będzie tu za jakieś dwie minuty i jeśli odkryje, że jesz­cze nie zaczę­łam się pako­wać, to będzie jazda. – Rzuca mi wyuczony uśmiech. – Ale miło mi było panią poznać.

Odwraca się i wraca do pokoju, 3F4, zamy­ka­jąc za sobą z trza­skiem drzwi.

To było jedyne moż­liwe roz­wią­za­nie. Evie, z jakie­goś powodu, nie odna­la­zła się w tym miesz­ka­niu, więc zło­żyła wnio­sek o prze­nie­sie­nie do innej loka­li­za­cji w kam­pu­sie. Pew­nie dzie­ka­nat ma odpo­wied­nie pro­ce­dury na takie oka­zje i w pierw­szych tygo­dniach seme­stru przyj­muje masę takich podań. Pew­nie mi o tym mówiła, a ja po pro­stu zapo­mnia­łam. Biorę do ręki tele­fon i dzwo­nię do córki, ale odzywa się poczta gło­sowa. Zosta­wiam wia­do­mość z prośbą, żeby oddzwo­niła.

Wra­cam do kuchni, zmia­tam z jed­nego z krze­seł resztki pizzy, prze­kła­dam ubło­cony T-shirt i sia­dam, żeby przej­rzeć ostat­nie wia­do­mo­ści, które wymie­ni­ły­śmy. Prze­łą­czam się z jed­nej apki na drugą. Widzę SMS-y, kilka reak­cji na wia­do­mo­ści na gru­po­wym rodzin­nym cza­cie na What­sAp­pie, cza­sem parę słów na Mes­sen­ge­rze, rza­dziej na Snap­cha­cie – na któ­rym zało­ży­łam konto tylko po to, żeby utrzy­my­wać kon­takt z dziećmi – ale nie natra­fiam na żadną infor­ma­cję o zmia­nie aka­de­mika.

Nie mam też żad­nych infor­ma­cji z ofi­cjal­nych, uni­wer­sy­tec­kich kana­łów – cała kore­spon­den­cja z uczel­nią tra­fia bez­po­śred­nio do Evie. Nale­gała, że sama się wszyst­kim zaj­mie, zresztą dziś całą papie­ro­lo­gię zała­twia się elek­tro­nicz­nie przez por­tal stu­dencki. Prze­glą­dam swoją skrzynkę e-mail, choć Evie rzadko korzy­stała z tego kanału komu­ni­ka­cji i nawet nie zawra­cała sobie głowy spraw­dza­niem swo­jej poczty. W jej poko­le­niu zain­te­re­so­wa­nie tą star­szą jed­nak tech­no­lo­gią jest zni­kome – maile ucho­dzą za zbyt ofi­cjalne, zbyt wolne. Spraw­dzam dokład­nie wszyst­kie wia­do­mo­ści, łącz­nie z fol­de­rami archi­wal­nymi. Przez cały czas towa­rzy­szy mi to dziwne uczu­cie, że szu­kam cze­goś, czego wiem, że nie znajdę.

Wresz­cie przy­znaję się do porażki i wysy­łam do Evie SMS.

Cześć, to ja. Przy­po­mnisz numer pokoju? X

Wsu­wa­jąc tele­fon z powro­tem do kie­szeni, ruszam scho­dami w dół. W holu wej­ścio­wym, wzdłuż ściany przy głów­nych drzwiach, cią­gnie się długi rząd sta­ro­mod­nych drew­nia­nych prze­gró­dek. Ta pod­pi­sana jako 3F8 wygląda, jakby dawno nikt do niej nie zaglą­dał: wręcz wysy­pują się z niej ulotki fast foodów, bro­szury rekla­mowe i różne inne śmieci. Wyj­muję wszystko i prze­glą­dam uważ­nie. Znaj­duję jedną białą kopertę z pla­sti­ko­wym okien­kiem na adres, z her­bem uni­wer­sy­tetu. Adre­sat: Samuel Beau­fort-Raines. Nie wie­dząc dokład­nie dla­czego, wyj­muję tele­fon i robię zdję­cie.

Zaglą­dam jesz­cze do prze­gró­dek powy­żej, poni­żej i po obu stro­nach tej ozna­czo­nej 3F8, na wypa­dek gdyby jakaś ofi­cjalna kore­spon­den­cja tra­fiła przez pomyłkę do nie­wła­ści­wej prze­gródki. Ale znaj­duję same nie­po­trzebne papie­rzy­ska. Nic z imie­niem mojej córki.

Tele­fon wibruje w mojej dłoni. Spo­dzie­wam się, że to odpo­wiedź od Evie, ale kiedy spraw­dzam wyświe­tlacz, widzę inny komu­ni­kat. Czy­tam go, marsz­czę brwi, czy­tam ponow­nie. Dwa słowa, szarą kur­sywą: Wia­do­mość nie­do­star­czona.

Mój SMS wisi nad nimi. „Cześć, to ja. Przy­po­mnisz numer pokoju? X”. Nad tre­ścią wia­do­mo­ści nie ma zie­lo­nego ptaszka, który wska­zy­wałby, że została ode­brana. Co w ogóle ozna­cza „wia­do­mość nie­do­star­czona”? Że jej tele­fon jest roz­ła­do­wany, zepsuty? Że znaj­duje się poza sie­cią? Na pewno nie jest po pro­stu wyłą­czony – wtedy SMS wyświe­tlałby się jako ocze­ku­jący, nie­prze­czy­tany czy coś w tym stylu.

Szybko wystu­kuję kolejny.

Evie, pro­szę, odpisz, kiedy dosta­niesz tę wia­do­mość x

Po chwili pod nim poja­wia się ten sam komu­ni­kat: Wia­do­mość nie­do­star­czona. Może skoń­czyły jej się środki na kon­cie albo ma jakiś pro­blem z abo­na­men­tem?

Otwie­ram główne drzwi, przy­trzy­mu­jąc je dla kolej­nej mamy, która uśmie­cha się do mnie z wdzięcz­no­ścią, prze­ci­ska­jąc się przez nie z dwoma wypcha­nymi czar­nymi wor­kami na śmieci, po jed­nym w każ­dej ręce. Na zewnątrz niebo pociem­niało od cięż­kich chmur zwia­stu­ją­cych deszcz, a gru­dniowe powie­trze smaga moje policzki chło­dem po dusz­nym cie­ple kory­ta­rza. Mam nadzieję, że Evie jest teraz pod dachem, w jakimś cie­płym miej­scu. Chłodny podmuch desz­czu popy­cha rodzi­ców i ich potom­stwo w stronę samo­cho­dów. Koń­czą się pako­wać i ruszają do domu. Wszy­scy znowu razem po cza­so­wej roz­łące: ojco­wie, córki, matki, syno­wie. Wszy­scy poza mną. Ja jestem odmień­cem. Kimś pozo­sta­wio­nym w tyle. Ponow­nie wybie­ram numer Evie w tele­fo­nie i naci­skam przy­cisk „Połącz”.

Tym razem tele­fon nawet nie dzwoni. Nie pozwala mi nawet zosta­wić wia­do­mo­ści na poczcie gło­so­wej. Zamiast tego sły­szę tylko mecha­niczny, wyzuty z into­na­cji kobiecy głos: Prze­pra­szamy, ten numer jest nie­do­stępny.

4

Pierw­sze oznaki paniki odzy­wają się w moim żołądku: to mdląca nie­pew­ność, jakby cały świat nagle zaczął się prze­chy­lać.

Dzwo­nię do Evie jesz­cze dwa razy – za każ­dym razem wita mnie ten sam robo­tyczny komu­ni­kat: Abo­nent nie­do­stępny. Dzwo­nię więc do mojej mamy, sta­ra­jąc się przy tym brzmieć moż­li­wie naj­spo­koj­niej, powstrzy­mu­jąc mroczne wizje, które krążą coraz bli­żej, niczym wilki wokół doga­sa­ją­cego ogni­ska.

Ale ona rów­nież nie ma żad­nych wie­ści od Evie.

– Wszystko w porządku, Lau­ren? – pyta, ści­sza­jąc radio. – Mia­łaś dziś ją ode­brać, prawda?

– Tak – mówię, czu­jąc, że tele­fon śli­zga się w mojej spo­co­nej dłoni. – Wszystko dobrze. Po pro­stu… dam znać, kiedy dotrzemy do domu.

