Wszyscy niestety normalni - Maria Czubaszek - ebook + audiobook + książka

Wszyscy niestety normalni ebook i audiobook

Maria Czubaszek

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zebrane w jednym tomie dwie kultowe książki Marii Czubaszek: "Na wyspach Hula-Gula" oraz "Dziewczyny na ścianę i na życie"! Czubaszek ironiczna, absurdalna, genialna. Teksty i felietony, za które pokochały ją miliony czytelników. A że w życiu i tekstach Marii Czubaszek może wydarzyć się naprawdę wszystko… Nieprawdaż?Prawdaż, niestety! Bo ludzie nienormalni są w tym świecie jak najbardziej normalni! Uwaga! Przeczytanie tej książki grozi miłością albo uwielbieniem do autorki!

Maria Czubaszek (1939-2016) - pisarka i satyryczka, autorka tekstów piosenek, scenarzystka, felietonistka i dziennikarka. Stworzyła dla radiowej Trójki kultowe słuchowiska: "Dym z papierosa", "Małgorzaty jego życia" i "Serwus, jestem nerwus", w których brawurowe role odegrali m.in. Irena Kwiatkowska, Bohdan Łazuka, Barbara Wrzesińska, Jerzy Dobrowolski i Wojciech Pokora. Słuchowiska te po raz pierwszy emitowane były w Ilustrowanym Tygodniku Rozrywkowym. Pojawiała się także w programach "Ilustrowany Magazyn Autorów" oraz "Powtórka z Rozrywki". Autorka licznych tekstów piosenek; pierwszy z nich, Kochać można byle jak, napisała do muzyki Wojciecha Karolaka w 1965 roku. Piosenki z jej słowami można usłyszeć w wykonaniu takich artystów, jak Alibabki, Ewa Bem, Grażyna Łobaszewska, Grzegorz Markowski, Krystyna Prońko, Ryszard Rynkowski, Trubadurzy i VOX. Napisała dialogi do filmów "Filip z konopi" i "Murmurando", a także scenariusz do serialu "Lot 001". Współtworzyła fabuły seriali "Psie serce", "Na Wspólnej" oraz "BrzydUla". W improwizowanym serialu "Spadkobiercy" wcielała się w rolę babci Maggie Mekintosz Owens. Użyczyła głosu w dubbingu filmu "Rysiek Lwie Serce" jako Babcia. W 2009 roku została uhonorowana Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 45 min

Lektor: Krzysztof Tyniec

Oceny
3,6 (16 ocen)
2
7
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Dobrze spędzony czas

Niewyobrażalny poziom humoru absurdalnego
00
rafinat

Całkiem niezła

Abstrakcyjny humor zanurzony w oparach wielkiego absurdu:)
00
Julia_mistrz

Nie oderwiesz się od lektury

Sprawia, że człowiek się uśmiecha. Pełna po brzegi żarcików słownych.
00
magda_spodymek

Dobrze spędzony czas

Absurd goni absurd... na raz nie do przebrnięcia nawet dla wielbicielki Marii Czubaszek. Pod koniec ma się wrażenie, że czyta się o tym samym co na początku. Mimo wszystko warto 😀
00
szwedpolewska

Dobrze spędzony czas

Niektóre rozdziały są po 2 razy z niewielkimi zmianami w treści np. imię bohatera
00

Popularność




Copyright © Artur Andrus, 2023

Projekt okładki

Gosia Kulik

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8295-487-6

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Na wyspach Hula-Gula

ZAMIAST WSTĘPU

…Było to w pewnym mieszkaniu, gdzie ludzie zbierają się czasem, żeby wódki nie pić oddzielnie. Dom ten leży akurat po drugiej stronie Wisły. Odbyła się tam dyskusja intelektualna na temat: czy pani Czubaszek jest dziewicą? Są na ten temat, okazuje się, różne hipotezy: że tak i że nie, że kiedyś była, ale już nie jest, i przeciwnie, że nie jest, ale jeszcze będzie, że pół tak, a pół owak, że to jest pseudo literackie Janusza Głowackiego, a ten znów pseudonim przybrał Jerzy Edigey. Pseudonim pseudonimu nie może – wywodzono – naruszony być cieleśnie.

W istnienie Marii Czubaszek ani wierzę, ani nie wierzę. Jestem pod tym względem agnostykiem. Agnostykami zostają przeważnie ci, którym nie trafiło się zastanowić nad sprawą i wyrobić sobie poglądu. Pani Czubaszek nigdy nie widziałem, więc chyba nie istnieje, ale tak samo jest z biegunem północnym. Z drugiej strony, fotografia pani Czubaszek była w prasie, a bieguna chyba nie, co zwiększa prawdopodobieństwo istnienia pani Czubaszek. O biegunie znowu jest w programie szkolnym, który o p. Czubaszek milczy…

Jerzy Urban

(„Szpilki” nr 38 z dn. 22 IV 1974 r.)

*

Obecnie naród polski mówi językiem Marii Czubaszek, chociaż są tam naleciałości także z Janczarskiego czy Kreczmara, uchwytne, jeśli ktoś takie subtelności rozróżnia. Słyszałem i widziałem już tysiące Marii Czubaszkówien: wąsatych i siedzących na wózkach inwalidzkich, garbatych i zatrudnionych w usługach, mundurowych i chodzących służbowo w cywilu. Ostatnim wcieleniem imienia własnego Maria Czubaszek jest dla mnie czerstwy staruszek, który dla kawału prosił mnie do tańca na sylwestra, mówiąc: „Bynajmniej posiadam narzeczoną osobistą zresztą niestety”. Mnogość naśladowców M. Czubaszek zatarła już moją pamięć oryginału. Dotyczy to i postaci, i tekstów.

Jerzy Urban

(„Szpilki” nr 4 z dn. 22 I 1978 r.)

*

Żeby przypomnieć przynajmniej to drugie, swoją pierwszą książkę, która jest wyborem tekstów pisanych dla radia, telewizji i „Szpilek”, dedykuję swemu ulubionemu felietoniście, panu Jerzemu Jurkowi Urbanowi.

Maria Czubaszek

Warszawa, 3 lutego 1978 r.

W MOJEJ RODZINIE…

W mojej rodzinie wszyscy są normalni, niestety. Do pewnego stopnia, oczywiście. Jak to w każdej rodzinie. Tak więc dziadkowi wydaje się czasem, że jest koniem. Wierzy w to do tego stopnia, że w zeszłym roku, pod dżokejem J.N., wygrał Wielką Warszawską. Moja babka, która hazardowała się na wyścigach, ale nigdy nie wierzyła w swojego męża, postawiła wtedy na innego konia i przegrała. Postanowiła wówczas nigdy więcej nie grać na wyścigach. Tylko na harfie. I rzeczywiście. Grała od rana do nocy. A czasem odwrotnie. Na szczęście muzykowanie babki nam nie przeszkadzało, ponieważ nie miała harfy. O czym nie wiedziała zresztą bardzo długo. I nie wiedziałaby pewnie do dzisiaj. Niestety. Mój cioteczny brat syjamski (urodziliśmy się wprawdzie w różnych miastach, ale za to w jednym czepku. Sic!) wygadał się kiedyś przed babką, że w domu nie ma harfy. Zrobiła wtedy koszmarną awanturę. „Dlaczego – krzyczała, tupiąc nogami – ja dowiaduję się w tym domu o wszystkim ostatnia?! Od miesiąca gram na harfie, a dopiero dzisiaj dowiaduję się, że harfy nie ma! Chcecie ze mnie zrobić wariatkę?! Dobrze! Ale po dziadka trupie!” – co mówiąc, zamachnęła się na swego męża ciężkim wazonem. Na szczęście trafiła tylko w mego ciotecznego brata syjamskiego. Następnego dnia babka zakomunikowała nam, że wyjeżdża. Do bratowej. Dosyć nas to zaskoczyło, bo nigdy nie miała brata. „Nie mówię, że jadę do brata – wyjaśniła – lecz do bratowej”. W parę dni później przyszedł od niej list, w którym donosiła, że założyły z bratową eksperymentalną fermę kurzą. Eksperyment polegał na tym, że na fermie nie było ani jednej kury. Kurza ferma bez kur wydała mi się pomysłem ciekawym i mimo że babka nie podała adresu, natychmiast tam pojechałem. Przyjęła mnie niezwykle serdecznie i na powitalną kolację postanowiła zrobić jajecznicę na bekonie. „Bez ilu jajek? Pięciu czy sześciu?”. „Sześciu” – poprosiłem. Po kolacji spytałem, dlaczego zrobiła jajecznicę bez jajek. Tylko na bekonie. „Pisałam przecież, że na naszej fermie nie ma kur!”. „To skąd wiadomo, że jest kurza?”. „A skąd wiesz, że jadłeś jajecznicę, skoro nie było w niej jajek?” – odpowiedziała pytaniem i zmieniła temat: „Przykro mi, że nie zastałeś akurat mojej bratowej… To urocza kobieta! Niestety pojechała właśnie na trzy dni do ojca… Powinna lada dzień wrócić… Będzie już rok, jak wyjechała…”. „Rok temu pojechała na trzy dni i jeszcze nie wróciła?”. „Nie. Dlatego w ogóle jej nie spotkałam. Ale sąsiedzi mi powiedzieli, że wyjechała tylko na trzy dni. Rok temu, no więc pewnie lada dzień wróci…”.

Kiedy wróciłem do domu, ojciec, bez żadnego wstępu, poinformował mnie ponuro: „Bądź dzielny, Grzegorzu, twoja matka zwariowała”. Usiadłem na podłodze. „Kiedy?”. „Nazajutrz po twoim wyjeździe. Zamknęła się w łazience i od dwóch dni nie wychodzi. Nie przyjmuje posiłków. I powiedziała, że nie ma zamiaru stamtąd wyjść”. „Ale dlaczego?!”. „Bo zwariowała. Po prostu. I to akurat w dniu swoich urodzin! Kupiłem jej na prezent dwa tygrysy bengalskie. Zupełnie dzikie! Ale nawet się nimi nie ucieszyła… Pewnie już wtedy zaczęła się choroba…”.

A jednakowoż miałem rację, twierdząc, że w mojej rodzinie wszyscy są normalni, niestety. Do pewnego stopnia, oczywiście!

DLACZEGO JESTEM OSTATNI

Podobno prawie każdy mężczyzna ma coś z hazardzisty. Ale mój tatuś nie miał absolutnie nic. Bo wszystko, co kiedyś miał, przegrał w pokera. Nawet moją mamusię.

Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i w przeciwieństwie do tatusia okropnie to przeżyłem. Myślałem bowiem, że mamusię ma się tylko jedną. Na szczęście tatuś szybko wyprowadził mnie z błędu. Moja druga mamusia grała w pokera ostrożnie. Niektórzy twierdzili nawet, że zbyt ostrożnie. Bez pokera nie wchodziła do gry.

– Pamiętaj, synku – mawiała często – poker to ciężki kawałek chleba, ale najważniejsze, że pewny!

I w pewnym sensie miała rację. Ale pod warunkiem, że gra się uczciwie.

Niestety, mamusia zaczęła oszukiwać. Siadając do pokera z kamienną twarzą, grała w brydża. Mając w ręku więcej kart, na ogół wygrywała.

Zawsze jej kibicowałem. Tego tragicznego dnia również.

Pamiętam… zdarzyło się to przy piątym rozdaniu. Mamusia dostała z ręki karetę. Złotą. Zaprzężoną w czarne rumaki. Myślałem, że śnię!

I rzeczywiście. Jak się później okazało, chwycił mnie śpik. Kiedy się obudziłem, było już po wszystkim. Przebieg wypadków znam więc tylko z relacji trzech pozostałych przy życiu graczy.

Otóż w momencie kiedy mamusia, grając oczywiście w brydża, miała już pięć lew, jeden lew nagle ją zaatakował. Podobno nawet się nie męczyła.

Mimo to przysiągłem sobie wtedy, że nigdy w życiu nie wezmę do ręki kart. Ale z czegoś żyć przecież trzeba… Niestety, w ruletkę nie mam szans, bo jestem daltonistą, w kości nawet nie próbowałem, bo znaczonymi grać nie można, a wyścigi są tylko w sezonie, podczas gdy żyć trzeba cały rok.

Wykombinowałem więc szalenie prostą grę w numerki. Może w niej brać udział dowolna liczba osób. Każdy podaje z głowy dowolny numer. Wygrywa ten, kto poda numer najwyższy. I tak, na przykład, wczoraj wygrałem z dwoma facetami. Pierwszy wszedł do gry ostro.

– Numer tysiąc pięćset dwadzieścia trzy.

Drugi natychmiast go przebił:

– Dwa tysiące trzysta sześćdziesiąt dziewięć!

– Numer trzy tysiące siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedziałem z kamienną twarzą pokerzysty.

Nawet mnie nie sprawdzili. Wygrałem, jak chciałem. I ile chciałem. Aha! Bo zapomniałem wyjaśnić, że w tej grze gra się w ciemno. Dopiero ten, kto wygra, podaje sumę, o którą się grało.

Jestem uczciwy i nigdy nie żądam więcej, niż akurat potrzebuję. A to, że zawsze wymieniam numer jako ostatni, jest chyba zrozumiałe! Nie zapominajcie, że właśnie przez hazard straciłem dwie najbliższe mi osoby… Czy w tej sytuacji można się dziwić, że jeśli idzie o jakąkolwiek grę hazardową, jestem ostatni?!

STRZELANIE DO PIANISTY SUROWO WZBRONIONE

To było jakieś dwa, może trzy rozwody temu. Wpadłem na drinka do baru Starego Joe. Zamawiałem akurat whisky, kiedy przede mną stanęła piękna złotowłosa brunetka.

– Hallo, Mike!

– Hallo!

– Czy pamiętasz, że miesiąc temu poprosiłeś mnie o rękę?

– Oczywiście! – potwierdziłem tyleż entuzjastycznie, co nieszczerze. – Tylko – dodałem już zgodnie z prawdą – nie pamiętam, co mi odpowiedziałaś…

– Zgodziłam się, Mike, zostać twoją żoną.

– Cudownie! – skłamałem, patrząc jej prosto w oczy.

– Niestety, Mike, muszę cię zmartwić. Nie możemy się pobrać.

– Dlaczego? – spytałem bardziej z ulgą niż z ciekawością.

– Ponieważ mój mąż nie chce mi dać rozwodu. A nie chce, ponieważ jego narzeczona uznaje wyłącznie żonatych. Oczywiście, gdyby mój mąż rozszedł się ze mną i mógł się ożenić ze swoją narzeczoną, byłby znów żonaty. Niestety. To jest niemożliwe. Jego narzeczona jest bowiem mężatką. I właśnie wczoraj dowiedziałam się, że jej mężem jesteś ty! Okłamałeś mnie, Mike!

– Po prostu – tłumaczyłem się bez przekonania – kiedy prosiłem cię o rękę, wyleciało mi to z głowy.

– To nie jest jedyny powód, dla którego za ciebie nie wyjdę! Przysięgałeś, że twój ojciec jest milionerem i po jego śmierci będziesz najbogatszym facetem w Bostonie! A tymczasem twój ojciec zginął przedwczoraj w wypadku samochodowym i nie zostawił ani centa! I co mi teraz powiesz, Mike?!

– Skoro wiesz już tyle – zawahałem się – powiem ci całą prawdę. To nie mój ojciec zginął w wypadku samochodowym. To ja zginąłem.

– I dopiero teraz to mówisz?! – Dziewczyna zerwała się wściekła. – O nie, Mike! Nigdy nie wyjdę za człowieka, który nie tylko że jest żonaty, to jeszcze jest bankrutem i do tego nie żyje! Żegnaj, Mike!

Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po tej niezbyt miłej rozmowie, kiedy podeszła do mnie wysoka szatynka średniego wzrostu:

– Hallo, Mike! Słyszałam twoją rozmowę z tą małą! Myślałam, że pęknę ze śmiechu, kiedy jej powiedziałeś, że to nie twój ojciec, tylko ty zginąłeś w wypadku samochodowym! A przecież wszystkie gazety pisały, że nie zginąłeś w żadnym wypadku, tylko umarłeś na zawał!

– Drobne kłamstewka – przerwałem jej – ułatwiają życie, Jenny…

– Mam na imię Lucy – sprostowała. – Ale nieważne. Najważniejsze, że jutro nasz ślub. Pamiętasz, Mike?

– Oczywiście! – Poczułem, że robi mi się gorąco. – Oczywiście! Tylko kłopot w tym, że dzisiaj muszę wyjechać. Ale kiedy tylko wrócę, Jenny…

– Lucy! – sprostowała po raz drugi. – Ale nie ze mną takie numery, Mike!

Z przerażeniem zobaczyłem w jej ręce rewolwer.

– Nie chcesz chyba… – Serce podeszło mi do gardła.

– Chcę. I zastrzelę cię, Mike!

– Nie możesz tego zrobić, Lucy! To znaczy – Jenny! Odwróć się i zobacz, co tam jest napisane!

Nie opuszczając broni, odwróciła się i przeczytała napis nad barem: Strzelanie do pianisty surowo wzbronione.

– Mike!!! – zasyczała. – Nie powiesz mi chyba, że jesteś pianistą?!

– Niestety, jestem. Od dziesięciu lat – wyznałem, spuszczając wzrok.

– O nie, Mike!!! – Zerwała się. – Nie licz na małżeństwo ze mną! Nie przypuszczasz chyba, że wyjdę za pianistę! A tym bardziej, że go zabiję! Żeby mieć jeszcze kłopoty! Żegnaj, Mike! Jesteś największym łgarzem, jakiego znałam!!!

I rzeczywiście! Bo szczerze mówiąc, nie jestem pianistą. No cóż, drobne kłamstewka nie tylko ułatwiają życie. Czasem je umożliwiają!

MIMO WSZYSTKO – UDANY URLOP

Przyznaję. Jestem snobem. Do tego stopnia, że urlopy spędzam w kraju. W tym roku pojechałem do Chałup. Kosztowało mnie to może drożej niż w Bułgarii, ale za to miałem pełny prymityw i znakomite towarzystwo.

Pogoda dopisała również. Na dwa tygodnie szesnaście dni słońca! Urlop był więc w pełni udany. Mimo że pod koniec miałem przykrą przygodę.

Otóż tego lata w Chałupach nie grało się w brydża, lecz w truskawki. To sezonowa odmiana gry w śliwki. Polega na tym, że bierze się do ręki truskawkę i pyta partnera: „Cała czy zgnieciona?”.

W zależności od odpowiedzi partnera, gnieciemy truskawkę lub nie. Jeśli więc partner powie „zgnieciona”, pokazujemy całą truskawkę. I wygrywamy.

Ponieważ załapany musi grać, przegrałem w truskawki sporo. Mam bowiem naturę hazardzisty.

I oto na dwa dni przed końcem mego urlopu przyjechała do Chałup była żona przyszłego męża mojej chwilowej narzeczonej. Raz zagrała w truskawki, a następnego dnia przyszła podekscytowana na plażę.

– Wymyśliłam nową grę! W sześćdziesiąt sześć!

– W sześćdziesiąt sześć grał już mój dziadek.

– Ale w karty! A ja wykombinowałam grę w sześćdziesiąt sześć zajęcy!

– Jak to?

– Tak to! Bierze się sześćdziesiąt sześć zajęcy, mogą być również samiczki, i następnie…

– Chwileczkę! Te zające mają być żywe?

– Jak najbardziej! No więc bierze się sześćdziesiąt sześć zajęcy, mogą być również samiczki…

– Ale skąd wziąć sześćdziesiąt sześć żywych zajęcy?!

– Z lasu najlepiej. Albo z pola. Obojętnie. Skąd komu wygodniej! No więc bierzemy sześćdziesiąt sześć żywych zajęcy…

– Ale kto złapie sześćdziesiąt sześć żywych zajęcy? Zastanów się!

– Myślisz, że to niemożliwe?

– Oczywiście!

– Poczekaj… w takim razie… – zastanowiła się – wiem! To nie będzie gra w sześćdziesiąt sześć, tylko w sześćdziesiąt pięć!

– Czego sześćdziesiąt pięć?

– Zajęcy, oczywiście! Skoro uważasz, że złapać sześćdziesiąt sześć zajęcy jest za trudno, wystarczy sześćdziesiąt pięć!

– Ale przecież…

– To naprawdę niewielka różnica, sześćdziesiąt sześć czy sześćdziesiąt pięć! Nieparzysta liczba jest nawet lepsza!

– Ale zrozum! Nieważne, czy sześćdziesiąt sześć, czy sześćdziesiąt pięć!

– No właśnie! Sześćdziesiąt pięć nawet lepiej!

– Nie chodzi o to ile, tylko czego!

– Aha!!! Nie rozumiem…

– Chodzi o to, że nikt nie złapie tylu żywych zajęcy! Ani sześćdziesięciu sześciu, ani sześćdziesięciu pięciu!

– Dlaczego?

– Bo nie!

– Aha… w takim razie… – wycofała się – nie muszą być zające… Ale mogą być tygrysy! Niekoniecznie bengalskie. Jakiekolwiek.

– Przecież to nonsens!

– Dlaczego?

– Po pierwsze, u nas tygrysy nie żyją…

– A do tej gry muszą być żywe, niestety! Nieżywe nie wchodzą w grę!

– Nawet gdyby wchodziły… to skąd wziąć sześćdziesiąt sześć martwych tygrysów?! Zastanów się!

– Nie mam co się zastanawiać, bo martwe nie wchodzą w grę! Tylko żywe! No więc słuchaj… Bierzemy sześćdziesiąt sześć tygrysów…

– Skąd?

– Z buszu! – wrzasnęła. – Albo z dżungli. Następnie rozdajemy grającym po równo. Jeśli grają dwie osoby, to po trzydzieści trzy. Jeśli sześć osób, to po jedenaście.

– Żywych tygrysów, tak? – upewniłem się.

– Tak. Przecież mówię! Następnie bierze się jednego myśliwego…

– Żywego?

– Obojętnie. Każdy z grających wręcza mu tyle naboi, ile ma tygrysów. W tym jeden ślepy.

– Tygrys?

– Tak! To znaczy – nie. Nabój. Następnie myśliwy bierze torbę truskawek i pyta pierwszego grającego: cała czy zgnieciona?

– To po co do tego tygrysy?

– Żeby gra była bardziej emocjonująca! Bo przecież taki tygrys w każdej chwili może się rzucić i pokąsać, nieprawdaż? A załapany musi grać, niestety! No więc emocji będzie mnóstwo! Nie uważasz?!

– Owszem.

– To kiedy gramy?

– Dzisiaj o szóstej. Odpowiada ci?

– W porządku.

Oczywiście, jak znałem byłą żonę przyszłego męża mojej chwilowej narzeczonej, nie wierzyła, że zdobędę sześćdziesiąt pięć żywych tygrysów! Ja zresztą też nie byłem tego taki pewien… W tym momencie ktoś, sądząc z wyglądu – mężczyzna, zajrzał do mego grajdołka.

– Dzień dobry… Jestem pana sąsiadem z grajdołka obok…

– Tak… Czym mogę służyć?

– Mam do pana wielką prośbę… Nagle muszę wrócić do Warszawy… Czy mógłby pan zaopiekować się moimi tygrysami? Jest ich sześćdziesiąt sześć, więc nie mogę zabrać ich ze sobą…

Nie wierzyłem własnym uszom!

– Jest pan pewien, że tych tygrysów jest sześćdziesiąt sześć?

– Niech pan mnie nie rozśmiesza! – oburzył się. – Gdybym nie miał kompletu, nie opłaciłoby mi się trzymać tych zwierząt! To jak? Zaopiekuje się pan nimi?

– Naturalnie!

Wyjąłem z koszyka termos na herbatę i wypiliśmy po koniaku. W kwadrans później otwierałem drzwi jego chałupy, gdzie trzymał swoich sześćdziesiąt sześć tygrysów. Nierzadko bengalskich.

Byłem szczęśliwy! Do momentu, w którym okazało się, że jeden z mych przyszłych podopiecznych nie był oswojony. Nawet w najmniejszym zakresie.

No cóż… w tym miesiącu skończyłbym czterdzieści lat.

A to zdarzyło się dokładnie miesiąc temu…

Jednakowoż nadal twierdzę, że to był wyjątkowo udany urlop! Poważnie! Pełny prymityw, znakomite towarzystwo i wspaniała pogoda! I wprawdzie na dwa dni przed powrotem do Warszawy pokąsał mnie, śmiertelnie zresztą, dziki tygrys, ale plusów było znacznie więcej! Nie można być malkontentem i wymagać za wiele, nieprawdaż? Prawdaż, niestety!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI