Wściekłość wody - Elise Kova - ebook + książka

Wściekłość wody ebook

Kova Elise

4,3

Opis

Z BIBLIOTEKARKI W CZARODZIEJKĘ
Z CZARODZIEJKI W BOHATERKĘ
Z BOHATERKI W MARIONETKĘ

Cesarstwo Solaris odniosło zwycięstwo na Północy, a Vhalla Yarl odzyskała wolność, kosztem swojego serca i niewinności. Ale prawdziwa walka dopiero się zaczyna. Na światło dzienne wychodzą mroczne siły, które do tej pory kryły się w cieniach i pociągały za sznurki losu Vhalli. Nigdzie nie jest bezpiecznie, a Krocząca z Wiatrem musi zachować ogromną ostrożność, by nie trafić w ręce największego wroga. Albo w objęcia byłego kochanka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (160 ocen)
81
50
20
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
_Czerwony_Kapturek_
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

BOŻE JA TAK NIE CIERPIE TEJ AUTORKI. TO JEST KAT DLA POSTACI. ZNĘCA SIĘ NAD NIMI I MORDUJE CO SIĘ RUSZA. JA JUŻ NIE MAM SIŁY PRZYSIĘGAM, ONA DAJE MI NADZIEJE, OPATULE CIEPŁYM UŚCISKIEM A POTEM WBIJA MI NÓŻ W SERCE.
10
ProjektX

Nie oderwiesz się od lektury

Podczas lektury nie można się nudzić. Autorka kończy tom w taki sposób, że nie można doczekać się kolejnej części.
00
ZUZANNA2108

Dobrze spędzony czas

Vhalla w tej części popełnia masę błędów, co jest trochę dziwne skoro jest kreowana na ponadprzeciętnie inteligentną. Chociaż może to specjalny zabieg, żeby sprawić, że jej postać jest bardziej ludzka? Mimo wszystko uważam, że ta książka jest lepsza niż poprzednia, chociażby ze względu na to, że przez sporą część czasu Vhalla i Aldrik są daleko od siebie i przez to nie wkurzali mnie aż tak swoją cukierkową relacją, którą czyta się jak nastoletnie love story, a przecież Aldrik ma 24 czy 25 lat. Nie wiem czy to kwestia tłumaczenia czy może to ja jestem problemem, ale jak jeszcze raz zobaczę w tekście "Miłości moja" to chyba będę musiała wstać i iść na spacer z tego zażenowania.
00
sarcasticism

Nie oderwiesz się od lektury

O kurde, tego zupełnie się nie spodziewałam. Na pewno był to tom, który w pewnym sensie najbardziej mnie rozczarował. Moment, gdy oczekiwałam sporo od akcji gdzie wszystko doszło do punktu kulminacyjnego... No cóż, spodziewałam się czegoś bardziej "wow". Ale ogólnie naprawdę dobry tom
00
GwenBunny

Całkiem niezła

Całkiem ciekawa
00

Popularność




Tytuł oryginału: Water’s Wrath. Book Four of the Air Awakens Series

Copyright © 2016 by Elise Kova. All rights reserved.

Cover Artwork by Merilliza Chan

Copyright © for the Polish translation by Anna Studniarek, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2022

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś

Redakcja językowa, korekta i skład /d2d.pl

Opracowanie wersji elektroniczne /

WydanieI

ISBN EPUB 978-83-67071-51-2

ISBN MOBI 978-83-67071-52-9

Wydawca: Wydawnictwo Galeria Książka

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

List od autorki

Serdecznie dziękuję za czytanie mojej książki! Wasze wsparcie pomaga mi wciąż tworzyć historie, które – jak mam nadzieję – będziecie śledzić z przyjemnością przez nadchodzące lata.

Mam również nadzieję, że zdobyliście egzemplarz tej książki legalnie.

Czy wiecie, że nieautoryzowane rozpowszechnianie utworów objętych prawem autorskim jest niezgodne z prawem?

Upewnijcie się, że wszystkie Wasze książki pochodzą od sprawdzonego sprzedawcy, wydawcy lub samego autora, a nie z nielegalnej strony internetowej. Pomóżcie chronić autorów, byśmy mogli nadal tworzyć opowieści, które kochacie.

Zapraszam na swoją stronę internetową:

http://elisekova.com/air-awakens-book-one/

Monice i Meril, które towarzyszyły mi od początku tej podróży.

Rozdział 1

Niezależnie od tego, jak daleko Vhalla uciekła i jak wielu ludzi poznała, niewidzialna ręka przyciągała ją z powrotem do następcy tronu Cesarstwa Solaris.

Nie mogła przed nim uciec. Nawet kiedy drzemała oddalona o pół kontynentu, ich umysły się łączyły. Mieszały, zlewały, dręcząc ją najgorszym i najcudowniejszym bólem, jaki znała.

Śniła o nim wielokrotnie od czasu zakończenia wojny w Shaldanie, ale we wszystkich poprzednich wspomnieniach widziała chłopca albo młodzieńca. Teraz wtargnęła we wspomnienie dorosłego księcia, mężczyzny, którego znała tak dobrze, że mogła wskazać palcem każdą bliznę szpecącą jego alabastrową skórę pod starannie zapiętym mundurem.

W tym śnie ubranie Aldrika zostało wyprane tak starannie, jak to możliwe na froncie. Ale był zgarbiony, jakby przytłaczał go ciężar pozycji. Jego oczy, które zwykle błyszczały jak onyks, podświetlane niegasnącym wewnętrznym płomieniem, przygas­ły do węgla i były podkrążone. Twarz otaczały rozczochrane kruczo­czarne włosy – przydałoby im się wyszczotkowanie. Brodę i policzki pokrywał ciemny zarost, podkreś­lający grymas, który nie opuszczał jego twarzy.

Wyglądał nie tylko na swoje dwadzieścia pięć lat, ale i na dwadzieścia pięć lat więcej.

Stojący obok niego złocisty książę bardzo z nim kontrastował. Baldair często spoglądał kątem oka na starszego brata, a dłoń opierał na rękojeści miecza u pasa. Na jego twarzy szczere współ­czucie mieszało się z równie prawdziwym niepokojem, że będzie musiał poskromić wzbudzającego strach czarodzieja zwanego Panem Ognia… ponownie.

Czekali przed ogromną fortecą. Zza doskonałych, magicznie stworzonych murów wyłaniały się wysokie drzewa. Wewnątrz mieszkał naczelny klan narodu zwanego niegdyś Shaldanem, a obecnie zdegradowanego do „Północy” Cesarstwa. Stolica Shaldanu, Soricium, została właściwie zrównana z ziemią, pomijając wznoszącą się przed nią twierdzę. Vhalla dobrze znała jej mury i przejścia. W tej fortecy była katem. Pomogła zadać ostateczny cios temu narodowi.

Duży zwodzony most z kamienia zazgrzytał i opadł powoli, ukazując czworo czarodziejów – Niszczących Ziemię – po obu stronach. Za nimi stała kolejna trójka ludzi, otoczona przez wojowników. Wszyscy mieli ciemną skórę i kręcone włosy, typowe dla Północy. Dumny i piękny naród, a Vhalli nakazano, by pomogła zmusić ich do uległości.

Naczelniczka była wysoka i szczupła, a po obu jej bokach stały dwie kobiety. Jedną była łuczniczka imieniem Za, wojowniczka, która próbowała zabić Vhallę. Drugą śliczna dziewczynka, z wolna nabierająca krągłości. Zapowiadała się na atrakcyjną kobietę.

Cesarz Solaris ruszył naprzód i spotkał się z naczelniczką na końcu mostu zwodzonego. Przeprowadził z nią krótką rozmowę, ale Vhalla nie słyszała słów. Mężczyzna, którego wspomnienia zajmowała, stłumił je, jakby był zanurzony w wielkim jeziorze. Aldrik stał sztywno wyprostowany. Zmrużył oczy i wpatrzył się w odzianą w jedwabie dziewczynkę stojącą po prawicy naczelniczki.

Dziec­ko, które w przyszłości miało zostać jego żoną.

* * *

Vhalla obudziła się zlana zimnym potem. Sny nigdy nie były łatwe, a jeszcze większy problem sprawiało jej późniejsze zapomnienie o Aldriku. Oddychała i słuchała. Powietrze było nieruchome i ciche, co oznaczało, że nie krzyczała we śnie ani nie szarpała się na tyle gwałtownie, by obudzić kobietę, z którą mieszkała.

Przesunęła palcami po łańcuszku na szyi i zatrzymała je na zegarku. Słońce i skrzydło wygrawerowane na przodzie pozostawiły ś­lad na jej zaciśniętej dłoni. Tykanie odliczało mijające chwile wczesnego poranka, a światło zmieniało kolor zasłony na pozbawionym szyby oknie, które zajmowało większość ściany nad jej łóżkiem.

Minęły prawie dwa miesiące, od kiedy po raz ostatni widziała księcia swoich snów, mężczyznę, który obiecał jej swoją przyszłość, wręczając jej symbol, który teraz ścis­kała. Ale ani czas, ani odległość nie mogły zdusić łączącej ich Więzi, magicznego związku stworzonego przez niepowtarzalne wydarzenie. Vhalla miała ochotę wrzeszczeć z frustracji na przytłaczającą ciszę, która otaczała jej ciało, kiedy jej umysł i serce były tak pełne emocji. Znaczyło to, że do końca życia będą ją nawiedzały jego twarz, jego wspomnienia, jego sny.

Niezależnie od tego, jak daleko ucieknie, jej widmo wciąż tam będzie.

Vhalla wiedziała, że już nie uśnie, więc się ubrała. Spięła pasem luźną lnianą spódnicę z rozcięciami, a na nią włożyła długą, zapinaną na guziki kurtkę z tej samej przewiewnej tkaniny. Ostatni element stroju stanowił szeroki szal owinięty wokół głowy i szyi.

Wszystko, co kiedykolwiek czytała o modzie Zachodu, okazało się prawdą. Chronienie nagiej skóry przed słońcem było najsensowniejszym sposobem na przetrwanie przytłaczającego letniego upału, a niemal nieustannie wiejące wiatry swobodnie przenikały tkaninę. Gdyby znów obcięła włosy, byłoby jej jeszcze chłodniej, a poza tym pozbyłaby się resztek wyblakłej farby, które trzymały się rozdwojonych końcówek. Ale Vhalla chciała ponownie je zapuścić i nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek zbliżył się do niej z nożyczkami.

Otworzyła klapę w kącie niedużej izby. Postawiła stopy na szczeblach wąs­kiej drabiny i odetchnęła. Zacisnęła pięści i otworzyła magiczny Kanał. Złapała za krawędź otworu i powoli zsunęła stopy ze szczebli, aż zawisła. I wtedy się puściła.

Zamiast spaść szybko, sfrunęła jak piórko. Rozłożyła ręce, gotowa złapać się czegoś, gdyby zejście jej się nie udało, ale nie było to konieczne. Dziś opadanie trwało dłużej niż poprzedniego dnia i trzy razy dłużej niż przed tygodniem. Jej magia stawała się coraz silniejsza – albo Vhalla coraz lepiej nad nią panowała. Przeszła przez nieduże pomieszczenie, otaczając stopy poduszkami powietrza, dzięki czemu jej kroki były bezgłośne.

Wypuściła magię, kiedy zeszła prawie na sam dół bocznych schodów i znalazła się w ciemnej księgarni na parterze. Idąc wąs­kim przejściem, przesuwała palcami po grzbietach książek. Jedne były wysokie, inne nis­kie, jedne stare, inne nowe, ale każda miała swoją historię, a ona pochłonęła już większość z tego, co oferował nieduży sklepik.

Otworzyła okiennice i wpuściła promienie świtu do wąs­kiego wnętrza. Przez pierwsze dwa tygodnie w księgarni nauczyła się wszystkiego. Teraz, po prawie sześciu tygodniach, wypełniała swoje obowiązki niemal bez zastanowienia. Najpierw należało otworzyć okiennice, a później podłożyć klin pod drzwi, żeby się nie zamykały i wnętrze nie zmieniło się w piec. Wiatr był niezastąpionym elementem przetrwania dnia, jednak nanosił piasek, który osiadał na książkach. Wzbudzało to oburzenie Vhalli, która każdego ranka zaczynała od odkurzenia półek.

Oparła dłonie na jednym z manuskryptów na krańcu najwyższej półki w kącie i szybko zapomniała o ściereczce. Wyciągnęła go i przesunęła czubkami palców po tłoczonej okładce. Kishn’si Coth. Tekst napisano w całości w dawnym języku Mhashanu, więc Vhalla przez te wszystkie tygodnie nie zwracała na niego uwagi. Dopiero kiedy pochłonęła większość ksiąg w południowym wspólnym, zabrała się do nauki języka, co w końcu pozwoliło jej przetłumaczyć tytuł tego dzieła.

– Znowu ta? – spytała stojąca na schodach korpulentna kobieta i ziewnęła.

Vhalla niemal zeskoczyła ze stołeczka. Gianna nie była Kroczącą z Wiatrem, ale znała swój dom i sklep tak dobrze, że schodząc po schodach, nie robiła hałasu.

– Wydaje mi się, że prawie mogę ją przeczytać. – Vhalla spróbowała nonszalanc­ko wzruszyć ramionami i wsunęła tom na swoje miejsce na półce.

– Yae, tokshi – powiedziała kobieta ze śmiechem.

Vhalla nie zamierzała się pogodzić z odpowiedzią „jeszcze nie”.

– Vah da.

Jej staranna wymowa sprawiła, że kobieta uśmiechnęła się szeroko.

– Skąd się bierze twoja obsesja na punkcie Kodeksu Rycerzy? Dopłaciłabym, żeby ktoś go zabrał.

– Ciekawość. – To była prawda, w części. „W niewielkiej części”.

Udała się na zachód, do Skrzyżowania Dróg, by uciec przed wszystkim – by znaleźć miejsce, w którym mogła być nikim i niczym. Ale kiedy natrafiła na wzmiankę o Rycerzach Jadara w manuskrypcie poświęconym historii Zachodu, postanowiła zdobyć jak najwięcej informacji na ich temat.

Vhalla miała wcześniej jedynie ogólną wiedzę, że byli tajemniczą i liczącą się jedno­stką stworzoną przez króla Jadara w dawnym Mhashanie, w okresie, gdy wymordowano Kroczących z Wiatrem – w Czasach Płomienia – a ich zadaniem było wypełnianie królewskiej woli. Przed wojną z Shaldanem, w czasie której dowiedziała się, że fanatycy z Zachodu sprzymierzyli się z mieszkańcami Północy przeciwko Cesarstwu, nie poświęcała Rycerzom wielkiej uwagi. Dzięki temu, co czytała, zapełniła część luk i w końcu udało jej się uzys­kać jakieś odpowiedzi na pytanie, dlaczego ta grupa tak bardzo pragnęła ją wytropić.

– Śniadanie? – spytała gospodyni.

– Nie jestem głodna – odparła Vhalla zgodnie z przewidywaniami.

Po pierwszym wspólnym tygodniu Gianna nie próbowała już zmuszać jej do jedzenia. Vhalla rankiem nigdy nie czuła głodu. Miała zbyt wiele na głowie, zbyt wiele rzeczy do przygotowania.

Nim właścicielka wyszła z pomieszczenia, Vhalla już trzymała w ręku pióro zanurzone w atramencie. Z ogromną starannością zapisała swój ostatni sen. „Być może ze zbyt wielką starannością”, pomyś­lała i gwałtownym ruchem wykreśliła fragment o włosach Aldrika, jego wymizerowanej twarzy i bladej skórze.

„Książę jest wspomnieniem”. Zacisnęła dłoń na zegarku. Był ś­ladem innego okresu jej życia i musiała się nauczyć, jak go tam pozostawić. „Choć z każdym dniem wydaje się to coraz mniej możliwe”.

Pokręciła głową, by pozbyć się wspomnień, i wróciła do pracy. Dni spędzone w księgarni nie tylko przypomniały jej, jak kochała woń pergaminu i dotyk skórzanych okładek. Dały jej czas. Czas zrodził myśli. A samodzielne myślenie było czymś, na co od zbyt dawna nie miała czasu.

Po pierwszym śnie zaczęła prowadzić dziennik i zapisywać sny o Aldriku. Początkowo czuła się zobowiązana, bo obiecała, że będzie mu mówić o każdym śnie na jego temat. Po jakimś czasie spisała wszystkie związane z nim sny i poszła dalej. Kolejne karty wypełniały wspomnienia, o których sam jej opowiedział, te, które widziała we śnie, jak również wszystko to, co wiedziała na temat historii Cesarstwa.

I wtedy zaczęła dostrzegać powiązania.

Przerzucała kartki, a jej szare pióro zakreś­lało kolejne słowa, znaczyło karty strzałkami, kółkami, podkreśleniami i nowymi notatkami. Vhalla łączyła ze sobą fragmenty większego obrazu, choć nie była pewna, czy go sobie nie wyobraziła. Ale nabierał kształtu, zbyt łatwo, by mógł to być przypadek.

Książę Aldrik Ci’Dan Solaris – syn Fiery Ci’Dan i cesarza Tiberuma Solarisa, książę dwóch światów, mężczyzna zwany przez wrogów Panem Ognia, a dla sojuszników wyniosły, zniechęcający arystokrata – miał wiele do ukrycia.

Vhalla wiedziała, że zanim osiągnął wiek męs­ki, próbował popełnić samobójstwo. Wiedziała, że zabił po raz pierwszy, kiedy miał czternaście lat – sam jej to powiedział. Wiedziała, że człowiek, którego nienawidziła najbardziej na całym świecie – przewodniczący Senatu Egmun – doprowadził do tego, że książę przelał krew. Jej pióro zatrzymało się na dacie.

Vhalla wstała i podeszła do niewielkiego działu, w którym znajdowały się książki poświęcone historii. Głównie Zachodu, ale był też tom historii powszechnej, z którego korzystała. Wróciła do biurka, otworzyła książkę i przerzuciła kartki. „Wojna Kryształowych Jas­kiń”. Jej palce zatrzymały się na dacie rozpoczęcia.

„Trzysta trzydziesty siódmy”.

To musiała być znacząca data. Nie mógł to być zbieg okoliczności. Nienawiść Aldrika do kryształów, do Egmuna, poczucie winy, które dźwigał… „Ale jak?”

– Przepraszam! – zawołał klient i Vhalla musiała się skupić na obowiązkach.

Całe jej dnie mijały w podobny sposób, dzielone między prowadzenie rachunków a badania, wieczorami zaś uczyła się języka z Gianną. Kolejne dwa tygodnie przeciekły jej między palcami, zanim w końcu otworzyła Kodeks Rycerzy, a nawet wtedy szło jej powoli.

– Tokshi. – Gianna oparła ręce na biurku.

Vhalla się wyprostowała. Plecy bolały ją od garbienia się, a palce od robienia notatek.

– Kolacja gotowa. Zamknij księgarnię. – Sam ton głosu gospodyni świadczył, że miała więcej do powiedzenia, poza tym została w pomieszczeniu, kiedy Vhalla zamykała okiennice. – Dlaczego czytasz tak gorączkowo?

– Lubię czytać. – Vhalla się uśmiechnęła. „To nie do końca kłamstwo”.

– Owszem. Ale nie lubisz tej książki. – Postukała w Kodeks Rycerzy i odłożyła go na półkę.

Vhalla spiorunowała tom wzrokiem, jakby oprawiony pergamin jakimś sposobem ją zdradził i powiedział Giannie, jakie były prawdziwe cele jej lektury.

– Dlaczego czytasz coś, co nie sprawia ci przyjemności? Dlaczegoto?

– Słyszałaś o Rycerzach Jadara?

Gianna stężała.

– A czemu pytasz?

Kobieta spojrzała w stronę otwartych drzwi, więc Vhalla zamknęła je powoli, zapewniając gospodyni iluzję prywatności.

– Chcę wiedzieć.

– To nie jest coś, czego powinno się szukać, szczególnie ty nie powinnaś.

Gianna wiedziała, kim była Vhalla. Dziewczyna nigdy nie okłamywała życzliwej kobiety, u której mieszkała, i w trakcie niezliczonych wspólnych kolacji opowiedziała jej w ogólnych zarysach całą swoją historię. Być może właśnie dlatego, że znała tożsamość Vhalli, Gianna szanowała prywatność Kroczącej z Wiatrem i jej pragnienie zachowania anonimowości, zwracała się więc do niej zachodnim określeniem na ucznia – ­tokshi – zamiast jej imieniem.

– Dlaczego? – Vhalla wiedziała dlaczego, ale chciała poznać powody Gianny.

Kobieta westchnęła.

– Powiedz mi.

– Kolacja jest gotowa. – Właścicielka sklepu odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodach. – Chodź coś zjeść. Jeśli od czasu do czasu nie napełnisz żołądka, porwie cię wiatr.

Vhalla podążyła za nią bez słowa. Pozwoliła, by zapanowała cisza, kiedy obie usiadły przy stole i zaczęły jeść przygotowaną przez Giannę ryżową zapiekankę.

– Opowiem ci jedną historię – powiedziała w końcu gospodyni. – A później musisz odłożyć tę książkę.

– Nie mogę ci tego obiecać.

– Spróbujesz?

– Zależy od tego, co to za historia. – Vhalla udawała, że gra w carcivi na swoim talerzu.

– Jesteś wyjątkowa. – Kobieta zaśmiała się i pokręciła głową. – Mogłabyś skłamać, żeby mnie ugłas­kać.

– Mam dość kłamstw na całe życie. – Dziewczyna powoli podniosła wzrok.

Gianna milczała przez chwilę, wpatrując się w jej twarz. Odetchnęła głęboko i zaczęła:

– Rycerze Jadara istnieją od ponad stu pięćdziesięciu lat i nie zawsze byli tajną organizacją, fanatykami trzymającymi się starego sposobu życia. Historie opowiadają o innych czasach. Czasach nie tak odległych, kiedy jeździli ulicami, kobiety ­wyciągały do nich ręce, a mężczyźni wykrzykiwali ich imiona.

Vhalla pochyliła się do przodu. Gianna opowiadała historię z szacunkiem, tęsknotą za czymś, do czego dziewczyna nie potrafiła się tak naprawdę odnieść. Starsza kobieta musiała być małym dziec­kiem, kiedy na Zachodzie zaczęła się wojna i Rycerze upadli.

– Byli najlepszymi z najlepszych. Chronili słabszych i walczyli o Mhashan, broniąc naszego sposobu życia. Dołączenie do nich było największym zaszczytem.

Vhalla ugryzła się w język i nie wspomniała, że wiele lat wcześniej, w Czasach Płomienia, Rycerze uśmiercili niezliczonych Kroczących z Wiatrem, a wszystko na życzenie króla, który ich stworzył.

– Ale kiedy ostatni król Mhashanu został zabity, kiedy ród Ci’Dan ugiął się przed wolą cesarza, a księżniczka Fiera go poślubiła… Rycerze zostali odtrąceni. Próbowali wywołać bunt. Księżniczka i pan Ophain starali się ich powstrzymać, ale to była z góry przegrana bitwa.

– Dlaczego? – Vhalla zapomniała o jedzeniu.

– Rycerze twierdzili, że mają Miecz Jadara.

Vhalla pokręciła głową, dając do zrozumienia, że nie wie, o czym mowa.

– Król Jadar był wielkim Niosącym Ogień, ale przekazał magię tylko jednemu z synów.

– Magia nie kryje się we krwi i nie da się jej przekazać. – Vhalla wiedziała o tym bardzo dobrze, bo była dziec­kiem dwojga Pospolitych.

– Nie… – zgodziła się niechętnie Gianna. – To prawda, ale… Jest coś wyjątkowego w magii, która żyje w rodzinach. Oczywiście czarodzieje rodzą się Pospolitym, ale zwykle któryś z ich przodków posługiwał się magią. Nie jest to niemożliwe, ale rzadko się zdarza, by w ogóle jej nie było. W każdym razie król Jadar ponoć stworzył miecz, który wypełniała jego moc, i oddał go jednemu z synów. Ten syn został przy­wódcą ­Rycerzy Jadara i dopóki dzierżył miecz, był nie­pokonany.

– A co się stało z mieczem?

– Któż to wie? – Gianna wzruszyła ramionami. – Wątpię, by w ogóle istniał. Król Jadar sam w sobie jest w dużej części legendą.

Vhalla zacisnęła wargi, próbując się nie odezwać. Gianna była równie dumna, co większość mieszkańców Zachodu, których dziewczyna poznała. Choć była dość postępowa, na tyle, że nie darzyła Vhalli nienawiścią jako Kroczącej z Wiatrem, dziewczyna nie zamierzała wystawiać jej życzliwości na próbę, mówiąc źle o osławionym królu Zachodu.

– Co się stało z buntem Rycerzy? – spytała zamiast tego.

– Zakładam, że się zmęczyli. – Gianna wyraźnie nigdy się nad tym nie zastanawiała. – Po śmierci naszej księżniczki nikt na Zachodzie nie myś­lał zbyt wiele.

Później Gianna już nie wspominała o Rycerzach, a Vhalla nie pytała. Następnego ranka wróciła jednak do Kodeksu ­Rycerzy, szukając wzmianek o mieczu, testamencie Jadara, czym­kolwiek. Dwa dni żmudnego tłumaczenia nie przyniosły jej niczego poza zszarganymi nerwami.

– Gianno! – zawołała Vhalla i wstała.

Kobieta zeszła z góry.

– Kończy się nam atrament. Pójdę kupić więcej.

– Dam ci monety.

– Nie trzeba. – Vhalla pokręciła głową i zdjęła torbę z kołka za biurkiem.

– Mogłabyś choć pozwolić, żebym ci płaciła. – Właścicielka księgarni wzięła się pod boki. – Pracujesz tu od kilku tygodni.

– Mam złoto. – Vhalla poklepała torbę. – A atrament zużyłam do celów osobistych.

– Nie mogę zaprzeczyć ani jednemu, ani drugiemu – rzuciła gospodyni.

Dziewczyna ostrożnie wyszła ze sklepu na zapyloną ulicę. Poprawiła szal, by ukryć typowe dla Wschodu brązowe włosy. Na Wschodzie wyglądały zupełnie przeciętnie, ale w porównaniu z czarnymi włosami mieszkańców Zachodu robiły wrażenie wręcz złocistych. W Skrzyżowaniu Dróg przebywali bardzo różni ludzie. Jednak podczas kilku ostatnich wizyt na targu Vhalla zaczęła zauważać licznych żołnierzy wra­cających do domu z frontu, a nie chciała, by ktokolwiek ją rozpoznał.

Omijając wózki i stąpając ponad wymiocinami, pozostałościami zabaw poprzedniej nocy, dotarła na główny targ. Nad jej głową łopotały proporce, które celowo ignorowała. Na każde dwa Zachodu przypadał jeden Cesarstwa. A na każde dwa Cesarstwa jeden czarny proporzec ze srebrnym skrzydłem – srebrnym skrzydłem, które wyglądało dokładnie tak jak to na zegarku na jej szyi, srebrnym skrzydłem, które z jakiegoś powodu zaczęto utożsamiać z Kroczącą z Wiatrem.

Opowieści poruszały się równie szybko jak wiatr, więc Vhalla słyszała wiele rozmów na temat Kroczącej z Wiatrem. Kobiety, której kształt nadała Noc Ognia i Wiatru, częściowo jej własne powietrze, a częściowo płomienie następcy tronu. Kobiety, która powaliła Shaldan na kolana i sprawiła, że w czasie ostatniej walki Północy z nieba padał ogień.

Vhallę to fascynowało. Już dawno dowiedziała się, że pogłos­ki i reputację można kształtować równie łatwo co pancerz. Ale pod tym wszystkim wciąż była całkiem śmiertelna. Była śmiertelniczką, która krwawiła, jeśli cios okazywał się zbyt głęboki, i która podlegała największemu przekleństwu życia – śmierci.

– Nieczynne? – Vhalla dotarła do ulubionego sklepu z różno­ściami i odkryła, że właściciel zamyka drzwi na klucz.

– Aż do jutra. – Mężczyzna skinął głową, rozpoznając w niej jedną ze stałych klientek.

– Mogę kupić atrament?

– Obawiam się, że już późno…

– Dwie sztuki srebra – wtrąciła.

Sklepikarz zatrzymał się na chwilę, po czym przekręcił klucz w przeciwną stronę.

– Pospiesz się.

Nie było to trudne. Vhalla doskonale wiedziała, gdzie znajdowały się materiały piśmiennicze, i bez problemu znalazła to, czego potrzebowała. Po minucie w torbie miała dwa bloczki atramentu, a w sakiewce o dwie sztuki srebra mniej.

– Dlaczego zamykasz tak wcześnie? – Ciekawość wzięła nad nią górę.

– Nie słyszałaś?

Pokręciła głową.

– Pan Ci’Dan wyruszył w drogę przed cesarską armią. Będzie miał otwartą audiencję. – Mężczyzna ruszył w stronę centrum Skrzyżowania Dróg, a Vhalla dotrzymywała mu kroku. Obrzucił ją spojrzeniem i zrobił jeszcze krok do przodu. – Ale pierwszeństwo będą mieli szlachetnie urodzeni, później właściciele ziemscy, kupcy, mieszkańcy Zachodu… – Wziął pod uwagę jej brązowe oczy. – Wątpię, by miał czas dla innych.

Vhalla wygięła wargi w uśmieszku.

– Nie martw się, nie zamierzam się wcisnąć przed ciebie ani sprzeciwiać zasadom.

Szła z kupcem. Wkrótce towarzyszyła im połowa miasta, gdy masy wylały się na słońce w samym środku świata. Vhalla znów poprawiła szal i znalazła miejsce na jednym z postumentów, na którym umieszczono latarnię. Czekała w tłumie, a później patrzyła, jak grupka szlachetnie urodzonych przybywa z całym ceremoniałem, jaki mogło wykrzesać z siebie Skrzyżowanie Dróg.

Na szczycie ogromnego rumaka siedział mężczyzna o krótko obciętych czarnych włosach, siwiejących na skroniach, ze starannie przyciętą brodą. Był starszą wersją mężczyzny, którego dobrze znała – on i Aldrik byli do siebie wręcz niepokojąco podobni. Vhalla mocno ścisnęła latarnię i jako jedyna nie wykrzykiwała nazwis­ka Ci’Dan.

Aldrik kazał jej zwrócić się do wuja, gdyby sam zginął na Północy, bo ufał, że mężczyzna się o nią zatroszczy. Powiedział jej, że byłaby bezpieczniejsza z jego wujem niż z kimkolwiek innym, bo pan Ophain śledził Rycerzy Jadara. Serce zabolało ją na to wspomnienie, ale zignorowała ból. Musiała się dowiedzieć, czy to prawda.

Potrzebowała odpowiedzi.

Rozdział 2

Kolejka liczących na audiencję była długa, oplatała centrum Skrzyżowania Dróg, wiła się wzdłuż rynku i kończyła poza zasięgiem wzroku Vhalli. Krocząca z Wiatrem zastanawiała się, ile osób mógł przyjąć pan Ophain jednego dnia. Patrzyła, jak ludzie miarowo wchodzą do luksusowego hotelu z trzema dużymi okrągłymi oknami i równie miarowo go opuszczają.

Przypomniał jej się dzień, kiedy po Wojnie Kryształowych Jas­kiń ojciec zabrał ją do pałacu, by zamienić miejsce w Straży Pałacowej na miejsce uczennicy dla swojej córki. Wtedy Vhalla czuła się tak samo jak ci wszyscy ludzie z pospólstwa, którzy czekali na spotkanie z Panem Zachodu – podekscytowana, pełna nadziei i urzeczona. Zsunęła się z latarni i usiadła na podwyższeniu, lekko uderzając w nie piętami.

Była teraz starsza i lepiej orientowała się w świecie. Doradcy pana Ophaina bardzo starannie przygotowywali każdą osobę. Nim ci ludzie stanęli przed obliczem wuja Aldrika, wiedział już, jaką decyzję jego rada uważała za najlepszą, i powtarzał ją, kiedy ten ktoś się wypowiedział. Przywództwo, jak dowiedziała się Vhalla, polegało na iluzjach. Ludzie byli szczęśliwi, bo mieli wrażenie, że ich głos został wysłuchany przez pana, ale ich los przypieczętowano, zanim jeszcze postawili stopę w jego komnacie.

Przybyła, by zadać pytania, ale teraz nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Oczywiście mogła po prostu wejść, a on znalazłby dla niej czas. Była Vhallą Yarl, księżną Zachodu, damą dworu Południa, bohaterką Północy i Kroczącą z Wiatrem. „Moje imię jest tak niepotrzebnie rozbudowane”.

Ale gdyby to zrobiła, zwróciłaby na siebie uwagę. Zrzuciłaby pozór anonimowości, którym próbowała się otoczyć, gdy przybyła na Zachód, nie zaś na Wschód czy Południe. Poza tym na jej pytania nie było krótkich odpowiedzi, co znaczyło, że musiałaby zabrać ten czas wszystkim podekscytowanym mieszkańcom Zachodu, którzy cierpliwie czekali na swoją kolej.

Słońce przesuwało się leniwie po niebie i w końcu zmusiło Vhallę do zejścia z żerdzi, ale to nie wystarczyło, by zniechęcić zdecydowanych ludzi czekających w kolejce. Znalazła zacieniony kącik i poprawiła torbę, która zabrzęczała cicho, kiedy dziewczyna usiadła. Wyjmując notatnik, z ponurą miną spojrzała na złoto.

Odkryła, że gdy Aldrik uczynił ją damą, zapewnił jej ogromne bogac­two. Nikt nawet nie liczył, ile złota wyjmowała z Cesarskiego Banku – miała dość na dziesięć żyć. Przesuwała palcami po czarnym notatniku, w którym zapisywała wspomnienia i historie Aldrika.

„Co ty wyprawiasz?”

To pytanie regularnie do niej wracało. Zerwała kontakty ze wszystkimi, którzy zabrali ją na Północ. Przyjaźnie, które tam nawiązała, pozostawały blis­kie jej sercu, ale miała tyle pieniędzy, że mogłaby wrócić na Wschód, odbudować dom rodzinny, upewnić się, że mają dość robotników do pomocy starzejącemu się ojcu przy żniwach, i nigdy nie martwić się suszą ani zarazą. Miała dość, by kupić statek i odpłynąć. Mogła się udać dokądkolwiek i zrobić cokolwiek by chciała. „Nie musisz wracać na Południe”.

Vhalla wstała.

Jedynym miejscem, do którego chciała się udać, było to, w którym nie mogła już dłużej przebywać. Było to miejsce otoczone kłamstwami i oszustwami. Było to miejsce tak gorące, że w porównaniu z nim nawet upał słońca na Pustkowiu wydawał się zimny.

W upale popołudnia w Skrzyżowaniu Dróg zapanowała cisza. Nieliczni ludzie wchodzili do środka i nieliczni byli gotowi stać w kolejce na słońcu i czekać.

Świadom tego, dobrze ubrany szlachetnie urodzony wyszedł na środek placu przed hotelem i postukał laską w ziemię.

– Pan Ophain postanowił odpocząć w tym upale. Audiencje zaczną się ponownie wieczorem. – Mężczyzna znów postukał laską, ignorując niechętne mamrotanie, które rozległo się wśród tłumu. – Nie stójcie w kolejce; po waszym powrocie zastosujemy nowy system.

Vhalla patrzyła, jak ludzie niechętnie opuszczają upragnione miejsca. Zastanawiała się, ilu wróci i jak zostaną ponownie podzieleni. Wielu wyglądało na dość zniechęconych i mogła się założyć, że już nie przyjdą. Słyszała przypuszczenia, że Pan Zachodu postanowił dać sobie spokój.

Uświadomiwszy sobie, że to jej szansa, podeszła do hotelu, prześlizgnęła się obok kilku strażników i weszła po schodach. W zamieszaniu wywołanym przez ostatnich szlachetnie urodzonych nikt nie zadawał żadnych pytań. Wcisnęła się do środka, kiedy jakaś grupka wychodziła.

Potrzebowała jedynie chwili, by zorientować się, w której komnacie przebywał pan. Jego aksamitny głos odbijał się echem od ścian.

– Przepraszam. – Zatrzymała ją pracownica hotelu. – Co tu robicie?

– Przyszłam na audiencję u pana Ophaina – stwierdziła Vhalla władczym tonem, jak zrobiłaby to szlachetnie urodzona. Nie do końca to do niej pasowało.

– Właśnie prowadzi rozmowę. Powinniście wrócić później ze wszystkimi pozostałymi. – Kobieta obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.

– Mnie będzie chciał widzieć. Jak sądzę, przewyższam pozycją mężczyznę, z którym teraz rozmawia.

– Naprawdę? – Kobieta była sceptyczna. Ale nie na tyle, by zignorować to, że gdyby te słowa były prawdą, musiałaby ­okazać szacunek gościowi o wyższej pozycji. – Jaki jest wasz tytuł?

– Księżna Zachodu. – Vhalla użyła tytułu, którym obdarzył ją pan Ophain.

Kobieta wahała się przez chwilę, próbując zrozumieć, skąd ktoś niepochodzący z Zachodu mógł mieć taki tytuł. Zmrużyła oczy i pochyliła się nieco, by lepiej przyjrzeć się twarzy Vhalli pod szalem. Zrobiła zaskoczoną minę.

– Musicie być… Jesteście…

– Nie mówmy o tym więcej. – Vhalla z uśmiechem uniosła dłoń. – Chciałabym prosić o audiencję.

– Oczywiście, oczywiście! – Kobieta odbiegła.

Vhalla starannie poprawiła szal. Lubiła, kiedy ludzie musieli się pochylać, żeby zobaczyć jej oczy – dzięki temu wiedziała, kiedy ktoś próbował ją rozpoznać. Jedna z niewielu zalet bycia niższą od większości ludzi. Jej dłonie znieruchomiały na szalu, kiedy z komnaty wyprowadzono majora. Vhalla zacisnęła zęby, a w jej głowie zawył wicher.

Major Schnurr słynął przede wszystkim ze swoich wąsów. Ale Vhalla znała go z innych powodów – czerpał przyjemność z dręczenia jej i bycia wyznaczonym na jej kata, gdyby Aldrik nie kupił jej wolności w zamian za zgodę na poślubienie księżniczki Północy. Major odwrócił się, a Vhalla zacisnęła wargi. Patrzyła, jak mężczyzna szerzej otwiera oczy i wygina wargi w grymasie.

Na ręce miał opaskę szkarłatu Zachodu. Wielu żołnierzy go nosiło, by pokazać, że są dumni ze swojej ojczyzny. Jednak na opasce majora wymalowano słonecznego feniksa Zachodu z mieczem w szponach. Symbol był wersją sztandaru Zachodu lubianą szczególnie przez Rycerzy Jadara.

Był to odważny pokaz i Vhalla skrzywiła się, emanując dezaprobatą. Rycerza to nie wzruszyło. Jeśli już, był rozbawiony. Na Matkę, jak to możliwe, że nie uznała Schnurra za zdrajcę na froncie i nie znalazła sposobu, żeby zabić go na Północy? „Teraz może być problemem”.

– Wejść – powiedział głęboki głos.

Vhalla ostentacyjnie odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę komnaty na spotkanie z Panem Zachodu.

Papierowe parawany odsunięto na bok, ukazując nieduży ogród na wewnętrznym dziedzińcu, którego Vhalla nie miała okazji widzieć podczas poprzednich odwiedzin w tym hotelu. Podmuch wiatru przyniósł zapach róż. Niemal się potknęła, kiedy do niej dotarł. Czuła ból w klatce piersiowej i z trudem łapała oddech. Szkarłatne kwiaty z Zachodu rosły bujnie, nieświadome władzy, którą nad nią miały.

„Aldrik”. Bolało ją serce.

Na tle jaskrawego ogrodu wyraźnie rysowała się ciemniejsza sylwetka mężczyzny. Pan Ophain miał na sobie kamizelę i lniane spodnie, krojem przypominające jej własne. Jego jednak uszyto ze znacznie lepszej tkaniny. Została pofarbowana, a zdobiły ją hafty, paciorki i klejnoty, układające się w skomplikowane wzory nasuwające Vhalli na myśl promienie słońca odbijające się w sadzawce pełnej lilii wodnych.

Pan Ophain odwrócił się i spojrzał na nią pytająco. To on dostarczył magiczne kajdany, w które na Północy zakuto Vhallę. Wydawało jej się mało ważne, czy wiedział, że otoczą jej nadgarstki. Pan Zachodu wyraźnie nie miał pojęcia, jak zareagować na stojącą przed nim Kroczącą z Wiatrem.

– Fiarum evantes. – Vhalla starannie wypowiedziała zachodnie powitanie. Patrzyła stanowczo, ale mówiła cicho, by przekazać swoje zamiary.

– Kotun un nox. – Ophain rozluźnił się, a na jego wargach pojawił się blady uśmiech. – Dobrze znów cię widzieć, pani Yarl.

– Mogę szczerze powiedzieć to samo, panie Ophainie. – Też się uśmiechnęła. Wspomnienie ostatniego spotkania z tym mężczyzną wzbudziło w niej mieszane, słodko-gorzkie uczucia. – Mówcie mi Vhalla.

– W takim razie muszę nalegać na to samo: Ophain wystarczy. – Jakby wyczuwając jej odruchowy sprzeciw, mówił dalej, nie dopuszczając jej do głosu: – Robisz wrażenie. Nosisz strój mojego ludu, doskonale wymawiasz słowa naszego języka. – Przyjrzał się jej z namysłem. – I zdobi cię znak mojego siostrzeńca, choć przecież słyszałem o jego zaręczynach z dziewczyną z Północy.

– Chciałabym z tobą porozmawiać. – Vhalla starała się nie rozpraszać, choć na wzmiankę o zegarku odruchowo próbowała go wymacać. „Musiał się znaleźć na szalu, kiedy bawiłam się nim w czasie oczekiwania”.

– Domyś­lam się. – Pokiwał głową.

Drzwi się otworzyły i służąca przyniosła tacę z jedzeniem i podawaną z lodem czarną herbatą, którą tak cenili mieszkańcy Zachodu.

Vhalla przez chwilę starała się odzys­kać panowanie nad sobą. Próbowała nie zatonąć w jakże znajomych, nieskończenie czarnych oczach starszego mężczyzny.

– Powinnam chyba przeprosić, że nie umówiłam się z tobą z wyprzedzeniem.

– Tyzawsze jesteś mile widziana. – Posłał jej zmęczony uśmiech, w którym kryło się tak wiele, i wskazał na jedno z krzeseł ustawionych wokół stołu z jedzeniem i napitkami.

Vhalla zajęła miejsce, zdjęła szal z głowy i znów pozwoliła, by rozproszyły ją róże.

– Nie zawsze były tak popularne. – Pan Ophain podążył za jej spojrzeniem w stronę ogrodu. – Moja siostra je kochała i zaczęła być z tego znana. Ich barwa w połączeniu z sympatią księżniczki sprawiła, że stały się symbolem Mhashanu.

– Księżniczka Fiera? – Vhalla założyła, że nie mówił o dwóch siostrach, które wciąż żyły.

Mruknął twierdząco.

– Jej ogród w Norinie jest jednym z najpiękniejszych na świecie.

– To dlatego Aldrik ma ogród różany, prawda? – szepnęła.

– Owszem. Cesarz stworzył go dla swojej żony, miał być prezentem powitalnym, kiedy księżniczka przeprowadzi się na Południe, choć ostatecznie nigdy go nie zobaczyła. – Odpowiedź pana Ophaina była niespodziewana i obszerna.

Vhalla znów skupiła się na wnętrzu komnaty i spojrzała mężczyźnie w oczy.

– Mam do ciebie kilka pytań.

– A ja do ciebie. – Sięgnął po zimną herbatę.

Upał sprawił, że szklanka zaparowała.

Vhalla poruszyła się na krześ­le. Nie przyszło jej do głowy, że on również mógł być ciekawy. Armia jeszcze nie wróciła z frontu, a informacje, które do niego dotarły, musiały pochodzić z opóźnionych listów i raportów pojedynczych żołnierzy wracających do domów. Nikt z nich nie mógł wiedzieć tego, co wiedziała ona.

– Chciałabym być pierwsza – powiedziała pospiesznie.

Ophain mógł zadać jej pytanie, na które nie miałaby ochoty odpowiedzieć, a przed zakończeniem spotkania chciała rozwiać wątpliwości przynajmniej w jednej kwestii.

– Nie zamierzam się spieszyć. – Gestem kazał jej mówić dalej.

Vhalla przygryzła dolną wargę, zastanawiając się, jak najbardziej eleganc­ko podejść do swojego pytania. Wiedziała, że Aldrik uczył się od wuja, co znaczyło, że mężczyzna umiał unikać odpowiedzi, których nie chciał udzielać. A ponieważ nie był Aldrikiem, nie mogła tak po prostu zażądać, by wyznał jej całą prawdę o wszystkim, co chciała wiedzieć.

– Czy Miecz Jadara naprawdę istnieje? – To było pytanie, na które się w końcu zdecydowała.

W żadnym z manuskryptów nie udało jej się znaleźć rozstrzygającej odpowiedzi. A jeśli wierzyć legendom, Pan Zachodu nie mógł odpowiedzieć na jej pytanie, nie wspominając o Rycerzach.

Ophain odchylił się do tyłu na krześ­le, a na jego wargach pojawił się uśmieszek uznania.

– Chcesz się dowiedzieć o Rycerzach. – Nie wypowiedział tego jako pytania, a Vhalla nie ukrywała intencji, więc skinęła głową.

– I o mieczu.

– Dlaczego sądzisz, że o nich wiem?

– Aldrik powiedział mi, że tak jest.

Ich słowa były jak rapiery. Ostre, eleganc­kie i gotowe ciąć aż do kości.

– Co się wydarzyło między tobą a moim siostrzeńcem?

Vhalla wiedziała, że to pytanie się pojawi, ale nie mogła powstrzymać ciężkiego westchnienia.

– Powiedz mi najpierw, czy miecz naprawdę istnieje.

– Tak – przyznał w końcu mężczyzna.

Jej świat zastygł w miejscu. Tej odpowiedzi się nie spodziewała.

– Czy Rycerze go mają?

– Być może – odparł niejasno i mówił dalej, zanim zdążyła się odezwać: – Ty i Aldrik?

Sięgnęła po ciemną zachodnią herbatę, której zbytnio nie lubiła, i pozwoliła, by jej gorycz zmyła ból wspomnień Aldrika. Żałowała, że nie dolano do niej czegoś mocniejszego.

– Oddał swoją wolność za moją – szepnęła. – On był lekkomyślnym głupcem, a ja dziewczynką, którą kierowano jak marionetką. Ogień płonął za jasno, a my tego nie dostrzegaliśmy, aż pochłonął wszystko. – Bawiła się lodowatą szklanką.

– Martwiłem się o niego – zaczął Ophain. – Nieliczne listy, które otrzymałem, kazały mi się niepokoić o stan jego umysłu. Raporty mojej wnuczki przez jakiś czas nie dawały wielkiej nadziei.

– Przez jakiś czas? – Vhalli nie zaskoczyło, że Elecia i Ophain wymieniali listy. Jak zakładała, znaczyło to, że Elecia czuje się dobrze. Ta myśl napełniła ją szczerą ulgą.

– Słyszałem, że zrezygnował z trunku. A raczej wciąż nad tym pracuje. – Mężczyzna pociągnął łyk herbaty, pozwalając, by ta informacja dotarła do Vhalli. – Kiedy już przetrwał tygodnie dreszczy, potów i ogólnej słabości, zaczął aktywniej dowodzić swoimi ludźmi. Odnosi się do wszystkiego z większym opanowaniem.

Vhalla zaśmiała się z goryczą.

– Czyli nasze rozstanie było najlepszym, co mogło mu się przydarzyć.

– Nie, tym jest miłość do ciebie. – Ophain uciszył ją tymi słowami. Użył czasu teraźniejszego. „Jest”, nie „była”.

– Powiedziałeś, że Rycerze mają miecz. – Znów skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tematy.

– Powiedziałem: „być może” – powtórzył Ophain.

Zmarszczyła czoło.

– „Być może” mają?

– Nie powinnaś się tym przejmować. – On też zmarszczył czoło.

– Ophainie…

– Staram się zapanować nad szaleńcami w rodzaju Rycerzy, by moi poddani i szlachetni goście Zachodu tacy jak ty nie musieli się martwić.

– Nie wiem, dlaczego sądzisz, że utrzymywanie tego w tajemnicy przede mną może mnie ochronić, ale się mylisz, panie. – Vhalla ostrożnie odstawiła herbatę na stół i się wyprostowała. Wypowiadała słowa powoli, jak robiłaby to szlachetnie urodzona. – Rycerze zainteresowali się mną i nie spodziewam się, by w przyszłości zostawili mnie w spokoju. Ukrywanie przede mną prawdy nie obróci się na moją korzyść.

– Będziesz się tym zajmować niezależnie od tego, co ci powiem?

– Owszem.

Westchnął ciężko i pogłas­kał się po zaroście.

– Dobrze. Wbrew legendom miecz nie został stworzony przez króla Jadara. Król jedynie go znalazł.

Vhalla nieświadomie nachyliła się w stronę Ophaina.

– Miał tak wielką obsesję na punkcie jego mocy, że był gotów zrobić wszystko, by stworzyć więcej podobnej broni, wyposażyć w nią armię, wykorzystać ją do podbicia świata. Przez to dążenie popadł w obłęd. Syn, który zasiadł po nim na tronie, polecił bratu ukryć miecz, który doprowadził ich ojca do szaleństwa. Ale brat w tajemnicy zachował go dla Rycerzy Jadara. – Pan Zachodu zawahał się, wyraźnie rozważając dalsze słowa. – Pozostał pod opieką rodu Ci’Danów w rękach Rycerzy Jadara aż do końca wojny na Zachodzie… i wtedy zaginął.

– Czyli Rycerze mogą go mieć? – Vhalla wiedziała, że czegoś jej nie mówił.

– Możliwe, ale szczerze w to wątpię – odparł tajemniczo. – Bardziej prawdo­podobne, że zaginął.

– Jak możesz być tego pewien?

– Gdyby ktoś miał go w swoich rękach, już dawno zostałby skażony, więc nie mam powodu się przejmować – stwierdził stanowczo.

Spojrzała na niego wstrząśnięta.

– To była kryształowa broń. – Westchnęła.

Miało to okrutny sens. Skażenie kryształem w połączeniu z pokusą mocy mogło doprowadzić człowieka do ludobójstwa.

– Wiesz o istnieniu kryształowych broni? – Mężczyzna bacznie jej się przyglądał.

Vhalla pokiwała głową, nagle poczuła się niepewnie, widząc błysk w oczach Ophaina. Nie był niebezpieczny, raczej ostrożny i pełen strachu.

– Aldrik wie, że ty wiesz?

– Nie uwierzyłby, gdybym mu powiedziała. – Poczuła ukłucie niepokoju na myśl o tym, dokąd mogły zaprowadzić ją poszukiwania.

Pan Ophain wstał i założył ręce za plecami. „Gest typowy dla Aldrika”. Podszedł do parawanów i rozejrzał się po ogrodzie. Vhalla milczała do momentu, gdy znów się odezwał.

– Muszę się zgodzić, że wyciąganie cieni z przeszłości mojego siostrzeńca nie przyniesie wielkich korzyści. W końcu nie pozostała już żadna kryształowa broń, którą powinniśmy się przejmować.

Vhalla przez dłuższą chwilę rozważała swoje następne słowa.

– Czy Rycerze szukaliby broni, gdyby wierzyli, że istnieje?

– Nieustępliwie. – Odwrócił się. – Podobnie jak szukają cię teraz, licząc, że dzięki twoim czarom stworzą większą moc.

– Major Schnurr…

– Przyszedł do mnie, by spytać o ciebie. – Pan Ophain zmarsz­czył czoło. – Świat pyta, gdzie jesteś.

– Nie muszą wiedzieć.

– Dowiedzą się. Rycerze robią się coraz zuchwalsi, co z pewnością dostrzegłaś. – Starszy mężczyzna wrócił do niej i patrzył na nią, jakby była dziec­kiem, a on zatros­kanym rodzicem. – Za kilka dni armia dotrze do Skrzyżowania Dróg. Kiedy to nastąpi, zostanie zorganizowana uroczystość na cześć mojego siostrzeńca. Przybędą na nią wszyscy szlachetnie urodzeni z Zachodu i Aldrik też będzie musiał w niej uczestniczyć.

Serce Vhalli zabiło szybciej.

– Musisz tam być – zażądał. – Porozmawiaj z nim. Wykorzysta tytuł, by zapewnić ci ochronę, jakiej nie da ci nikt inny. Wróć z nim na Południe.

– Nie! – Poderwała się na równe nogi i choć była o głowę niższa, jakimś sposobem udało jej się spojrzeć na Ophaina z góry. – Nie potrzebuję jego ochrony. Sama się obronię.

– Mówisz głupoty.

– Nie bardziej niż ty – odparła ostro.

Starszy mężczyzna aż się cofnął, wyraźnie nieprzyzwyczajony do takiej zuchwałości.

– Jego ochrona ma cenę, na którą nie jestem gotowa.

„W moim sercu nic już nie pozostało dla niego”.

– Vhallo, próbuję ci tylko pomóc. – Na twarzy Ophaina malował się smutek. – Tobie i jemu.

– Nam już nic nie pomoże. – Złożyła krótki ukłon. – Dziękuję za czas, który mi dziś poświęciłeś, i za odpowiedzi.

– Zaczekaj.

Zatrzymała się sztywno.

Pan Ophain przeszedł przez komnatę i stanął przed nią, przy samych drzwiach. Powoli sięgnął po jej szal i znów owinął nim jej głowę. Niemal ojcowski dotyk nieco złagodził cierpienie w jej sercu.

– Przynajmniej się ukrywaj. Bądź ostrożna i na Matkę, uważaj, co robisz.

Pokiwała głową.

– A jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, przybądź do Norinu. Moja ochrona nie ma ceny. Choć zbyt wiele nie poradzę na Rycerzy, są sporą uciążliwością, nawet dla mnie.

Skrzywiła się, ale spróbowała zmienić gorycz w uśmiech. Jego ochrona miała tę samą cenę co ochrona Aldrika. Przyjęcie jej oznaczałoby przyjęcie jego rodziny. Zaprosiłoby Aldrika do jej świata. Sprawiłoby, że nieuchronnie znów pociągnąłby ją na swoją orbitę i zderzyliby się ze sobą jak gasnące gwiazdy. Nie była na to gotowa.

– Dziękuję – powiedziała i wyszła.

Wracając do księgarni, szła z pochyloną głową, a torba jej ciążyła. Bawiła się zegarkiem na szyi, czuła jego ciepło na dłoni. Po drodze zatrzymała się, by kupić nowe ubranie. Musiała się pozbyć tego, które miała na sobie. Major Schnurr ją w nim widział i nie wątpiła, że dobrze je zapamiętał.

Po raz setny w ciągu ostatnich tygodni Vhalla pomyś­lała o powrocie do domu. Powlokła się w górę schodów, a Gianna pozostała na swoim miejscu w sklepie i nie próbowała skłonić dziewczyny, by ją zastąpiła. „Ale jeśli wrócę na Wschód, tam też mnie odnajdą”.

Dopóki była Kroczącą z Wiatrem, dopóki ludzie wiedzieli, że można ją wykorzystać dla osiągnięcia ich celów, nigdy nie będzie wolna. Vhalla uklękła obok łóżka i przejrzała stertę wciśniętych pod nie ubrań. Jej palce spoczęły na szorstkiej bawełnie ukrywającej coś twardego.

Wyciągnęła ją i wpatrzyła się w znajomy pakunek. Przypomniała sobie, jak Daniel zdjął koszulę, by pomóc jej ukryć broń. Dystans pozwolił jej lepiej zrozumieć swoje serce i doszła do wnios­ku, że nie lubi kobiety, którą widziała, kiedy wspominała swoje kontakty z żołnierzem. Nie podobało jej się, że tak na nim polegała i że wykorzystywała jego gotowość do bez­warunkowego wsparcia.

Ale jasność umysłu w chwili obecnej nie była lekiem na chaos w przeszłości. A w ostatecznym rozliczeniu jedno pozostało prawdą – był kimś, kogo ceniła w swoim życiu. „Zrozumiał, kiedy odeszłam”. Świadczył o tym wyraz jego twarzy, kiedy się rozstawali. A jeśli będzie miała szczęście, gdy spotkają się ponownie, pozostanie jej przyjacielem, a wojna i poczucie straty nie będą ich od siebie odpychać.

Z szacunkiem rozwinęła materiał i odłożyła go na bok. ­Topór wykuto z jednego odłamka skały, w blas­ku zachodzącego słońca migotał jak kosmos pod wodą. Vhalla wiedziała teraz, że mógł to być ostatni z legendarnych i tajemniczych egzemplarzy kryształowej broni – o ile Rycerze nie mieli jeszcze jednego z nich. Powiedziano jej, że miał moc rozrąbać duszę.

Uniosła topór, czując jego ciężar. Przepełniła ją moc wsączająca się w jej kości. Nie chciała, by przecinał dusze. Wystarczyło, by przeciął cienie, które groziły, że pochłoną ją w całości. Po­walił tych, którzy próbowali ją wykorzystać. Odciął przytłaczającą ciemność próbującą ją pogrzebać, by mogła walczyć o nowy świt.

Rozdział 3

Próba znalezienia jednego Południowca w Skrzyżowaniu Dróg była absolutnym szaleństwem. Mimo to Vhalla przecis­kała się przez tłum ludzi wypełniający ulice i targi, pełna głupiej nadziei. Widziała żołnierzy, których powinna znać, a w każdym razie tak jej się wydawało. Mężczyzn i kobiety, którzy wciąż nosili ciemne zbroje łuskowe Czarnego Legionu. Ale nie mogła znaleźć tego jednego rozczochranego mężczyzny.

Ostrożnie wróciła do centrum miasta. Nie pojawiła się tam przez trzy dni, które minęły od jej rozmowy z panem ­Ophainem, a teraz, gdy przybyła rodzina cesarska, wydawało się to jeszcze bardziej ryzykowne. Jednak Vhalla nie odchodziła, obserwowała inne hotele i gospody wokół środka świata. Mężczyźni i kobiety wchodzili i wychodzili, ale nie dostrzegła Fritza.

Jednak nawet gdyby znalazła przyjaciela, nie miała pewności, co by mu powiedziała. Nie była jeszcze gotowa wrócić na Południe. Musiała dowiedzieć się więcej na temat Rycerzy i sprawić, by zrozumieli, że nie jest łatwą ofiarą – skłonić ich do porzucenia szaleńczej misji walki o sprawę od dawna nieżyjącego króla Jadara. Właściwie nie chciała nic mówić do Fritza, za to chciała słuchać, jak on mówi. Chciała usłyszeć głos przyjaciela.

Poprawiła kaptur niedawno kupionej peleryny. Prosty strój był drugą najważniejszą sztuką odzieży, jaką sobie kupiła. Pierwszą była specjalna pochwa na topór, mocowana w pasie i na udzie, tuż nad kolanem. Oczywiście nie zaniosła praw­dziwego topora do rzemieślnika, u którego zamówiła pochwę – wcześniej kupiła broń o podobnych rozmiarach i kształcie. W rezultacie pochwa nie była idealnie dopasowana, ale pozwalała jej nosić topór cały czas przy sobie.

„Nie ma żadnego innego bezpiecznego miejsca”, stwierdziła w myś­lach. Im dłużej nosiła broń, tym bardziej zastanawiała się, jak mogła być tak głupia, żeby przez wiele tygodni zostawiać topór bez opieki, ukryty pod łóżkiem.

W końcu zrezygnowała z poszukiwań i powoli ruszyła do księgarni Gianny. Nim dotarła na miejsce, słońce wisiało nisko nad horyzontem, a właścicielka już zamykała. Vhalla bez słowa skierowała się w stronę schodów.

– Zmieniłaś się od czasu, kiedy poszłaś po atrament.

– Mam dużo na głowie. – Zatrzymała się w pół kroku.

– To oczywiste. – Gianna uważnie przyjrzała się pomocnicy.

Coś w jej spojrzeniu przypominało Vhalli inne oczy. Ciemne, które też dostrzegały wszystko i w które nie mogła spojrzeć aż do końca życia.

– Przestałaś się skupiać na nauce języka Zachodu. Jeśli nie będziesz ćwiczyć, zapomnisz.

– Minęły zaledwie trzy dni – zauważyła Vhalla.

– W twoim przypadku trzy dni z dala od książek oznaczają, że coś jest bardzo nie tak. – Kobieta uśmiechnęła się do niej. – Chodź, pójdziemy gdzieś, gdzie będziesz mogła poćwiczyć.

Dziewczyna dołączyła do Gianny i razem wyszły z zamkniętego ciemnego sklepu. Nie stawiała większego oporu i nie pytała, dokąd idą. Kobieta nigdy w żaden sposób jej nie ubliżyła ani nie zrobiła jej krzywdy. Wręcz przeciwnie, kiedy Vhalla pod wpływem kaprysu zajrzała przed kilkoma tygodniami do księgarni, właścicielka nie wyrzuciła jej po tym, jak spędziła wiele godzin na czytaniu, skulona w kącie.

Tamtą noc Vhalla przespała na ulicy i rano wróciła do Gianny. Kobieta podzieliła się z nią południowym posiłkiem i pozwoliła dziwnej klientce zostać przez cały dzień, mimo że ta nic nie kupiła. Czwartego ranka Gianna domyśliła się, że jej najnowsza „klientka” nie ma gdzie się zatrzymać, więc zaproponowała jej nocleg na stryszku w zamian za pomoc w sklepie.

Vhalla dopiero po trzech tygodniach zorientowała się, że starsza kobieta nie potrzebowała pomocnicy. Minęło sześć kolejnych tygodni, zanim cokolwiek powiedziała.

– Dziękuję – wykrztusiła niespodziewanie.

– Za co? – Pytanie Gianny przypomniało dziewczynie, że jej gospodyni nie czytała w myś­lach.

– Za to, że mnie przyjęłaś.

– Kochana, nie ma za co dziękować. – Gianna się roześmiała. – Moja córka dorosła, wyszła za mąż i wychowuje swoje dzieci w Norinie. Dobrze znów mieć kogoś w domu.

To sprawiło, że Vhalla pomyś­lała o ojcu i po­nownie poczuła wstyd, że jeszcze nie wróciła na Wschód. Nieza­leżnie od tego, ile złota wysłała, nie wynagrodzi to jej nieobecności. Ale ta nieobecność trwała tak długo, że Vhalla nie wiedziała, jak ją przerwać.

Gianna zaprowadziła ją do restauracji, która podawała zachodnie potrawy. Właściciele byli dumni z jej autentyczności, więc cała obsługa i prawie wszyscy goście rozmawiali wyłącznie w języku starego Mhashanu. Vhalla bardzo starała się wypowiadać słowa dokładnie tak, jak nauczyła ją Gianna.

Rozmawiały częściowo w południowym wspólnym, a częściowo w starym języku. Kiedy dostały jedzenie, Vhalla odetchnęła z ulgą i wykorzystała je jako wymówkę, by się nie odzywać, a jedynie słuchała, jak Gianna opisuje wielki zamek w Norinie.

– …choć pewnie nie może się równać z tym, do czego jesteś przyzwyczajona.

– Ja? – Vhalla opowiedziała Giannie o swoich skromnych początkach i że mimo obecnej pozycji i bogac­twa nie była przyzwyczajona do luksusu.

– Dorastałaś w pałacu Południa.

– Aha – mruknęła.

– Kiedy zamierzasz wracać?

Znieruchomiała z łyżką uniesioną do ust. To była jedyna rzecz, o której za wszelką cenę nie chciała rozmawiać ze starszą kobietą.

– Nie wiem.

– Nie tęsknisz?

– Ja…

Chciała się sprzeciwić. Powiedzieć, że nie tęskni za pałacem i jego krętymi korytarzami. Za chłodnym, rześkim górskim powietrzem, bardziej orzeźwiającym niż najzimniejsza woda, jaką piła, nawet jeśli przenikało ją do kości i sprawiało, że drżała. Chciała twierdzić, że nie pragnie znów przebiec przez Cesarską Bibliotekę jak zbuntowane dziec­ko, z radością przesuwając palcami po grzbietach książek.

„Ale to byłoby kłamstwo”.

– Owszem – przyznała.

– Ale coś powstrzymuje cię przed powrotem. – Gianna wpatrywała się w nią z namysłem ciemnymi oczami.

– Tak. – Dziewczyna westchnęła z frustracją. Od tak dawna nie rozmawiała z nikim otwarcie o ciężarze w sercu i nie była pewna, czy jeszcze potrafi. Wszystkich innych w swoim życiu nie bez powodu trzymała na dystans. Gianna jednak była neutralną osobą. – Chodzi o mężczyznę.

Kobieta wybuchła śmiechem, a na widok grymasu Vhalli zaczęła się śmiać jeszcze głośniej. Szybko się uciszyła.

– Vhalla Yarl, Krocząca z Wiatrem, bohaterka Północy, boi się spotkaćz mężczyzną?

Dziewczyna rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś usłyszał jej imię. Kiedy nie dostrzegła nikogo, przewróciła oczami. Samo wypowiedzenie imienia mężczyzny wyjaśniłoby powody jej niepokoju.

– Łączył naszwiązek – zaczęła ostrożnie. – Sprawy się skomplikowały. Jego rodzina chciała, by był z kimś innym, i teraz jest zaręczony.

– Domyś­lam się, że jest szlachetnie urodzony.

Vhalla przytaknęła. Łatwo było się tego domyślić, bo tylko szlachetnie urodzeni aranżowali małżeństwa. I na całym kontynencie wychodziło to z mody.

– A on wciąż cię kocha?

To ją uciszyło. Choć nie chciała o tym myśleć, musiała zadać sobie to pytanie: „Czy to prawda?”. Jej oczy nie chciały tego dostrzec, jej umysł chciał to zignorować, ale jej serce wiedziało to z każdym uderzeniem.

– Tak sądzę. – Westchnęła cicho.

– A ty bez wątpienia wciąż darzysz go uczuciem. – Gianna oparła się o wysoką ścianę wnęki, w której siedziały. – Myś­lę, że nie powinnaś się tak martwić.

– Ale…

– Posłuchaj – odezwała się ostro Gianna i Vhalla umilkła. – Narzeczona, którą znalazła mu rodzina, nie może być lepsza od kobiety, która siedzi przede mną. Na twoim miejscu zaryzykowałabym powrót. Możesz odkryć, że kiedy stanie przed nimi bohaterka Północy, będą skłonni zmienić zdanie.

– Wątpię.

Pomyś­lała o cesarzu, co natychmiast odebrało jej apetyt. Nie wystarczyło, że zwykli ludzie jej nienawidzili. Jeden z najpotężniejszych przywódców na świecie pragnął jej śmierci.

– To pokaż im, co stracili – zasugerowała Gianna i wzruszyła ramionami.

– Co?

Roześmiała się na widok zaskoczonej miny Vhalli.

– Pokaż jego rodzinie, co stracili, odrzucając cię. Rozwiń skrzydła, tokshi. Poszybuj nad nimi, niech patrzą, jak wznosisz się coraz wyżej, podczas gdy ich oczy będą łzawić od słońca.

Ten pomysł wypełnił głowę Vhalli i osiadł jak mokry cement, który twardnieje, by stworzyć stabilny fundament. „Pokaż im – powiedziała sobie. – Pokaż im, co stracili”. Zegarek na jej piersi wydawał się gorący, a topór na udzie wypełniała niemal namacalna moc.

Vhalla otworzyła usta, ale zaparło jej dech w piersi.

Przeniosła wzrok na wejście. W drzwiach stał wąsaty mężczyzna, a jego charakterystyczny zarost nie ukrywał triumfalnego uśmieszku.

Vhalla rozglądała się gorączkowo. Została odnaleziona, a wyjście było tylko jedno. Schnurr raczej nie zaatakuje przy tylu świadkach, którzy właśnie jedli kolację. Ale ­wystarczyło, by zaczekał, zaczekał, aż jego ofiara w końcu wyjdzie, i podążył za nią jak łowca po ś­ladzie krwi.

– Gianno – szepnęła, myśląc gorączkowo. – Posłuchaj mnie.

– Co…?

– Nieodwracajsię – syknęła, próbując zapanować nad głosem. – Za chwilę wstaniesz, wyjdziesz i nie będziesz oglądać się za siebie. Udasz, że to przypadkowe spotkanie, po prostu na siebie wpadłyśmy i tak naprawdę mnie nie znasz i nie wiesz, kim jestem. Wróć do sklepu i spal wszystko, co do mnie należy. Ale, co najważniejsze, znajdź mój dziennik w czarnej okładce i zniszcz go, spal, dopilnuj, żeby nikt nie mógł go przeczytać. – Serce biło jej coraz szybciej. – Na Matkę, nie czytaj jego zawartości, nie pozwól, by te słowa znalazły się w twojej głowie.

– Tokshi, to nie ma sensu. – Przejęcie i strach Vhalli sprawiły, że głos Gianny zaczął się łamać.

– Odejdź. Odejdź i udawaj, że nigdy mnie nie znałaś – błagała Vhalla. Nie chciała, by życzliwą kobietę spotkała ta sama nagroda co wszystkich, którzy byli dość głupi, żeby zaprzyjaźnić się z Kroczącą z Wiatrem. – To był sen. Gdyby ktoś spytał, zaprzecz.

Kobieta otworzyła usta, by się sprzeciwić.

– Gianno,teraz – warknęła Vhalla.

Właścicielka księgarni wypełniła polecenie. Wydawała się jedynie odrobinę poruszona, kiedy podniosła się i spokojnym krokiem wyszła przez drzwi obok Schnurra. Major wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, po czym znów skupił uwagę na Vhalli.

Dziewczyna wstała i założyła kaptur. Ruszyła w stronę drzwi, przez cały czas patrząc na majora Schnurra. Mężczyzna stanął jej na drodze, zmuszając ją, by się zatrzymała. Kątem oka widziała, jak grupa mężczyzn siedzących przy jednym ze stołów się podnosi – najpewniej byli to ludzie, z którymi miał się spotkać.

– Wiesz, co się teraz stanie, prawda? – mruknął.

– Ty i twoi przyjaciele zjecie smaczną kolację i będziecie udawać, że mnie nie widzieliście. Chcesz, żeby jutro wasze brzuchy też mogły się napełnić? – zagroziła.

Major zaśmiał się złowrogo, gdy Vhalla wyszła w mrok nocy. Nie wiedziała, dokąd iść. Odetchnęła z ulgą, kiedy nie dostrzeg­ła Gianny. Wydawało się, że gdyby Rycerze zamierzali śledzić kobietę, przegapili okazję. Vhalla miała nadzieję, że Gianna potraktuje jej ostrzeżenie poważnie i postara się zapomnieć o czasie, który spędziła z Kroczącą z Wiatrem, a który został tak gwałtownie przerwany.

Rycerze znaleźli się za plecami Vhalli. Mężczyźni, którzy chcieli ją wykorzystać, by wypełnić sen szaleńca. Mężczyźni, którym musiała wysłać jasny sygnał – sygnał, że nie przyprą jej do muru.