Wykidajło - Sebastian Reńca - ebook + audiobook

Wykidajło ebook i audiobook

Sebastian Reńca

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Franz, włóczęga o szemranej przeszłości, trafia w 1939 roku do Polski i zostaje wciągnięty w mroczny świat okupacyjnych interesów. Knajpa Cicha Kobieta jest miejscem spotkań Niemców, szpiegów i ludzi działających na kilka frontów. Dla Franza to okazja do brudnej roboty dla Abwehry, ryzykownych akcji konspiracyjnych i ratowania niewinnych.

Wojna splata jego los z agentami brytyjskiego wywiadu, NKWD, szmalcownikami i mścicielami z podziemia. W tle – zemsta, zdrada i… Leonard Cohen, którego piosenki stają się lirycznym komentarzem do dramatycznych wydarzeń.

Wykidajło to historia pełna zwrotów akcji, w której wojna wdziera się wszędzie – w życie, sumienie i codzienność. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 3 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2025© Copyright by Sebastian Reńca

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja: Justyna Jakubczyk

Korekta: Ilona Drobna

Projekt graficzny okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Grafiki na okładce: Copyright © by Cacing (Stock.adobe.com)

DTP: Justyna Jakubczyk

ISBN 978-83-68249-49-1

Warszawa 2025

Wydawnictwo Prozami e-mail: [email protected] www.literaturainspiruje.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Podczas okupacji, jak wiadomo, trzeba było handlować. Część „interesów” Armii Krajowej szła, i musiała iść, tymi właśnie kanałami podziemia kryminalnego. Stąd i szerokie kontakty między ludźmi, którzy w zwykłych warunkach oddzieleni byli od siebie całymi piętrami struktury społecznej. (...) Proszę pamiętać, że z chwilą wybuchu wojny mnóstwo ludzi wydostało się z więzień.

Leopold Tyrmand

Wojna była rajem dla bandytów. To były najbardziej ekscytujące i dochodowe czasy w moim życiu. Jak Hitler się poddał, to myślałem, że pęknie mi serce.

Frankie Fraser „Mad”

Sądy Armii Krajowej wydały bodaj pięćdziesiąt dwa wyroki na szmalcowników. Ale wykonały tylko pięć, bo uznano, że chłopcy z AK nie są katami. „Niech sąd w wolnej Polsce osądzi ich według wszelkich prawideł sztuki...”. I te czterdzieści parę osób przeżyło i prawdopodobnie nigdy przed sądem nie stanęło.

Marek Edelman

Z jakich sfer pochodzili ludzie trudniący się procederem tropienia Żydów? Trzon stanowili przeważnie bezrobotni szpicle. Narzędzie wykonawcze – granatowa policja. Sieć ich sięgała jednak głęboko w mieszkania ludzi prywatnych, którzy chcieli także „urwać coś na Żydach”. Sposoby eksploatacji były przy tym bardzo różnorodne, niekiedy tak niewinne, że niemal pretendujące do zasługi.

Ferdynand Goetel

Wykidajło – odźwierny, portier w restauracji lub domu publicznym, wyrzucający z lokalu pijanych i awanturujących się gości.

Słownik Języka Polskiego

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Duch walki

Jak wygląda Śmierć? Znam ją świetnie. Przez kilka lat towarzyszyła mi bardzo często. Pomyślicie, że to nielogiczność, wszak wciąż żyję i właśnie piszę. Nie, to nie paradoks. Wielokrotnie działałem w imieniu Kostuchy. Najpierw posyłałem do piachu szwabskich kolaborantów, potem wieszałem niemieckich zbrodniarzy. Jak mawiał mój dawny przyjaciel Chudy, czyściłem w ten sposób świat ze skurwysynów.

Jestem stary, bardzo stary. Wiek robi swoje. Zdarza się, że nie pamiętam już tego, co było tydzień temu, ale za to doskonale pamiętam czas, kiedy byłem piękny i młody. Dziś przyszedł moment, bym – jak radził poeta – spisał czyny i rozmowy tych, których kochałem, którzy byli mymi przyjaciółmi. Również moich wrogów, których skrzywdziłem lub zabiłem – ale na wojnie to normalne, a ja przeżyłem wojnę. Wojnę i okupację. Nie, nie byłem żołnierzem w mundurze walczącym na froncie, byłem rebeliantem.

Mam szczęście, żyję w wolnym kraju, a mówiąc dokładniej – na wyspie, która dla wielu jawi się rajem. Jestem nieszczęśliwy, ponieważ żyję daleko od mojej ojczyzny.

Szczęście polegało na tym, że nikt nie wpychał mi pod paznokcie igieł, nie przypalał, nie gwałcił, nie bił, nie wymuszał ode mnie zeznań. Owszem, siedziałem w ich mamrze, ale szybko wyciągnął mnie z niego Chudy.

Nieszczęście wynika z tęsknoty do krainy dzieciństwa i młodości. Do tamtych cmentarzy, do krzyża stojącego na rozstaju dróg prowadzących w głąb lasu, do rzeczki szumiącej przyjemnie, do mego miasta, jego ulic, zakamarków i domów, w których raz kochałem, a innym razem zabijałem. Do tych wszystkich obrazów, zapachów i wspomnień, które każą mi siadać w nocy pod gołym niebem i gapić się w gwiazdy, one również tam były takie same jak tutaj.

Tęsknota prowadzi mnie do biurka ustawionego przy oknie. Siadam przy nim i zabieram się za pisanie. Powiecie, że starzec potrzebuje ekspiacji. Niech wam będzie. Wspomnienia staną się spowiedzią, a te czyste białe kartki zaczernione atramentem – mym konfesjonałem. Gdy skończę pisać, zdeponuję rękopis w sejfie u mego adwokata, jeżeli oczywiście zdążę, bo tamtą z kosą już widziałem, jak kręci się pod oknami mego domu.

Po śmierci manuskrypt trafi do Gustawa. Odziedziczy on również mój majątek, trochę gotówki, książek, obrazów, czyli wszystko, co człowiek zbiera przez całe życie, by na koniec zostawić to i o tym zapomnieć. Tak naprawdę to jest majątek jego ojca, Wiktora, ale on wydziedziczył syna, gdy ten go zostawił samego. Gustaw wrócił na wyspę, by pochować staruszka, i już na niej został. Gdy zacząłem się starzeć, syn marnotrawny powiedział mi, że zapomniał o swym ojcu, ale o mnie nie zapomni i będzie ze mną do końca moich dni. Gdy go zapytałem, czy będzie mi również podcierał tyłek, gdy sam nie będę już w stanie, odpowiedział, że od tego są opiekunki.

Gustaw więc dostanie spadek po mnie i po Wiktorze, ale pod jednym warunkiem: jeżeli Roki mnie przeżyje, on będzie musiał zaopiekować się mym psem.

Zawsze kochałem psy, bardziej niż ludzi. Ludzie z reguły rozczarowują. Okazują się kłamcami, zdrajcami, bufonami, mętami, krętaczami, idiotami, bydlakami, pozerami i tak dalej. Jednym słowem – gnojkami. W jednej ręce ściskają twoją prawicę, a w drugiej trzymają nóż, by cię nim ugodzić. Powiecie, że przesadzam. Bynajmniej. Zresztą sam doskonale umiałem obchodzić się z nożem, najlepiej sprężynowym. Kto z nas nie rozczarował się przyjacielem, z którym przez lata zjadło się beczkę soli? Pokażcie mi mężczyzn, których nigdy nie zdradziła albo nie zawiodła ukochana kobieta. Dajcie mi jeden powód, by nie wierzyć w to, że zdrajcą może okazać się człowiek, do którego kiedyś wyciągnęło się pomocną dłoń. Owszem, może tacy porządni i istnieją, ale rzadko, i to właśnie tylko potwierdza wspomnianą przeze mnie regułę.

Pies, jeżeli oddasz mu swoje serce, odda tobie całego siebie. Nie ma dla niego żadnego znaczenia, czy jesteś bogaczem, czy żebrakiem. W ogóle go nie interesuje, jaką masz aparycję, możesz być klonem Quasimodo, a pies i tak będzie cię kochał. Jednego, czego się boję, to tego, że Roki zachowa się jak tamten pies, którego Napoleon zobaczył w blasku księżyca na polu bitwy pod Castiglione. Pies zwietrzył ludzi i wyskoczył spod zabitego wojaka, by zaatakować gapiących się na niego i jego pana. Wierny towarzysz szczekał tak, jakby wzywał pomocy i błagał o zemstę. Na Napoleonie jego zachowanie wywarło ogromne wrażenie. Nie pobojowisko, jedno z wielu byłych i następnych, ale właśnie zachowanie tego psa. Wyjącego nad zwłokami swego przyjaciela i broniącego ich. Wszyscy opuścili tamtego żołnierza, ci, z którymi pił i walczył, z którymi śmiał się i kłócił, których kochał i z którymi bywał po lupanarach. Został tylko pies. Napoleon widział wiele śmierci i bólu, ale dopiero widok tego psa spowodował, że Mały Kapral uronił łzę. Spłynęła po jego ogolonym policzku i żłobiła ścieżkę wśród bitewnego kurzu osiadłego na twarzy wodza. Łza spadła na ubitą ziemię. Pies przestał ujadać i położył się przy ciele. Polizał swego właściciela z nadzieją, że go obudzi, jak zawsze do tej pory, ale Kostucha była nieubłagana...