Roz­łą­czam się i dzwo­nię do syna, który spę­dza dzień u swo­jego przy­ja­ciela Isa­aca. Mój tele­fon odrywa go od mara­tonu gier kom­pu­te­ro­wych. Lucas jest roz­pro­szony, myślami jest przy grze Quid­ditch Cham­pions, co chwila prze­ry­wają nam okrzyki rado­ści lub fru­stra­cji. Mówi, że nie roz­ma­wiał z sio­strą w tym tygo­dniu. Krótka, nie­zręczna roz­mowa z mamą Mil­lie – naj­lep­szej przy­ja­ciółki Evie – rów­nież nic nie wnosi.

Nikt nic nie wie, nikt nie sły­szał o niczym, co mogłoby pomóc mi odna­leźć moją córkę.

Ruszam do sie­dziby Związku Stu­den­tów – sza­rego kolosa pokry­tego tyn­kiem kamycz­ko­wym. W recep­cji pytam o biuro zakwa­te­ro­wa­nia i dowia­duję się, że w week­endy jest nie­czynne, ale że ktoś z obsługi może jesz­cze być w budynku Wydziału Prawa – pięć minut na pie­chotę stąd, kie­ru­jąc się w dół wzgó­rza. Evie zna ten kam­pus na pamięć, myślę z nutą gory­czy. Wie­dzia­łaby, dokąd mam iść.

Auto­ma­tyczne, szklane drzwi w głów­nym wej­ściu do Wydziału Prawa otwie­rają się powoli, odsła­nia­jąc skromny hol bez żywej duszy. W rogu stoi smutna pla­sti­kowa cho­inka z fio­le­to­wymi bomb­kami. Spraw­dzam listę pokoi i jadę windą na dru­gie pię­tro, kie­ru­jąc się zna­kami w lewo. Kory­ta­rze są puste, świa­tła włą­czają się auto­ma­tycz­nie, a jedyny dźwięk to echo moich kro­ków.

W końcu znaj­duję pokój C-44, ale nikt nie odpo­wiada na puka­nie. Tabliczka głosi: „Pro­fe­sor Carl Hen­brandt CBE FRS, Kie­row­nik Wydziału”. Pod spodem wisi kartka: „Godziny kon­sul­ta­cji: wto­rek/środa 11:00–12:00, czwar­tek 13:00–14:00”. Pukam ponow­nie i naci­skam na klamkę, ale drzwi są zamknięte. Pukam do drzwi obok, potem po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Odpo­wiada mi cisza. Ude­rza mnie, jak opu­sto­szałe jest to miej­sce – jakby zdą­żyło wejść w tryb świą­tecz­nego uśpie­nia.

Zde­spe­ro­wana zaga­duję przy­pad­ko­wego stu­denta, który wska­zuje mi nowo­cze­sny budy­nek nauk spo­łecz­nych poło­żony tuż obok. Zaczy­nam się czuć, jak­bym wkro­czyła w pozba­wiony wyj­ścia labi­rynt skró­tów i pustych pomiesz­czeń; do gabi­netu luster, w któ­rym z jed­nej sali da się przejść wyłącz­nie do kolej­nej, i tak w kółko, aż do wyczer­pa­nia sił.

W środku znaj­duje się prze­stronny hol wej­ściowy z jaskra­wo­żółtą recep­cją; za biur­kiem widzę jakie­goś mło­dzie­niaszka w czapce – gość wygląda na nie­wiele star­szego od Evie. Poka­zuję mu zdję­cie mojej córki. On też wydaje się zdzi­wiony, gdy wyja­śniam, kogo wła­ści­wie szu­kam.

– Dziś jest sobota – mówi, prak­tycz­nie nie odry­wa­jąc wzroku od tele­fonu. – A do tego koniec seme­stru. Zaję­cia się skoń­czyły.

Wszyst­kim oso­bom, które spo­tka­łam do tej pory, poka­za­łam zdję­cie mojej córki, w nadziei, że ktoś ją roz­po­zna.

– To jest Evie. – Pod­sta­wiam mu pod nos mój smart­fon, zmu­sza­jąc, by spoj­rzał na ekran. – A ja nazy­wam się Lau­ren i jestem jej mamą. Nie było jej w pokoju, w któ­rym spo­dzie­wa­łam się ją zastać. Jak mogę ją zna­leźć?

Chło­pak patrzy na mnie lekko zmie­szany, jak­bym zadała pod­chwy­tliwe pyta­nie.

– Nie wiem, może wystar­czy… zadzwo­nić?

Gryzę się w język, tłu­miąc sar­ka­styczną odpo­wiedź, ciśnie­nie znów mi rośnie. Sprzą­taczka prze­cho­dząca obok naj­wy­raź­niej usły­szała naszą roz­mowę, bo suge­ruje, żebym spró­bo­wała szczę­ścia w kolej­nym beto­no­wym kolo­sie – głów­nym budynku admi­ni­stra­cji – gdzie znaj­duje się sie­dziba ochrony.

Stró­żówka w budynku ochrony wydaje się opusz­czona. Wyod­ręb­nia­jące ją z prze­strzeni wej­ścio­wej drzwiczki wyjęto z zawia­sów i oparto o ścianę. Kil­ka­krot­nie powta­rzam: Halo, dzień dobry, ale bez­sku­tecz­nie. Posta­na­wiam przejść dalej. Wtedy otwie­rają się jakieś drzwi i staje w nich nijaki męż­czy­zna w jasno­sza­rym gar­ni­tu­rze. Ma roz­pięty ostatni guzik koszuli, tuż nad wzo­rzy­stym kra­wa­tem. Jest dobrze po pięć­dzie­siątce i ma przy­strzy­żoną siwą brodę, pod koszulą wyraź­nie rysuje mu się brzu­szek.

– Witam panią – mówi. – Czy mogę w czymś pomóc?

– Liczę na to. Bie­gam po całym kam­pu­sie wła­śnie w poszu­ki­wa­niu kogoś, kto mi pomoże.

Czuję, jak w gar­dle nara­sta mi nie­przy­jemna gula. Zbie­ram się w sobie, by opi­sać swój pro­blem kolej­nemu nie­zna­jo­memu.

– Pew­nie zabrzmi to dziw­nie – zaczy­nam – ale… nie mogę zna­leźć mojej córki. Przy­je­cha­łam dziś po nią tak jak wszy­scy, a jej nie ma, a przy­naj­mniej nie było jej w tym pokoju, w któ­rym spo­dzie­wa­łam się ją zna­leźć. Przez tele­fon jest nie­osią­galna. Pew­nie prze­pro­wa­dziła się w trak­cie seme­stru. Muszę się dowie­dzieć, gdzie mieszka teraz.

– Rozu­miem – odpo­wiada męż­czy­zna w zamy­śle­niu, marsz­cząc brwi. – Może wej­dzie pani do mojego biura i usią­dzie, a ja zoba­czę, co da się zro­bić? Ale naj­pierw przy­niosę pani szklankę wody.

W pierw­szym odru­chu mam ochotę na niego nakrzy­czeć: Nie chcę pić! Chcę tylko zabrać moją córkę do domu, ale on, nie cze­ka­jąc na moją reak­cję, rusza w stronę dys­try­bu­tora z wodą na prze­ciw­le­głym końcu gabi­netu. Po chwili wraca z dwoma pla­sti­ko­wymi kub­kami w dło­niach i gestem zapra­sza mnie do nie­wiel­kiego gabi­netu, po czym wska­zuje na wysłu­żone pla­sti­kowe krze­sło sto­jące pod ścianą. Sam siada za biur­kiem i przed­sta­wia się jako zastępca kie­row­nika ochrony; iden­ty­fi­ka­tor na szyi suge­ruje, że ma na imię Craig Far­ley.

Opo­wia­dam mu, co się stało przez ostat­nie pół godziny: od momentu, w któ­rym zapu­ka­łam do drzwi Evie i odby­łam prze­dziwną roz­mowę z tym chło­pa­kiem, Samem. Za każ­dym razem, kiedy opo­wia­dam tę histo­rię, wydaje mi się ona coraz bar­dziej realna; coraz mniej przy­po­mina gorącz­kowe majaki.

Far­ley kiwa głową i coś notuje. Prosi, żebym poka­zała doku­ment, który pozwoli zwe­ry­fi­ko­wać moją toż­sa­mość, więc posłusz­nie podaję mu prawo jazdy. Następ­nie spi­suje imię, nazwi­sko datę uro­dze­nia mojej córki i nazwę wydziału, na któ­rym stu­dio­wała. Męż­czy­zna notuje, a ja zwra­cam uwagę na sto­jącą na kra­wę­dzi biurka ramkę z foto­gra­fią, która przed­sta­wia dwoje nasto­lat­ków: chło­paka i dziew­czynę, oraz kobietę, która stoi za nimi. W tle widać spra­żoną słoń­cem otchłań Wiel­kiego Kanionu. Nad nimi – nie­bie­skie niebo.

