Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Nic jej nie grozi? Bardzo się Mylicie…
Lauren nie może się doczekać, aż zobaczy córkę, która kończy pierwszy semestr studiów. Dociera do akademika, odnajduje właściwy pokój, ale drzwi otwiera ktoś zupełnie obcy. Z początku kobieta myśli, że pomyliła numer pokoju albo piętro. Może nawet budynek. Szybko odkrywa jednak straszną prawdę: Evie… nie ma. Nie widziano jej od kilku tygodni i wszelki ślad po niej zaginął. Zrozpaczona matka wraz z młodszym synem rozpoczynają poszukiwania. Muszą działać szybko, zanim Evie na zawsze rozpłynie się w mrocznym sercu Londynu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Możecie dać [swoim dzieciom] miłość, lecz nie myśli.
One mają swe własne myśli. Możecie
gościć ich ciała, ale nie dusze. Ich dusze zamieszkują
w domu przyszłości, do którego nie macie wstępu
nawet w swoich snach.
Kahlil Gibran,Prorok
Dla mojego Taty, Mike’a,
który czytał mi jako pierwszy
SOBOTA
Dziesięć tygodni. Jeszcze nigdy nie byłyśmy osobno przez tyle czasu.
To więcej niż wszystkie poprzednie rozstania razem wzięte. Wszystkie nastoletnie nocowanki u koleżanek i festiwale, jej wyjazdy ze znajomymi, szkolne wycieczki.
Dla mnie to naprawdę długa rozłąka z najstarszym dzieckiem, choć Evie tak się cieszyła, że jedzie. Była podekscytowana nowym etapem życia, wizją pierwszej, prawdziwie nieskrępowanej swobody. Kibicowałam jej. Matka – największa fanka swojego dziecka, snująca marzenia na temat jej przyszłości. Pod koniec lata poczułam jednak cień lęku. Evie dostała wyniki egzaminów, miejsce na uczelni zostało potwierdzone. W kuchennym kalendarzu wpisała datę wyjazdu dużymi, wesołymi literami i trzema wykrzyknikami.
Miałam ochotę przytrzymać ją przy sobie jeszcze chociaż przez chwilę. Ale musiałam pozwolić jej wyruszyć w świat. Wiedziałam, że sobie w nim poradzi, że jest gotowa na uniwersyteckie życie – bezpieczne, płytkie wody przed wypłynięciem na otwarte morze.
I oto, w końcu, pierwszy semestr nauki dobiegł końca.
Tego ranka obudziłam się przed dzwonkiem budzika; nie mogłam się doczekać, aż ruszę w drogę, wszystko miałam już przygotowane. Kanapki z tuńczykiem i majonezem – ulubiona przekąska Evie – butelki z wodą na drogę, torby na brudne pranie, worki na śmieci, w które można zapakować inne rzeczy. Torba termiczna na zawartość jej lodówki, kilka płynów i ściereczek czyszczących, gdyby chciała odświeżyć pokój. Czułam, że czegoś zapomniałam, ale nie miałam pojęcia, co by to mogło być.
Ruch na drodze spowolnił, gdy dojechałam do autostrady M25, ale mimo żółwiego tempa poruszałam się naprzód. Rozwodnione zimowe słońce przeświecało przez chmury, ale w moim sercu było przyjemnie ciepło. Nie mogłam się doczekać, aż zobaczę Evie, aż przytulę tę moją cudowną, wielkoduszną, upartą, piękną córkę po raz pierwszy od dziesięciu tygodni.
Gdy wjeżdżałam na zasypany liśćmi, gęsto zadrzewiony kampus, dochodziła jedenasta. Na głównej drodze dojazdowej wił się wąż samochodów. New Orchard Hall to wybudowany w latach sześćdziesiątych zespół czteropiętrowych akademików z czerwonej cegły połączonych siecią dróg. Wzdłuż ulic, dwoma kołami na chodniku, stoją zaparkowane samochody z otwartymi bagażnikami i dodatkowymi bagażnikami na dachach; rodzice dźwigają wypchane walizki, torby i pudła różnych kształtów i wielkości, pakując swoje dzieci w podróż powrotną do domu.
Evie chciała przyjechać pociągiem, ale nalegałam, że przyjadę po nią sama.
Czułam, że podróż do domu z Londynu będzie dla nas szansą na przeprowadzenie negocjacji pokojowych; szansą na prawdziwą rozmowę. Chciałam oddzielić grubą linią to, co działo się wcześniej – ciągłe napięcie wynikające z nastoletnich nacisków na granice, które w końcu nie wytrzymało i pękło pod nieustającym naporem. Chciałam móc powiedzieć córce: Między nami może być inaczej.
Zaparkowałam w miejscu zwolnionym przez mercedesa z napędem na cztery koła i zerknęłam na telefon. Napisałam do Evie przy wyjeździe z Reading, żeby uprzedzić, że ruszam. Nie odpisała, ale nie zdziwiło mnie to: podejrzewałam, że jeszcze śpi. Wzięłam ze sobą kilka niebieskich toreb z Ikei i ruszyłam do głównego wejścia, mijając jakiegoś obładowanego ojca, podążającego za swoją nastoletnią pociechą, beztrosko gadającą przez telefon. Weszłam po schodach na trzecie piętro, skręciłam w lewo, kierując się znakami. Byłam tu tylko raz, nie do końca orientowałam się w przestrzeni.
Na każdym piętrze znajdowało się sześć mieszkań, z których każde liczyło osiem jednoosobowych pokojów. Cała masa nastolatków upakowana na stosunkowo niewielkiej powierzchni. Sprawdziłam aplikację z notatkami na telefonie: Evie mieszka na trzecim piętrze, w mieszkaniu F, w pokoju numer osiem.
Drzwi do mieszkania stały otworem, dzięki zużytemu adidasowi, którym ktoś je zablokował. Zapach, który buchnął ze środka, był tak gęsty, że niemal namacalny: spocone stopy, przypalone grzanki, wilgotne ubrania. Pierwszym pomieszczeniem na lewo była wspólna kuchnia: stół zawalony butelkami, na wpół pełnymi szklankami, zgniecionymi puszkami, pełen plam po rozlanym alkoholu. Zlew wyglądał jeszcze gorzej, butelki wypełniały też kosz na śmieci – dociśnięty od góry pudełkami po pizzy – i podłogę dookoła.
Zgadywałam, że poprzedniej nocy w mieszkaniu odbyła się impreza na zakończenie semestru, ewentualnie jakiś mały „biforek” – czy jak to się teraz mówi – przed wieczornym wyjściem na miasto. Poczułam ukłucie współczucia na myśl o osobach sprzątających i przypomniałam sobie o rolce z workami na śmieci, którą zostawiłam w aucie. Spróbuję trochę tu ogarnąć, kiedy Evie będzie kończyła pakowanie. Znam moją córkę, na pewno zostawiła wszystko na ostatnią chwilę.
Pukam do drzwi jej pokoju i czekam. Nikt nie reaguje; w środku panuje cisza.
Pukam raz jeszcze.
– Evie? – odzywam się. – Tu mama.
Ciszę przerywa odgłos poruszenia. Skrzypnięcie łóżka, ktoś coś mamrocze, ziewa, pociąga nosem.
Unoszę rękę, by zapukać ponownie, ale w tym momencie słychać szczęk zamka i drzwi uchylają się na kilka centymetrów. Układam usta w uśmiechu, z mocnym postanowieniem, że nie zaczniemy spotkania od kolejnej kłótni.
Drzwi otwierają się nieco szerzej, w szczelinie pojawia się twarz. Szczupły chłopak w czarnej koszulce bez rękawów, z przygładzonymi do czaszki włosami. Ma napuchniętą, wymiętą twarz i zaspane oczy. Z brody wyrasta mu kilka delikatnych włosków.
Ach. OK. Sytuacja jest… niezręczna, ale prawdopodobnie dla niego nawet bardziej niż dla mnie. A już najbardziej dla Evie. Trudno mi powstrzymać myśl, że stać ją na kogoś lepszego niż ten gość. Nie wspominała, że ma chłopaka, ale to by wyjaśniało, dlaczego w ostatnich tygodniach kontakt miałyśmy mocno rwany. A może… to był tylko ktoś na jedną noc? W końcu to pierwszy rok studiów. Pierwszoroczniacy robią takie rzeczy.
Chudy chłopak mruga, mrużąc oczy w ostrym świetle.
– Cześć – mówię pogodnym tonem. – Przepraszam, że cię zbudziłam. Jestem mamą Evie.
Patrzy na mnie, jakbym kazała mu rozwiązać wyjątkowo trudne równanie algebraiczne na niezapowiedzianym sprawdzianie. Marszczy brwi, na moment cofa się do pokoju, po czym wraca i patrzy na mnie ze zdziwieniem przekrwionymi oczami.
– Że co?
Naiwnością z mojej strony było oczekiwać, że córka będzie czekała na mnie spakowana i gotowa, by wskoczyć do auta i ruszyć do domu. Najwyraźniej nawet jeszcze nie wstała.
– Evie – powtórzyłam, wciskając dłonie w kieszenie dżinsów. – W jakim jest… stanie? Jedziemy dziś do domu, chciałam pomóc jej w pakowaniu.
Chłopak pociera palcem – o obgryzionym paznokciu – kącik oka. Nie zdziwiłabym się, gdyby jeszcze był na bani po wczorajszych ekscesach. Wygląda na korytarz, zerkając na lewo i prawo, jakby zastanawiał się, czy ktoś przypadkiem nie nagrywa tego dziwnego spotkania. Może pomyślał, że ktoś robi mu psikusa i wrzuci filmik do internetu.
W końcu otwiera usta, ale to, co mówi, niczego nie wyjaśnia – wręcz przeciwnie:
– A kto to Evie?
Z pokoju, zza drzwi, dochodzi jakiś żeński głos – stłumiony, niedający się rozpoznać.
Strząsam uczucie niepokoju, które ścisnęło moje serce. Oczywiście, że Evie jest w pokoju. Niby gdzie indziej miałaby być?
– To moja córka – tłumaczę powoli, wskazując na numer na drzwiach. – Evie Wingfield. To jej pokój.
Chłopak – czy raczej młody mężczyzna – kręci przecząco głową i zaczyna mówić. Z jego ust wydobywa się jednak jedynie skacowane chrząknięcie. Kaszle, po czym próbuje ponownie.
– Nie jej, tylko mój.
– Nie rozumiem?
– To mój pokój.
Jego policzki oblewa rumieniec – podejrzewam, że wstydzi się za nią, za siebie, za całą sytuację. Oj, będziemy się z tego z Evie śmiały w drodze do domu, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. A jeśli nie w drodze powrotnej, to za parę dni, jak dziewczyna trochę wypocznie i okrzepnie na domowym jedzeniu. Nie chcę przedłużać niezręcznej sytuacji, więc kiwam głową w kierunku, z którego dobiegał dziewczęcy głos; w wąskim łóżku – które zapewne dzielili wczorajszej nocy – leży jakaś postać.
– Evie? – wołam nieco głośniej, żeby na pewno usłyszała mnie zza drzwi. – Zaparzę nam herbatę i poczekam na ciebie w kuchni, dobrze?
Młody mężczyzna ponownie kręci głową.
– Wydaje mi się, że pomyliła pani pokoje – mówi i delikatnie przymyka podrapane drewniane drzwi.
Zostaję sama na pustym korytarzu. Ze środka dobiegają stłumione odgłosy rozmowy, padają słowa „mama” i „Evie”, a potem wiązanka przekleństw.
Próbuję sobie wytłumaczyć, co się właściwie dzieje. Może Evie jest zażenowana, że przyłapałam ją z chłopakiem? Że zaspała, że ma kaca? A ten półprzytomny nastolatek próbuje ją kryć – chlapnął pierwsze lepsze kłamstwo, które przyszło mu do zaspanej głowy. A może… to czyjś chłopak. Jakiejś biednej dziewczyny, która wyjechała do domu na Boże Narodzenie. Minął dzień, może dwa, a on już władował się innej do łóżka.
Nie moja sprawa. Są dorośli. Przynajmniej teoretycznie.
Zerkam na metalową tabliczkę przy drzwiach, żeby upewnić się, że się nie pomyliłam – „3F8”. Ponownie zerkam w notatki w telefonie. To na pewno ten sam pokój, który zapisałam, gdy odwoziłam Evie na uczelnię we wrześniu. Chyba że… pomyliłam cyfry? To był dość szalony dzień, to fakt.
Pamiętam, jak przytuliłyśmy się na pożegnanie. Miałam ochotę nie wypuszczać jej z objęć. Powoli przemieszczałam się w stronę wyjścia z pokoju, naprędce szukając powodów, które mogłyby przedłużyć moją wizytę, jednocześnie starając się ignorować bardzo jasne sygnały wysyłane przez Evie. Całe jej ciało wołało: Wszystko jest w porządku, mamo. Naprawdę możesz już sobie jechać. Córka żartowała z moich prób przeciągnięcia wizyty. Jeszcze pięć minut. I kolejne pięć. I kolejne.
W końcu – po jeszcze jednym szybkim uścisku – pozwoliłam, by drzwi się za mną zamknęły, i ruszyłam w stronę schodów, z mocnym postanowieniem, że nie będę się za siebie oglądać, że nie będę płakać. Nie potrzebowała takich atrakcji pierwszego dnia, potrzebowała mamy, która będzie cieszyć się jej szczęściem. Gdzieś w środku, w chaosie różnych emocji, naprawdę była i radość. Evie tak ciężko pracowała, żeby dostać się na te studia, rozpocząć nowy etap. Wejść w nową rzeczywistość. Dla mnie to też oznaczało zmiany.
Łzy zaczęły płynąć, gdy byłam w połowie drogi do domu. Zatrzymałam się w odległym rogu parkingu przy autostradzie. Łkałam w pośpiechu, ściskając w dłoni kubek kawy; czułam, jak wraz z wypływającymi, od dawna tłumionymi łzami narasta we mnie uczucie pustki. To był dziwny, smutno-wesoły ból, ale przeminął, gdy wypłakałam wszystko to, co tłumiłam w sobie, a co chciało znaleźć ujście. Dziś nie planowałam płakać. Dziś miałam zabrać do domu moją córkę – na całe trzy tygodnie.
Notatnik w telefonie mówi wyraźnie: „New Orchard Hall trzecie piętro mieszkanie F pokój 8”.
Ponownie pukam do drzwi 3F8. I znów ktoś w środku odzywa się ściszonym głosem. Po chwili drzwi się otwierają.
– Słucham? – Chłopak wydaje się nieco bardziej rozbudzony i poirytowany niż chwilę temu. – O co pani chodzi?
– Naprawdę przepraszam, że przeszkadzam – zaczynam – ale potrzebuję, żeby Evie wstała i zaczęła się pakować. Czy mógłby ją pan nieco pospieszyć?
– Już to mówiłem – podkreśla w odpowiedzi. – Pomyliła pani pokoje.
– Niemożliwe, to właściwy numer, zapisałam go sobie w telefonie, kiedy odwoziłam ją na uczelnię we wrześniu. Proszę spojrzeć. – Wskazuję na ekran, jakby moje notatki stanowiły absolutnie niepodważalny dowód, że to on się pomylił, że kłamie, albo na jedno i drugie.
Wzdycha przesadnie, wyraźnie rozdrażniony.
– Tu nie ma żadnej Evie, OK? To mój pokój.
Odsuwa się, chcąc zamknąć drzwi, ale jestem szybsza i blokuję je nogą.
– Chwileczkę – mówię. – Możesz powtórzyć?
– Przecież już wszystko powiedziałem – odpowiada. – Czy może pani zabrać nogę?
W mojej głowie pojawia się nowa myśl: może Evie nie dogadywała się ze swoimi współlokatorami i poprosiła o przeniesienie. Może o to w tym wszystkim chodzi.
– A czy mieszkasz w nim od początku semestru?
– Że co?
– Przeprowadziłeś się z innego akademika? A może dołączyłeś później?
– A czemu to panią interesuje?
– Czy w tym pokoju mieszkała przed tobą jakaś dziewczyna? – dopytuję, odsuwając nogę, w nadziei, że w końcu porozmawiamy jak dwoje dorosłych ludzi. – Czy wiesz, gdzie się przeniosła?
– Przykro mi, nie jestem w stanie pomóc. – Zatrzaskuje drzwi. A potem przekręca zamek od środka.
Przez chwilę stoję na korytarzu, starając się podsłuchać, o czym toczą się rozmowy po drugiej stronie drzwi.
Przedziwna sytuacja. Mam wrażenie, że to jeden wielki żart, i nie zdziwiłabym się, gdyby Evie wypadła z pokoju z krzykiem: Ale cię nabrałam! i z przebiegłym uśmiechem na twarzy.
Inne drzwi, w głębi korytarza, otwierają się niespodziewanie. Nie widzę w nich jednak mojej córki, lecz młodą, bladą kobietę w długiej, fioletowej bluzie z kapturem i logo uczelni. Ma włosy zawinięte w ręcznik i gołe nogi. Rusza w moją stronę, na boso, myjąc zęby i zdecydowanie unikając kontaktu wzrokowego. Omija mnie i skręca do kuchni.
– Przepraszam – zaczepiam ją. – Cześć. Ten akademik nazywa się New Orchard Hall, prawda?
Młoda kobieta zatrzymuje się i przerywa mycie zębów.
– Hę?
– Akademik – powtarzam. – Jak się nazywa?
– Chwileczkę – prosi półgębkiem, z ustami pełnymi pasty. Wstępuje do kuchni i z tego, co słyszę, spluwa do zlewu. Po chwili wraca, niosąc niemal pusty karton mleka i torebkę cukru.
– Przepraszam, nie byłam w stanie odpowiedzieć – wyjaśnia. – Tak, to jest New Orchard. A którego pani szuka? Mamy jeszcze Maynard, bliżej siedziby Związku Studentów, a idąc w drugą stronę, jest Lodge i Chesney. Wszystkie wyglądają podobnie, z wyjątkiem…
– Ale to jest New Orchard?
– Taa – przytakuje przeciągłym tonem pewnej siebie absolwentki prywatnych placówek szkolnych. – Jest pani mamą Sama, tak?
Kolejny nieprzyjemny ścisk w żołądku. Jakby echo, gdzieś w oddali.
– Kogo?
Dziewczyna wskazuje na pokój 3F8.
– Życzę powodzenia w budzeniu tego nicponia. Wczoraj ostro się porobił. Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa, ale ten chłopak po kilku piwach zmienia się w chodzące zagrożenie.
– Nie, to nie mój… zresztą nieważne. Mieszkała tu dziewczyna, Evie, sama ją tu przywiozłam w pierwszym tygodniu roku akademickiego. Dostała się na prawo. Ma brązowe włosy do ramion, jest mniej więcej tego wzrostu. – Ustawiam dłoń mniej więcej na wysokości własnych brwi. – Kojarzysz ją?
Moje pytanie spotyka się z obojętnym spojrzeniem.
– Na początku semestru człowiek poznaje tylu nowych ludzi, że ciężko jest ich wszystkich spamiętać. Wspominam to jak przez mgłę, jeśli mam być szczera. Przez cały tydzień otrzęsin w barze Union serwowano pięć szotów za piątaka. To była prawdziwa apokalipsa.
Wyjmuję telefon i pokazuję zdjęcie na ekranie blokady – rzadkie ujęcie Evie z bratem, uśmiechających się do siebie w ogródku pubu gdzieś na wsi.
– Niestety – odpowiada dziewczyna. – Wydaje mi się, że Sam dołączył do nas w tym mieszkaniu w drugim tygodniu nauki, ale nie jestem w stanie nic powiedzieć na pewno, poza tym to było dawno. Wydawało mi się, że ten pokój był pusty, zanim on się pojawił.
– Miała mieszkać tutaj – powtarzam, nienawidząc tego, jak niepewnie to brzmi. – Miałam dziś zawieźć ją do domu. Jak to w ogóle działa? Czy można prosić o przeniesienie do innego mieszkania, innego akademika? Czy możecie robić takie rzeczy?
– Mój kumpel Johnny przeniósł się w trzecim tygodniu – mówi sucho dziewczyna. – Jego pierwsi współlokatorzy z Selincourt to prawdziwe zwierzęta. Zrobili taki chlew… Nie uwierzyłaby pani, co jeden z nich zostawił któregoś razu w zlewie…
– Czyli pewnie to się właśnie stało – myślę na głos. – Musiała zamienić się pokojami. Czy wiesz, dokąd przeniosła się ta dziewczyna, która mieszkała tu przed Samem?
Moja rozmówczyni wzrusza ramionami.
– A co, nic pani nie powiedziała?
– Najwyraźniej… nie.
– Dzika akcja – odpowiada bez cienia emocji. – Pokłóciłyście się czy coś?
Zaczynam analizować w myślach rwane rozmowy, jakie odbywałyśmy przez telefon. Chaotyczne wiadomości, zdawkowe odpowiedzi na moje pytania o studenckie życie i jej samopoczucie. Córka mojej przyjaciółki Nathalie podczas pierwszego semestru przyjeżdżała do domu co dwa tygodnie na weekend i choć wiedziałam, że Evie nie będzie aż tak tęsknić za domowymi pieleszami, to założyłam, że odwiedzi mnie chociaż raz, szczególnie że Reading znajdowało się niecałą godzinę drogi stąd. Sądziłam, że była zbyt zajęta dobrą zabawą, nawiązywaniem znajomości i eksplorowaniem Londynu – a może i, kto wie, nauką na zajęcia. Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie chodziło o coś jeszcze.
– Może i coś mi mówiła, ale po prostu wyleciało mi z głowy.
– Niewykluczone. – Dziewczyna kiwa głową. – Bardzo panią przepraszam, ale mój tata będzie tu za jakieś dwie minuty i jeśli odkryje, że jeszcze nie zaczęłam się pakować, to będzie jazda. – Rzuca mi wyuczony uśmiech. – Ale miło mi było panią poznać.
Odwraca się i wraca do pokoju, 3F4, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.
To było jedyne możliwe rozwiązanie. Evie, z jakiegoś powodu, nie odnalazła się w tym mieszkaniu, więc złożyła wniosek o przeniesienie do innej lokalizacji w kampusie. Pewnie dziekanat ma odpowiednie procedury na takie okazje i w pierwszych tygodniach semestru przyjmuje masę takich podań. Pewnie mi o tym mówiła, a ja po prostu zapomniałam. Biorę do ręki telefon i dzwonię do córki, ale odzywa się poczta głosowa. Zostawiam wiadomość z prośbą, żeby oddzwoniła.
Wracam do kuchni, zmiatam z jednego z krzeseł resztki pizzy, przekładam ubłocony T-shirt i siadam, żeby przejrzeć ostatnie wiadomości, które wymieniłyśmy. Przełączam się z jednej apki na drugą. Widzę SMS-y, kilka reakcji na wiadomości na grupowym rodzinnym czacie na WhatsAppie, czasem parę słów na Messengerze, rzadziej na Snapchacie – na którym założyłam konto tylko po to, żeby utrzymywać kontakt z dziećmi – ale nie natrafiam na żadną informację o zmianie akademika.
Nie mam też żadnych informacji z oficjalnych, uniwersyteckich kanałów – cała korespondencja z uczelnią trafia bezpośrednio do Evie. Nalegała, że sama się wszystkim zajmie, zresztą dziś całą papierologię załatwia się elektronicznie przez portal studencki. Przeglądam swoją skrzynkę e-mail, choć Evie rzadko korzystała z tego kanału komunikacji i nawet nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem swojej poczty. W jej pokoleniu zainteresowanie tą starszą jednak technologią jest znikome – maile uchodzą za zbyt oficjalne, zbyt wolne. Sprawdzam dokładnie wszystkie wiadomości, łącznie z folderami archiwalnymi. Przez cały czas towarzyszy mi to dziwne uczucie, że szukam czegoś, czego wiem, że nie znajdę.
Wreszcie przyznaję się do porażki i wysyłam do Evie SMS.
Cześć, to ja. Przypomnisz numer pokoju? X
Wsuwając telefon z powrotem do kieszeni, ruszam schodami w dół. W holu wejściowym, wzdłuż ściany przy głównych drzwiach, ciągnie się długi rząd staromodnych drewnianych przegródek. Ta podpisana jako 3F8 wygląda, jakby dawno nikt do niej nie zaglądał: wręcz wysypują się z niej ulotki fast foodów, broszury reklamowe i różne inne śmieci. Wyjmuję wszystko i przeglądam uważnie. Znajduję jedną białą kopertę z plastikowym okienkiem na adres, z herbem uniwersytetu. Adresat: Samuel Beaufort-Raines. Nie wiedząc dokładnie dlaczego, wyjmuję telefon i robię zdjęcie.
Zaglądam jeszcze do przegródek powyżej, poniżej i po obu stronach tej oznaczonej 3F8, na wypadek gdyby jakaś oficjalna korespondencja trafiła przez pomyłkę do niewłaściwej przegródki. Ale znajduję same niepotrzebne papierzyska. Nic z imieniem mojej córki.
Telefon wibruje w mojej dłoni. Spodziewam się, że to odpowiedź od Evie, ale kiedy sprawdzam wyświetlacz, widzę inny komunikat. Czytam go, marszczę brwi, czytam ponownie. Dwa słowa, szarą kursywą: Wiadomość niedostarczona.
Mój SMS wisi nad nimi. „Cześć, to ja. Przypomnisz numer pokoju? X”. Nad treścią wiadomości nie ma zielonego ptaszka, który wskazywałby, że została odebrana. Co w ogóle oznacza „wiadomość niedostarczona”? Że jej telefon jest rozładowany, zepsuty? Że znajduje się poza siecią? Na pewno nie jest po prostu wyłączony – wtedy SMS wyświetlałby się jako oczekujący, nieprzeczytany czy coś w tym stylu.
Szybko wystukuję kolejny.
Evie, proszę, odpisz, kiedy dostaniesz tę wiadomość x
Po chwili pod nim pojawia się ten sam komunikat: Wiadomość niedostarczona. Może skończyły jej się środki na koncie albo ma jakiś problem z abonamentem?
Otwieram główne drzwi, przytrzymując je dla kolejnej mamy, która uśmiecha się do mnie z wdzięcznością, przeciskając się przez nie z dwoma wypchanymi czarnymi workami na śmieci, po jednym w każdej ręce. Na zewnątrz niebo pociemniało od ciężkich chmur zwiastujących deszcz, a grudniowe powietrze smaga moje policzki chłodem po dusznym cieple korytarza. Mam nadzieję, że Evie jest teraz pod dachem, w jakimś ciepłym miejscu. Chłodny podmuch deszczu popycha rodziców i ich potomstwo w stronę samochodów. Kończą się pakować i ruszają do domu. Wszyscy znowu razem po czasowej rozłące: ojcowie, córki, matki, synowie. Wszyscy poza mną. Ja jestem odmieńcem. Kimś pozostawionym w tyle. Ponownie wybieram numer Evie w telefonie i naciskam przycisk „Połącz”.
Tym razem telefon nawet nie dzwoni. Nie pozwala mi nawet zostawić wiadomości na poczcie głosowej. Zamiast tego słyszę tylko mechaniczny, wyzuty z intonacji kobiecy głos: Przepraszamy, ten numer jest niedostępny.
Pierwsze oznaki paniki odzywają się w moim żołądku: to mdląca niepewność, jakby cały świat nagle zaczął się przechylać.
Dzwonię do Evie jeszcze dwa razy – za każdym razem wita mnie ten sam robotyczny komunikat: Abonent niedostępny. Dzwonię więc do mojej mamy, starając się przy tym brzmieć możliwie najspokojniej, powstrzymując mroczne wizje, które krążą coraz bliżej, niczym wilki wokół dogasającego ogniska.
Ale ona również nie ma żadnych wieści od Evie.
– Wszystko w porządku, Lauren? – pyta, ściszając radio. – Miałaś dziś ją odebrać, prawda?
– Tak – mówię, czując, że telefon ślizga się w mojej spoconej dłoni. – Wszystko dobrze. Po prostu… dam znać, kiedy dotrzemy do domu.
Rozłączam się i dzwonię do syna, który spędza dzień u swojego przyjaciela Isaaca. Mój telefon odrywa go od maratonu gier komputerowych. Lucas jest rozproszony, myślami jest przy grze Quidditch Champions, co chwila przerywają nam okrzyki radości lub frustracji. Mówi, że nie rozmawiał z siostrą w tym tygodniu. Krótka, niezręczna rozmowa z mamą Millie – najlepszej przyjaciółki Evie – również nic nie wnosi.
Nikt nic nie wie, nikt nie słyszał o niczym, co mogłoby pomóc mi odnaleźć moją córkę.
Ruszam do siedziby Związku Studentów – szarego kolosa pokrytego tynkiem kamyczkowym. W recepcji pytam o biuro zakwaterowania i dowiaduję się, że w weekendy jest nieczynne, ale że ktoś z obsługi może jeszcze być w budynku Wydziału Prawa – pięć minut na piechotę stąd, kierując się w dół wzgórza. Evie zna ten kampus na pamięć, myślę z nutą goryczy. Wiedziałaby, dokąd mam iść.
Automatyczne, szklane drzwi w głównym wejściu do Wydziału Prawa otwierają się powoli, odsłaniając skromny hol bez żywej duszy. W rogu stoi smutna plastikowa choinka z fioletowymi bombkami. Sprawdzam listę pokoi i jadę windą na drugie piętro, kierując się znakami w lewo. Korytarze są puste, światła włączają się automatycznie, a jedyny dźwięk to echo moich kroków.
W końcu znajduję pokój C-44, ale nikt nie odpowiada na pukanie. Tabliczka głosi: „Profesor Carl Henbrandt CBE FRS, Kierownik Wydziału”. Pod spodem wisi kartka: „Godziny konsultacji: wtorek/środa 11:00–12:00, czwartek 13:00–14:00”. Pukam ponownie i naciskam na klamkę, ale drzwi są zamknięte. Pukam do drzwi obok, potem po drugiej stronie korytarza. Odpowiada mi cisza. Uderza mnie, jak opustoszałe jest to miejsce – jakby zdążyło wejść w tryb świątecznego uśpienia.
Zdesperowana zagaduję przypadkowego studenta, który wskazuje mi nowoczesny budynek nauk społecznych położony tuż obok. Zaczynam się czuć, jakbym wkroczyła w pozbawiony wyjścia labirynt skrótów i pustych pomieszczeń; do gabinetu luster, w którym z jednej sali da się przejść wyłącznie do kolejnej, i tak w kółko, aż do wyczerpania sił.
W środku znajduje się przestronny hol wejściowy z jaskrawożółtą recepcją; za biurkiem widzę jakiegoś młodzieniaszka w czapce – gość wygląda na niewiele starszego od Evie. Pokazuję mu zdjęcie mojej córki. On też wydaje się zdziwiony, gdy wyjaśniam, kogo właściwie szukam.
– Dziś jest sobota – mówi, praktycznie nie odrywając wzroku od telefonu. – A do tego koniec semestru. Zajęcia się skończyły.
Wszystkim osobom, które spotkałam do tej pory, pokazałam zdjęcie mojej córki, w nadziei, że ktoś ją rozpozna.
– To jest Evie. – Podstawiam mu pod nos mój smartfon, zmuszając, by spojrzał na ekran. – A ja nazywam się Lauren i jestem jej mamą. Nie było jej w pokoju, w którym spodziewałam się ją zastać. Jak mogę ją znaleźć?
Chłopak patrzy na mnie lekko zmieszany, jakbym zadała podchwytliwe pytanie.
– Nie wiem, może wystarczy… zadzwonić?
Gryzę się w język, tłumiąc sarkastyczną odpowiedź, ciśnienie znów mi rośnie. Sprzątaczka przechodząca obok najwyraźniej usłyszała naszą rozmowę, bo sugeruje, żebym spróbowała szczęścia w kolejnym betonowym kolosie – głównym budynku administracji – gdzie znajduje się siedziba ochrony.
Stróżówka w budynku ochrony wydaje się opuszczona. Wyodrębniające ją z przestrzeni wejściowej drzwiczki wyjęto z zawiasów i oparto o ścianę. Kilkakrotnie powtarzam: Halo, dzień dobry, ale bezskutecznie. Postanawiam przejść dalej. Wtedy otwierają się jakieś drzwi i staje w nich nijaki mężczyzna w jasnoszarym garniturze. Ma rozpięty ostatni guzik koszuli, tuż nad wzorzystym krawatem. Jest dobrze po pięćdziesiątce i ma przystrzyżoną siwą brodę, pod koszulą wyraźnie rysuje mu się brzuszek.
– Witam panią – mówi. – Czy mogę w czymś pomóc?
– Liczę na to. Biegam po całym kampusie właśnie w poszukiwaniu kogoś, kto mi pomoże.
Czuję, jak w gardle narasta mi nieprzyjemna gula. Zbieram się w sobie, by opisać swój problem kolejnemu nieznajomemu.
– Pewnie zabrzmi to dziwnie – zaczynam – ale… nie mogę znaleźć mojej córki. Przyjechałam dziś po nią tak jak wszyscy, a jej nie ma, a przynajmniej nie było jej w tym pokoju, w którym spodziewałam się ją znaleźć. Przez telefon jest nieosiągalna. Pewnie przeprowadziła się w trakcie semestru. Muszę się dowiedzieć, gdzie mieszka teraz.
– Rozumiem – odpowiada mężczyzna w zamyśleniu, marszcząc brwi. – Może wejdzie pani do mojego biura i usiądzie, a ja zobaczę, co da się zrobić? Ale najpierw przyniosę pani szklankę wody.
W pierwszym odruchu mam ochotę na niego nakrzyczeć: Nie chcę pić! Chcę tylko zabrać moją córkę do domu, ale on, nie czekając na moją reakcję, rusza w stronę dystrybutora z wodą na przeciwległym końcu gabinetu. Po chwili wraca z dwoma plastikowymi kubkami w dłoniach i gestem zaprasza mnie do niewielkiego gabinetu, po czym wskazuje na wysłużone plastikowe krzesło stojące pod ścianą. Sam siada za biurkiem i przedstawia się jako zastępca kierownika ochrony; identyfikator na szyi sugeruje, że ma na imię Craig Farley.
Opowiadam mu, co się stało przez ostatnie pół godziny: od momentu, w którym zapukałam do drzwi Evie i odbyłam przedziwną rozmowę z tym chłopakiem, Samem. Za każdym razem, kiedy opowiadam tę historię, wydaje mi się ona coraz bardziej realna; coraz mniej przypomina gorączkowe majaki.
Farley kiwa głową i coś notuje. Prosi, żebym pokazała dokument, który pozwoli zweryfikować moją tożsamość, więc posłusznie podaję mu prawo jazdy. Następnie spisuje imię, nazwisko datę urodzenia mojej córki i nazwę wydziału, na którym studiowała. Mężczyzna notuje, a ja zwracam uwagę na stojącą na krawędzi biurka ramkę z fotografią, która przedstawia dwoje nastolatków: chłopaka i dziewczynę, oraz kobietę, która stoi za nimi. W tle widać sprażoną słońcem otchłań Wielkiego Kanionu. Nad nimi – niebieskie niebo.
Po raz pierwszy, odkąd zapukałam do drzwi córki, czuję powiew normalności. Spokojny głos Farleya, zdjęcie jego rodziny, bożonarodzeniowy wzór jemioły na jego krawacie – wszystko to wydaje się koić gniotące mnie nieprzyjemne uczucie niepewności, które towarzyszy mi już od prawie godziny.
– Bardzo przepraszam – zaczynam mówić – że zawracam panu głowę, panie Farley. Powinnam była skontaktować się z córką przed przyjazdem, ale nie przeszło mi przez myśl, że nie zastanę jej tam, gdzie być powinna.
– Żaden ze mnie pan, jestem Craig – odpowiada, machnięciem ręki zbywając moje przeprosiny. – Proszę się nie przejmować, tego rodzaju kłopoty zdarzają się częściej, niż może się wydawać. Zwykle szybko udaje się wyjaśnić co i jak. Najczęściej przy użyciu naszego systemu informatycznego, niestety nie pierwszej młodości – wyjaśnia, po czym zaczyna niezgrabnie pisać dwoma palcami na klawiaturze. – Na uczelni studiuje w sumie dwadzieścia dwa tysiące studentów, z czego nieco ponad pięć tysięcy to pierwszoroczniacy, którzy mieszkają w akademikach tak jak pani córka. Akademików jest trzynaście, a budynki rozmieszczone są na dwóch różnych kampusach – tłumaczy i uśmiecha się do mnie ciepło; ma takie życzliwe spojrzenie. – A więc jak łatwo sobie wyobrazić, o pomyłkę nie trudno, szczególnie w taki dzień jak dziś.
– Faktycznie – przyznaję. Biorę duży łyk wody z plastikowego kubka; nie piłam nic od wyjścia z domu dzisiaj rano i nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak spragniona byłam.
– Niech no się tylko zaloguję – mówi mężczyzna i kładzie prawą dłoń na myszce, przeklikując przez coś, czego nie widzę na ekranie. – Zaraz wszystko się wyjaśni. Wchodzę właśnie do WKS-u, Wirtualnej Kartoteki Studenckiej. Dzięki temu będę mógł sprawdzić aktualny status naszej studentki.
Korzystając z chwili, zerkam na telefon i piszę kolejną wiadomość, która ląduje pod poprzednimi dwoma. Wciąż mam nadzieję na odpowiedź.
Evie, gdzie jesteś? Proszę, odpowiedz x
Chwilę później pod SMS-em pojawia się ten sam, pisany szarą czcionką komunikat: Wiadomość niedostarczona.
Podnoszę wzrok i widzę, że Farley ponownie zmarszczył brwi i delikatnie bębni palcami o notes. Ma zmartwioną minę, niepewnie zerka na to, co wcześniej zapisał.
– Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że zrobiłem błąd w nazwisku, bazgrzę jak kura pazurem. Czy może pani przeliterować je dla mnie jeszcze raz?
Powoli i wyraźnie literuję nazwisko, mężczyzna porównuje to, co słyszy, ze swoimi zapiskami, znów stuka coś w komputerze, po czym zdecydowanym ruchem palca wskazującego wciska enter. Jego szeroko rozstawione oczy mrużą się delikatnie. Wydaje z siebie zamyślone chrząknięcie i znowu klika myszką.
– Proszę mi wybaczyć – mówi. – Nasza sieć jest dzisiaj wyjątkowo powolna – tłumaczy. Zaczyna niecierpliwie bębnić palcami w biurko, nie odrywając oczu od ekranu. – System komputerowy na uczelni jest starszy niż większość naszych studentów. Naprawdę bardzo mi przykro.
– Nic nie szkodzi – uspokajam go. – Jestem przyzwyczajona do takich warunków. U mnie w pracy jest podobnie.
Znów klikanie myszką.
– Też pracuje pani w szkolnictwie wyższym?
– Nie, ale blisko. Agencja do spraw standardów kierowców i pojazdów, a konkretnie niewielka, regionalna jednostka zwalczająca oszustwa niedaleko Reading.
– Świat jest mały – dziwi się mężczyzna. – Moja żona dla nich pracowała. Czyli… Zajmuje się pani pracą śledczą, dobrze myślę?
– Teraz raczej zarządzaniem – precyzuję. – A przynajmniej w ostatnich latach.
Ponownie zapada niezręczna cisza przerywana stukaniem w klawisz enter. Raz, dwa, trzy razy.
W końcu komputer wydaje z siebie jakiś dźwięk.
– No i mamy to – mówi Farley. – OK. Widzę coś… dziwnego.
– Co takiego?
– Czy w ostatnim czasie kontaktowała się pani z córką?
Zerkam na ekran telefonu i wyświetloną na nim kolejkę wiadomości bez odpowiedzi.
– Tak.
– A kiedy rozmawiałyście panie ze sobą ostatni raz, jeśli wolno spytać?
– Sama nie wiem, jakoś w tym tygodniu? Jeszcze wczoraj do mnie pisała, ale dziś jest jakiś problem z jej telefonem, wiadomości do niej nie docierają. Dlaczego to ważne?
Craig patrzy na mnie w bliżej nieokreślony sposób.
– Cóż, dobra wiadomość jest taka, że znalazłem ją w systemie.
– A zła?
– W gruncie rzeczy nie powinienem tego robić – zaczyna mężczyzna, niepewnie zerkając w stronę drzwi. – Ale skoro przyszła tu pani osobiście, a sytuacja jest raczej nietypowa…
Craig przekręca monitor w moją stronę. Ekran jest podzielony na dwie części. Serce aż mi ściska na to, co widzę: oto portretowe zdjęcie Evie na białym tle, jej piękne brązowe oczy patrzą mądrze w obiektyw. Typowe zdjęcie do dokumentów. Wydaje mi się taka poważna, taka duża, taka dorosła. Oto moja impulsywna, nieujarzmiona córka, która w każdym człowieku potrafi dojrzeć coś dobrego. Moja dziewczynka.
Odrywam wzrok od zdjęcia i przenoszę go na panel obok, zawierający podstawowe dane na jej temat, kody przedmiotów, na które uczęszcza, tryb studiów, obywatelstwo adres i tak dalej. Po prawej stronie widnieje niewielki przycisk z napisem: „Informacje zastrzeżone dla BRS”.
– BRS to Biuro Rekrutacji Studenckiej – wyjaśnia Farley. – To oni przechowują bardziej szczegółowe dane na temat każdego studenta, w tym ewentualne potrzeby dodatkowe, wyniki egzaminów, status płatności czesnego, kwestie związane z dyscypliną i tak dalej.
– Czy Evie coś przeskrobała?
– Niekoniecznie – odpowiada szybko mężczyzna. – Ale proszę spojrzeć tutaj.
Jego palec przenosi się nad wpis na samym dole ekranu. Litery są czerwone, a nie czarne jak pozostałe. Litery i sześć cyfr.
**DWS 061124**
– Co to znaczy?
– Cóż… To jeden z używanych przez nas kodów. Na wszystko mamy takie trzyliterowe akronimy. Dzięki temu…
– Ale co znaczy ten konkretny skrót? – dopytuję. Niezręczność sytuacji i zawstydzenie, które czułam do tej pory, zdają się przeobrażać. Desperacja zmienia się w coś zdecydowanie cięższego. – Co oznacza skrót DWS?
Craig patrzy na mnie przepraszająco.
– To znaczy, że już jej tu nie ma, pani Wingfield – tłumaczy miękkim głosem. – Że zrezygnowała ze studiów.
Evie nie ma na uczelni.
Nie zmieniła pokoju ani akademika i po prostu zapomniała mi o tym powiedzieć. To nie jest zwykłe nieporozumienie.
DWS, jak wyjaśnił Farley, oznacza „Dobrowolne wycofanie się ze studiów”.
Evie zrezygnowała z nauki ponad miesiąc temu.
Cały miesiąc. Rzuciła papiery, zostawiła uczelnię. I gdzieś się przeniosła… tylko dokąd? Nie miałam zielonego pojęcia.
Patrzę w ekran komputera, a moje serce zachowuje się jak winda, która pędzi szybem na sam dół.
– Jeśli dobrze rozumiem, zrezygnowała z nauki szóstego listopada?
– Tak twierdzi system.
– To bez sensu – mówię podniesionym głosem. – Studiowała prawo, była na pierwszym roku, harowała jak wół, żeby się tu dostać. Minęły dwa miesiące z kawałkiem. Sama ją tu przywiozłam na początku semestru i od tego czasu byłyśmy w stałym kontakcie: często rozmawiałyśmy, wysyłała mi zdjęcia z wyjść ze znajomymi, opowiadała o esejach, które miała do napisania, o swoich prowadzących, o jedzeniu w stołówce, o wszystkim. Ona musi tu być.
Mężczyzna kręci przecząco głową.
– Przykro mi, ale system uważa inaczej.
– Sam pan przyznał, że to przedpotopowa technologia. Może doszło do jakiejś pomyłki, może to efekt błędu w systemie i jej dane pomieszały się z danymi kogoś innego? Uległy uszkodzeniu?
– Prawda, nasz system dość często zalicza awarie – przyznaje Farley. – Tyle razy był już naprawiany i nic to nie daje. To jak remont dziurawej drogi, łata na łacie. Dwudziestoletnie oprogramowanie, które trzyma się na taśmie klejącej i sznurku. Nie przypominam sobie jednak sytuacji, w której wymieszaniu uległyby profile studenckie.
– W takim razie w grę wchodzi jeszcze błąd ludzki. Pewnie ktoś wpisał nieprawidłowy kod.
Farley wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć.
– Nie widzę w systemie zmienionego adresu akademika, nic nie sugeruje, żeby się przeniosła. Brak też innych dopisków o zmianie miejsca zamieszkania.
– Może mieszka poza kampusem, w jakimś wynajmowanym mieszkaniu?
– To możliwe – przyznaje mężczyzna. – Ale oficjalnie zrezygnowała z uczęszczania na zajęcia. Technicznie rzecz biorąc, nie jest już więc studentką Queen Anne’s.
W głowie aż roi mi się od natarczywych pytań. Dlaczego zrezygnowała ze studiów? Dlaczego mi o tym nie powiedziała? Wszystkie one nic jednak nie znaczą wobec pytania podstawowego, które od początku wisi w powietrzu. Tak naprawdę tylko ta jedna odpowiedź się liczy.
Gdzie jest teraz Evie?
Odrywam dłonie od kolan.
– Z tego, co się orientuję, uczelnia ma obowiązek troszczyć się o studentów. Stanowi rodzaj opiekuna… Jak to szło? In loco parentis, prawda? W pewnym sensie przejmuje opiekę nad dziećmi, kiedy ich rodzice znajdują się daleko?
Mężczyzna powoli kiwa głową.
– Tak, to prawda, ale ta zasada obejmuje tylko aktywnych studentów, a nie tych, którzy zrezygnowali.
– Czy nie macie jednak obowiązku informowania rodziców o takich zmianach? Przecież to istotna informacja.
– To… wykracza poza nasz zakres obowiązków.
– Zakres obowiązków? – Unoszę się znad biurka. – Przecież to jeszcze dzieci!
– W oczach prawa studenci są już dorośli, pani Wingfield. Jako osoby pełnoletnie mają prawo do prywatności i ochrony danych, a także prawo do podejmowania samodzielnych decyzji, w tym decyzji o tym, kto będzie poinformowany w przypadku ich rezygnacji ze studiów. Bardzo mi przykro, ale tak stanowi prawo. Wszystkie uniwersytety w Wielkiej Brytanii muszą go przestrzegać.
– Ale… – zaczynam, lecz nie wiem, co powiedzieć. Jak to możliwe, że Evie któregoś dnia po prostu opuściła uczelnię, a ja nic o tym nie wiedziałam? – Bardzo trudno mi zrozumieć, że nie dała mi o tym znać. Że dowiaduje się o tym dopiero teraz, miesiąc po fakcie.
– Nie zauważyła pani, żeby córka wahała się, czy zostać na uniwersytecie?
– To naprawdę nie ma sensu – ciągnę. – Tak ciężko pracowała, żeby się tu dostać. Chyba na niczym w życiu tak bardzo jej nie zależało. Wprost nie mogła się doczekać, aż tu przyjedzie. Całe lato planowała studia, odkładała pieniądze, bo pracowała na część etatu w kinie. Brała dodatkowe zmiany, żeby móc trochę zwolnić z pracą w trakcie semestru. Chciała skupić się na nauce.
– Coś przyszło mi jeszcze do głowy – ożywia się Farley, znów bębniąc palcami o blat. – W przypadku przedłużonej nieobecności studenta na zajęciach uruchamiane są dodatkowe procedury. Jeśli ktoś znika na określoną liczbę godzin i nie pojawia się na konsultacjach z osobistym tutorem, wydział powinien zarządzić swego rodzaju kontrolę. Sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wszelkie obserwacje z takiej kontroli logowane są do systemu. Założę się, że kierowniczka studiów licencjackich na Wydziale Prawa jest jeszcze w swoim biurze. Zadzwonię do niej i zobaczymy, czy powie nam coś nowego.
Mężczyzna bierze do ręki telefon, który ładował się do tej pory na bezprzewodowej ładowarce. Stuka w ekran i przykłada komórkę do ucha. Czuję się, jakbym znalazła się w jakiejś równoległej rzeczywistości, w strefie cienia, gdzie to, co znajome traci swój kształt.
– Laura? – Craig wita się wesoło. – Tak, u mnie wszystko dobrze. A u ciebie? – wymienia zdawkowe uprzejmości, ale szybko przechodzi do sedna: – Jesteś może jeszcze na uczelni? Mam tu u siebie jedną mamę. Czy możemy wpaść do twojego biura na krótką pogawędkę o jednej ze studentek pierwszego roku? Twarzą w twarz szybciej wyjaśnimy, o co chodzi.
Pięć minut później wędrujemy przez kampus ramię w ramię. Craig chodzi szybko, ledwo nadążam. Mijamy budynek głównej biblioteki i jeszcze kilka innych kanciastych gmachów z betonu. Po kampusie wciąż kręci się sporo młodych ludzi – żegnają się ze swoimi nowymi znajomymi i witają z rodzicami. Ten sam drobny rytuał przejścia odbywa się pewnie milion razy w roku w całym kraju. Mnie i Evie coś się wybitnie nie udało.
– Proszę wybaczyć, jeśli zadam oczywiste pytanie. – Farley przerywa ciszę, gdy skręcamy w drogę dojazdową, po obu stronach wciąż zastawioną samochodami. – Jeśli dobrze rozumiem, próbowała pani skontaktować się z córką telefonicznie?
– Tak, ale nie jestem w stanie nawiązać połączenia z jej numerem. Wiadomości tekstowe również do niej nie dochodzą.
Mężczyzna marszczy czoło.
– Kiedy to się zaczęło?
– Dziś rano.
– Ale wcześniej byłyście w kontakcie?
– Oczywiście.
Nie wyraża wprost tego, co i tak wisi w powietrzu: że Evie zwiodła mnie na manowce. Że mnie okłamywała.
Po raz kolejny tego dnia mijam automatyczne szklane drzwi wiodące do Wydziału Prawa oraz małą, przygnębiającą sztuczną choinkę w holu. Idę za moim przewodnikiem na drugie piętro, po drodze przechodząc labiryntem korytarzy i podwójnych drzwi otwieranych za pomocą jego karty dostępu.
Profesor Laura Gray okazuje się kobietą w wieku około czterdziestu pięciu lat, o jasnej cerze i ciemnorudych włosach, związanych w luźny koński ogon. Jest ubrana w kremowy sweter i ciemne spodnie od garnituru. Na nosie ma okulary w przezroczystych oprawkach, które sprawiają, że wygląda na inteligentną i oczytaną. Na jej biurku stoją dwa monitory i otwarty laptop, poza tym zawalone jest stosami podręczników i dokumentów, wyraźnie toczących ze sobą wojnę o miejsce na blacie.
Farley przedstawia nas sobie i nakreśla sprawę.
– Czy chciałaby pani zapytać o zwrot wpłat z tytułu czesnego? – dopytuje Gray, zerkając na jeden z monitorów. – Zwykle wymagamy, aby informowano nas o rezygnacji ze studiów w ciągu czternastu dni roboczych od dnia rozpoczęcia semestru…
– Nie chodzi o czesne – wyjaśniam szybko. – A przynajmniej nie teraz. Chcę po prostu dowiedzieć się, gdzie jest moja córka. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że porzuciła studia.
Kobieta zdejmuje okulary i kładzie je na biurku, po czym pociera oczy kciukiem i palcem wskazującym.
– Prawo to niełatwy kierunek – mówi już nieco milszym tonem. – Wymaga od studentów dużo poświęcenia. Naprawdę czują zmianę intensywności nauki w porównaniu ze szkołą średnią. W trakcie pierwszego roku rezygnuje średnio sześć, siedem procent, co oznacza, że od dwunastu do dwudziestu studentów każdego roku uznaje, że prawo jednak nie jest dla nich.
– A ile osób jest u niej na roku?
– Odrobinę ponad dwieście pięćdziesiąt.
Dużo. Łatwo wtopić się w tłum. Być niewidzialną. Zniknąć.
– Jak już wspominałam, dla niektórych młodych ludzi wyzwania związane ze studiowaniem prawa są po prostu za duże. Przeskok w poziomie intensywności nauki jest szczególnie odczuwalny w pierwszych tygodniach. Wówczas orientują się, ile wysiłku będzie ich kosztowało ukończenie studiów.
– Nie wierzę, że to właśnie przydarzyło się mojej Evie – oponuję. – W szkole średniej miała same szóstki na egzaminach końcowych. A testy predyspozycji do studiowania prawa LNAT przeszła śpiewająco. Przygotowywała się do tych testów miesiącami, świadoma, że dobre wyniki egzaminów na koniec szkoły średniej mogą nie wystarczyć, by dostała się na wymarzony kierunek. Zawzięła się, chciała świetnie napisać ten trudny test, i zrobiła to.
Gray klika myszką kilka razy, mruży oczy i znów patrzy w ekran.
– Widzę, że w jej przypadku kontrola się odbyła. Dwudziestego czwartego października. Najpierw był telefon, a cztery dni później wysłaliśmy e-mail.
– I?
– Naprawdę nie wolno mi omawiać…
– Proszę… Na pewno wymieniła mnie jako osobę do kontaktu.
Profesor przewija ekran jeszcze niżej.
– Niestety nic takiego nie widzę.
– Ale to muszę być ja – powtarzam, zastanawiając się przelotnie, czy nie wymieniła swojej babci, ale to byłby jakiś absurd. Przede wszystkim moja mama by mi o tym powiedziała. – Evie nie ma bliższej rodziny.
Gray wymienia spojrzenie z Farleyem.
– W rubryce kontakt awaryjny – zaczyna mówić z ociąganiem – zaznaczono ZKR.
Patrzę na kobietę, zerkam na mężczyznę, czuję, jak zimny, lepki pot zbiera mi się na karku.
– Co to znaczy? – pytam, marszcząc nos na kolejny trzyliterowy akronim. – Co oznacza ZKR?
Profesor milczy.
– Zakaz kontaktu z rodzicami – wyjaśnia wreszcie.
Czuję ostre ukłucie w okolicy serca. Nic z tego nie rozumiem.
– Ale… jak to możliwe. O co tu chodzi?
– Studenci mają do wyboru taką opcję.
– Ale dlaczego coś takiego jest w jej dokumentacji?
– Studenci mogą samodzielnie aktualizować informacje na temat kontaktów awaryjnych.
– W takim razie kogo wpisała na moje miejsce?
– Nie wolno mi udzielać takich informacji.
– Ale na pewno ma pani wpisy, informujące o zmianie miejsca zamieszkania, prawda? Adres korespondencyjny, dane kontaktowe?
– Nie możemy rozmawiać o statusie studenta bez jego wyraźnej zgody.
Czuję, jak moją klatkę piersiową zaczyna rozpierać nieprzyjemny ucisk, jakby coś chciało wycisnąć powietrze z moich płuc.
– Chyba możemy uznać tę sytuację za wyjątkową? Moja córka zaginęła. Czy wie pani, gdzie mogę ją znaleźć?
Profesor ponownie wymienia spojrzenia z zastępcą szefa ochrony, a ten odpowiada jej skinieniem głowy, po którym kobieta ponownie zerka w komputer.
– Wróciła do domu, mam tu adres przy Selby Road w Reading.
Otwieram szeroko usta ze zdziwienia, ale nic nie mówię, bo moje gardło ściska dziwna niemoc, a w głowie mam okropną myśl. Co, jeśli parę tygodni temu Evie faktycznie ruszyła do domu w Reading, ale po drodze coś jej się przydarzyło? Coś, przez co nie dojechała do celu? Ale zaraz przypominam sobie, że przecież jeszcze w tym tygodniu rozmawiałyśmy, i mam nowy pomysł, który rośnie w siłę z każdym oddechem: być może dystans, który tak narastał między mną a moją córką, jest o wiele większy, niż sobie wyobrażałam.
Może wcale jej już nie znam.
DZIEWIĘĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
Zaczęło się od błąkającego się luzem psa.
Evie była na zakupach na Windsor High Street razem ze swoją przyjaciółką Millie – ostatnio rzadko pozwalały sobie na takie sobotnie wypady, ponieważ weekendy spędzały na powtórkach do egzaminów. Teraz przechadzały się od jednego sklepiku charytatywnego do drugiego, z nadzieją, że pośród stert ciuchów, które mieszkańcy miasta mają w zwyczaju wyrzucać po jednym sezonie, wynajdą jakieś modowe skarby. Nie do wiary, jakie perełki można było znaleźć na półkach Barnardo, Schroniska czy punktu prowadzonego przez Instytut Badań nad Rakiem. Evie zdążyła już upolować top na ramiączkach z Zary który naprawdę wyglądał jak nowy, a Millie wyszperała dla siebie kurtkę od Prady i baletki – za wszystko zapłaciły jakieś grosze.
Stały właśnie przed wejściem do Oxfamu i porównywały łupy, kiedy usłyszała psa – a konkretnie stukot jego pazurów na chodniku. Odwróciła się, a jej oczom ukazał się czekoladowy labrador machający energicznie ogonem. Pies dyszał z wysiłku, o czym dobitnie świadczył jego wystawiony na całą długość różowy język.
Psisko usiadło na chodniku tuż obok dziewczyny.
– Dzień dobry, piesku – przywitała się Evie. – Skąd się tu wziąłeś?
Rozejrzała się dookoła, gładząc psa po głowie. W zasięgu wzroku nie było jednak nikogo, kto wyglądałby, jakby szukał czworonoga czy próbował zachęcić go do powrotu gwizdem lub wołaniem.
Millie przyklękła, drapiąc labradora za uchem.
– Och, jest taki słodki. No kto jest dobrym pieskiem, no kto? Oczywiście, że o tobie mówię!
Evie dalej głaskała zwierzaka po głowie; jego sierść była jedwabiście gładka w dotyku. Pies wyglądał na zadbanego.
– I co, nasz dobry piesku? – ciągnęła Millie. – Zrobiłeś sobie małą wycieczkę? Gdzie jest twój człowiek?
Pies mocno dyszał i polizał ją po ręce; patrzył na obie dziewczyny wyczekującym spojrzeniem jasnych, bursztynowych oczu.
– To suczka – zauważyła Evie, zerkając na srebrną blaszkę z imieniem w kształcie serca, przyczepioną do obroży. – Lulu. Ma na imię Lulu.
Pies szczeknął z entuzjazmem na dźwięk własnego imienia.
Po drugiej stronie blaszki znajdował się numer właściciela.
Millie wstała.
– Co powinnyśmy zrobić? Może zadzwonimy do towarzystwa opieki nad zwierzętami?
– A nie wystarczy telefon do właściciela? – zaproponowała Evie, wskazując na adresownik.
– Mówisz serio?
– Ten ktoś musi być niedaleko.
Wystukała numer na telefonie i przyłożyła go do ucha.
Zdążyła usłyszeć kilka sygnałów, ale przerwał jej tupot stóp. Odwróciła się i ujrzała, że w ich stronę biegnie jakiś mężczyzna. Dyszał i posapywał; w jednej dłoni trzymał czarną smycz, a w drugiej mały zielony worek na psie nieczystości.
– Boże, bardzo przepraszam za mojego psa – powiedział zawstydzony na przywitanie.
– Nie ma za co – uspokoiła go Evie. – Lulu jest bardzo sympatyczna.
Jeszcze nigdy nie widziała tak atrakcyjnego faceta.
Naprawdę nigdy.
Nawet w telewizji, na Instagramie i tak dalej. Był trochę po dwudziestce, miał na sobie wyprasowaną białą koszulę, marynarkę, eleganckie jeansy i brązowe skórzane buty. Jego twarzy też niczego nie brakowało. Wysokie, dobrze wysklepione kości policzkowe, kwadratowy podbródek z uroczym dołeczkiem i intensywnie niebieskie oczy w kolorze tropikalnego oceanu. Do tego włosy w ciemnym odcieniu blond, zaczesane do tyłu, by odsłonić czoło, i przycięte na krótko po bokach.
Był tak przystojny, że – ku swojemu zawstydzeniu – zorientowała się, że nie jest w stanie się odezwać. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku.
– Dziękuję wam – powtórzył, wciąż nieco dysząc. – Zerwała się ze smyczy, akurat kiedy chciałem posprzątać… – Urwał, znacząco wskazując na wypełniony zielony worek. – Jezu, przepraszam, nie wiem, czemu wam o tym mówię. Ignorujcie mnie, po prostu cieszę się, że się znalazła. Niegrzeczna z ciebie dziewczyna, prawda, Lu?
Evie przytrzymała obrożę dwoma palcami, a nieznajomy zapiął smycz. Musnęli się przy tym przelotnie dłońmi; poczuła, jak przechodzi ją prąd.
– Jest naprawdę piękna. – Evie odzyskała głos. – Zawsze podobały mi się czekoladowe labradory.
– To najlepsze psy na całym świecie. – Uśmiechnął się szeroko.
– Kiedy będę już miała własny dom, na pewno sobie takiego sprawię.
– Ja też – wtórowała jej Millie, chociaż Evie nie przypominała sobie, żeby przyjaciółka kiedykolwiek wspominała o chęci posiadania psa, a już na pewno nie konkretnie o przedstawicielu tej rasy.
– Jestem Scott, tak przy okazji – przedstawił się mężczyzna i poklepał psa. – Lulu zdążyłyście już poznać. Przyjechałem z nią tutaj na spotkanie z psim trenerem, o którym słyszałem dużo dobrego. Tak czy siak, miło było was poznać. Nie będę wam dalej przeszkadzał w, ekhm, zakupach i…
– A ja jestem Millie – przerwała mu przyjaciółka Evie. – Nam też miło było cię poznać.
Scott uśmiechnął się do obu dziewczyn, po czym cmoknął na psa, pomachał im na do widzenia i ruszył z powrotem ulicą, z Lulu wesoło drepczącą u jego boku.
Evie chciała, żebym wierzyła, że wciąż jest na studiach. A na uczelni powiedziała, że wróciła do mnie, do domu.
Nabiła obie strony w butelkę.
Zostawiłam swój numer zarówno Farleyowi, jak i Gray, prosząc, by zawiadomili mnie, gdyby dowiedzieli się czegokolwiek nowego, po czym spędziłam kolejną godzinę, snując się po kampusie. W mojej głowie narastał pulsujący ból, gdy krążyłam bez planu, sprawdzając kolejne piętra biblioteki, przestronny budynek związku studenckiego, pełen kawiarni, barów i przestrzeni, w których odbywały się różne wydarzenia. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam i zobaczyłam; chciałam jak najbardziej odwlec moment, w którym wsiądę z powrotem do auta i udam się w samotną, podróż powrotną do domu. Wszystkie miejsca, które odwiedziłam, były jednak albo zamknięte, albo opustoszałe – cały kampus zapadł w hibernację przed świąteczną przerwą.
Wracam jeszcze raz pod akademik New Orchard Hall. Teraz, po południu, poranny zgiełk wyciszył się niemal do zera. Głównym wejściem nikt nie wchodzi i nie wychodzi, na zewnątrz nie stoją żadne samochody, tylko kilka okien w budynku rozświetla światło. Panuje tu nieprzyjemny spokój.
Jestem kompletnie sama ze swoimi myślami i trawiącym mnie lękiem. Coraz mocniej odczuwam ciężar rzeczywistości – jest jak straszliwie wypchany plecak, którego paski wbijają mi się w ramiona.
Jest już zupełnie ciemno, a deszcz pada coraz mocniej, kiedy w końcu docieram do samochodu. Otwieram go i ciężko opadam na siedzenie kierowcy. Mój wzrok spoczywa na pudełku z kanapkami z tuńczykiem i kukurydzą, które czeka na siedzeniu pasażera tuż obok mnie – nietknięte. Otwieram pokrywkę.
Ale nie czuję głodu.
Przez chwilę siedzę bez ruchu, obserwując krople deszczu spływające po szybie, z pudełkiem pełnym kanapek na kolanach. To nie tak miało wyglądać. Spodziewałam się, że córka będzie zmęczona, że będzie miała kaca i nie będzie chciała za wiele rozmawiać w drodze do domu. Owszem, domyślałam się, że moje próby nawiązania kontaktu mogą spotkać się z ciszą. Że będzie gapić się w telefon w trakcie jazdy albo – to bardziej prawdopodobne – że po prostu prześpi całą drogę.
Ale nie mam pomysłu na to, co zrobić z tą sytuacją, z nieobecnością córki. Nasze ostatnie wspólne lata były wprawdzie pełne różnych wyzwań, ale czegoś takiego sobie nie wyobrażałam. W głowie wciąż słyszę pytanie dziewczyny w fioletowej bluzie, którą spotkałam na korytarzu akademika.
Pokłóciłyście się czy coś?
Te słowa są jak echo, jak piosenka, której nie da się wyrzucić z głowy.
Czy faktycznie doszło między nami do kłótni? Czy na naszej relacji pojawiła się głęboka rysa, którą mogłam przeoczyć? Evie zawsze była bardzo bystrą, ciekawą świata dziewczyną i wymagającą nastolatką. Nie jest już dzieckiem – przypominam sobie. Teraz jest dorosła, ma swoje prawa i autonomię. Może robić, co chce. Tyle że prawda wyglądała inaczej – w ciągu ostatnich kilku lat zaliczyłyśmy niemało awantur. Konflikty pojawiły się, jeszcze zanim weszła w etap dojrzewania. Zaczęły się, kiedy poszła do szkoły średniej i wpadła w niekończący się wir dramatów z koleżankami. A zaraz potem zaczęła dojrzewać, a warto podkreślić, że dziś proces ten odbywa się pod nieżyczliwym spojrzeniem mediów społecznościowych: wszystko jest nagrywane, poddawane porównaniom i ocenom online. I wreszcie pojawiły się imprezy, chłopcy, alkohol i nieustanne testowanie granic, które starałam się wyraźnie komunikować. Pamiętam szczególnie dobrze, jak pokłóciłyśmy się w jej siedemnaste urodziny. W konsekwencji dałam jej szlaban na wyjścia na cały miesiąc; przez pierwsze dwa tygodnie praktycznie się do mnie nie odzywała.
Nie wspominam nawet o presji na dobre wyniki w nauce.
A więc odpowiedź brzmi: tak, oczywiście, że się kłóciłyśmy. Czy jakikolwiek rodzic nastoletniej córki mógłby odpowiedzieć na to pytanie inaczej? Niewykluczone, że napięcie między mną a Evie wykraczało ponad jakąś średnią, choć ostatnio było inaczej. Uspokoiła się po wyjeździe na studia. Jeśli się nad tym zastanowić, wyraźna zmiana nastąpiła w sierpniu, wkrótce po wynikach egzaminów.
Muszę koniecznie porozmawiać z ludźmi, którzy znali ją tak dobrze jak ja – z jej najbliższymi przyjaciółmi. Być może coś przegapiłam, może moja córka tymczasowo zadekowała się u kogoś? Może zapomniała przekazać mi wiadomość o jakiejś wycieczce czy wyjeździe do naszych krewnych na północy?
Odszukuję starą, nieaktywną grupę, którą założyłyśmy ze znajomymi na WhatsAppie parę lat temu, żeby ułatwić sobie poszukiwanie opiekunek do dzieci na różne okazje. Są na niej mamy i córki. Wysyłam wiadomość do Millie i Amber, dwóch najlepszych przyjaciółek mojej Evie. Staram się, by brzmiała możliwie neutralnie.
Cześć, czy rozmawiałyście może z Evie dzisiaj albo jakoś wcześniej w tym tygodniu? Nie mogę się do niej dodzwonić. Z góry dziękuję za informacje!
Obie dziewczyny, podobnie jak moja latorośl, całe dnie spędzały praktycznie przyrośnięte do swoich telefonów, dlatego czekam w napięciu, wpatrzona w ekran mojego smartfona, pewna, że któraś zaraz się do mnie odezwie.
Ale obie milczą.
Tymczasem moja mama odbiera po dwóch sygnałach; w tle połączenia ryczy telewizor. Wymieniamy początkowe uprzejmości, po czym przechodzę do sedna.
– Co masz na myśli, mówiąc, że wyjechała? – Dźwięk telewizora milknie nagle. – Niby gdzie?
– Na tym polega kłopot, mamo, bo nie wiem. Jesteś pewna, że się do ciebie w tym tygodniu nie odzywała?
– Nie, milczała… od paru tygodni. Myślałam, że odbierasz ją jutro z uczelni?
– Nie tyle jutro, co dziś, mamo. – Głos mi drży. – Ale jej tu po prostu nie ma. Czy możesz sobie przypomnieć, kiedy rozmawiałyście po raz ostatni? Osobiście, nie przez wiadomości.
Po drugiej stronie połączenia zapada cisza.
– Gdzieś na początku grudnia? Zapytałam ją, co chciałaby dostać na święta.
Kiedy Evie była mała, zawsze poświęcała dużo czasu na przygotowanie zdobionej rysunkami i bardzo szczegółowej listy wymarzonych prezentów. Swoim najbardziej starannym pismem kaligrafowała prośby o gry, artykuły plastyczne, kolorowanki, książki, zabawki, lalki, kostiumy disneyowskich księżniczek. Gdy weszła w wiek nastoletni, życzenia na liście stawały się coraz mniejsze – jeśli chodzi o rozmiary; wzrosły za to ich ceny. Elektronika, biżuteria i bony prezentowe. W ostatnim roku czy dwóch najczęściej prosiła o karty podarunkowe do Urban Outfitters, BooHoo czy Missguided.
– Chciała jakiś voucher na ciuchy? – dopytuję.
– Właśnie nie – odpowiada. – Nie w tym roku. Powiedziała, żebym nie martwiła się o prezenty, że nie chce, żebym wydawała na nią pieniądze. Co było dość dziwne, bo uwielbiam ją rozpieszczać, zawsze tak było. Zaskoczyła mnie tym. Miałam cię zresztą pytać o to, czy masz jakieś pomysły na prezenty dla niej.
Faktycznie, dziwna sprawa. Taka reakcja zupełnie nie pasuje do Evie. Ale rezygnacja ze studiów, i to ukradkiem, też wydaje mi się nie w jej stylu. Szybko referuję mamie, czego się dowiedziałam i co się stało w akademiku.
– Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, mamo. Przecież powinna być tutaj. Jesteś pewna, że nie wspominała o jakiejś wycieczce przed Bożym Narodzeniem?
– Nic mi nie mówiła, kochana. Podejrzewam, że nie pisała też nic do mnie w jednej z tych aplikacji, prawda? Całe życie ma w tym telefonie, na Instagramie, Backchacie.
– Snapchacie – poprawiam ją odruchowo.
– To miałam na myśli. Sprawdzałaś jej konta?
Mama proponuje, że przyjedzie do mnie ze swojego domu w Newbury, ale proszę, by została na miejscu, na wypadek, gdyby Evie mogła się u niej pojawić. Choć nie wydaje mi się to szczególnie prawdopodobne. Mama obiecuje, że się odezwie, jeśli czegokolwiek się dowie, i się rozłączamy.
Próbuję nie poddawać się panice, której oddech czuje na karku. Zaczynam metodycznie przeglądać telefon pod kątem wszystkich momentów kontaktu z córką od tamtego zimnego, wrześniowego dnia, kiedy się ze sobą pożegnałyśmy. Przepatruję wiadomości w nadziei na znalezienie jakiejś wskazówki, która sugerowałaby, że córce było na studiach ciężko, że czuła się samotna, przygnębiona, może przeładowana ilością pracy?
Zawsze wolała pisać, niż dzwonić. Nasz kontakt pozostawał nieregularny, często to ja go inicjowałam. Zazwyczaj po kilku dniach milczenia córki. SMS-y sprowadzały się do krótkich aktualizacji: „U mnie wszystko dobrze”, „Tak, bawię się świetnie”, „Zajęcia są wymagające, ale mi się podobają”, „Poznałam na korytarzu fajną koleżankę”. Rozmawiałyśmy przez wideo w tygodniu przeprowadzki, a potem jeszcze raz parę tygodni później.
Przewijam połączenia, żeby sprawdzić, kiedy po raz ostatni rozmawiałyśmy na żywo, kiedy słyszałam jej głos. Od tamtej rozmowy minęły ponad dwa tygodnie, a trwała mniej niż pięć minut. Pamiętam, że córka gdzieś wtedy szła i że była noc. Chciała, żeby ktoś był po drugiej stronie słuchawki, chciała mieć z kim rozmawiać, by nikt jej nie zaczepiał.
Pamiętam, że w tamtej chwili kusiło mnie, żeby ją ostrzec, że ta strategia niekoniecznie zmniejsza ryzyko, że ktoś ją napadnie, wyskakując z cienia; że rozmowa z mamą przez telefon nie stanowi żadnego zabezpieczenia.
Połączenie zakończyło się o 22:43, trzydziestego listopada. Zakładałam, że córka po prostu wracała do akademika po jakiejś wieczornej imprezie.
Teraz wiem już, że zrezygnowała ze studiów dużo wcześniej. Że od kilku tygodni już jej tam nie było.
Posty na Instagramie – przynajmniej na tym koncie, do którego mam dostęp – nie pokazują nic zaskakującego. Evie nie wrzucała ich zresztą szczególnie regularnie. Kilka fotek z imprez, chyba z budynku związku studenckiego, selfie z kolorowym drinkiem w dłoni, w tle zatłoczony bar. Jakiś zespół gra na scenie. Inny post, w bibliotece: też selfie, z masą hasztagów – #dumnykujon #prawo #QAU. Kolejny post, kolejna noc w jakimś zatłoczonym barze, kolejny drink, kolejne selfie.
Wyglądam przez okno. Moje auto jest ostatnie, wszyscy inni już odjechali. Obserwuję, jak w budynku związku gasną ostatnie światła, aż wreszcie cały okrywa się ciemnością.
Cisza w aucie nagle zaczyna mi przeszkadzać, więc wciskam guzik w tablicy rozdzielczej, żeby włączyć radio. Właśnie zaczynają się wiadomości o czwartej po południu: spiker swoim głębokim barytonem opowiada o kolejkach na wizytę u lekarza specjalisty, krytykując system finansowania NHS. Jego słowa przepływają przeze mnie, jakbym do końca ich nie rozumiała – są szumem tła.
Kolejna informacja podawana w serwisie informacyjnym dotyczy powodzi w Sommerset, gdzie rzeki wylały się z brzegów po kilkutygodniowych opadach i porwały jakiegoś siedmioletniego chłopca w okolicy Taunton. Znajdujący się na miejscu reporter opowiada ze szczegółami o poszukiwaniach prowadzonych przez policję i straż pożarną. Siedmiolatek bawił się z rodzeństwem w pobliżu wypełnionej wodą rzeki, w którymś momencie pośliznął się i do niej wpadł. Nurt po prostu go porwał – relacjonuje naoczny świadek. To był moment. W jednej chwili tu był, w drugiej już go nie było.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