Przypomniała mi się tamta historia, gdy przeczytałem w gazecie, że pewien robotnik spadł z rusztowania. Gdy przyjechało po niego pogotowie, owczarek wskoczył do karetki i nie dał się z niej wyrzucić ratownikom. Do szpitala jednak nie wszedł, robotnik kazał mu czekać, a sam trafił na stół operacyjny. Mężczyzna nie przeżył, pies jeszcze przez kilka lat mieszkał pod szpitalem i czekał na swego pana, póki sam nie odszedł z tego świata.

Mój przyjaciel również miał swego ukochanego psa – Dzwoneczka, szkockiego teriera. Matka chciała, by zwierzę wabiło się Towarzysz, ale ojciec Leo postawił na swoim, bo słowo „towarzysz” oburzało go samo w sobie.

Dzwoneczek spał przy łóżku Leo, razem z nim chodził do szkoły i tam czekał na niego, aż będzie wracał do domu. Leo był małym chłopcem, gdy odszedł jego przyjaciel. Po prostu któregoś dnia zniknął. Była zima. Odnalazł się wiosną pod werandą sąsiadów. Psy towarzyszyły Leo również później, jak te, z którymi żył w domu w Los Angeles, czy czworonóg wabiący się Hannah mieszkający w klasztorze buddyjskim razem z mnichami i Leo.

Wiem o Dzwoneczku, ponieważ w domu na wyspie, w którym Leo mieszkał z Marianne, było jego zdjęcie oprawione w ramki. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem tamtą fotografię, zapytałem Leo o psa. Leo powiedział mi, że to najlepszy przyjaciel z czasów jego dzieciństwa. Gdy Dzwoneczek zniknął z tego świata, Leo płakał bardzo długo. Później Leo napisał pieśń o tym, że „Każdy to niemiłe zna uczucie. Jakby ojciec umarł mu lub pies”.

W dniu pogrzebu ojca jego trumna stała w salonie. Leo zszedł z góry po schodach. Zobaczył martwego tatę, bo wbrew żydowskiemu zwyczajowi pracownicy pogrzebowi zostawili ją otwartą. Leo pomyślał, że teraz, a była zima, grabarze namęczą się z wykopaniem dołu w zmarzniętej ziemi. Gdy rodzina wróciła do domu, Leo wszedł do pustego pokoju. Otworzył szafę, wyjął z niej muszkę ojca. Odciął jedno ze skrzydeł muszki. Napisał na kartce pożegnanie z ojcem. Wyszedł na dwór, wykopał w ziemi dziurę i zakopał w niej muszkę z kawałkiem zapisanego papieru. Może w tamtym momencie uznał, że słowa to nie tylko litery, sylaby i zdania, którymi można artykułować swoje myśli i uczucia. Słowa to coś więcej. Język nie jest tylko od tego, by mielić ozorem. U Leo zawsze czuło się odpowiedzialność za słowo, gdy się z nim rozmawiało, gdy czytało się jego wiersze lub słuchało jego pieśni.

Notabene, gdyby książkom towarzyszyła muzyka, jak filmom czy serialom, to czytelnik tej książki powinien ją czytać w towarzystwie zapisu londyńskiego koncertu Leo i jego zespołu. Nobla dostał Dylan, nie dostał go Leo, który według mnie zasługiwał na to wyróżnienie po stokroć bardziej od Boba.

Bez słów bylibyśmy bezmyślni niczym motyl. Obdarzeni przez Boga językami, jesteśmy nieco na wyższym poziomie niż motyle. Słowami umiemy wyrazić miłość i nienawiść, gniew i zadowolenie, strach i odwagę, złość i radość, smutek i wniebowstąpienie...

Z psami porozumiewamy się nie tylko gestami, ale również właśnie słowami. Ludzie, którzy robią krzywdę psu, powinni trafić do piekła. Również ci, którzy uczą swoje psy zabijania. Tak, psy również zabijają, mordują, zagryzają, rozszarpują.

Gustaw więc dostanie spadek, ale musi spełnić drugi warunek: opublikować ten rękopis.

Roki to skała, głaz, który wiernie towarzyszy mi od lat. Skąd go mam? Pewna rodzina wyjechała na wczasy. Dzieci zachwyciły się szczeniaczkami sprzedawanymi pokątnie na ulicy górskiej mieściny. Tatuś z mamusią, mając miękkie serca wobec pragnień swych pociech, kupili szczeniaczka. Był fajny, miły, kochany, miękki i pachnący, ale po kilku miesiącach zaczął rosnąć, szczekać, gryźć, pokazywać, kto tu rządzi, jak to owczarek niemiecki. Ani rodzice, ani tym bardziej dzieci nie potrafili utemperować psa i się nim znudzili. Gdy zobaczyłem, jak tamten facet traktuje owczarka na spacerze, ciągnie go na smyczy, bije i krzyczy na niego, zaproponowałem, że odkupię psa. Gnojek zgodził się w sekundę. Kolejnych dziesięć sekund zajęło mi wyjęcie z portfela kilku banknotów o wysokich nominałach i stałem ze smyczą w dłoni, a na jej końcu ujadał owczarek, gapiąc się na swego dotychczasowego właściciela. Dziś, kiedy piszę te słowa, Roki leży obok mnie i tylko od czasu do czasu podnosi łeb, by spojrzeć na mnie swymi wiernymi ślepiami.

Zamykam oczy i widzę obrazy sprzed dziesięcioleci: tamte twarze, miejsca, barwy... Zdarza się, że i zapachy świdrują mi nozdrza. Nie da się zapomnieć zapachu lokalu Roberta. Na początku dominował w nim smród tysięcy spalonych papierosów, rozlanego alkoholu i potu. Mieszał się on z zapachami dochodzącymi z kuchni, wśród których dominowała woń z gotowanego przez panią Zosię bigosu – początkowo było to jedyne danie podawane na ciepło. Z czasem, gdy interes się rozkręcił i wśród naszych bywalców pojawili się klienci z lepszych sfer, bo Robert uruchomił kasyno, opary biedy zaczęły mieszać się z aromatem drogich perfum, wód kolońskich i wonnym dymem cygaretek, okraszonym lekkimi zapachami dobrych alkoholi. Zmienił się wystrój rozbudowanego lokalu, zmieniła się również nasza nazwa, bo do tej pory klienci przychodzili po prostu „do Roberta”. Teraz gości witał szyld przedstawiający nagą kobietę trzymającą w prawej dłoni swą głowę, a nad nią widniał napis wypisany szwabachą: „Stille Frau”. Zastanawiacie się, skąd taka nazwa? Po prostu któregoś dnia Robert spytał mnie, czy coś przychodzi mi do głowy, bo on wciąż o tym myśli, myśli i nic z tego. Żadna nazwa lokalu mu nie pasowała. Przypomniał mi się wówczas angielski pub The Silent Woman w Hongkongu, w którym pracowałem.

– Skąd u Angoli taka nazwa? – zapytał Robert.

– Po prostu w pubie pracowała kiedyś kobieta, która słuchała wszystkiego, co mówią klienci, a później sprzedawała informacje policji. Skończyła z uciętym językiem, a gdy nie zaprzestała swego procederu, gdyż zamieniła jęzor na papier i pióro, ktoś obciął jej głowę. Już niczego nie podsłuchała i niczego nie sprzedała glinom.

Robert, jako charakterny syn miasta, uważał, że donoszenie jest najgorszą formą skundlenia, chyba że donos trafia do niego. Taka moralność Kalego.

Robert znał się na Katechizmie, Biblii i tym wszystkim, wokół czego kręci się Kościół. Dla niego ósme przykazanie w Dekalogu („Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”) było na pierwszym miejscu. Pozostałe spadały na niższe pozycje, a niektóre, jak piąte („Nie zabijaj”), szóste („Nie cudzołóż”) i siódme („Nie kradnij”), chyba w ogóle dla niego nie istniały. Kradł, zabijał i cudzołożył. O ile w tych dwóch pierwszych przypadkach z czasem wyręczał się swoimi ludźmi, to jeśli chodzi o cudzołóstwo – tutaj grzeszył sam jeden. Nie wiem, skąd się brało jego powodzenie u kobiet. Baby lgnęły do niego jak ćmy do naftowej lampy. Wszystkie, bez wyjątku: ładne i brzydkie, grube i chude, katoliczki i żydówki, prawosławne i niewierzące, biedne i bogate, stare i młode, blondynki i brunetki, wysokie i niskie...

Robert mawiał, że jest potomkiem słynnego Casanovy, mieszkającego swego czasu w Polsce, która wkrótce miała zniknąć z mapy Europy na ponad sto lat. Ile potomstwa miał on sam? Oficjalnie nigdy nie został ojcem. Nieoficjalnie – wspierał niektóre kobiety, które samotnie wychowywały dzieci.

Fakt faktem, facet miał słabość do dzieci (tylko nie do Marysi, ale o tym opowiem później). Gdy szedł ulicą, zawsze sypnął małym gawroszom drobniakami lub cukierkami, które trzymał w kieszeniach. Potem przez przypadek dowiedziałem się, że w naszej drukarni powstają nie tylko „zielone” czy kartki na żarcie, lecz także dokumenty, które trafiają do rodzin przemyconych z getta lub dla tych, którym samym udało się zwiać na aryjską stronę. Wiem, Robert nie robił tego za darmo, bo podziemie płaciło mu za każdy papier grubą forsę, ale wiem też, że w tych przypadkach ceny były o wiele niższe. Jak się dowiedziałem?

W Cichej Kobiecie pracowałem jako wykidajło. Moim zadaniem było wpuszczać do lokalu tylko odpowiednich gości i pilnować spokoju na sali. Gdy wybuchała awantura, wchodziłem w jej środek i pozbywałem się niepotrzebnych klientów, wyrzucając ich z lokalu. Początkowo sam pracowałem, ale z czasem zacząłem szefować ekipie ochroniarzy.

Jednej nocy kiblowałem na bramce, gdy stanęła przede mną filigranowa dziewczyna, która nijak nie pasowała do towarzystwa bawiącego się za drzwiami.

– Dobry wieczór, czy mogę wejść? – zapytała cieniutkim miłym głosem.

– Panienka chyba się zgubiła – odparłem, a ona pokręciła głową.

– Mam pieniądze – oznajmiła i uchyliła torebkę wypchaną dolarami.

Chwyciłem ją za dłoń i delikatnie zamknąłem torebkę.

– Niech panienka wraca do tatusia i mamusi, tutaj panienka raczej wszystko przegra – ostrzegłem ją szeptem, a ona znów zaprzeczyła ruchem głowy.

– Moi rodzice nie żyją, a ja chciałam kupić dokumenty...

Poprosiłem Chudego, by stanął za mnie na bramce, a sam poszedłem z dziewczyną do Roberta. Siedział w swoim gabinecie, którego największa ściana była z weneckiego lustra, dzięki czemu Robert przez cały czas miał na oku to, co działo się na sali. Obok lustra stał również aparat fotograficzny na statywie. Robert od czasu do czasu robił nim zdjęcie naszym klientom.

– Ktoś do ciebie, szefie – stwierdziłem, wprowadzając dziewczynę.

Robert akurat siedział przy biurku, a przed nim na gazecie leżał rozłożony luger.

– Dobry wieczór. – Dziewczyna grzecznie dygnęła. – Chciałam kupić dokumenty...

Robert nic nie powiedział, zanim nie złożył pistoletu, na koniec wsunął magazynek na swoje miejsce i przeładował broń.

– Dobry wieczór. – Wstał i podszedł do nas wolnym krokiem z pistoletem w dłoni. – Dlaczego panienka sądzi, że zajmuję się nielegalnym procederem, jakim jest fałszerstwo?

– Wiem, po prostu – odparła rezolutnie dziewczyna. – To nieprawda?

– Prawdą jest to, że zaraz rozwalę ci twoją ładną buzię, a Franz wrzuci twoje truchło do rzeki, jeżeli nie powiesz, dlaczego przyszłaś z tym akurat do mnie. – Robert, mówiąc to, przyłożył lufę pistoletu do podbródka dziewczyny.

Kilka razy tak robiłem, pozbywałem się ciała, wrzucając trupa do rzeki, gdy na przykład w czasie interesów coś poszło nie tak albo gdy Robert kazał mi się pozbyć kogoś, kto mu przeszkadzał lub na kogo było zlecenie. Ciało pakowało się wtedy z kamieniami do wora i wrzucało do wody. Nawet jeżeli trup wypłynął, to i tak nikt nie zajmował się śledztwem. Niemcy mieli na głowie ważniejsze sprawy niż przejmowanie się zabójstwami wśród Polaków.

– Powiesz? – Szef powtórzył pytanie.

Dziewczyna pokiwała głową, a Robert odsunął pistolet.

– Organizacja wie o panu i pańskim procederze, ale nikt nie chciał tutaj przyjść, bo to byłoby niezgodne z honorem polskiego żołnierza...

Szef uśmiechnął się i wsunął pistolet do kieszeni.

– Dlatego nasi mężni i honorowi konspiratorzy przysłali taką lalkę jak ty? Odważni jak jasna cholera – skwitował Robert. – Twoi dzielni koledzy nie pomyśleli, że po prostu pozbędę się ciebie, a pieniądze sobie zabiorę?

– Nie zrobi pan tego.

– Ja? Ja nie zrobię? A dlaczegóż to miałbym tego nie zrobić? – Robert miał sardoniczny uśmiech na twarzy.

– Bo... bo wtedy nasza organizacja wyda na pana wyrok – wypaliła dziewczyna, czym spowodowała, że uśmieszek Roberta zamienił się w śmiech.

– Ha, ha, to teraz rozśmieszyłaś mnie, dziewczyno. I wiesz co, tak sobie myślę, że fakt, nie zabiję ciebie...

– Dziękuję...

– Nie zabiję, bo szkoda byłoby takiej lalki jak ty, co nie, Franz?

– Święta racja, szefie. Panienka jak malowana – odparłem zgodnie z prawdą.

– Właśnie, taki tyłeczek mógłby zarobić dla nas krocie. Szkoda tyłeczka. – Robert mocno ją klepnął i ponownie się zaśmiał.

Dziewczyny wcześniej nie wystraszyła groźba śmierci, ale perspektywa wylądowania w burdelu wywołała u niej płacz.

– Ja... ja się zabiję – oznajmiła nam przez łzy, a Robert nie mógł opanować śmiechu.

W końcu wrócił do biurka, nalał sobie do literatki wódkę i wypił ją jednym haustem. Wrócił do dziewczyny z papierosem w zębach, a ja podałem mu ognia. Dym wydmuchał jej prosto w twarz, a ona zakaszlała.

– Jeżeli w tej waszej organizacji mamy takich odważniaków jak twoi kumple i takie delikatne istoty jak ty, lalka, to coś czuję, że władza szwabów prędko się nie skończy. Tak coś czuję... Dobra, koniec żartów... – Dziewczyna jakby skuliła się w sobie. – Przejdźmy do interesów. Co tam masz? – Robert wyrwał torebkę z rąk dziewczyny i zajrzał do środka. – Co ty byś chciała za ten kowbojski szmal?

– Dziesięć kenkart...

Robert znów sardonicznie się uśmiechnął.

– Osiem?... – zapytała niepewnie, a Robert dalej się uśmiechał. – Sześć?...

– Zrobimy tak, lalka. Sprzedam ci za te zielone pięć kenkart – stwierdził stanowczo.

– Ale...

– Zgadzasz się albo spieprzasz i więcej nie chcę cię widzieć, bo... – Robert pokazał palcem na weneckie lustro, za którym na najbliższym planie dwie panienki adorowały jakiegoś grubasa z sumiastym wąsem. – Bo wtedy zostaniesz już tutaj na zawsze, ale po drugiej stronie. Będziesz pracowała dla mnie, a nie dla tej swojej, pożal się Boże, konspiracji.

Dziewczyna się zgodziła, ale zanim ją wyprowadziłem, zostawiła Robertowi informacje, dla kogo mają być kenkarty. Podała, że dla trzech kobiet i dwóch mężczyzn. One miały lat dwadzieścia, dwadzieścia siedem i trzydzieści dwa. Jeden mężczyzna miał mieć dwadzieścia pięć, a drugi czterdzieści osiem lat. Szef wszystko skrupulatnie zapisał. W dniu, w którym miała odebrać papiery, Robert wysłał mnie do piwnicy, bym zabrał z drukarni dokumenty.

Podziemia pod naszą kamienicą miały dwa poziomy. Na pierwszym mieściła się bimbrownia i magazyn żywności. Drukarnia była ulokowana w piwnicy na niższej kondygnacji. Tam też znajdował się nasz arsenał składający się nie tylko z broni, którą nasi porzucili we wrześniu trzydziestego dziewiątego, lecz także były tam pistolety, karabiny, granaty i amunicja, wszystko ukradzione lub kupowane zarówno od Niemców, jak i Hiszpanów, Włochów, Rumunów czy Węgrów, których tysiące ciągnęło na wschód, by pokonać „Iwana”.

Ruskie jak to ruskie, ludzi u nich zawsze mnogo, to pokonać się nie dali. Wręcz przeciwnie, pociągnęli na zachód. Do naszego miasta też doszli, ale to było nieco później.

Dodatkowym źródełkiem, dzięki któremu uzupełnialiśmy swój arsenał, była banda apaszów, wyuczona doliniarstwa od mistrzów w tym fachu. Nie było dnia, żeby któryś małolat nie przyniósł z roboty pistoletu zaiwanionego jakiemuś zawianemu żołnierzowi.

Pamiętam, że nasi niemieccy goście najbardziej pili po tym, jak w Stalingradzie skapitulowała armia generała Paulusa. Wtedy pili, płakali, znów pili i pieprzyli nasze dziewczyny, jakby miał nastąpić koniec świata, a był dopiero luty 1943 roku. Choć nikt tego wtedy nie wiedział, to do końca wojny zostało ponad dwa lata. W następnych miesiącach jeszcze bardzo wiele się wydarzyło...

Robert w tym czasie coraz bardziej rósł w siłę, miał układy z podziemiem – zarówno tym londyńskim, jak i moskiewskim – oraz ze szwabami. Przede wszystkim to dzięki nim mógł działać i handlować. Bez ich zgody nasza Cicha Kobieta nie przetrwałaby tygodnia. To oczywiście kosztowało, ponieważ trzeba było płacić Niemcom łapówki. Robert jednak i tak nie tylko wychodził na swoje, lecz także zarabiał krocie. Był niczym mitologiczny król Midas, ponieważ nawet gówno potrafił zamienić w złoto. Wszyscy trudniący się opróżnianiem szamb w mieście musieli odpalać działkę właśnie Robertowi.

Niestety, w pewnych sytuacjach i on był bezsilny. Tak było na przykład wtedy, gdy Chudy wpadł w łapankę. Owszem, papiery miał mocne, aryjskie, ale i tak trafił do Auschwitz. Pół roku trwało, zanim Robert wyciągnął go z tego piekła na ziemi. Dawał za niego pieniądze, i to niemałe, wiem, bo sam wiozłem do Oświęcimia jedną walizkę z zapłatą, ale nic z tego wtedy nie wyszło, bo Chudy okazał się na miejscu maszynką do robienia jeszcze większego szmalu.

Robert wysłał mnie tam, bo jako volksdeutsch mogłem swobodnie przemieszczać się po kraju. Pojechałem jego bryką, garbusem z trzydziestego ósmego, którego pierwszy właściciel miał pecha podczas gry w pokera i musiał zostawić kluczyki szefowi.

Zapytacie mnie, dlaczego ja, obywatel Tysiącletniej Rzeszy, nie walczyłem na froncie za Führera. Odpowiedź jest banalnie prosta, Robert załatwił mi odpowiedni glejt, który mówił, że jestem inwalidą niezbędnym dla potrzeb przemysłu wojennego. Przynajmniej w połowie było to prawdą, bo bez naszego lokalu mogłoby gwałtownie spaść morale wyższej kadry oficerskiej w szwabskich wojsku i policji.

Gdy dojechałem do miasta, na miejscu nie zauważyłem niczego szczególnego. Ludzie jak ludzie, na ulicach wszędzie wyglądali tak samo. Gdy jednak zapytałem jednego gościa, jak dojechać do obozu, to popatrzył na mnie jak na wariata, ale pokazał mi drogę. Zaparkowałem przed obozem i z walizką w łapie idę na pewniaka do strażnika. Spokojnie mu mówię, z kim jestem umówiony, i patrzę na bramę z zawieszonym nad nią hasłem, iż praca czyni wolnym. Za bramą latają z taczkami jak oparzeni faceci w kretyńskich pasiastych wdziankach. Jedni wrzucają żwir do taczek, ci z taczkami biegną na aleję, tam drudzy rozgarniają żwir, a trzeci ciągną walec, którym ugniatają żwir. Wszystko biegiem i przy krzykach, psim jazgotaniu oraz muzyce granej przez pasiastą orkiestrę ustawioną niedaleko za bramą na niewielkim podwyższeniu. Najbardziej zdziwiło mnie to, że między robotnikami biegali jak opętani inni więźniowie z pałkami, którzy okładali nimi swoich współtowarzyszy niedoli. Istny dom wariatów. Tak to wyglądało, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że dla tych biedaków to katorga, a ta praca – owszem – uczyni ich wolnymi, ale gdy zejdą z tego świata.

Robert umówił mnie z lekarzem – doktorem Hansem Wernerem. Esesman zaprowadził mnie do swojego gabinetu i dopiero tam wyłuszczyłem mu, że Robert płaci tyle i tyle za wolność Chudego. Werner uchylił wieko walizki i odruchowo skrzywił się na widok pieniędzy.

– Jeżeli będzie trzeba, to... – zacząłem mówić, ale esesman przerwał mi machnięciem dłoni, więc zamilkłem.

– Coś panu pokażę. Przejdziemy się...?

Nie miałem innego wyjścia i poszedłem razem z Wernerem. Ponownie szliśmy alejami okalającymi budynki z czerwonej cegły. Zaprowadził mnie do wielkiego magazynu, w którym więźniowie segregowali rzeczy wysypywane z walizek. Dookoła leżały sterty posortowanych butów, okularów, płaszczy, marynarek, sukienek, zegarków, monet, dolarów, precjozów, lasek, kapeluszy, dziecięcych zabawek... Było tam pełno wszystkiego, co człowiek jadący w nieznane, ma na sobie i w swoim bagażu.

– Teraz rozumie pan, że w sprawie, w której pan do mnie przyjechał, nie chodzi o pieniądze?

Zrozumiałem? Przecież dalej nie miałem pojęcia, po co esesmanowi Chudy. Sprawa wyjaśniła się po kolacji, na którą zaprosił mnie Niemiec. Jedliśmy w oficerskim kasynie. Do kaczki w pomarańczach popijaliśmy francuskie wino Cheval Blanc, rocznik dwudziesty pierwszy.

Do jedzenia przygrywało nam więzienne trio skrzypków.

– Lubi pan Straussa? – zapytał esesman między jednym kęsem kaczki a drugim.

Odparłem, że nie mam nic przeciwko.

– To dobrze. Wie pan, co nas, Niemców, różni od innych nacji?

– Język?

– O tak, na pewno. Goethe, Kant, Schopenhauer pisali i mówili w naszym pięknym języku. Bo to my, Niemcy, daliśmy Europie i światu nie tylko ich frazy, lecz także nuty wielkich twórców, jak właśnie Strauss czy Mozart, czy...

– To byli Austriacy – wypaliłem, a Werner uśmiechnął się i wytarł usta serwetą.

– Herr Franz, nasz Führer również jest Austriakiem, a przecież to wódz Tysiącletniej Rzeszy. Według mnie nie ma różnicy pomiędzy berlińczykiem a wiedeńczykiem. Chodzi, szanowny panie, o krew. Krew jest najważniejsza. Nasza krew jest szlachetna w odróżnieniu od juchy płynącej w żyłach Słowian, Cyganów i oczywiście Żydów. Niemieccy mężczyźni i kobiety, którzy decydują się na ślub z płcią przeciwną innej krwi niż aryjska, popełniają przestępstwo. Nie można mieszać naszej szlachetnej krwi z tym ściekiem... – Werner odłożył nóż i widelec i sięgnął po złotą papierośnicę leżącą przed nim na stole. Zapalił, a dym wydmuchał, unosząc lekko w górę brodę. – Skąd pan jest?

– Z Wiednia – odparłem.

– Ooo, czyli jem kolację w towarzystwie krajana naszego Führera. Cóż więc pana sprowadziło na te barbarzyńskie ziemie?

Moja matka studiowała malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu. Wówczas poznała studenta Wyższej Szkoły Technicznej. Ojciec był sierotą i gdy się oświadczył, moja matka zabrała go do Polski. Urodziłem się we Lwowie. Ojciec, żeby zarabiać na życie, jeździł po całym świecie na różne budowy – Azja, Afryka, Ameryka Północna i Południowa.

Dzięki ojcu poznałem cały świat, a gdy skończyłem lat dziewiętnaście, uznałem, że przyszedł czas na samodzielność. Od tej pory kontaktowałem się z ojcem tylko raz na jakiś czas. W buddyjskim klasztorze mnisi nauczyli mnie sztuki walki, o której Europejczycy nie mieli wówczas zielonego pojęcia. Potem, między innymi w Hongkongu, pracowałem jako wykidajło. W Australii miałem robotę w stadninie koni, a w Ameryce zatrudniłem się w słynnej na cały świat Agencji Pinkertona. Nigdzie za długo nie zagrzałem miejsca.

Gdy byłem w Brazylii i brałem udział w wyprawie poszukującej zaginionego badacza Fawcetta i jego ekipy, po powrocie do hotelu czekała na mnie wiadomość, że mój ojciec nie żyje. Musiałem wrócić do Polski, by zamknąć sprawy spadkowe. Okazało się wtedy, że mój ojciec zostawił mi spadek, ogromny, ale w postaci długów. Było lato trzydziestego dziewiątego roku... Gdy Polska została przepołowiona przez Niemców i Sowietów, ze względu na pochodzenie mego ojca zaproponowano mi podpisanie Volkslisty. Dostałem drugą kategorię. Niemcem czułem się tak samo jak Polakiem, Amerykaninem, Australijczykiem czy Portugalczykiem, dlatego podpisałem Volkslistę, by mieć święty spokój. Ale tego już nie powiedziałem mojemu interlokutorowi.

– Więc mam do czynienia z obieżyświatem, który napatrzył się na różne nacje. Jakieś wnioski pan wysnuł? – Werner podsumował moją opowieść.

– To znaczy? – Nie zrozumiałem jego pytania.

– Osobiście doświadczył pan wyższości naszej nacji nad ludami prymitywnymi?

– No tak, my podcieramy tyłek papierem, a oni...

– Proszę nie kończyć. – Esesman wycelował we mnie cygaretką. – Proszę nie sprowadzać teorii wyższości aryjczyków nad podludźmi do absurdu, nie w tym miejscu.

Dopiero później się dowiedziałem, że „to miejsce” zostało kilka miesięcy wcześniej określone przez mojego rozmówcę jako „anus mundi” – „odbytnica świata”. Wypowiedział te słowa, patrząc na kilkaset kobiet po selekcji, które trafiły do komory gazowej.

Po kolacji wypaliliśmy jeszcze po cygarze i wypiliśmy po dwa kieliszki wybornego koniaku. Dopiero wtedy Werner zaprowadził mnie do baraku, w którym tłoczyli się już esesmani, zarówno kadra oficerska, jak i strażnicy oraz więźniowie z elity kryminalistów z zielonymi trójkątami na ubraniach.

W końcu zobaczyłem Chudego. Nigdy nie był postawny, stąd jego ksywka, ale o ile na wolności walczył w wadze koguciej lub piórkowej, to teraz wyglądał na papierową. Przy jego wzroście, nieco ponad sto sześćdziesiąt centymetrów, wyglądał jeszcze bardziej na chudzielca. Jego cienkie nóżki wystające z obszernych bokserskich spodenek wyglądały niczym dwie zapałki. Chudy siedział w jednym narożniku ringu, a przy nim stał facet po pięćdziesiątce, który wachlował mu twarz ręcznikiem i coś tłumaczył. W drugim narożniku siedział pięściarz, który wyglądał raczej na kogoś boksującego co najmniej w półśredniej, a nie w papierowej. Wielki, wypasiony, łysy, z tatuażem na lewym przedramieniu przedstawiającym gołą babę i palmę. Twarz Chudego była już lekko pokiereszowana. Miał spuchnięte oko, rozwalone wargę i nos. Ciężko dyszał. Trener spryskał mu twarz wodą. Chudy popatrzył na niego uważniej. Tymczasem spaślak spokojnie siedział i co chwila spluwał do wiadra stojącego przy jego nogach. W końcu sędzia główny uderzył w gong. Trenerzy zeskoczyli z ringu, a Chudy i spaślak znów stanęli naprzeciwko siebie. Chudy dostawał baty. Wszyscy darli się wniebogłosy, klęli, pluli i palili. Z okrzyków dowiedziałem się, że spaślak to Metzger – gość faktycznie wyglądał jak rzeźnik. Gdybym nie znał Chudego, to nie dałbym mu szans, ale ja go znałem. To był ten typ, który nawet jak upadnie, podnosi się i walczy dalej. Raz byłem świadkiem, jak Chudego obskoczyło trzech zawodników z kosami. Owszem, początkowo lekko go poharatali, ale ostatecznie to oni leżeli na bruku z połamanymi gnatami i rozbitymi łbami. Gdy to zobaczyłem, od razu zaproponowałem mu robotę w Cichej Kobiecie.

Dlatego teraz, choć Chudy już raz leżał na deskach i był liczony, postawiłem na niego pokaźną sumę. Mój kumpel przetrwał drugą rundę. A gdy stanął na ringu po gongu oznaczającym trzecią, zobaczyłem całkiem innego faceta. Chudy tańczył wokół Rzeźnika, który odganiał się niczym baba przed upierdliwymi pszczołami. Teraz spaślak dostawał baty. Lewy, prawy prosty i odskok, unik, prawy, hak i poprawka lewym sierpem, odskok, unik. Do końca rundy było piętnaście sekund, kiedy Chudy doskoczył do Rzeźnika i zamarkował uderzenie lewym prostym. Tamten odchylił łeb i w tej samej sekundzie dostał sierpem w skroń. Byłem blisko i doskonale widziałem, jak facetowi w oczodołach zabłysły białka i zwalił się jak długi na deski. Publiczność szalała, a gdy sędzia doszedł w liczeniu do pięciu, kibice zaczęli na głos liczyć razem z nim:

– Sechs! Sieben! Acht! Neun! Zehn!!!

Wszystko, co wygrałem, oddałem Chudemu, z którym Werner pozwolił mi się spotkać po walce.

– Robert chciał cię wykupić, ale ten esesmański gnojek ma gdzieś pieniądze. Dla Wernera jesteś cenniejszy od szmalu, który daje mu szef. – Chudy nic nie powiedział, tylko pokiwał głową. – Nie udało się teraz, uda się za miesiąc, dwa. Wiesz, że Robert nie zostawia tak swoich ludzi. Pogada jeszcze z kimś wyżej, zbierze więcej zielonych. Będzie dobrze, Chudy, zobaczysz – pocieszałem go, choć sam za bardzo nie wierzyłem w swoje słowa.

– Pójdę na druty... – Chudy w końcu przemówił.

– Jak na druty, co ty chcesz zrobić? – Nie zrozumiałem intencji kumpla.

– Jak ludzie tutaj mają dość tego syfu, to idą na druty pod napięciem – stwierdził pustym głosem Chudy.

– Wyluzuj, Chudy, nie rób tego – prosiłem i złapałem go za rękę, a on ją obrócił. Na przedramieniu miał wytatuowanych kilka cyfr.

– Wiesz, kim tutaj jest człowiek? Niczym. Numerem! Pieprzonym numerem! Żyję, bo walczę i tylko to umiem, ale gdyby nie to, już dawno zagazowaliby mnie i spalili w krematorium. Tak tutaj jest, Franz. Przed wojną byłem w kilku więzieniach, również w tym najcięższym na Świętym Krzyżu, myślałem, że tam było piekło, myliłem się cholernie. Tutaj robią z nas nawóz po śmierci i za życia. Popierdolony świat!

– Wiem, Chudy, że nie jest łatwo...

– Wiesz!... – Chudy wstał z krzesła i stanął nade mną. – Gówno wiesz, człowieku! Widziałeś matki, którym odbiera się dzieci?! Widziałeś malców, na których lekarze robią eksperymenty?! Widziałeś ludzi, którzy wariują z głodu i przemęczenia?! Widziałeś, jak topi się człowieka w kiblu?!

– Ciszej, przecież mogą cię usłyszeć.

– Niech słyszą. Dziś jestem, walczę dla nich, a jutro przepuszczą mnie przez komin i tyle ze mnie zostanie!!!

W końcu Robertowi udało się wyrwać Chudego z Auschwitz. Pomogła mu w tym Pola, siostra Chudego. Po raz kolejny sprawdziło się ludowe przysłowie mówiące o tym, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Robert swoimi kanałami znalazł ją w Płaszowie i wysłał mnie po nią do Krakowa. Wtedy poznałem psy tamtego psychopaty.

Do czerwonego domu Götha wprowadził mnie Oskar, facet, który potrafił sprzedać wszystko i na wszystkim zarobić. Gdyby miał taką okazję, sprzedałby sznur wisielcowi. Moja znajomość z Oskarem kosztowała Roberta sporo forsy, jeszcze więcej zapłacił za wolność Poli. Ten szmal przytulił Göth.

Gdy wlazłem do jego willi, zobaczyłem piękne kobiety i przystojnych mężczyzn, zarówno w mundurach, jak i po cywilnemu. Oskar przedstawił mnie gospodarzowi, a ja z marszu oznajmiłem, że chciałem mu zaproponować lukratywny interes. Göth zapalił papierosa i wydmuchując dym, zapytał mnie o akcent. Potwierdziłem, że jestem wiedeńczykiem.

– Góra z górą się nie zejdzie, a wiedeńczyk z wiedeńczykiem zawsze. – Göth familiarnie poklepał mnie po ramieniu. – Wybaczy pan, ale są takie momenty w życiu, w których trzymam się z daleka od pracy i interesów. Przełóżmy naszą rozmowę na jutrzejszy ranek, dobrze?

– Oczywiście.

– Świetnie. Teraz zapraszam, czym chata bogata. Proszę pić, jeść i się bawić.

Przez pierwsze godziny panowała pełna kultura, ale wraz z kolejnymi litrami wypitego alkoholu atmosfera rozluźniała się coraz bardziej. Wtedy podeszła do mnie tamta kobieta.

– Poczęstuje mnie pan papierosem? – zagaiła, a ja wyciągnąłem papierośnicę. – Taki przystojny mężczyzna siedzi sam?

– Nie lubię tłoku.

– To dlaczego pan tutaj przyszedł?

– Czasami musimy robić coś, czego wymaga od nas sytuacja.

– Interesy?

– W rzeczy samej, droga pani.

– Ruth jestem. Wyjdziemy na balkon?

Po drodze wziąłem dwa kieliszki i butelkę szampana.

– Gwiazdy były, są i będą, kiedy nas już tutaj zabraknie – stwierdziła Ruth filozoficznie, gdy siedzieliśmy w wiklinowych fotelach z kieliszkami w dłoniach. – Lubi pan gwiazdy?

– Są mi obojętne.

– A ja je kocham. Patrząc na nie, wyobrażam sobie, że jestem gdzieś daleko stąd.

Również zapatrzyłem się w gwiazdy. Ciszę nocy przerwał jednak tłum gości, który wyszedł przed dom. Göth kazał sobie przyprowadzić psy. Rolf i Ralf, tak się wabiły. Psy patrzyły z uwielbieniem na swego boga, a on kazał wyprowadzić dwóch więźniów. Światła rozwidniły obóz. Było jasno jak w dzień, a tamtych dwóch stało oślepionych i sparaliżowanych strachem. Göth pokazał na nich palcem i coś powiedział psom. Rolf i Ralf rzuciły się w kierunku więźniów, dopadły ich w kilka sekund i przewróciły na ziemię. Ruth wzięła mnie za rękę i weszliśmy do salonu.

– Napije się pan czegoś mocniejszego? Koniak, wódka?

– Niech będzie wódka – odparłem.

– Amon nie jest złym człowiekiem – stwierdziła, podając mi wypełniony po brzegi kieliszek. Popatrzyła na mnie uważnie. – Gardzi pan nim czy mną?

– Dlaczego tak pani mówi?

– Widzę to w pańskich oczach.

– Z reguły gardzę sam sobą.

Nasz dialog przerwał powrót towarzystwa. Moja rozmówczyni odeszła bez słowa. Obserwowałem Oskara, który brylował wśród gości Götha. Gdybym mógł, wyszedłbym stamtąd, ale nie mogłem ze względu na rozkaz, który dostałem od Roberta. Jakoś dotrwałem do rana, a gdy w domu zaległa cisza, znalazłem wolny szezlong i zmorzył mnie sen.

Śniło mi się, że czerwony dom stał się nim nie tylko ze względu na fasadę w tym kolorze, ale również karmazynowe wnętrza. Chodziłem krok w krok za diabłem w mundurze SS, który szpicrutą pokazywał mi, gdzie teraz będziemy skręcać. Pokoje, wszystkie wyłożone czerwoną tapetą, za kotarami w krwistym kolorze skrywały drzwi. Podłoga również była w tym samym kolorze. Żadnych mebli, obrazów na ścianach i regałów z książkami. Wszędzie tylko czerwień. Diabeł nagle się zatrzymał, odwrócił do mnie i zaczął coś mówić w języku, którego w ogóle nie rozumiałem. Gdy zobaczył moją konsternację, zaśmiał się i zaczął klepać po brzuchu. Wyglądało to tak, jakby powiedział przed chwilą dowcip, który rozśmieszył tylko jego. Podszedłem do niego, chodź nie było to proste, ponieważ każdy kolejny krok stawiałem z coraz większym trudem, jakby moje nogi zmieniły się w ciężkie kowadła. Gdy już byłem przy nim i chciałem wymierzyć cios, on uniósł się nad ziemię i zaczął mnie okładać dłonią po twarzy. Obudziłem się i zobaczyłem nade mną zapuchniętą mordę Götha, który trzaskał mnie po gębie. Zaprosił mnie na śniadanie. Nie jadłem, za to Amon obżerał się razem ze swoimi psami, które wiernie leżały przy stole i czekały na ochłapy z pańskiego stołu.

– To błąd, że pan nie je. Śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia. Ja, proszę pana, po obfitym śniadaniu mogę nie jeść cały dzień, aż do wieczora. Może jednak? – Wskazał widelcem na talerz pełen gotowanych w wodzie kiełbasek. Pokręciłem głową. – Więc chce pan robić ze mną interesy.

– Dokładnie mówiąc, jeden interes.

– Czego dotyczy? Zastrzegam, że Oskar już opanował rynek emaliowanych misek, garnków i kubków.

– Nie chodzi o coś, tylko o kogoś.

Göth odłożył widelec i otarł białą jak śnieg chusteczką wargi lśniące od tłuszczu.

– Moi więźniowie pracują dla Rzeszy, potrzebna jest tutaj każda para wykwalifikowanych rąk. Proszę mnie zrozumieć, nie mogę pomóc.

– Mój pracodawca zrekompensuje panu stratę z nawiązką. Myślę, że Rzeszy nie stanie się krzywda, jeśli z pańskiego obozu zniknie pewna kobieta.

Amon pokiwał głową i nalał do pustej szklanki wódkę. Wypełnił ją do połowy, a następnie wychylił jednym haustem. Znów otarł chustką usta i rzucił nią na stół.

– Jak pan śmie?! Wie pan, co grozi za próbę przekupstwa Hauptsturmführera SS?

Rolf uniósł łeb i warknął, gapiąc się na mnie. Obok mojego talerza leżały nóż i widelec, w razie ataku tych bydlaków miałem czym się bronić.

– Proszę nie podnosić na mnie głosu, panie Göth. Proszę też nie robić z siebie nieskalanego, zbyt dużo wiem o pańskich machlojkach, by tego nie wykorzystać. Jeżeli przyjmie pan propozycję mojego pryncypała, wyjadę z tą kobietą i zapomnimy o sobie. Z dużym prawdopodobieństwem już nigdy się nie spotkamy.

Göth mówił do mnie, ale gapił się na swoje psy, które tylko czekały na jakiś sygnał z jego strony, by móc się na mnie rzucić i mnie rozszarpać.

– Nienawidzę takich skurwysynów jak ty. Wrednych skurwysynów, którzy przychodzą do mojego domu i wydaje im się, że mogą mi rozkazywać. Masz szczęście, że polecił cię Oskar, gdyby nie to... Ile? – Göth spojrzał na mnie. – Na ile wyceniasz życie tej żydowskiej kurwy?

Forsy, którą miałem ze sobą, wystarczyło, by Pola wyszła z Płaszowa. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłem tam, w obozie, od razu pomyślałem, że to piękna dziewczyna, ale gdy się odstrzeliła przed spotkaniem z Wernerem, wówczas stwierdziłem, że jest jeszcze piękniejsza niż Dietrich i Ordonka razem wzięte.

Chudy wrócił do nas dzięki siostrze, ale to już nie był ten sam człowiek. Wcześniej zawsze wesoły, rozgadany, teraz stał się milczkiem. Owszem, wykonywał swoją robotę, ale bez słowa. Robert zabronił mu wychodzić z Cichej Kobiety. Mówił, że zbyt wiele kosztowało jego uwolnienie, mówił też, że nie wolno kusić losu.

Raz tylko wydziałem, jak Chudy wpadł z jednym facetem w dyskusję. Tamtej nocy pracował wśród dziewczyn, które odwiedzali różni mężczyźni, a on siedział z jednym z nich przy barze. Akurat nalewałem sobie kieliszek wódki i słyszałem, co mówili.

– Ja wiem, że wojna jest straszna, że czasami stajemy w obliczu sytuacji, wobec których brakuje nam słów.

– Tylko dlaczego? Po co Bogu coś takiego? – zapytał Chudy.

– Bo jest jeszcze diabeł i on również chce rządzić.

– Skoro Bóg może wszystko, to dlaczego nie położy na deski tego całego diabła? – zapytał Chudy, wplątując w zdanie bokserską kminę.

Mężczyzna głęboko westchnął i sięgnął po kieliszek wypełniony koniakiem. Chwilę grzał go na dłoni, po czym powąchał i upił niewielki łyczek. W końcu odstawił kieliszek. Wydawało się, że ten czas był mu potrzebny na znalezienie odpowiednich słów.

– Ewangelista Łukasz przypominał słowa Jezusa o tym, że będą wsadzać ludzi do więzień, że donosicielami staną się rodzice, bracia, krewni i przyjaciele.

– Wiedział, co mówi – skwitował mój przyjaciel.

– Mówił również, że włos nam z głowy nie spadnie, bo przez wytrwałość ocalimy życie.

Twarz Chudego się ściągnęła, a on zmrużył oczy i powiedział do tego faceta szeptem, ale na tyle głośnym, że i ja usłyszałem jego słowa:

– To idź tam, mądralo, gdzie ja byłem albo gdzie była moja siostra. Dostaniesz swój numer, pasiak, chodaki i miskę. Z głodu, przemęczenia i chorób zastanowisz się nad tym, co tu i teraz mi powiedziałeś. Idź tam, gdzie rządzi diabeł! Po co przyłazisz do tego burdelu, skoro możesz tam iść i włos ci z głowy nie spadnie?!

Wątpię, by gość wziął sobie słowa Chudego do serca. Samemu i na własne życzenie mógł iść do piekła okalanego drutem kolczastym pod napięciem tylko wariat albo bohater. Znam tylko jeden przypadek, że ktoś dał się złapać szwabom, by trafić do „odbytnicy świata”, jaką był KL Auschwitz. Wtedy tamten bohater posługiwał się imieniem Tomasz. We wrześniu 1940 roku stał się numerem cztery osiem pięć dziewięć. Jego wrażenia, które opisał w raporcie dla podziemia, były tożsame z moimi, choć przecież jakże różne. Ja byłem w Auschwitz tylko gościem, a on – numerem przez dwa i pół roku. Pomimo terroru, szaleństwa i wszędobylskiej zbrodni Tomkowi udało się stworzyć w obozie konspirację, a w końcu, gdy uznał swoją robotę za skończoną, zwiał szwabom i tyle go widzieli.

W swoim długim życiu spotkałem wielu ludzi, również takich, których można określić przymiotnikiem „odważny”, ale to on, ochotnik do Auschwitz, był najodważniejszy.

Po wojnie, jako volksdeutsch, do tego członek „bandy Roberta” i ktoś, kto był w 1943 roku w Katyniu, siedziałem razem z Tomaszem w więzieniu na Mokotowie. Ten dzielny człowiek został skazany na karę śmierci, a po wykonaniu wyroku jego ciało wrzucono gdzieś do bezimiennej mogiły na cmentarnym śmietniku. Trupy takich jak on wrzucali w nocy do dołów, zasypywali wapnem, ziemią, by nawet po śmierci nie było po nich śladu. Wszystko w imię nowej wspaniałej przyszłości, wspieranej wschodnimi bagnetami. Taka właśnie według ich mniemania miała być, a tak naprawdę była gówniana.

Gówno ochlapało również Chudego, który robił na wojnie i po niej coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewał. Przeszedł na stronę nowych władz, został ich człowiekiem.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo to dzięki niemu znalazłem się na wolności. Chudy powiedział, że zrobił to dlatego, że kiedyś go nie zabiłem, a od tej chwili jesteśmy kwita i nic nie jesteśmy sobie winni.

Poszliśmy wtedy się napić. Zaprosił mnie do swojego domu. Siedzieliśmy przy stole, na którym stały dwie litrowe butelki wódki, puszki sardynek i konserwa oraz dwie szklanki. Dopiero gdy byłem dobrze podchmielony, a po miesiącach więziennego wiktu nastąpiło to bardzo szybko, zapytałem Chudego, po co wstąpił do bezpieki. Wtedy jego twarz przybrała taki wyraz jak wtedy, gdy rozmawiał z tamtym księdzem. Tak jak i jemu, tak i mi odpowiedział szeptem, powoli cedząc słowa:

– Żeby bezkarnie łapać i zabijać skurwysynów. – Jakby dla potwierdzenia swych słów stuknął o blat stołu palcem, na którym miał założony złoty sygnet.

Po kilku następnych lufach zapytałem go o ten sygnet.

– Dlaczego na sygnecie jest wygrawerowana siódemka?

– To święta liczba – stwierdził Chudy. – Kiedy trafiłem do obozu, wszyscy mówili o bokserze, który walczył za chleb i dobrą robotę. Przywieźli go do Auschwitz w pierwszym transporcie. Wiesz, jaki miał numer? Skąd mógłbyś wiedzieć. Siedemdziesiąt siedem.

Już więcej nie poruszaliśmy tematu numerologii.

Wtedy nie wiedziałem o tym, że siódemka ma w każdej religii wyjątkowe znaczenie. Siedem dni tygodnia; siedmiu archaniołów; Tora została dana na Synaju po siedmiu głosach; islamscy pielgrzymi muszą siedem razy obejść Kaabę w Mekce; u afrykańskich plemion Dogonów i Bambara mężczyznę symbolizuje liczba trzy, kobietę liczba cztery, a siódemka jest dla nich symbolem związku mężczyzny i kobiety; dla Azteków siódemka była symbolem Wielkiej Niedźwiedzicy, która składa się z siedmiu gwiazd; Japończycy mają siedmiu bogów szczęścia, a katolicy siedem grzechów głównych i tak dalej.

Nigdy później już nie spotkałem Chudego. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych wyjechał do Izraela i tam pracował w Mosadzie. Myślę, że robił tam to samo co podczas okupacji i po niej, czyli zabijał skurwysynów. Był dobry w tym, co robił, bo przed wojną przeszedł odpowiednie przeszkolenie. Takich jak on, twardych zawodników chcących walczyć z Albionem o własną Palestynę, wywieźli na tajny poligon w Błędowie. Na pustyni trenowali ich oficerowie Wojska Polskiego. Żydowscy fighterzy uczyli się walki wręcz, zabijania nożem, strzelania z każdej pozycji, skakania na spadochronie, konstruowania materiałów wybuchowych z niczego, łączności – czyli wszystkiego tego, czego wymagają dywersja, sabotaż, partyzantka i konspiracja. Pakt zawarty w sierpniu 1939 roku przez wąsaczy z Austrii i Gruzji przekreślił plany Chudego i jego kumpli. Nie wyjechali. Zostali tutaj, na ziemi, którą Niemcy zaczęli wkrótce zamieniać w inferno, raz otoczone drutem kolczastym pod napięciem, innym razem zakratowane lub okolone lasem, takim choćby jak ten w Palmirach czy Ponarach. Brunatne inferno niczym nie różniło się od czerwonego. Nawet lasy były te same. Byłem w Kozich Górach, więc wiem, co piszę.

Robert nie doczekał w mieście końca wojny. Zniknął. Jedni mówili, że ktoś go zabił dla pieniędzy. Tylko że jego ciała nigdy nie odnaleziono. Byli też tacy, którzy twierdzili, że Robert wykorzystał swe przedwojenne kontakty, gdy porwane dziewczyny wywoził do Ameryki Południowej, i teraz osiadł w Brazylii. Tylko ja wiedziałem, jaka jest prawda...

Gdy jednak wtedy, po wyjściu z mamra, Chudy zapytał mnie, czy wiem, co się dzieje z Robertem, skłamałem, mówiąc, że na pewno zaszył się gdzieś na prowincji z jedną ze swoich piękności. Ja go zapytałem, czy ma jakieś wieści na temat Poli. Nie miał.

Gdy Pola wyszła z Płaszowa, zamieszkała u nas ze względów bezpieczeństwa, po prostu. Choć miała świetne papiery i wygląd, to jednak po wpadce Chudego Robert uznał, że woli, by oboje nie wywoływali wilka z lasu i nie kręcili się po mieście.

Z Chudym urządziliśmy Poli własny pokój na pierwszym piętrze. Wymyśliłem, że trzeba pomyśleć o drodze ucieczki. Tak się złożyło, że kilka tygodni wcześniej w kamienicy obok wynająłem mieszkanie, które dzieliła ściana od pokoju Poli. Trochę namęczyliśmy się z Chudym, ale w końcu przebiliśmy się do drugiego mieszkania i w ten sposób powstało sekretne przejście z naszej kamienicy do drugiej.

Pola, ze względu na swój talent, stała się jedną z największych atrakcji naszego przybytku. Któregoś dnia przyszła do Roberta i wyrzuciła mu, że nie ma zamiaru dłużej tak bezczynnie siedzieć na jego utrzymaniu, musi coś robić, bo inaczej oszaleje.

– A co ty potrafisz, lalka? – zapytał ją po swojemu Robert. – Nie mów tylko, że chcesz kupczyć własnym ciałem, bo wtedy Chudy by nam tego nie wybaczył.

– Umiem śpiewać.

– Ooo, co ty nie powiesz?

– Nie będę mówić, tylko zaśpiewam.

Akurat byłem wtedy na sali, gdy Robert przyszedł tam z Polą. Ze względu na południową porę oprócz pracowników na sali było tylko pięciu dobrze zawianych klientów. Robert zawołał Edwarda, naszego pianistę, który akurat posilał się w kuchni pani Zosi.

Pola zamieniła z Edwardem kilka słów i stanęła przed mikrofonem, a on usiadł przy pianinie.

Zaśpiewała przebój Toli Mankiewiczówny Bo szczęściu melodii nie trzeba. Wszyscy, którzy krzątali się po sali, nagle zatrzymali się w miejscu. Patrzyłem na Roberta. Siedział przy stoliku najbliżej sceny i słuchał, a papieros, który trzymał między palcami, spalał się powoli. Zapomniał o nim. Spojrzałem na zawianych gości. Dwóch spało z głowami na stolikach, a trzech ryczało jak bobry. Spojrzałem na scenę. Pola śpiewała z przymkniętymi oczami, a ja miałem dreszcze. Zawsze lubiłem Hemara, ale teraz, choć przecież znałem jego piosenkę, jakby od nowa odkryłem ten tekst.

Bo choćby szczęście trwało wiek, za krótko trwa

Gdy jestem blisko ciebie czasu mam za mało

Gdy mi zostawisz koniec samotnego dnia

Gdy mnie opuścisz prawda, że to już się stało

Boże, jakie wtedy Pola zebrała brawa! Wszyscy klaskali. Robert w końcu ugasił papierosa, wstał i również klaskał jak opętany. Popatrzyłem na Chudego. Wtedy po raz pierwszy od wyjścia z obozu zobaczyłem na jego twarzy uśmiech.

Przez kilka następnych godzin orkiestra przećwiczyła z Polą kolejne numery, a wieczorem siostra Chudego dała pierwszy występ z prawdziwego zdarzenia. Brawa się powtórzyły, a kolejni adoratorzy chcieli wręczyć śpiewaczce kwiaty i zaprosić ją do swojego stolika, ale wszyscy dostali kosza. Edward poprosił Polę, by zaśpiewała na bis. Gdy znów pojawiła się na scenie, już wiedziałem, że jej kolejny wieczorny występ przyciągnie jeszcze więcej klientów, bo wieść o pięknej kobiecie, która śpiewa niczym anioł, na pewno szybko rozejdzie się po mieście. Tak też się stało.

Muzyka jest dla mnie czymś niezwykle ważnym w życiu. Uwielbiam chwile, gdy jestem tylko ja i ona. Dźwięki unoszą mnie do Nieba – tak, Nieba przez duże „N”. Z kobiet najlepiej umiała to robić Pola. Wśród mężczyzn mistrzem w tej dziedzinie był Leo. Poznałem go, gdy dawno temu przypłynął na moją wyspę. Chciał być pisarzem, czasami dawał mi swój maszynopis do przeczytania. Okłamywałem go, mówiąc, że to świetna literatura. Nie skłamałem, gdy po raz pierwszy usłyszałem, jak śpiewa. Ważne było też, co śpiewa. Jego poezja, w odróżnieniu od prozy, wzniosła się na wyżyny. Ostatnia płyta Leo, wydana przed jego śmiercią, była spowiedzią barda. Gdy usłyszałem, jak śpiewa I’m ready, my Lord, wiedziałem, że odchodzi, i tak się stało.

Gdy nad ranem szef wezwał mnie do siebie, bym jak zawsze przekazał mu utarg, podzieliłem się z nim swoją refleksją, kiedy zapytał mnie, co sądzę o Poli.

– Śpiewa niczym anioł w niebie. Dzięki niej obroty są większe niż zazwyczaj – stwierdziłem, pokazując palcem na kupki banknotów piętrzące się przed Robertem na jego biurku.

– To był strzał w dziesiątkę. – Robert zatarł z entuzjazmem dłonie.

– Chudy to mistrz bokserski na miarę Rotholca, a Pola śpiewa niczym Ordonka. On zarabiał szmal dla szwabów w Auschwitz pięściami, a ona zarabia dla nas śpiewem – dodałem.

– Fakt, zdolna rodzinka. – Robert przyznał mi rację. – A swoją drogą, to nie dziwne, że Chudy czy ten, jak mu tam... – Szef pstryknął palcami, szukając w pamięci nazwiska wspomnianego przeze mnie boksera z Gwiazdy Warszawa.

– Szapsel Rotholc – przypomniałem.

– Właśnie że on i Chudy to Żydki, co nie dają sobie w kaszę dmuchać. Jakby w tym biednym narodzie było więcej takich kozaków, to Niemiaszki mieliby twardy orzech do zgryzienia, a tak...

Potem zastanawiałem się nad tym, co powiedział Robert, że ludzie idą na rzeź niczym barany. Doszedłem do wniosku, że nie mają tu znaczenia ani nacje, ani czasy. Tak po prostu jest, gdy ktoś silniejszy i bezkarny terroryzuje innych, choćby ich było więcej.

Zresztą, co by zdziałało kilku bokserów wobec esesmanów z bronią? Nic. Doskonale się o tym przekonałem dawno temu w Hongkongu. Pewny swej siły i umiejętności, walczyłem z trzema australijskimi marynarzami. Wszystko było w porządku i po mojej myśli, dopóki jeden z nich nie wyciągnął giwery i nie strzelił do mnie. Na moje szczęście facet był taki pijany, że pocisk tylko mnie drasnął w lewe ramię. Gdybym dostał kilka centymetrów dalej, byłoby już po mnie.

Wyszedłem od Roberta i wróciłem do baru, by napić się przed spaniem. Edward właśnie skończył pracę, więc przysiadłem się z butelką do jego stolika. To był facet z tych, którzy na trzeźwo słowa nie wypowiedzą. Milczą, jakby ktoś im za to płacił. Za to pod lekkim gazem nawijają jak najęci. Wtedy również gadał i gadał, przede wszystkim o Poli i o jej talencie, że gdyby to były normalne czasy, dziewczyna zrobiłaby wielką karierę, nie tylko w Europie, ale też w Hollywood. Nie przerywałem mu, tylko rozlewałem wódkę, paliłem i go słuchałem. W końcu chyba dostrzegł, że pomimo mojego towarzystwa mówi sam do siebie.

– Co ty dzisiaj tak milczysz? – zapytał po wypiciu kolejnego kieliszka zmrożonej wódki.

– Słucham, po prostu.

Edward pokiwał głową.

– Ech, gdybym był młodszy... – stwierdził i zawiesił myśl w powietrzu.

– Jakbyś był młodszy, to co?

Uśmiechnął się, gapiąc w żar papierosa, którego odłożył w wyżłobienie popielniczki.

– Tobym się z nią ożenił.

– Z Polą?

– A co, nie mógłbym?

– Mógłbyś, jasne, gdyby jeszcze ona cię zechciała.

– Chciałaby, chciała, na pewno.

– Za stary dla niej jesteś i do tego pijak.

Pokiwał ze smutkiem głową.

– Cholera, wiem – stwierdził i odszedł bez słowa w stronę jednej z dziewczyn, która właśnie wróciła z piętra. Chwilę porozmawiali i razem zniknęli na schodach.

Byłem chyba jedynym z pracowników Roberta, który nigdy nie korzystał z usług naszych dziewczyn. Wszyscy mężczyźni bez wyjątku to robili, nawet Chudy. Nie trzeba było płacić, bo Robert odbijał każdy taki numer z wypłaty delikwenta. Nie to, żebym tego nie lubił czy wolał mężczyzn. Bynajmniej. Po prostu tak nie potrafiłem. W końcu Robert to zauważył i przy kolejnej wypłacie zapytał mnie wprost o te sprawy. Skłamałem, że mam na mieście dziewczynę.

– Nie wierzę, Franz.

– Ale tak jest, szefie! – Uderzyłem się w pierś niczym uczniak przysięgający matce, że nie zaiwanił jej z portfela drobnych.

– Co to za jedna? Jak ma na imię? Gdzie mieszka?

Zarzucił mnie pytaniami, a ja musiałem wymyślać odpowiedzi na poczekaniu. Jedynym moim alibi było to, że codziennie znikałem na kilka godzin, więc Robert nie miał się do czego przyczepić. Ja musiałem tylko zapamiętać, co powiedziałem mu o swojej „miłości”, by potem głupio nie wpaść jakimś poplątaniem w „zeznaniach”.

– To chyba jakiś duch, skoro nikt oprócz ciebie jej nie widział – stwierdził z uśmiechem Robert, a ja nie zaprzeczyłem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!

www.prozami.pl

Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl

.

Grzegorz Kozera

Ostatnie zadanie

Ostatnie zadanie to historia o wierności swoim zasadom, lojalności i szukaniu sprawiedliwości. To opowieść o gniewie i zemście... ale również o miłości.

Sierpień 1945 roku. Miasteczko w Górach Świętokrzyskich naznaczone wojennymi ranami i wciąż dźwigające ciężar niemieckiej okupacji. W powietrzu czuć nieufność, a w sercach mieszkańców – głęboką niechęć do obcych. Tego lata w tym zapomnianym przez świat miejscu pojawia się tajemniczy mężczyzna, którego obecność budzi więcej pytań niż odpowiedzi. Kim jest? Skąd przyszedł? Dlaczego skierował się właśnie tutaj?

Nikt nie wie, że mężczyzna przybył z misją. Ma do wykonania ostatni rozkaz – zadanie, które otrzymał jeszcze w czasie wojny, o której wszyscy chcą już zapomnieć. Tymczasem on wierzy, że honor ma swoją cenę, a sprawy, które nie zostały rozwiązane trzeba doprowadzić do końca.