40,00 zł
Dwaj młodzi inżynierowie z Warszawy docierają do poniemieckiej fabryczki na Dolnym Śląsku. Mają za zadanie sfinalizować wrogie przejęcie firmy i dopilnować wywiezienia sprzętu przed zwolnieniem załogi.
Na miejscu okazuje się, że w fabryce wytwarzającej dermokosmetyki i preparaty ziołowe pracują same kobiety. Wszyscy mężczyźni, oprócz zdziwaczałego wiceprezesa, zniknęli bez śladu, a kobiety zachowują się dziwnie i coś ukrywają.
Mieszkańcy niedalekiego miasteczka twierdzą, że wzgórze, na którym stoi fabryka, kryje tajemnice z pogańskich czasów, a fabrykę zbudowała w XIX wieku tragicznie zmarła pruska księżniczka.
Przybyszy nie interesuje historia obiektu, tylko jak najszybsze zamknięcie sprawy i powrót do wielkomiejskiego życia. To jednak nie będzie takie proste, kiedy okaże się, że oprócz mrocznych tajemnic w starych murach czyha na nich także miłość.
Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana jest z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 445
Copyright © Weronika Wierzchowska, 2025
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© Robert/Adobe Stock
© Marina Gorskaya/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-763-4
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
PROLOG
Lampa jarzeniowa zamontowana na ścianie z surowej czerwonej cegły migotała i buczała niczym rozdrażniony bąk. Białe światło wycinało z mroku sześć kobiecych sylwetek zgromadzonych w głównej hali starej fabryki. Stały w kręgu, bez ruchu i w ciszy. Niektóre w białych laboratoryjnych fartuchach, inne w kombinezonach pracownic pakowni, jedna w kwiecistej sukience. Ta ostatnia była najstarszą wiekiem z zebranych i najważniejszą w ich grupie. Martyna Fedeczko, główna technolog, klęknęła przy leżących na zimnej podłodze zwłokach i położyła na nich dłoń. Mężczyzna w garniturze spoczywał na brzuchu, z nienaturalnie wykręconą głową. Oczy miał szeroko otwarte, tak samo jak usta, z których wypłynęło trochę krwi.
– Opił się chyba spirytusu do ekstrakcji – powiedziała Angela, młoda i śliczna dziewczyna w kombinezonie. – I zginął śmiercią pijaka.
– Alkohol podkradają troglodyci z działu utrzymania ruchu, pan główny księgowy musiał przynieść sobie na nadgodziny jakiś lepszy koniaczek, by osłodzić konieczność siedzenia tu do wieczora. – Asia, młoda kobieta w fartuchu i dużych okularach na nosie, pokręciła głową, po czym poprawiła szkła palcem, by się nie zsunęły. – Zasiedział się w gabinecie, nawet nie wiedziałyśmy, że tam jest. Kiedy oprzytomniał, zapragnął do domu i musiał się potknąć na szczycie schodów, zleciał na łeb i skręcił sobie kark, po czym się sturlał aż tutaj. Natalia usłyszała łomot, nic więcej…
– Wypadek w pracy, niestety tragiczny – przyznała Natalia. – Akurat teraz, tuż przed dograniem umowy o przejęciu.
– Nawet lepiej, audytorzy nie będą musieli się użerać z tym krętaczem – odezwała się Martyna. – Pojawia się za to inny problem. Audyt ma się odbyć jutro, przyjadą z Warszawy oglądać fabrykę i sprawdzać szczegółowo wszystko, każdy dokument, każdy zakamarek. Jak myślicie, co będzie, jeśli zastaną na miejscu policję i plamę krwi ogrodzoną jako miejsce zbrodni lub wypadku? Przypuszczacie, że chętnie dopną fuzję po tajemniczej śmierci księgowego? I kupią fabrykę mającą na koncie świeżą ofiarę śmiertelną?
Na zewnątrz zawył wiatr. Pod wieczór zanosiło się na letnią burzę, teraz właśnie nadeszła i zabębniła deszczem o dach i szyby. Błysnął piorun i po chwili gdzieś niedaleko ryknął basem grom. Kobiety odruchowo się skuliły, zbliżyły do siebie, jakby szukały pokrzepienia lub jak spłoszone kury na grzędzie.
– Jeśli fuzja nie dojdzie do skutku, za kilka miesięcy stracimy wypłacalność i staniemy się firmą nierentowną. Za pół roku wiatr będzie hulał po pustych halach fabrycznych, a my wszystkie wylądujemy na bezrobociu – dokończyła Martyna. – Same wiecie, jak trudno tu o pracę i ile włożyłyśmy wysiłku, by stworzyć Florę, właściwie z niczego. Wszystko to możemy stracić bezpowrotnie.
Spojrzały na siebie, w ich oczach tlił się strach. Lęk przed utratą pracy, przed tym, że trzeba będzie wyruszyć ze swojej wsi lub miasteczka na robotę do Niemiec, harować, zbierając szparagi lub sprzątając szkopskie biura i mieszkania, z dala od bliskich, na obcej ziemi.
– Co proponujesz? – spytała okularnica Asia, przerywając tę milczącą sesję strachu.
– Księgowy nie miał rodziny, to stary kawaler, czy, jak się dziś mówi, singiel – Martyna powiedziała powoli. – Nikt na niego w domu nie czeka, prócz nas nikt długo nie zauważy jego zniknięcia… Miesiąc temu zamknęli kopalnię boraksu kilka kilometrów stąd. Jest ogrodzona, ale już niestrzeżona. Są tam głębokie puste sztolnie, w które wystarczy wrzucić coś, by zniknęło na lata, może na zawsze…
– I chcesz wysłać nas w ciemną, burzową noc do starej kopalni z trupem pod pachą? Żartujesz czy co? – Asia aż zdjęła okulary, by przetrzeć je, bo zaparowały.
– Ech, no tak… – Martyna zmarszczyła brwi. – Jest coś bliżej, pod samym naszym nosem. Ruiny pałacyku należącego do pierwszej właścicielki fabryki, wiecie, te fundamenty, które wystają z chaszczy. Raptem sto metrów stąd… I jest tam piwnica, z klepiskiem, bez wybrukowanej podłogi. Nikt do niej nie zaglądał od czasów wojny. Wystarczy go tam zakopać i zniknie na zawsze.
– To brzmi lepiej, choć nadal cuchnie szaleństwem – przyznała Natalia. – Moje drogie, zdecydujcie, chcemy uratować to miejsce za wszelką cenę? Czy pozwalamy, by los zdecydował za nas? Jesteście gotowe na zrobienie czegoś wbrew prawu i przyzwoitości, by ocalić nasze miejsce i naszą przyszłość?
Znów popatrzyły po sobie, jakby szukały wzajemnie wsparcia i odpowiedzi. Kolejno skinęły głowami, Martyna westchnęła.
– Pozostaje więc tylko jedna sprawa, wzajemnego zaufania. Moje drogie, to, co tu zaszło i jak tę sprawę zamkniemy, musi na zawsze pozostać między nami. Zawiążemy w tym celu sprzysiężenie. Na wzgórzu, na którym stoi fabryka, przed setkami lat ponoć odbywały się sabaty. Zorganizujemy zatem jeszcze jeden. Wszystko zrobimy razem, zabierzemy to ciało i wyjdziemy w noc. W strumieniach deszczu, który spłucze z nas grzech, złożymy przysięgę. Później ukryjemy ciało tego głupca i o wszystkim zapomnimy.
Za oknami znów błysnęło i kolejny grom ryknął tak głośno, aż szyby zabrzęczały. Deszcz chłostał okna, jakby chciał się wedrzeć do środka. Nadeszła długa, niespokojna noc.
1
Przydrożna prostytutka uśmiechnęła się sztucznie do Sędzimira, po czym zniknęła razem z przesuwającym się za oknem krajobrazem. Dyrektorskie volvo, smukła sześćdziesiątka o sportowym sznycie, przecięło kołami kałużę, bryzgając wodą na apatyczną dziwkę, i pomknęło dalej gierkówką, szeroką wstęgą asfaltu prowadzącą z Warszawy prosto jak strzelił na południe. Mirek, jak Sędzimira zwykle nazywali znajomi, zamknął na chwilę oczy i przyłożył czoło do zimnej szyby. Siedział na miejscu pasażera, właściwie półleżał, bo osuwał się coraz niżej i niżej, jakby jego ciało marzyło tylko o tym, by spłynąć na podłogę, zwinąć się do pozycji embrionalnej i ukołysać we śnie.
Dotyk szyby nie przyniósł ukojenia, głowa nadal go bolała, w dodatku Maciek, siedzący za kierownicą, wrzucił do odtwarzacza kompakt ze swoją ulubioną składanką muzyki klubowej. Oświadczył, że obaj muszą się ożywić, bo potrzeba im więcej radości życia i energii do pracy. Cała dyrektorska limuzyna dudniła zatem w rytmach acid techno, industrial i dance music. Szybkie tempo, mocne dudniące basy i nie trzeba było nic więcej, by pod zamkniętymi powiekami Sędzimira rozbłyski zamigotały w powidokach niczym światła stroboskopów, jakby znów był na imprezie, napompowany wódką, kokainą i po zażyciu opłatka z LSD. Zachciało mu się rzygać. Kac, wielki i betonowy jak kominy elektrociepłowni, miażdżył mu głowę. Czemu wczoraj znów go poniosło, choć wiedział, że bladym świtem mieli jechać gdzieś na drugi koniec Polski, na kompletne zadupie? Ależ był głupi i bardzo teraz tej bezmyślności żałował.
Nagle eksplodował. Tak po prostu, bez ostrzeżenia i nie bacząc na obezwładniającą go słabość. Grzmotnął pięścią w dyrektorski odtwarzacz na pulpicie służbowego, dyrektorskiego samochodu, który dostali w Firmie, by godnie ją prezentować i zadawać szyku na prowincji.
– Wyłącz to gówno, na litość boską! – krzyknął do kolegi z pracy, a do tego prywatnie właściwie przyjaciela, który aż podskoczył za kierownicą.
– Nie strasz mnie, kurwa, durniu – wypalił Maciek. – Przez ciebie wjechałbym w tyłek temu tirowi. Sam wyłącz, skoro ci przeszkadza. I nie demonstruj mi tu humorów jak jakaś lala z PMS-em. Miałeś być trzeźwy i naszykowany do drogi o szóstej rano. Dwie godziny czekałem jak ten debil pod blokiem, byś się zwlókł z wyra. Przez ciebie jesteśmy spóźnieni, w dodatku telepiemy się w ogonku tych pieprzonych tirów. Jeślibyśmy wyjechali wcześniej, już minęlibyśmy Częstochowę. A tak dochodzi południe, a my gdzie jesteśmy? W dupie.
Określenie pasowało właściwie do okolicy. Wzdłuż szosy nie było kompletnie niczego, pustka głucha, jakieś chaszcze, lasy, łąki i błotniste po deszczach pola. W każdym miejscu wzdłuż drogi, gdzie dałoby się zaparkować, stały prostytutki, prezentujące zbliżony, nieokreślony typ urody, przykryty zresztą grubym makijażem niczym maską. Jakby się wstydziły swoich twarzy, choć nikt nie mógł ich rozpoznać, wszystkie pochodziły z daleka, z tak zwanych demoludów, najczęściej z Bułgarii, Rumunii i Ukrainy. Gdzieś tam w lesie, za ich plecami, czaili się alfonsi, ponure typy z wąsami, o owłosionych torsach udekorowanych złotymi łańcuchami i łapach połyskujących złotymi sygnetami. Jednym słowem obrzydliwość i nieprawość, handel ciałami i zmuszanie do nierządu przywiezionych tu siłą biedaczek, zepsucie ciągnące się wzdłuż dróg od lat dziewięćdziesiątych i zupełnie niezwalczane przez policję.
– Rzeczywiście, w dupie. – Mirek westchnął ciężko.
Wlekli się zakleszczeni między wyprzedzającymi się wzajemnie tirami, na drodze tłocznej i brzydkiej, ale nadal uchodzącej za szczyt rozwoju cywilizacyjnego. Żeby dotrzeć do Wrocławia, mieli dwie opcje – jechać przez Sochaczew i Łowicz do Łodzi, wlec się jednopasmówkami dziurawymi jak rzeszoto i przepychać przez miasta i miasteczka, zwykle samym ich środkiem, albo nadłożyć trochę drogi i pomknąć gierkówką, przecisnąć się tylko przez Częstochowę i zajechać do Wrocławia jakby od tyłu. Wybrali tę drugą, ale okazała się ona średnim rozwiązaniem. Jakkolwiek by liczyć, dojazd do Wrocka zajmie im najmniej sześć godzin, przy czym była to tylko część drogi do celu.
– Podróż przez ten zasrany kraj z papieru i błota to pokuta gorsza niż biczowanie. – Sędzimir wyłączył Maćkową muzykę i sięgnął do skrytki. – Dobrze, że nie musimy do tej Częstochowy drałować na kolanach.
Ciekawy był, czy szef zostawił jakieś swoje płyty, i rzeczywiście, leżało ich tam kilka. Wsunął do odtwarza pierwszą z góry. Po chwili wnętrze limuzyny wypełniła gra trąbki i jazzowe, niespieszne rytmy, wręcz kojące w porównaniu z tym, co się tu działo przed chwilą.
– Miles Davis. – Maciek od razu rozpoznał artystę. – Jedna moja była miała chyba wszystkie jego płyty i puszczała je nawet wiesz kiedy. Za ścianą sąsiad tłukł żonę i wyzywał od najgorszych, my opici winem tentego w łóżku, a w głośnikach ten czarny trębacz. Ech, gówniarskie czasy… Ale i tak nie mam pojęcia, co można lubić w takiej muzyce.
Za oknem przesunęło się gospodarstwo rolne, tonące w błocie i brzydocie. Betonowe ogrodzenie nie ukrywało odrapanych zabudowań, rdzy na blaszanych dachach i zdezelowanego traktora oraz kilku kur przechadzających się między kałużami. Na płocie wisiał wyblakły baner reklamowy zapraszający na obiady domowe i oferujący filmowanie wesel i komunii. Wzdłuż płotu walały się śmieci wyrzucone przez kierowców przez okna.
– Kurwa, nienawidzę tego kraju. – Sędzimir jęknął i przetarł dłońmi twarz.
– Niedługo przyjmą nas do Unii, a wtedy zobaczysz, wszystko się zmieni. – Maciek w każdej sytuacji okazywał optymizm i entuzjazm, czasem zupełnie bezpodstawnie. – Forsa popłynie szerokim strumieniem, kraj zmieni się nie do poznania. Zbudujemy sobie autostrady ze wschodu na zachód i z północy na południe. Takie prawdziwe, jak w Ameryce, bez dziur i tego syfu, kurew i brudu. Będzie się śmigało po kraju w mgnieniu oka, czysto i schludnie. Za kilka lat, sam zobaczysz, nie dłużej.
– Naprawdę w to wierzysz? Przecież jeśli popłynie forsa z Brukseli, to ją po prostu nasze orły rozkradną i będzie tak samo, jak było. Tu się nigdy nic nie zmieni. – Sędzimir zamknął oczy, ale nie pomagało, nadal czuł się źle.
Za oknem przesuwał się kraj ich ojców i dziadów, matek i babek. Udręczony, ale dumny, zupełnie obojętny na to, czy synowie go miłują, czy pogłębia w nich kaca. Dyrektorskie volvo pokornie sunęło w sznurze samochodów dostawczych, autobusów i przeglądu niemieckiego szrotu, kaszlącego dymem i rozklekotanego. Znów się chmurzyło, zanosiło się na deszcz.
Sędzimir zawdzięczał nietypowe imię zamiłowaniu ojca do rodzimej historii oraz temu, że staruszek chciał zrobić na złość niezwykle religijnym teściom. Dziadek z babcią jeszcze przed narodzinami trzeciego z kolei wnuka oświadczyli, że chcieliby, aby ten został duchownym, może nawet biskupem, i oczekują, by nosił imię jakiegoś świętego. Dziadek przecież łożył na rodzinę z zysków ze swoich szklarni z pomidorami, miał zatem prawo domagać się, by wypełniano jego życzenia. Dlatego mu na przekór i by podkreślić swoją niezależność, ojciec dał synowi imię pogańskie, kojarzące się z dębowymi puszczami oraz barbarzyńskimi wojownikami, którzy poćwiartowali Świętego Wojciecha i składali ofiary drewnianym posągom bogów. Przy dziadkach zwracał się do niego tylko pełną wersją imienia, to była jedna z tych rzadkich chwil, kiedy mógł pokazać, że nie czuje się od nich i ich forsy uzależniony. Wiele innych okazji do tego nie miał, bo to dziadek podarował córce mieszkanie i nieraz ratował rodzinę z opresji finansowych. To dzięki jego pomidorom zięć mógł pracować za marne grosze w państwowym instytucie i trwonić czas na czytanie książek.
Ojciec z kolei chciał, by chłopak stał się jego kopią i tak jak on został historykiem. Od dziecka karmił go książkami, zabierał do muzeów i kin studyjnych, gdzie po seansach odbywały się spotkania z twórcami i dyskusje panelowe, próbował obudzić w nim zainteresowanie humanistyką, kulturą i sztuką. Od biedy mógłby przecież skończyć historię sztuki lub choćby archeologię. Sędzimir zignorował jego pragnienia, bo marzyło mu się życie dostatnie, godne i wygodne, a do tego potrzebował pieniędzy. Nie zamierzał jednak tyrać jak dziadek, całe życie zgięty wpół nad grządkami i zrywający się w środku nocy, by zdążyć o świcie z towarem na giełdę warzywną. Zaparł się i ambitnie dostał na jeden z najbardziej obleganych kierunków, po czym skończył studia prawnicze. Później, zupełnym przypadkiem, załapał się do początkowo niezbyt zachęcającej pracy w niewielkiej firmie farmaceutycznej. Nie miał najmniejszego pojęcia, w jakiej dziedzinie się ona specjalizowała, ale z powodzeniem zajął się umowami cywilnoprawnymi i zagadnieniami związanymi z handlem lekami importowanymi i produkowaniem tak zwanych generyków, czyli tańszych odpowiedników drogich medykamentów. Tak czy inaczej, Mirek nie miał nic wspólnego ani z historią, ani z religią.
Teraz trochę żałował, że nie jest pobożny, może w tych cierpieniach modlitwa przyniosłaby mu otuchę? Kac powoli odpuszczał i darował sobie dalsze dręczenie ofiary mdłościami, ale ciągle tłukł się wewnątrz czaszki i zaciskał łapska na żołądku, wymęczonym piwem, koktajlami i słonymi orzeszkami. Sędzimir rozglądał się z niesmakiem i udręczeniem, jechali bowiem przez Częstochowę, wzdłuż klasycznych szarych blokowisk z wielkiej płyty i linii kolejowej. Gdzie święta wieża i cudowny obraz? Jakoś nie czuć było, że ziemia tu napęczniała patriotyzmem ani też została uświęcona stopami pielgrzymów. Przejeżdżali przez zwyczajne miasto, po polsku brzydkie i pospolite.
– Głodny jestem, a ty? – odezwał się Maciek. – Zdaje się, że McDonald był przy trasie na Katowice, niestety minęliśmy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zaraz z pewnością natkniemy się na jakiś bar dla tirowców. W takich zawsze można porządnie zjeść, dają obfite porcje, dla rosłych chłopów kierujących ciężarówkami. Znacznie lepsze niż napompowane powietrzem i chemikaliami bułeczki z fast fooda!
Entuzjazm Maćka zwykle był zaraźliwy, zresztą w ogóle trudno nie lubić tego gościa o zadziornym uśmiechu, który podczas żartowania zabawnie mrużył oczy, jak knujący szpieg z Krainy Deszczowców. Wszyscy w Firmie wiedzieli, że nikomu nie próbował szkodzić, nie uczestniczył w biurowych wojnach podjazdowych, oblężeniach i niespodziewanych atakach. Po prostu nie walczył o wpływy, wspinanie się po szczeblach, podkopywanie pozycji tego nad nim i dręczenie tych pod nim, by go nie wygryźli, nie brał udziału w intrygach i nie parał się przypisywaniem sobie nie swoich zasług. Lubiano go, ale i przez to lekceważono, bo w korporacji trudno poważnie traktować typa, który jest bierny, nie okazuje agresji, ambicji i chęci awansowania. Ale z drugiej strony wszyscy przy nim zachowywali się swobodnie i nie uważali na słowa, przekonani, że nic im nie grozi, bo wesoły Maciuś tych słów nie wykorzysta i nikomu pary nie puści. Można się było mu wyżalić i wyspowiadać, on zaś wszystko i tak obrócił w żart lub pocieszył w potrzebie. Dzięki temu wiedział niemal wszystko o wszystkich. Święty jednak wcale nie był, z czego chyba tylko Sędzimir zdawał sobie sprawę.
Maciej Jemioła w Firmie pełnił funkcję technologa, z wykształcenia był inżynierem procesu i automatykiem. Pracował zatem w zupełnie innym dziale niż Sędzimir i na co dzień obaj nie wchodzili sobie w drogę. Współpracowali sporadycznie przy okazjach takich jak ta, kiedy trzeba było interdyscyplinarnie połączyć siły. Przeniesienie technologii, przejęcie wytwórni, modernizacja zakupionego przez Firmę ciągu wytwórczego i tym podobne rzeczy związane z produkcją. Jeden sprawdzał dokumentację techniczną i prowadził inspekcję techniczną, drugi badał aspekty prawne, umowy, terminy i hipoteki. Musieli się uzupełniać, działać jako jeden zespół mający ten sam cel. I udało się im z powodzeniem załatwić już kilka takich operacji, co skończyło się nawet nagrodą samego prezesa w postaci dyplomów, kryształowej popielniczki z logiem firmowym i rozczulająco niskiej premii. W Firmie jednak wiedziano, że najważniejszy z szefów ich szanuje i uważa za sprawnie działający zespół. Nie stali się faworytami, jakimiś pupilkami mającymi na coś faktyczny wpływ, ale i tak wielu pracowników to uwierało. Za blisko byli władzy i prawdziwych pieniędzy, mogli coś szeptać na ucho prezesowi, który w dodatku przeszedł z nimi na ty. Na razie mogli te prawdziwe pieniądze i faktyczną władzę tylko lizać przez szybę i marzyć, że kiedyś rzeczywiście im coś skapnie, trafi się kawałek tortu z pańskiego stołu.
Dzisiejsza wyprawa była jednak inna niż poprzednie, pojawił się w niej nowy motyw, którego wcześniej nie przerabiali, ale żaden się nim nie przejmował. Sędzimir wczoraj jak zwykle zatracił się w wypełnianiu pustki w życiu balowaniem do upadłego, Maciek zaś beztrosko fantazjował i cieszył się podróżą. Jemu bowiem nie przeszkadzała polska codzienność, brzydota miast i kiepskie drogi. Traktował to jako coś oczywistego, co otaczało go od dziecka. Dlaczego nagle miało go zacząć drażnić? Przecież wszystko wokół ciągle się zmieniało i zasadniczo na lepsze. Po co było się dręczyć i traktować życie w Polsce jak pokutę? Szturchnął kumpla łokciem, bo wydało mu się, że ten spadł już w marazmie na samo dno szarości i zniechęcenia.
– Patrz, tam jest bar, o jakim mówiłem. Zjemy coś, od razu poczujesz się lepiej!
– Nie mamy chyba czasu. Musimy dotrzeć na miejsce w godzinach pracy zakładu – mruknął Sędzimir i wykrzywił się, widząc lokal, do którego skręcali.
Był to pawilon z blachy i szkła pochylony nad kałużami błyszczącymi niczym w Krainie Tysiąca Jezior, tyle że małymi i wypełniającymi zagłębienia w czarnym żużlu pokrywającym parking. Budę, dosyć dużą i przez to z daleka rzucającą się w oczy, wetknięto między warsztat samochodowy a wulkanizację. Z jednej strony za płotem leżał zatem złom i stały gruchoty upakowane jak śledzie w puszce, z drugiej piętrzyły się piramidy starych opon. W środku, niczym perła w koronie, pysznił się bar MOTOR. Tak przynajmniej głosiły wielkie czerwone litery na fasadzie.
Wewnątrz wystrój przypominał najświetniejsze lata Peerelu – stoliki kryte ceratą, solniczki zrobione ze słoików o dziurkowanych nakrętkach, chusteczki w serwetnikach chyba jeszcze marki Społem i jadłospis na tablicy korkowej. Ale za to było czysto i pachnąco, znaczy aromat potraw snujący się z kuchni nie wywołał u Sędzimira odruchu wymiotnego, wręcz przeciwnie, kiedy dotarł do żołądka, ten przypomniał sobie, że od wczoraj jest pusty, i zaczął się gwałtownie domagać posiłku. Zamówili zatem herbatę, wodę mineralną i schabowe z ziemniakami. Pani bufetowa była miła, ale w jej głosie dźwięczała stal, sugerująca, że w razie czego może się zamienić w prawdziwą heterę. Z pewnością dlatego, że bar serwował też alkohol i musiały się w nim zdarzać nieprzyjemne sytuacje.
Obiad trzeba było sobie samodzielnie odebrać z okienka, z rąk rozłożystej kucharki o marsowej minie. Dostali dwa talerze, każdy wielkości kierownicy w tirze, ze schaboszczakami rozklepanymi tak, że miały chyba z pół metra średnicy, z dwoma plastrami ananasa na wierzchu jako egzotyczną ozdobą i wykwintnym dodatkiem jednocześnie. Do tego solidny przydział ziemniaków pacnięty szczodrą ręką, ogórek konserwowy i sałatka z kiszonej kapusty. Mirek patrzył na tę porcję ze zdumieniem, Maciek od razu przeszedł do ataku, jakby nic nie jadł od tygodnia. Danie było nie tylko ogromne, ale i okazało się smaczne, a do tego tanie.
– Tego akurat będzie mi szkoda. Kiedy już te jadłodajnie znikną i zastąpią je McDonaldy i KFC, wszystkie z taką samą ofertą z papieru i sztucznych dodatków smakowych, obaj ze łzami w oczach wspomnimy bary tak naturalne i swojskie jak MOTOR. – Maciek westchnął po otarciu ust, kiedy już została im tylko herbata.
– Taaa, jasne. – Sędzimir samym ruchem oczu wskazał mu na typów, którzy akurat zaczęli szarpać się przy barze.
Było ich czterech, w roboczych, brudnych kombinezonach, z gębami szarymi od pyłu. Dwóch najbardziej krewkich i chyba mimo dość wczesnej jeszcze pory już pijanych posprzeczało się przy zamawianiu i właśnie się sczepili, plując na siebie i warcząc. Po chwili miłą atmosferę zepsuły ich przekleństwa i wyzwiska, rzucane przez zdławione gardła niczym pociski. Dwaj pozostali próbowali ich rozdzielić, ale zostali odepchnięci. Jeden wpadł na pusty na szczęście stolik i wywrócił go z ogłuszającym łomotem. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki natychmiast pojawiła się pani bufetowa, która zagrzmiała głosem donośnym niczym dzwon, że mają natychmiast opuścić lokal.
– Wynocha! Nic tu dziś nie zjecie i módlcie się, bym jutro was tu wpuściła. – Wskazała drzwi takim gestem, że każdy obecny na sali drgnął, jakby niewidzialna siła pchała go do wyjścia. – Jeszcze jedno przekleństwo, a nigdy was nie obsłużę. Powiedziałam, jedno słowo i wasza noga więcej tu nie postanie!
Robotnicy zastygli w pozach teatralnych, nienaturalnie powyginani, z uniesionymi pięściami i skamienieli w zamachach. Maciej zachwycił się tą sceną, pożałował, że zostawił swój aparat w samochodzie, od jakiegoś czasu zabierał go bowiem wszędzie ze sobą. Światło jarzeniówek, ostre cienie i kontrasty, barwy szare i brudne zmieszane z wściekłymi kolorami napojów stojących na zimnej ladzie – całość wyglądała jak dzieło holenderskich mistrzów malarstwa, tyle że uwspółcześnione i przejaskrawione.
– Idziemy. – Sędzimir szarpnął go za rękaw. – Ci durnie będą wkurzeni, są pijani i głodni. Na parkingu mogą nam wpieprzyć, by się rozładować.
Wstali, starając się nie szurać krzesłami, i ruszyli szybko do wyjścia.
– Ej, krawaciarze! Naczynia tu się odnosi! – krzyknął za nimi jeden z robotników, ale się nie zatrzymali. – To nie Warszawa!
Już byli w drzwiach, już na zewnątrz. Szybko do samochodu, ale nie poniżać się biegiem. Volvo zapaliło od pierwszego przekręcenia kluczyka, wiadomo, dyrektorskie. Odjechali, przecinając krainę tysiąca kałuż, wypadli na szosę i pomknęli przed siebie.
– Jesteśmy za ładnie ubrani jak na takie okolice – Maciek zauważył po paru chwilach, kiedy już ochłonęli. – Kurde, nie daliśmy napiwku ani nie odnieśliśmy talerzy. Będą nas mieli za nadęte garniturki, trochę wstyd.
– Nie ma się czym martwić, bo nigdy więcej tu nie przyjedziemy. – Sędzimir wzruszył ramionami, strzepnął pyłek z klapy marynarki i przeczesał palcami włosy, długą grzywkę, swój znak rozpoznawczy. – Natomiast co do strojów, mamy wyglądać jak wycięci z żurnala, szyk, moda i dyskretne bogactwo, nienachalne, ale widoczne. Poważni ludzie z wielkiej korporacji, z wielkiego miasta. Za nami stoją wielkie pieniądze, prawdziwa władza i tak dalej, wieśniaki mają drżeć na sam nasz widok. To konieczne przy pracy, która nas czeka. Nie możemy się bić z jakimiś troglodytami na błotnistym parkingu przed podłym barem…
– Z wielkiej korporacji? – Maciej parsknął. – Z wielkiego miasta?
Siedziba Firmy znajdowała się dwadzieścia kilometrów od Warszawy, niemal w lesie, w zabudowaniach kupionych od Skarbu Państwa i należących do dawnego pegeeru. Biurowiec był przebudowaną oborą, laboratoria i produkcja umościły się w dawnych kurnikach. Do statusu wielkiego przedsiębiorstwa Firmie jeszcze dużo brakowało. Szybko się rozrastała, bogaciła i tyła, ale przy prawdziwych korporacjach obracających miliardami była tylko pchłą, może pchłą udającą kleszcza, ale niczym więcej. Oni zaś nie byli żadnymi osobistościami, dyrektor wysłał ich z misją, bo w całej Firmie tylko oni się do tego nadawali. Nie mieli żadnej władzy ani decyzyjności, byli tylko chłopaczkami na posyłki.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
PROLOG. WRZESIEŃ 2001 ROKU
KSIĘGA I
1. CZERWIEC 2002 ROKU
2
Okładka