Po raz pierw­szy, odkąd zapu­ka­łam do drzwi córki, czuję powiew nor­mal­no­ści. Spo­kojny głos Far­leya, zdję­cie jego rodziny, bożo­na­ro­dze­niowy wzór jemioły na jego kra­wa­cie – wszystko to wydaje się koić gnio­tące mnie nie­przy­jemne uczu­cie nie­pew­no­ści, które towa­rzy­szy mi już od pra­wie godziny.

– Bar­dzo prze­pra­szam – zaczy­nam mówić – że zawra­cam panu głowę, panie Far­ley. Powin­nam była skon­tak­to­wać się z córką przed przy­jaz­dem, ale nie prze­szło mi przez myśl, że nie zastanę jej tam, gdzie być powinna.

– Żaden ze mnie pan, jestem Craig – odpo­wiada, mach­nię­ciem ręki zby­wa­jąc moje prze­pro­siny. – Pro­szę się nie przej­mo­wać, tego rodzaju kło­poty zda­rzają się czę­ściej, niż może się wyda­wać. Zwy­kle szybko udaje się wyja­śnić co i jak. Najczę­ściej przy uży­ciu naszego sys­temu infor­ma­tycz­nego, nie­stety nie pierw­szej mło­do­ści – wyja­śnia, po czym zaczyna nie­zgrab­nie pisać dwoma pal­cami na kla­wia­tu­rze. – Na uczelni stu­diuje w sumie dwa­dzie­ścia dwa tysiące stu­den­tów, z czego nieco ponad pięć tysięcy to pierw­szo­rocz­niacy, któ­rzy miesz­kają w aka­de­mi­kach tak jak pani córka. Aka­de­mi­ków jest trzy­na­ście, a budynki roz­miesz­czone są na dwóch róż­nych kam­pu­sach – tłu­ma­czy i uśmie­cha się do mnie cie­pło; ma takie życz­liwe spoj­rze­nie. – A więc jak łatwo sobie wyobra­zić, o pomyłkę nie trudno, szcze­gól­nie w taki dzień jak dziś.

– Fak­tycz­nie – przy­znaję. Biorę duży łyk wody z pla­sti­ko­wego kubka; nie piłam nic od wyj­ścia z domu dzi­siaj rano i nawet nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak spra­gniona byłam.

– Niech no się tylko zalo­guję – mówi męż­czy­zna i kła­dzie prawą dłoń na myszce, prze­kli­ku­jąc przez coś, czego nie widzę na ekra­nie. – Zaraz wszystko się wyja­śni. Wcho­dzę wła­śnie do WKS-u, Wir­tu­al­nej Kar­to­teki Stu­denc­kiej. Dzięki temu będę mógł spraw­dzić aktu­alny sta­tus naszej stu­dentki.

Korzy­sta­jąc z chwili, zer­kam na tele­fon i piszę kolejną wia­do­mość, która ląduje pod poprzed­nimi dwoma. Wciąż mam nadzieję na odpo­wiedź.

Evie, gdzie jesteś? Pro­szę, odpo­wiedz x

Chwilę póź­niej pod SMS-em poja­wia się ten sam, pisany szarą czcionką komu­ni­kat: Wia­do­mość nie­do­star­czona.

Pod­no­szę wzrok i widzę, że Far­ley ponow­nie zmarsz­czył brwi i deli­kat­nie bębni pal­cami o notes. Ma zmar­twioną minę, nie­pew­nie zerka na to, co wcze­śniej zapi­sał.

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale wydaje mi się, że zro­bi­łem błąd w nazwi­sku, bazgrzę jak kura pazu­rem. Czy może pani prze­li­te­ro­wać je dla mnie jesz­cze raz?

Powoli i wyraź­nie lite­ruję nazwi­sko, męż­czy­zna porów­nuje to, co sły­szy, ze swo­imi zapi­skami, znów stuka coś w kom­pu­te­rze, po czym zde­cy­do­wa­nym ruchem palca wska­zu­ją­cego wci­ska enter. Jego sze­roko roz­sta­wione oczy mrużą się deli­kat­nie. Wydaje z sie­bie zamy­ślone chrząk­nię­cie i znowu klika myszką.

– Pro­szę mi wyba­czyć – mówi. – Nasza sieć jest dzi­siaj wyjąt­kowo powolna – tłu­ma­czy. Zaczyna nie­cier­pli­wie bęb­nić pal­cami w biurko, nie odry­wa­jąc oczu od ekranu. – Sys­tem kom­pu­te­rowy na uczelni jest star­szy niż więk­szość naszych stu­den­tów. Naprawdę bar­dzo mi przy­kro.

– Nic nie szko­dzi – uspo­ka­jam go. – Jestem przy­zwy­cza­jona do takich warun­ków. U mnie w pracy jest podob­nie.

Znów kli­ka­nie myszką.

– Też pra­cuje pani w szkol­nic­twie wyż­szym?

– Nie, ale bli­sko. Agen­cja do spraw stan­dar­dów kie­row­ców i pojaz­dów, a kon­kret­nie nie­wielka, regio­nalna jed­nostka zwal­cza­jąca oszu­stwa nie­da­leko Reading.

– Świat jest mały – dziwi się męż­czy­zna. – Moja żona dla nich pra­co­wała. Czyli… Zaj­muje się pani pracą śled­czą, dobrze myślę?

– Teraz raczej zarzą­dza­niem – pre­cy­zuję. – A przy­naj­mniej w ostat­nich latach.

Ponow­nie zapada nie­zręczna cisza prze­ry­wana stu­ka­niem w kla­wisz enter. Raz, dwa, trzy razy.

W końcu kom­pu­ter wydaje z sie­bie jakiś dźwięk.

– No i mamy to – mówi Far­ley. – OK. Widzę coś… dziw­nego.

– Co takiego?

– Czy w ostat­nim cza­sie kon­tak­to­wała się pani z córką?

Zer­kam na ekran tele­fonu i wyświe­tloną na nim kolejkę wia­do­mo­ści bez odpo­wie­dzi.

– Tak.

– A kiedy roz­ma­wia­ły­ście panie ze sobą ostatni raz, jeśli wolno spy­tać?

– Sama nie wiem, jakoś w tym tygo­dniu? Jesz­cze wczo­raj do mnie pisała, ale dziś jest jakiś pro­blem z jej tele­fo­nem, wia­do­mo­ści do niej nie docie­rają. Dla­czego to ważne?

Craig patrzy na mnie w bli­żej nie­okre­ślony spo­sób.

– Cóż, dobra wia­do­mość jest taka, że zna­la­złem ją w sys­te­mie.

– A zła?

– W grun­cie rze­czy nie powi­nie­nem tego robić – zaczyna męż­czy­zna, nie­pew­nie zer­ka­jąc w stronę drzwi. – Ale skoro przy­szła tu pani oso­bi­ście, a sytu­acja jest raczej nie­ty­powa…

Craig prze­kręca moni­tor w moją stronę. Ekran jest podzie­lony na dwie czę­ści. Serce aż mi ści­ska na to, co widzę: oto por­tre­towe zdję­cie Evie na bia­łym tle, jej piękne brą­zowe oczy patrzą mądrze w obiek­tyw. Typowe zdję­cie do doku­men­tów. Wydaje mi się taka poważna, taka duża, taka doro­sła. Oto moja impul­sywna, nie­ujarz­miona córka, która w każ­dym czło­wieku potrafi doj­rzeć coś dobrego. Moja dziew­czynka.

Odry­wam wzrok od zdję­cia i prze­no­szę go na panel obok, zawie­ra­jący pod­sta­wowe dane na jej temat, kody przed­mio­tów, na które uczęsz­cza, tryb stu­diów, oby­wa­tel­stwo adres i tak dalej. Po pra­wej stro­nie wid­nieje nie­wielki przy­cisk z napi­sem: „Infor­ma­cje zastrze­żone dla BRS”.

– BRS to Biuro Rekru­ta­cji Stu­denc­kiej – wyja­śnia Far­ley. – To oni prze­cho­wują bar­dziej szcze­gó­łowe dane na temat każ­dego stu­denta, w tym ewen­tu­alne potrzeby dodat­kowe, wyniki egza­mi­nów, sta­tus płat­no­ści cze­snego, kwe­stie zwią­zane z dys­cy­pliną i tak dalej.

– Czy Evie coś prze­skro­bała?

– Nie­ko­niecz­nie – odpo­wiada szybko męż­czy­zna. – Ale pro­szę spoj­rzeć tutaj.

Jego palec prze­nosi się nad wpis na samym dole ekranu. Litery są czer­wone, a nie czarne jak pozo­stałe. Litery i sześć cyfr.

**DWS 061124**

– Co to zna­czy?

– Cóż… To jeden z uży­wa­nych przez nas kodów. Na wszystko mamy takie trzy­li­te­rowe akro­nimy. Dzięki temu…

– Ale co zna­czy ten kon­kretny skrót? – dopy­tuję. Nie­zręcz­ność sytu­acji i zawsty­dze­nie, które czu­łam do tej pory, zdają się prze­obra­żać. Despe­ra­cja zmie­nia się w coś zde­cy­do­wa­nie cięż­szego. – Co ozna­cza skrót DWS?

Craig patrzy na mnie prze­pra­sza­jąco.

– To zna­czy, że już jej tu nie ma, pani Wing­field – tłu­ma­czy mięk­kim gło­sem. – Że zre­zy­gno­wała ze stu­diów.

5

Evie nie ma na uczelni.

Nie zmie­niła pokoju ani aka­de­mika i po pro­stu zapo­mniała mi o tym powie­dzieć. To nie jest zwy­kłe nie­po­ro­zu­mie­nie.

DWS, jak wyja­śnił Far­ley, ozna­cza „Dobro­wolne wyco­fa­nie się ze stu­diów”.

Evie zre­zy­gno­wała z nauki ponad mie­siąc temu.

Cały mie­siąc. Rzu­ciła papiery, zosta­wiła uczel­nię. I gdzieś się prze­nio­sła… tylko dokąd? Nie mia­łam zie­lo­nego poję­cia.

Patrzę w ekran kom­pu­tera, a moje serce zacho­wuje się jak winda, która pędzi szy­bem na sam dół.

– Jeśli dobrze rozu­miem, zre­zy­gno­wała z nauki szó­stego listo­pada?

– Tak twier­dzi sys­tem.

– To bez sensu – mówię pod­nie­sio­nym gło­sem. – Stu­dio­wała prawo, była na pierw­szym roku, haro­wała jak wół, żeby się tu dostać. Minęły dwa mie­siące z kawał­kiem. Sama ją tu przy­wio­złam na początku seme­stru i od tego czasu były­śmy w sta­łym kon­tak­cie: czę­sto roz­ma­wia­ły­śmy, wysy­łała mi zdję­cia z wyjść ze zna­jo­mymi, opo­wia­dała o ese­jach, które miała do napi­sa­nia, o swo­ich pro­wa­dzą­cych, o jedze­niu w sto­łówce, o wszyst­kim. Ona musi tu być.

Męż­czy­zna kręci prze­cząco głową.

– Przy­kro mi, ale sys­tem uważa ina­czej.

– Sam pan przy­znał, że to przed­po­to­powa tech­no­lo­gia. Może doszło do jakiejś pomyłki, może to efekt błędu w sys­te­mie i jej dane pomie­szały się z danymi kogoś innego? Ule­gły uszko­dze­niu?

– Prawda, nasz sys­tem dość czę­sto zali­cza awa­rie – przy­znaje Far­ley. – Tyle razy był już napra­wiany i nic to nie daje. To jak remont dziu­ra­wej drogi, łata na łacie. Dwu­dzie­sto­let­nie opro­gra­mo­wa­nie, które trzyma się na taśmie kle­ją­cej i sznurku. Nie przy­po­mi­nam sobie jed­nak sytu­acji, w któ­rej wymie­sza­niu ule­głyby pro­file stu­denc­kie.

– W takim razie w grę wcho­dzi jesz­cze błąd ludzki. Pew­nie ktoś wpi­sał nie­pra­wi­dłowy kod.

Far­ley wyraź­nie nie wie­dział, co powie­dzieć.

– Nie widzę w sys­te­mie zmie­nio­nego adresu aka­de­mika, nic nie suge­ruje, żeby się prze­nio­sła. Brak też innych dopi­sków o zmia­nie miej­sca zamiesz­ka­nia.

– Może mieszka poza kam­pu­sem, w jakimś wynaj­mo­wa­nym miesz­ka­niu?

– To moż­liwe – przy­znaje męż­czy­zna. – Ale ofi­cjal­nie zre­zy­gno­wała z uczęsz­cza­nia na zaję­cia. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, nie jest już więc stu­dentką Queen Anne’s.

W gło­wie aż roi mi się od natar­czy­wych pytań. Dla­czego zre­zy­gno­wała ze stu­diów? Dla­czego mi o tym nie powie­działa? Wszyst­kie one nic jed­nak nie zna­czą wobec pyta­nia pod­sta­wo­wego, które od początku wisi w powie­trzu. Tak naprawdę tylko ta jedna odpo­wiedź się liczy.

Gdzie jest teraz Evie?

Odry­wam dło­nie od kolan.

– Z tego, co się orien­tuję, uczel­nia ma obo­wią­zek trosz­czyć się o stu­den­tów. Sta­nowi rodzaj opie­kuna… Jak to szło? In loco paren­tis, prawda? W pew­nym sen­sie przej­muje opiekę nad dziećmi, kiedy ich rodzice znaj­dują się daleko?

Męż­czy­zna powoli kiwa głową.

– Tak, to prawda, ale ta zasada obej­muje tylko aktyw­nych stu­den­tów, a nie tych, któ­rzy zre­zy­gno­wali.

– Czy nie macie jed­nak obo­wiązku infor­mo­wa­nia rodzi­ców o takich zmia­nach? Prze­cież to istotna infor­ma­cja.

– To… wykra­cza poza nasz zakres obo­wiąz­ków.

– Zakres obo­wiąz­ków? – Uno­szę się znad biurka. – Prze­cież to jesz­cze dzieci!

– W oczach prawa stu­denci są już doro­śli, pani Wing­field. Jako osoby peł­no­let­nie mają prawo do pry­wat­no­ści i ochrony danych, a także prawo do podej­mo­wa­nia samo­dziel­nych decy­zji, w tym decy­zji o tym, kto będzie poin­for­mo­wany w przy­padku ich rezy­gna­cji ze stu­diów. Bar­dzo mi przy­kro, ale tak sta­nowi prawo. Wszyst­kie uni­wer­sy­tety w Wiel­kiej Bry­ta­nii muszą go prze­strze­gać.

– Ale… – zaczy­nam, lecz nie wiem, co powie­dzieć. Jak to moż­liwe, że Evie któ­re­goś dnia po pro­stu opu­ściła uczel­nię, a ja nic o tym nie wie­dzia­łam? – Bar­dzo trudno mi zro­zu­mieć, że nie dała mi o tym znać. Że dowia­duje się o tym dopiero teraz, mie­siąc po fak­cie.

– Nie zauwa­żyła pani, żeby córka wahała się, czy zostać na uni­wer­sy­te­cie?

– To naprawdę nie ma sensu – cią­gnę. – Tak ciężko pra­co­wała, żeby się tu dostać. Chyba na niczym w życiu tak bar­dzo jej nie zale­żało. Wprost nie mogła się docze­kać, aż tu przy­je­dzie. Całe lato pla­no­wała stu­dia, odkła­dała pie­nią­dze, bo pra­co­wała na część etatu w kinie. Brała dodat­kowe zmiany, żeby móc tro­chę zwol­nić z pracą w trak­cie seme­stru. Chciała sku­pić się na nauce.

– Coś przy­szło mi jesz­cze do głowy – oży­wia się Far­ley, znów bęb­niąc pal­cami o blat. – W przy­padku prze­dłu­żo­nej nie­obec­no­ści stu­denta na zaję­ciach uru­cha­miane są dodat­kowe pro­ce­dury. Jeśli ktoś znika na okre­śloną liczbę godzin i nie poja­wia się na kon­sul­ta­cjach z oso­bi­stym tuto­rem, wydział powi­nien zarzą­dzić swego rodzaju kon­trolę. Spraw­dzić, czy wszystko w porządku. Wszel­kie obser­wa­cje z takiej kon­troli logo­wane są do sys­temu. Założę się, że kie­row­niczka stu­diów licen­cjac­kich na Wydziale Prawa jest jesz­cze w swoim biu­rze. Zadzwo­nię do niej i zoba­czymy, czy powie nam coś nowego.

Męż­czy­zna bie­rze do ręki tele­fon, który łado­wał się do tej pory na bez­prze­wo­do­wej łado­warce. Stuka w ekran i przy­kłada komórkę do ucha. Czuję się, jak­bym zna­la­zła się w jakiejś rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści, w stre­fie cie­nia, gdzie to, co zna­jome traci swój kształt.

– Laura? – Craig wita się wesoło. – Tak, u mnie wszystko dobrze. A u cie­bie? – wymie­nia zdaw­kowe uprzej­mo­ści, ale szybko prze­cho­dzi do sedna: – Jesteś może jesz­cze na uczelni? Mam tu u sie­bie jedną mamę. Czy możemy wpaść do two­jego biura na krótką poga­wędkę o jed­nej ze stu­den­tek pierw­szego roku? Twa­rzą w twarz szyb­ciej wyja­śnimy, o co cho­dzi.

Pięć minut póź­niej wędru­jemy przez kam­pus ramię w ramię. Craig cho­dzi szybko, ledwo nadą­żam. Mijamy budy­nek głów­nej biblio­teki i jesz­cze kilka innych kan­cia­stych gma­chów z betonu. Po kam­pusie wciąż kręci się sporo mło­dych ludzi – żegnają się ze swo­imi nowymi zna­jo­mymi i witają z rodzi­cami. Ten sam drobny rytuał przej­ścia odbywa się pew­nie milion razy w roku w całym kraju. Mnie i Evie coś się wybit­nie nie udało.

– Pro­szę wyba­czyć, jeśli zadam oczy­wi­ste pyta­nie. – Far­ley prze­rywa ciszę, gdy skrę­camy w drogę dojaz­dową, po obu stro­nach wciąż zasta­wioną samo­cho­dami. – Jeśli dobrze rozu­miem, pró­bo­wała pani skon­tak­to­wać się z córką tele­fo­nicz­nie?

– Tak, ale nie jestem w sta­nie nawią­zać połą­cze­nia z jej nume­rem. Wia­do­mo­ści tek­stowe rów­nież do niej nie docho­dzą.

Męż­czy­zna marsz­czy czoło.

– Kiedy to się zaczęło?

– Dziś rano.

– Ale wcze­śniej były­ście w kon­tak­cie?

– Oczy­wi­ście.

Nie wyraża wprost tego, co i tak wisi w powie­trzu: że Evie zwio­dła mnie na manowce. Że mnie okła­my­wała.

Po raz kolejny tego dnia mijam auto­ma­tyczne szklane drzwi wio­dące do Wydziału Prawa oraz małą, przy­gnę­bia­jącą sztuczną cho­inkę w holu. Idę za moim prze­wod­ni­kiem na dru­gie pię­tro, po dro­dze prze­cho­dząc labi­ryn­tem kory­ta­rzy i podwój­nych drzwi otwie­ra­nych za pomocą jego karty dostępu.

Pro­fe­sor Laura Gray oka­zuje się kobietą w wieku około czter­dzie­stu pię­ciu lat, o jasnej cerze i ciem­no­ru­dych wło­sach, zwią­za­nych w luźny koń­ski ogon. Jest ubrana w kre­mowy swe­ter i ciemne spodnie od gar­ni­turu. Na nosie ma oku­lary w prze­zro­czy­stych opraw­kach, które spra­wiają, że wygląda na inte­li­gentną i oczy­taną. Na jej biurku stoją dwa moni­tory i otwarty lap­top, poza tym zawa­lone jest sto­sami pod­ręcz­ni­ków i doku­men­tów, wyraź­nie toczą­cych ze sobą wojnę o miej­sce na bla­cie.

Far­ley przed­sta­wia nas sobie i nakre­śla sprawę.

– Czy chcia­łaby pani zapy­tać o zwrot wpłat z tytułu cze­snego? – dopy­tuje Gray, zer­ka­jąc na jeden z moni­to­rów. – Zwy­kle wyma­gamy, aby infor­mo­wano nas o rezy­gna­cji ze stu­diów w ciągu czter­na­stu dni robo­czych od dnia roz­po­czę­cia seme­stru…

– Nie cho­dzi o cze­sne – wyja­śniam szybko. – A przy­naj­mniej nie teraz. Chcę po pro­stu dowie­dzieć się, gdzie jest moja córka. Naprawdę trudno mi uwie­rzyć, że porzu­ciła stu­dia.

Kobieta zdej­muje oku­lary i kła­dzie je na biurku, po czym pociera oczy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Prawo to nie­ła­twy kie­ru­nek – mówi już nieco mil­szym tonem. – Wymaga od stu­den­tów dużo poświę­ce­nia. Naprawdę czują zmianę inten­syw­no­ści nauki w porów­na­niu ze szkołą śred­nią. W trak­cie pierw­szego roku rezy­gnuje śred­nio sześć, sie­dem pro­cent, co ozna­cza, że od dwu­na­stu do dwu­dzie­stu stu­den­tów każ­dego roku uznaje, że prawo jed­nak nie jest dla nich.

– A ile osób jest u niej na roku?

– Odro­binę ponad dwie­ście pięć­dzie­siąt.

Dużo. Łatwo wto­pić się w tłum. Być nie­wi­dzialną. Znik­nąć.

– Jak już wspo­mi­na­łam, dla nie­któ­rych mło­dych ludzi wyzwa­nia zwią­zane ze stu­dio­wa­niem prawa są po pro­stu za duże. Prze­skok w pozio­mie inten­syw­no­ści nauki jest szcze­gól­nie odczu­walny w pierw­szych tygo­dniach. Wów­czas orien­tują się, ile wysiłku będzie ich kosz­to­wało ukoń­cze­nie stu­diów.

– Nie wie­rzę, że to wła­śnie przy­da­rzyło się mojej Evie – opo­nuję. – W szkole śred­niej miała same szóstki na egza­mi­nach koń­co­wych. A testy pre­dys­po­zy­cji do stu­dio­wa­nia prawa LNAT prze­szła śpie­wa­jąco. Przy­go­to­wy­wała się do tych testów mie­sią­cami, świa­doma, że dobre wyniki egza­mi­nów na koniec szkoły śred­niej mogą nie wystar­czyć, by dostała się na wyma­rzony kie­ru­nek. Zawzięła się, chciała świet­nie napi­sać ten trudny test, i zro­biła to.

Gray klika myszką kilka razy, mruży oczy i znów patrzy w ekran.

– Widzę, że w jej przy­padku kon­trola się odbyła. Dwu­dzie­stego czwar­tego paź­dzier­nika. Naj­pierw był tele­fon, a cztery dni póź­niej wysła­li­śmy e-mail.

– I?

– Naprawdę nie wolno mi oma­wiać…

– Pro­szę… Na pewno wymie­niła mnie jako osobę do kon­taktu.

Pro­fe­sor prze­wija ekran jesz­cze niżej.

– Nie­stety nic takiego nie widzę.

– Ale to muszę być ja – powta­rzam, zasta­na­wia­jąc się prze­lot­nie, czy nie wymie­niła swo­jej babci, ale to byłby jakiś absurd. Przede wszyst­kim moja mama by mi o tym powie­działa. – Evie nie ma bliż­szej rodziny.

Gray wymie­nia spoj­rze­nie z Far­leyem.

– W rubryce kon­takt awa­ryjny – zaczyna mówić z ocią­ga­niem – zazna­czono ZKR.

Patrzę na kobietę, zer­kam na męż­czy­znę, czuję, jak zimny, lepki pot zbiera mi się na karku.

– Co to zna­czy? – pytam, marsz­cząc nos na kolejny trzy­li­te­rowy akro­nim. – Co ozna­cza ZKR?

Pro­fe­sor mil­czy.

– Zakaz kon­taktu z rodzi­cami – wyja­śnia wresz­cie.

Czuję ostre ukłu­cie w oko­licy serca. Nic z tego nie rozu­miem.

– Ale… jak to moż­liwe. O co tu cho­dzi?

– Stu­denci mają do wyboru taką opcję.

– Ale dla­czego coś takiego jest w jej doku­men­ta­cji?

– Stu­denci mogą samo­dziel­nie aktu­ali­zo­wać infor­ma­cje na temat kon­tak­tów awa­ryj­nych.

– W takim razie kogo wpi­sała na moje miej­sce?

– Nie wolno mi udzie­lać takich infor­ma­cji.

– Ale na pewno ma pani wpisy, infor­mu­jące o zmia­nie miej­sca zamiesz­ka­nia, prawda? Adres kore­spon­den­cyjny, dane kon­tak­towe?

– Nie możemy roz­ma­wiać o sta­tu­sie stu­denta bez jego wyraź­nej zgody.

Czuję, jak moją klatkę pier­siową zaczyna roz­pie­rać nie­przy­jemny ucisk, jakby coś chciało wyci­snąć powie­trze z moich płuc.

– Chyba możemy uznać tę sytu­ację za wyjąt­kową? Moja córka zagi­nęła. Czy wie pani, gdzie mogę ją zna­leźć?

Pro­fe­sor ponow­nie wymie­nia spoj­rze­nia z zastępcą szefa ochrony, a ten odpo­wiada jej ski­nie­niem głowy, po któ­rym kobieta ponow­nie zerka w kom­pu­ter.

– Wró­ciła do domu, mam tu adres przy Selby Road w Reading.

Otwie­ram sze­roko usta ze zdzi­wie­nia, ale nic nie mówię, bo moje gar­dło ści­ska dziwna nie­moc, a w gło­wie mam okropną myśl. Co, jeśli parę tygo­dni temu Evie fak­tycz­nie ruszyła do domu w Reading, ale po dro­dze coś jej się przy­da­rzyło? Coś, przez co nie doje­chała do celu? Ale zaraz przy­po­mi­nam sobie, że prze­cież jesz­cze w tym tygo­dniu roz­ma­wia­ły­śmy, i mam nowy pomysł, który rośnie w siłę z każ­dym odde­chem: być może dystans, który tak nara­stał mię­dzy mną a moją córką, jest o wiele więk­szy, niż sobie wyobra­ża­łam.

Może wcale jej już nie znam.

EVIE

DZIE­WIĘĆ MIE­SIĘCY WCZE­ŚNIEJ

Zaczęło się od błą­ka­ją­cego się luzem psa.

Evie była na zaku­pach na Wind­sor High Street razem ze swoją przy­ja­ciółką Mil­lie – ostat­nio rzadko pozwa­lały sobie na takie sobot­nie wypady, ponie­waż week­endy spę­dzały na powtór­kach do egza­mi­nów. Teraz prze­cha­dzały się od jed­nego skle­piku cha­ry­ta­tyw­nego do dru­giego, z nadzieją, że pośród stert ciu­chów, które miesz­kańcy mia­sta mają w zwy­czaju wyrzu­cać po jed­nym sezo­nie, wynajdą jakieś modowe skarby. Nie do wiary, jakie perełki można było zna­leźć na pół­kach Bar­nardo, Schro­ni­ska czy punktu pro­wa­dzo­nego przez Insty­tut Badań nad Rakiem. Evie zdą­żyła już upo­lo­wać top na ramiącz­kach z Zary który naprawdę wyglą­dał jak nowy, a Mil­lie wyszpe­rała dla sie­bie kurtkę od Prady i baletki – za wszystko zapła­ciły jakieś gro­sze.

Stały wła­śnie przed wej­ściem do Oxfamu i porów­ny­wały łupy, kiedy usły­szała psa – a kon­kret­nie stu­kot jego pazu­rów na chod­niku. Odwró­ciła się, a jej oczom uka­zał się cze­ko­la­dowy labra­dor macha­jący ener­gicz­nie ogo­nem. Pies dyszał z wysiłku, o czym dobit­nie świad­czył jego wysta­wiony na całą dłu­gość różowy język.

Psi­sko usia­dło na chod­niku tuż obok dziew­czyny.

– Dzień dobry, pie­sku – przy­wi­tała się Evie. – Skąd się tu wzią­łeś?

Rozej­rzała się dookoła, gła­dząc psa po gło­wie. W zasięgu wzroku nie było jed­nak nikogo, kto wyglą­dałby, jakby szu­kał czwo­ro­noga czy pró­bo­wał zachę­cić go do powrotu gwiz­dem lub woła­niem.

Mil­lie przy­klę­kła, dra­piąc labra­dora za uchem.

– Och, jest taki słodki. No kto jest dobrym pie­skiem, no kto? Oczy­wi­ście, że o tobie mówię!

Evie dalej gła­skała zwie­rzaka po gło­wie; jego sierść była jedwa­bi­ście gładka w dotyku. Pies wyglą­dał na zadba­nego.

– I co, nasz dobry pie­sku? – cią­gnęła Mil­lie. – Zro­bi­łeś sobie małą wycieczkę? Gdzie jest twój czło­wiek?

Pies mocno dyszał i poli­zał ją po ręce; patrzył na obie dziew­czyny wycze­ku­ją­cym spoj­rze­niem jasnych, bursz­ty­no­wych oczu.

– To suczka – zauwa­żyła Evie, zer­ka­jąc na srebrną blaszkę z imie­niem w kształ­cie serca, przy­cze­pioną do obroży. – Lulu. Ma na imię Lulu.

Pies szczek­nął z entu­zja­zmem na dźwięk wła­snego imie­nia.

Po dru­giej stro­nie blaszki znaj­do­wał się numer wła­ści­ciela.

Mil­lie wstała.

– Co powin­ny­śmy zro­bić? Może zadzwo­nimy do towa­rzy­stwa opieki nad zwie­rzę­tami?

– A nie wystar­czy tele­fon do wła­ści­ciela? – zapro­po­no­wała Evie, wska­zu­jąc na adre­sow­nik.

– Mówisz serio?

– Ten ktoś musi być nie­da­leko.

Wystu­kała numer na tele­fo­nie i przy­ło­żyła go do ucha.

Zdą­żyła usły­szeć kilka sygna­łów, ale prze­rwał jej tupot stóp. Odwró­ciła się i ujrzała, że w ich stronę bie­gnie jakiś męż­czy­zna. Dyszał i posa­py­wał; w jed­nej dłoni trzy­mał czarną smycz, a w dru­giej mały zie­lony worek na psie nie­czy­sto­ści.

– Boże, bar­dzo prze­pra­szam za mojego psa – powie­dział zawsty­dzony na przy­wi­ta­nie.

– Nie ma za co – uspo­ko­iła go Evie. – Lulu jest bar­dzo sym­pa­tyczna.

Jesz­cze ni­gdy nie widziała tak atrak­cyj­nego faceta.

Naprawdę ni­gdy.

Nawet w tele­wi­zji, na Insta­gra­mie i tak dalej. Był tro­chę po dwu­dzie­stce, miał na sobie wypra­so­waną białą koszulę, mary­narkę, ele­ganc­kie jeansy i brą­zowe skó­rzane buty. Jego twa­rzy też niczego nie bra­ko­wało. Wyso­kie, dobrze wyskle­pione kości policz­kowe, kwa­dra­towy pod­bró­dek z uro­czym dołecz­kiem i inten­syw­nie nie­bie­skie oczy w kolo­rze tro­pi­kal­nego oce­anu. Do tego włosy w ciem­nym odcie­niu blond, zacze­sane do tyłu, by odsło­nić czoło, i przy­cięte na krótko po bokach.

Był tak przy­stojny, że – ku swo­jemu zawsty­dze­niu – zorien­to­wała się, że nie jest w sta­nie się ode­zwać. Nie potra­fiła ode­rwać od niego wzroku.

– Dzię­kuję wam – powtó­rzył, wciąż nieco dysząc. – Zerwała się ze smy­czy, aku­rat kiedy chcia­łem posprzą­tać… – Urwał, zna­cząco wska­zu­jąc na wypeł­niony zie­lony worek. – Jezu, prze­pra­szam, nie wiem, czemu wam o tym mówię. Igno­ruj­cie mnie, po pro­stu cie­szę się, że się zna­la­zła. Nie­grzeczna z cie­bie dziew­czyna, prawda, Lu?

Evie przy­trzy­mała obrożę dwoma pal­cami, a nie­zna­jomy zapiął smycz. Musnęli się przy tym prze­lot­nie dłońmi; poczuła, jak prze­cho­dzi ją prąd.

– Jest naprawdę piękna. – Evie odzy­skała głos. – Zawsze podo­bały mi się cze­ko­la­dowe labra­dory.

– To naj­lep­sze psy na całym świe­cie. – Uśmiech­nął się sze­roko.

– Kiedy będę już miała wła­sny dom, na pewno sobie takiego spra­wię.

– Ja też – wtó­ro­wała jej Mil­lie, cho­ciaż Evie nie przy­po­mi­nała sobie, żeby przy­ja­ciółka kie­dy­kol­wiek wspo­mi­nała o chęci posia­da­nia psa, a już na pewno nie kon­kret­nie o przed­sta­wi­cielu tej rasy.

– Jestem Scott, tak przy oka­zji – przed­sta­wił się męż­czy­zna i pokle­pał psa. – Lulu zdą­ży­ły­ście już poznać. Przy­je­cha­łem z nią tutaj na spo­tka­nie z psim tre­ne­rem, o któ­rym sły­sza­łem dużo dobrego. Tak czy siak, miło było was poznać. Nie będę wam dalej prze­szka­dzał w, ekhm, zaku­pach i…

– A ja jestem Mil­lie – prze­rwała mu przy­ja­ciółka Evie. – Nam też miło było cię poznać.

Scott uśmiech­nął się do obu dziew­czyn, po czym cmok­nął na psa, poma­chał im na do widze­nia i ruszył z powro­tem ulicą, z Lulu wesoło drep­czącą u jego boku.

6

Evie chciała, żebym wie­rzyła, że wciąż jest na stu­diach. A na uczelni powie­działa, że wró­ciła do mnie, do domu.

Nabiła obie strony w butelkę.

Zosta­wi­łam swój numer zarówno Far­ley­owi, jak i Gray, pro­sząc, by zawia­do­mili mnie, gdyby dowie­dzieli się cze­go­kol­wiek nowego, po czym spę­dzi­łam kolejną godzinę, snu­jąc się po kam­pu­sie. W mojej gło­wie nara­stał pul­su­jący ból, gdy krą­ży­łam bez planu, spraw­dza­jąc kolejne pię­tra biblio­teki, prze­stronny budy­nek związku stu­denc­kiego, pełen kawiarni, barów i prze­strzeni, w któ­rych odby­wały się różne wyda­rze­nia. Nie mogłam uwie­rzyć w to, co usły­sza­łam i zoba­czy­łam; chcia­łam jak naj­bar­dziej odwlec moment, w któ­rym wsiądę z powro­tem do auta i udam się w samotną, podróż powrotną do domu. Wszyst­kie miej­sca, które odwie­dzi­łam, były jed­nak albo zamknięte, albo opu­sto­szałe – cały kam­pus zapadł w hiber­na­cję przed świą­teczną prze­rwą.

Wra­cam jesz­cze raz pod aka­de­mik New Orchard Hall. Teraz, po połu­dniu, poranny zgiełk wyci­szył się nie­mal do zera. Głów­nym wej­ściem nikt nie wcho­dzi i nie wycho­dzi, na zewnątrz nie stoją żadne samo­chody, tylko kilka okien w budynku roz­świe­tla świa­tło. Panuje tu nie­przy­jemny spo­kój.

Jestem kom­plet­nie sama ze swo­imi myślami i tra­wią­cym mnie lękiem. Coraz moc­niej odczu­wam cię­żar rze­czy­wi­sto­ści – jest jak strasz­li­wie wypchany ple­cak, któ­rego paski wbi­jają mi się w ramiona.

Jest już zupeł­nie ciemno, a deszcz pada coraz moc­niej, kiedy w końcu docie­ram do samo­chodu. Otwie­ram go i ciężko opa­dam na sie­dze­nie kie­rowcy. Mój wzrok spo­czywa na pudełku z kanap­kami z tuń­czy­kiem i kuku­ry­dzą, które czeka na sie­dze­niu pasa­żera tuż obok mnie – nie­tknięte. Otwie­ram pokrywkę.

Ale nie czuję głodu.

Przez chwilę sie­dzę bez ruchu, obser­wu­jąc kro­ple desz­czu spły­wa­jące po szy­bie, z pudeł­kiem peł­nym kana­pek na kola­nach. To nie tak miało wyglą­dać. Spo­dzie­wa­łam się, że córka będzie zmę­czona, że będzie miała kaca i nie będzie chciała za wiele roz­ma­wiać w dro­dze do domu. Ow­szem, domy­śla­łam się, że moje próby nawią­za­nia kon­taktu mogą spo­tkać się z ciszą. Że będzie gapić się w tele­fon w trak­cie jazdy albo – to bar­dziej praw­do­po­dobne – że po pro­stu prze­śpi całą drogę.

Ale nie mam pomy­słu na to, co zro­bić z tą sytu­acją, z nie­obec­no­ścią córki. Nasze ostat­nie wspólne lata były wpraw­dzie pełne róż­nych wyzwań, ale cze­goś takiego sobie nie wyobra­ża­łam. W gło­wie wciąż sły­szę pyta­nie dziew­czyny w fio­le­to­wej blu­zie, którą spo­tka­łam na kory­ta­rzu aka­de­mika.

Pokłó­ci­ły­ście się czy coś?

Te słowa są jak echo, jak pio­senka, któ­rej nie da się wyrzu­cić z głowy.

Czy fak­tycz­nie doszło mię­dzy nami do kłótni? Czy na naszej rela­cji poja­wiła się głę­boka rysa, którą mogłam prze­oczyć? Evie zawsze była bar­dzo bystrą, cie­kawą świata dziew­czyną i wyma­ga­jącą nasto­latką. Nie jest już dziec­kiem – przy­po­mi­nam sobie. Teraz jest doro­sła, ma swoje prawa i auto­no­mię. Może robić, co chce. Tyle że prawda wyglą­dała ina­czej – w ciągu ostat­nich kilku lat zali­czy­ły­śmy nie­mało awan­tur. Kon­flikty poja­wiły się, jesz­cze zanim weszła w etap doj­rze­wa­nia. Zaczęły się, kiedy poszła do szkoły śred­niej i wpa­dła w nie­koń­czący się wir dra­ma­tów z kole­żan­kami. A zaraz potem zaczęła doj­rze­wać, a warto pod­kre­ślić, że dziś pro­ces ten odbywa się pod nie­życz­li­wym spoj­rze­niem mediów spo­łecz­no­ścio­wych: wszystko jest nagry­wane, pod­da­wane porów­na­niom i oce­nom online. I wresz­cie poja­wiły się imprezy, chłopcy, alko­hol i nie­ustanne testo­wa­nie gra­nic, które sta­ra­łam się wyraź­nie komu­ni­ko­wać. Pamię­tam szcze­gól­nie dobrze, jak pokłó­ci­ły­śmy się w jej sie­dem­na­ste uro­dziny. W kon­se­kwen­cji dałam jej szla­ban na wyj­ścia na cały mie­siąc; przez pierw­sze dwa tygo­dnie prak­tycz­nie się do mnie nie odzy­wała.

Nie wspo­mi­nam nawet o pre­sji na dobre wyniki w nauce.

A więc odpo­wiedź brzmi: tak, oczy­wi­ście, że się kłó­ci­ły­śmy. Czy jaki­kol­wiek rodzic nasto­let­niej córki mógłby odpo­wie­dzieć na to pyta­nie ina­czej? Nie­wy­klu­czone, że napię­cie mię­dzy mną a Evie wykra­czało ponad jakąś śred­nią, choć ostat­nio było ina­czej. Uspo­ko­iła się po wyjeź­dzie na stu­dia. Jeśli się nad tym zasta­no­wić, wyraźna zmiana nastą­piła w sierp­niu, wkrótce po wyni­kach egza­mi­nów.

Muszę koniecz­nie poroz­ma­wiać z ludźmi, któ­rzy znali ją tak dobrze jak ja – z jej naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi. Być może coś prze­ga­pi­łam, może moja córka tym­cza­sowo zade­ko­wała się u kogoś? Może zapo­mniała prze­ka­zać mi wia­do­mość o jakiejś wycieczce czy wyjeź­dzie do naszych krew­nych na pół­nocy?

Odszu­kuję starą, nie­ak­tywną grupę, którą zało­ży­ły­śmy ze zna­jo­mymi na What­sAp­pie parę lat temu, żeby uła­twić sobie poszu­ki­wa­nie opie­ku­nek do dzieci na różne oka­zje. Są na niej mamy i córki. Wysy­łam wia­do­mość do Mil­lie i Amber, dwóch naj­lep­szych przy­ja­ció­łek mojej Evie. Sta­ram się, by brzmiała moż­li­wie neu­tral­nie.

Cześć, czy roz­ma­wia­ły­ście może z Evie dzi­siaj albo jakoś wcze­śniej w tym tygo­dniu? Nie mogę się do niej dodzwo­nić. Z góry dzię­kuję za infor­ma­cje!

Obie dziew­czyny, podob­nie jak moja lato­rośl, całe dnie spę­dzały prak­tycz­nie przy­ro­śnięte do swo­ich tele­fo­nów, dla­tego cze­kam w napię­ciu, wpa­trzona w ekran mojego smart­fona, pewna, że któ­raś zaraz się do mnie ode­zwie.

Ale obie mil­czą.

Tym­cza­sem moja mama odbiera po dwóch sygna­łach; w tle połą­cze­nia ryczy tele­wi­zor. Wymie­niamy począt­kowe uprzej­mo­ści, po czym prze­cho­dzę do sedna.

– Co masz na myśli, mówiąc, że wyje­chała? – Dźwięk tele­wi­zora milk­nie nagle. – Niby gdzie?

– Na tym polega kło­pot, mamo, bo nie wiem. Jesteś pewna, że się do cie­bie w tym tygo­dniu nie odzy­wała?

– Nie, mil­czała… od paru tygo­dni. Myśla­łam, że odbie­rasz ją jutro z uczelni?

– Nie tyle jutro, co dziś, mamo. – Głos mi drży. – Ale jej tu po pro­stu nie ma. Czy możesz sobie przy­po­mnieć, kiedy roz­ma­wia­ły­ście po raz ostatni? Oso­bi­ście, nie przez wia­do­mo­ści.

Po dru­giej stro­nie połą­cze­nia zapada cisza.

– Gdzieś na początku grud­nia? Zapy­ta­łam ją, co chcia­łaby dostać na święta.

Kiedy Evie była mała, zawsze poświę­cała dużo czasu na przy­go­to­wa­nie zdo­bio­nej rysun­kami i bar­dzo szcze­gó­ło­wej listy wyma­rzo­nych pre­zen­tów. Swoim naj­bar­dziej sta­ran­nym pismem kali­gra­fo­wała prośby o gry, arty­kuły pla­styczne, kolo­ro­wanki, książki, zabawki, lalki, kostiumy disney­ow­skich księż­ni­czek. Gdy weszła w wiek nasto­letni, życze­nia na liście sta­wały się coraz mniej­sze – jeśli cho­dzi o roz­miary; wzro­sły za to ich ceny. Elek­tro­nika, biżu­te­ria i bony pre­zen­towe. W ostat­nim roku czy dwóch naj­czę­ściej pro­siła o karty poda­run­kowe do Urban Out­fit­ters, BooHoo czy Miss­gu­ided.

– Chciała jakiś voucher na ciu­chy? – dopy­tuję.

– Wła­śnie nie – odpo­wiada. – Nie w tym roku. Powie­działa, żebym nie mar­twiła się o pre­zenty, że nie chce, żebym wyda­wała na nią pie­nią­dze. Co było dość dziwne, bo uwiel­biam ją roz­piesz­czać, zawsze tak było. Zasko­czyła mnie tym. Mia­łam cię zresztą pytać o to, czy masz jakieś pomy­sły na pre­zenty dla niej.

Fak­tycz­nie, dziwna sprawa. Taka reak­cja zupeł­nie nie pasuje do Evie. Ale rezy­gna­cja ze stu­diów, i to ukrad­kiem, też wydaje mi się nie w jej stylu. Szybko refe­ruję mamie, czego się dowie­dzia­łam i co się stało w aka­de­miku.

– Nie wiem, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, mamo. Prze­cież powinna być tutaj. Jesteś pewna, że nie wspo­mi­nała o jakiejś wycieczce przed Bożym Naro­dze­niem?

– Nic mi nie mówiła, kochana. Podej­rze­wam, że nie pisała też nic do mnie w jed­nej z tych apli­ka­cji, prawda? Całe życie ma w tym tele­fo­nie, na Insta­gra­mie, Back­cha­cie.

– Snap­cha­cie – popra­wiam ją odru­chowo.

– To mia­łam na myśli. Spraw­dza­łaś jej konta?

Mama pro­po­nuje, że przy­je­dzie do mnie ze swo­jego domu w New­bury, ale pro­szę, by została na miej­scu, na wypa­dek, gdyby Evie mogła się u niej poja­wić. Choć nie wydaje mi się to szcze­gól­nie praw­do­po­dobne. Mama obie­cuje, że się ode­zwie, jeśli cze­go­kol­wiek się dowie, i się roz­łą­czamy.

Pró­buję nie pod­da­wać się panice, któ­rej oddech czuje na karku. Zaczy­nam meto­dycz­nie prze­glą­dać tele­fon pod kątem wszyst­kich momen­tów kon­taktu z córką od tam­tego zim­nego, wrze­śnio­wego dnia, kiedy się ze sobą poże­gna­ły­śmy. Prze­pa­truję wia­do­mo­ści w nadziei na zna­le­zie­nie jakiejś wska­zówki, która suge­ro­wa­łaby, że córce było na stu­diach ciężko, że czuła się samotna, przy­gnę­biona, może prze­ła­do­wana ilo­ścią pracy?

Zawsze wolała pisać, niż dzwo­nić. Nasz kon­takt pozo­sta­wał nie­re­gu­larny, czę­sto to ja go ini­cjo­wa­łam. Zazwy­czaj po kilku dniach mil­cze­nia córki. SMS-y spro­wa­dzały się do krót­kich aktu­ali­za­cji: „U mnie wszystko dobrze”, „Tak, bawię się świet­nie”, „Zaję­cia są wyma­ga­jące, ale mi się podo­bają”, „Pozna­łam na kory­ta­rzu fajną kole­żankę”. Roz­ma­wia­ły­śmy przez wideo w tygo­dniu prze­pro­wadzki, a potem jesz­cze raz parę tygo­dni póź­niej.

Prze­wi­jam połą­cze­nia, żeby spraw­dzić, kiedy po raz ostatni roz­ma­wia­ły­śmy na żywo, kiedy sły­sza­łam jej głos. Od tam­tej roz­mowy minęły ponad dwa tygo­dnie, a trwała mniej niż pięć minut. Pamię­tam, że córka gdzieś wtedy szła i że była noc. Chciała, żeby ktoś był po dru­giej stro­nie słu­chawki, chciała mieć z kim roz­ma­wiać, by nikt jej nie zacze­piał.

Pamię­tam, że w tam­tej chwili kusiło mnie, żeby ją ostrzec, że ta stra­te­gia nie­ko­niecz­nie zmniej­sza ryzyko, że ktoś ją napad­nie, wyska­ku­jąc z cie­nia; że roz­mowa z mamą przez tele­fon nie sta­nowi żad­nego zabez­pie­cze­nia.

Połą­cze­nie zakoń­czyło się o 22:43, trzy­dzie­stego listo­pada. Zakła­da­łam, że córka po pro­stu wra­cała do aka­de­mika po jakiejś wie­czor­nej impre­zie.

Teraz wiem już, że zre­zy­gno­wała ze stu­diów dużo wcze­śniej. Że od kilku tygo­dni już jej tam nie było.

Posty na Insta­gra­mie – przy­naj­mniej na tym kon­cie, do któ­rego mam dostęp – nie poka­zują nic zaska­ku­ją­cego. Evie nie wrzu­cała ich zresztą szcze­gól­nie regu­lar­nie. Kilka fotek z imprez, chyba z budynku związku stu­denc­kiego, sel­fie z kolo­ro­wym drin­kiem w dłoni, w tle zatło­czony bar. Jakiś zespół gra na sce­nie. Inny post, w biblio­tece: też sel­fie, z masą hasz­ta­gów – #dum­ny­ku­jon #prawo #QAU. Kolejny post, kolejna noc w jakimś zatło­czonym barze, kolejny drink, kolejne sel­fie.

Wyglą­dam przez okno. Moje auto jest ostat­nie, wszy­scy inni już odje­chali. Obser­wuję, jak w budynku związku gasną ostat­nie świa­tła, aż wresz­cie cały okrywa się ciem­no­ścią.

Cisza w aucie nagle zaczyna mi prze­szka­dzać, więc wci­skam guzik w tablicy roz­dziel­czej, żeby włą­czyć radio. Wła­śnie zaczy­nają się wia­do­mo­ści o czwar­tej po połu­dniu: spi­ker swoim głę­bo­kim bary­to­nem opo­wiada o kolej­kach na wizytę u leka­rza spe­cja­li­sty, kry­ty­ku­jąc sys­tem finan­so­wa­nia NHS. Jego słowa prze­pły­wają przeze mnie, jak­bym do końca ich nie rozu­miała – są szu­mem tła.

Kolejna infor­ma­cja poda­wana w ser­wi­sie infor­ma­cyj­nym doty­czy powo­dzi w Som­mer­set, gdzie rzeki wylały się z brze­gów po kil­ku­ty­go­dnio­wych opa­dach i porwały jakie­goś sied­mio­let­niego chłopca w oko­licy Taun­ton. Znaj­du­jący się na miej­scu repor­ter opo­wiada ze szcze­gó­łami o poszu­ki­wa­niach pro­wa­dzo­nych przez poli­cję i straż pożarną. Sied­mio­la­tek bawił się z rodzeń­stwem w pobliżu wypeł­nio­nej wodą rzeki, w któ­rymś momen­cie pośli­znął się i do niej wpadł. Nurt po pro­stu go porwał – rela­cjo­nuje naoczny świa­dek. To był moment. W jed­nej chwili tu był, w dru­giej już go nie było.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki