World of Warcraft. Dzień smoka - Richard A. Knaak - ebook

World of Warcraft. Dzień smoka ebook

Richard A. Knaak

4,3

Opis

Dawno temu, w spowitych mgłą niepamięci czasach, Azeroth zamieszkiwały najprzeróżniejsze niezwykłe stworzenia. Tajemnicze elfy i śmiałe krasnoludy współistniały z plemionami ludzi w harmonii, ciesząc się pokojem. Było tak do chwili, w której przybycie demonicznej armii, znanej jako Płonący Legion, na zawsze zburzyło porządek świata. Dziś orkowie, smoki, gobliny i trolle toczą walkę o dominację nad rozproszonymi, skłóconymi królestwami. W ten oto sposób realizuje się złowieszczy plan, który zadecyduje o losach świata Warcraft.

W wyniku niepokojących napięć między najwyżej postawionymi czarodziejami świata, buntowniczy mag Rhonin wyprawia się w niebezpieczną podróż na opanowane przez orków ziemie Khaz Modan. Podczas swojej ekspedycji Rhonin odkryje zatrważający spisek, mroczniejszy niż wszystko, z czym do tej pory się zetknął. Jeśli w świecie Azeroth ma nastać kolejny świt, Rhonin będzie musiał zawrzeć niebezpieczny sojusz z pradawnymi istotami powietrza i ognia.

Blizzard Entertainment prezentuje serię Blizzard Legends.

Po 25 latach tworzenia znakomitych, wielokrotnie nagradzanych gier, takich jak „World of Warcraft”, „StarCraft” i „Diablo”, Blizzard Entertainment ponownie wydaje swoje najlepsze książki, tym razem w kolekcjonerskiej szacie graficznej. Wśród nich znajdują się bestsellerowe powieści z listy „New York Timesa”, które wciągną każdego miłośnika fantastyki – nie tylko fanów gier Blizzarda. Zaś ci ostatni – starsi i młodsi – będą mieli okazję poznać wykraczające poza ramy gier historie ich ulubionych bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (31 ocen)
17
9
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pKasia1979

Dobrze spędzony czas

czytadło na lato
00

Popularność




Tytuł oryginału World of Warcraft. Day of The Dragon

Copyright © 2022 Blizzard Entertainment, Inc.

Warcraft, World of Warcraft i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszystkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek innej oprawie lub okładce niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

Przekład Anna Krochmal i Robert KędzierskiAlbion sp. z o.o. (świat)

Redakcja i korekta Piotr Budak, Marcin Piątek, Pracownia 12a, Justyna Charęza

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67323-12-3

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Rozdział pierwszy

Wojna. Niektórym z członków Kirin Toru, magicznej rady rządzącej małym państewkiem Dalaran, zdawało się, że Azeroth nigdy nie zaznała niczego prócz nieustannego rozlewu krwi. Przed utworzeniem Przymierza Lordaeronu były trolle, a gdy ludzie wreszcie poradzili sobie z tym nikczemnym zagrożeniem, świat zaatakowała pierwsza fala orków – wyłonili się ze straszliwej szczeliny, jaka powstała w samej strukturze wszechświata. Z początku wydawało się, że nic nie powstrzyma tych groteskowych najeźdźców, ale stopniowo to, co zapowiadało się na potworną rzeź, przerodziło się w pełen udręki impas. Bitwy wygrywano przez wyniszczenie. Po obu stronach poległy setki, pozornie bez żadnego sensu. Kirin Tor przez wiele lat nie widział końca tych zdarzeń.

Ale wreszcie coś się zmieniło. Przymierzu w końcu udało się odeprzeć Hordę, a następnie całkowicie ją rozgromić. Nawet wielki Wódz orków, legendarny Orgrim Zgładziciel, nie był w stanie oprzeć się nacierającym armiom i w końcu skapitulował. Ocalałych najeźdźców, z wyjątkiem kilku zbuntowanych klanów, zamknięto w obozach, gdzie znajdowali się pod pilną strażą wojska osobiście dowodzonego przez Rycerzy Srebrnej Dłoni. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat trwały pokój wydawał się obietnicą, a nie ulotnym życzeniem.

Mimo to starszyznę Kirin Toru wciąż dręczył niepokój. Dlatego też najwyżsi z najwyższych zebrali się w Komnacie Powietrza, zwanej tak, bo sprawiała wrażenie, jakby nie miała ścian – było tu tylko rozległe, wciąż zmieniające się niebo, po którym nad mistrzami magii gnały chmury, przemykały ciemność i światło, jak gdyby sam czas zaczynał biec szybciej. Jedynym stałym elementem w tej scenerii zdawała się szara kamienna posadzka z lśniącym symbolem rombu reprezentującym cztery żywioły.

Sami czarodzieje z pewnością nasilali to doznanie – odziani w ciemne peleryny zasłaniające nie tylko twarze, ale całe ich postacie, wydawali się zmieniać wraz z przemykającymi po niebie chmurami, jakby oni również byli jedynie złudzeniem. Ich szeregi zajmowali zarówno mężczyźni, jak i kobiety, ale można to było poznać, dopiero gdy ktoś zabierał głos, bo wtedy, choć niewyraźnie, widać było chociaż część twarzy.

Na tym spotkaniu zjawiło się ich sześcioro; sześcioro najstarszych rangą, choć niekoniecznie najbardziej uzdolnionych. Przywódców Kirin Toru wybierano na podstawie kilku przesłanek i magia była tylko jedną z nich.

– Coś się dzieje w Khaz Modan – oznajmił donośnie pierwszy z magów, ukazując na chwilę fragment brodatej twarzy. Miriady gwiazd wydawały się przenikać jego ciało. – W jaskiniach klanu Smoczej Paszczy albo w ich pobliżu.

– Powiedz nam coś, czego jeszcze nie wiemy – wychrypiała kobieta, prawdopodobnie w podeszłym wieku, ale wciąż obdarzona silną wolą. Światło księżyca na chwilę padło na jej kaptur. – Teraz, gdy wojownicy Zgładziciela się poddali, a sam Wódz zaginął, tamtejsi orkowie są jednymi z nielicznych, którzy wciąż stawiają opór.

Pierwszy czarodziej wyraźnie poczuł się urażony, ale odparł, zachowując spokój:

– Doskonale! Może to was bardziej zainteresuje… Podobno Śmiercioskrzydły znów się pojawił.

Ta wieść zaniepokoiła pozostałych, w tym również starszą kobietę. Noc nagle przeszła w dzień, ale czarodzieje to zignorowali; w tej komnacie nie było to niczym niezwykłym. Chmury przepływały nad głową trzeciego z nich, który najwyraźniej nie uwierzył w tę wiadomość.

– Śmiercioskrzydły nie żyje – oświadczył. Zdawało się, że jako jedyny z nich ma skłonność do tycia. – Runął do morza wiele miesięcy temu, po tym, jak ta Rada i zgromadzenie najsilniejszych spośród nas zadały mu śmiertelny cios! Żaden smok nie przetrwałby czegoś takiego, nawet on!

Niektórzy pokiwali głowami, ale pierwszy mag spytał:

– A co się stało z jego ciałem? Śmiercioskrzydły różnił się od pozostałych smoków. Jeszcze zanim gobliny przytwierdziły do jego łusek płyty z adamantium, stanowił zagrożenie, które mogło przyćmić całą Hordę…

– A jaki masz dowód na to, że wciąż żyje? – spytała młoda, wciąż pełna uroku kobieta. Nie tak doświadczona jak pozostali, ale na tyle potężna, by zasiadać w Radzie. – Jaki?

– Śmierć dwóch czerwonych smoków z rodu Alexstrazy. Zostały rozerwane na strzępy w sposób, który wskazuje, że mógł tego dokonać tylko inny smok, i to gigantycznych rozmiarów.

– Istnieją inne wielkie smoki.

Rozszalała się burza, światło błyskawic i strugi deszczu opadały na nich, ale nie dotykały ani ich samych, ani posadzki. Ta burza minęła w oka mgnieniu i znów ukazało się rozżarzone słońce. Pierwszy z członków Kirin Toru w ogóle nie zwrócił na to uwagi.

– Najwyraźniej nigdy nie widziałaś dzieła Śmiercioskrzydłego, bo wtedy nie używałabyś takich argumentów.

– Może to, co mówisz, jest zgodne z prawdą – przerwał mu piąty mag. Zarysy jego elfiej twarzy pojawiały się i znikały szybciej niż błyskawice. – I jeśli tak, jest to ważna sprawa. Ale nie możemy się tym teraz zajmować. Jeśli Śmiercioskrzydły naprawdę żyje i uderzy w ród swojej największej rywalki, to tylko na tym skorzystamy. Bądź co bądź Alexstraza jest wciąż więźniem klanu Smoczej Paszczy i to jej potomstwo wykorzystywali przez lata ci orkowie, by przelewać krew i szerzyć spustoszenie we wszystkich krainach Przymierza. Czyżbyśmy wszyscy tak szybko zapomnieli o tragedii Trzeciej Floty Kul Tiras? Przypuszczam, że lord admirał Daelin Proudmoore nigdy o tym nie zapomni. W końcu gdy uderzyły w nich te potworne czerwone monstra, stracił najstarszego syna i wszystkich, którzy byli na pokładach sześciu wielkich okrętów. Gdyby się okazało, że Śmiercioskrzydły faktycznie odpowiada za te dwie śmierci, Proudmoore pewnie przyznałby mu medal.

Nikt z tym nie dyskutował, nawet pierwszy z magów. Z potężnych okrętów pozostały jedynie drzazgi i kilka rozszarpanych ciał, jakby dla podkreślenia totalnego zniszczenia. Trzeba przyznać, że nie osłabiło to determinacji admirała Proudmoore’a. Natychmiast rozkazał zbudować nowe okręty i kontynuował wojnę.

– I tak jak wspomniałem, nie możemy teraz przejmować się tą sytuacją, bo mamy wiele istotniejszych spraw, z którymi musimy się uporać.

– Chodzi ci o kryzys w Alteraku, prawda? – huknął brodaty mag. – A czemuż to ciągłe waśnie Lordaeronu i Stromgardu powinny martwić nas bardziej niż możliwość powrotu Śmiercioskrzydłego?

– Bo teraz ten problem dotyczy również Gilneas.

Pozostali magowie znów poruszyli się niespokojnie, nawet milczący szósty. Cień krągłego mężczyzny wysunął się o krok przed elfa.

– Czemuż to Genna Szarogrzywego miałyby interesować waśnie dwóch innych królestw o ten żałosny skrawek ziemi? Gilneas leży na skraju południowego półwyspu, oddalone od Alteraku jak każde inne królestwo Przymierza.

– Naprawdę musisz pytać? Szarogrzywy zawsze dążył do przywództwa w Przymierzu, choć wstrzymywał własną armię aż do chwili, gdy orkowie w końcu zaatakowali jego granice. Jedynym powodem, dla którego kiedykolwiek zachęcał króla Terenasa z Lordaeronu do działania, była chęć osłabienia jego potęgi militarnej. Teraz Terenas utrzymuje przywództwo w Przymierzu głównie dzięki naszym działaniom i otwartemu poparciu admirała Proudmoore’a.

Alterak i Stromgard były sąsiadującymi królestwami skłóconymi ze sobą od pierwszych dni wojny. Thoras Zguba Trolli poparł Przymierze Lordaeronu całą potęgą Stromgardu. Ponieważ ta górzysta kraina sąsiadowała z Khaz Modan, poparcie wspólnych działań wydawało się jedynym sensownym rozwiązaniem. Nikt nie mógł też odmówić determinacji wojownikom Thorasa. Gdyby nie oni, orkowie zalaliby większość ziem Przymierza w ciągu pierwszych tygodni wojny, co z pewnością zapowiadałoby inny, bardzo ponury koniec.

Natomiast Alterak, choć jego lud wiele mówił o odwadze i słusznej sprawie, nie palił się już tak do udostępnienia własnych oddziałów. Podobnie jak Gilneas, przysłał jedynie symboliczne wsparcie. Jednak tam, gdzie Genna Szarogrzywego powstrzymywały własne ambicje, lord Perenold – jak głosiła plotka – kierował się strachem. Nawet w Kirin Torze od początku zadawano sobie pytanie, czy przypadkiem Perenold nie zamierza porozumieć się ze Zgładzicielem, jeśli Przymierze ugnie się pod bezlitosnym naporem Hordy.

Obawy te okazały się uzasadnione. Perenold faktycznie zdradził Przymierze, lecz jego nikczemny czyn na szczęście spotkał się z szybką reakcją. Król Terenas, gdy się o tym dowiedział, wysłał do Alteraku lordaerońskie oddziały i wprowadził tam stan wyjątkowy. Ze względu na toczącą się wojnę nikt w tamtym czasie – a zwłaszcza Stromgard – nie zakwestionował tych działań. Jednak teraz, gdy nastały czasy pokoju, Thoras Zguba Trolli zaczął wysuwać żądania, że w obliczu takiego poświęcenia Stromgardowi należy się cała wschodnia część terenów dawnego zdradzieckiego sąsiada.

Terenas zapatrywał się na to inaczej. Wciąż kalkulował, czy lepiej będzie przyłączyć Alterak do własnego królestwa, czy też osadzić na jego tronie nowego, rozsądniejszego monarchę… Najlepiej sympatyzującego z Lordaeronem. Mimo wszystko Stromgard był lojalnym i niezłomnym sojusznikiem podczas wojny i wszyscy wiedzieli, że Thoras Zguba Trolli i Terenas podziwiają się nawzajem. Sytuacja polityczna, która zaistniała pomiędzy tymi dwoma, wydawała się przez to tym smutniejsza.

Tymczasem Gilneas nie miało takich więzi z żadnym ze wspomnianych krajów; zawsze trzymało się na dystans względem pozostałych ludów zachodniego świata. Zarówno Kirin Tor, jak i król Terenas wiedzieli, że Genn Szarogrzywy dążył do interwencji nie tylko w celu podniesienia własnego prestiżu, ale być może również po to, by zrealizować marzenia o ekspansji. Jeden z bratanków lorda Perenolda po zdradzie wuja zbiegł właśnie do Gilneas i plotka głosiła, że Szarogrzywy popiera jego roszczenia do tronu. Baza w Alteraku dałaby Gilneas dostęp do surowców, których to południowe królestwo nie posiadało, oraz pretekst do wysłania potężnych okrętów przez Wielkie Morze. To z kolei zaangażowałoby Kul Tiras, nację żeglarzy, która pilnie strzegła swego władania na morzu.

– To rozbije Przymierze… – mruknął młody mag mówiący z obcym akcentem.

– Sprawy nie zaszły jeszcze tak daleko – zauważył elfi czarodziej – ale wkrótce może się to zmienić. A więc nie mamy czasu, żeby uporać się ze smokami. Jeśli Śmiercioskrzydły żyje i postanowił wznowić wendetę przeciw Alexstrazie, to przynajmniej ja nie zamierzam mu stawać na drodze. Im mniej smoków na tym świecie, tym lepiej. Ich dni i tak dobiegają już końca.

– Podobno – odezwał się głos beznamiętny i uniemożliwiający zidentyfikowanie płci – niegdyś elfy i smoki były sojusznikami, a nawet szanowały się i przyjaźniły.

Elfia postać zwróciła się do ostatniego z magów – szczupłego, tyczkowatego cienia:

– To tylko legendy, zapewniam cię. Nie mielibyśmy ochoty zadawać się z takimi potwornymi bestiami.

Miejsce chmur i słońca zajęły księżyc i gwiazdy. Szósty z magów skłonił się lekko, jakby przepraszająco.

– Najwyraźniej to mogły być nieprawdziwe słowa. Mój błąd.

– Masz rację, że uspokojenie tej sytuacji politycznej jest niezwykle ważne – zagrzmiał brodaty czarodziej, zwracając się do piątego czarodzieja. – I zgadzam się, że musimy się tym zająć w pierwszej kolejności. Ale nie możemy pozwolić sobie na ignorowanie wydarzeń w Khaz Modan! Bez względu na to, czy mam rację co do Śmiercioskrzydłego, tak długo, jak tamtejsi orkowie przetrzymują Smoczą Królową, stanowią zagrożenie dla stabilności tej krainy!

– W takim razie potrzebujemy obserwatora – wtrąciła starsza kobieta. – Kogoś, kto będzie przyglądał się rozwojowi wydarzeń i uprzedzi nas, jeśli sytuacja w tym rejonie stanie się krytyczna.

– Ale kto miałby nim być? W tej chwili wszyscy są potrzebni gdzie indziej!

– Jest ktoś taki. – Szósty z magów wysunął się o krok do przodu. Nawet gdy zabrał głos, twarz pozostała ukryta w cieniu. – Rhonin…

– Rhonin?! – wybuchnął brodaty czarodziej. – Rhonin! Po ostatnim fiasku? Nie zasługuje nawet, żeby nosić szaty czarodzieja! Jest bardziej zagrożeniem niż nadzieją!

– Jest niezrównoważony – zgodziła się z nim starsza kobieta.

– Chadza swoimi drogami – mruknął korpulentny mag.

– Nie można mu ufać…

– Przestępca!

Szósty odczekał, aż wszyscy się wypowiedzą, a potem powoli pokiwał głową.

– I jest jedynym wystarczająco uzdolnionym czarodziejem, bez którego w tej chwili możemy się obyć. Poza tym jego misja ma polegać po prostu na obserwacji. Nawet nie znajdzie się w pobliżu żadnego potencjalnego kryzysu. Jego obowiązkiem będzie przyglądanie się wydarzeniom i składanie nam raportów, to wszystko. – Gdy nikt więcej nie zaprotestował, mroczny mag dodał: – Jestem przekonany, że dostał nauczkę.

– Miejmy taką nadzieję – mruknęła starsza kobieta.

– Może i wypełnił swoją ostatnią misję, ale większość jego towarzyszy przypłaciła to życiem!

– Tym razem wyruszy sam, jedynie z przewodnikiem, który doprowadzi go do granic terenów kontrolowanych przez Przymierze. Nie wjedzie nawet do Khaz Modan. Będzie mógł obserwować wydarzenia z dystansu za pomocą kuli widzenia.

– Wydaje się to dość proste – stwierdziła młodsza kobieta. – Nawet dla Rhonina.

Elfia postać beznamiętnie skinęła głową.

– A więc zgódźmy się w tej kwestii i zamknijmy już ten temat. Może, jeśli dopisze nam szczęście, Śmiercioskrzydły połknie Rhonina, a potem się udławi, uwalniając nas na zawsze od nich obu. – Omiótł wzrokiem pozostałych i dodał: – A teraz muszę nalegać, żebyśmy wreszcie skupili się na zaangażowaniu Gilneas w sytuację w Alteraku i na roli, jaką możemy odegrać, żeby temu zapobiec…

Stał tak jak przez ostatnie dwie godziny, ze spuszczoną głową i przymkniętymi w skupieniu oczami. Wokół niego tylko przyćmiony blask, dobywający się z nieznanego źródła, oświetlał komnatę. Nie, żeby było tu wiele do zobaczenia. Krzesło, z którego nie skorzystał, stało z boku, a za jego plecami na grubej ścianie z kamienia wisiał gobelin z wyszytym widzącym złotym okiem na fioletowym tle. Poniżej oka trzy sztylety, również złote, skierowane w ziemię. Flaga i symbole Dalaranu dumnie strzegły Przymierza w czasie wojny, nawet jeśli nie każdy członek Kirin Toru wykonywał swoje obowiązki w honorowy sposób.

– Rhonin… – rozległ się pozbawiony emocji głos dobiegający jakby jednocześnie zewsząd i znikąd.

Podniósł wzrok i spod gęstych ogniście rudych włosów spojrzał w mrok uderzająco zielonymi oczami. Kiedyś inny adept złamał mu nos, a Rhonin nigdy się nie pofatygował, aby go nastawić, mimo że posiadał takie umiejętności. Ale poza tym był całkiem przystojny ze swą gładką, mocną szczęką i kanciastymi rysami. Na stałe uniesiona brew nadawała jego twarzy kpiący wyraz, który po wielokroć wpędzał go w kłopoty z nauczycielami. Spraw nie ułatwiał jego charakter, pasujący do tej miny.

Wysoki, szczupły, odziany w elegancką ciemnogranatową szatę zwracał uwagę nawet innych czarodziejów. Rhonin bynajmniej nie sprawiał wrażenia krnąbrnego, choć jego ostatnia misja kosztowała życie pięciu dobrych ludzi. Stał wyprostowany i wpatrzony w mrok, czekając, by przekonać się, z której strony odezwie się do niego drugi czarodziej.

– Wzywałeś. Czekałem – szepnął z lekkim zniecierpliwieniem rudowłosy mag.

– Nic nie można było na to poradzić. Sam musiałem czekać, aż ktoś inny poruszy sprawę. – Z ciemności na wpół wyłoniła się wysoka postać odziana w pelerynę z kapturem, szósty członek najwyższej Rady Kirin Toru. – I poruszył.

Po raz pierwszy w oczach Rhonina pojawiło się jakieś zainteresowanie.

– A moja kara? Czy zawieszenie dobiegło końca?

– Tak. Pozwolono ci wrócić w nasze szeregi… niemniej pod warunkiem, że zgodzisz się od razu podjąć ważnego zadania.

– Wciąż aż tak mi ufają? – W głosie maga znów dało się słyszeć gorycz. – Po tym, jak pozostali zginęli?

– Tylko ciebie mają.

– To brzmi bardziej przekonująco. Powinienem był wiedzieć.

– Weź je. – Przypominający cień czarodziej wyciągnął szczupłą dłoń w rękawiczce, wnętrzem ku górze. Rozbłysły nad nią nagle dwa lśniące przedmioty: maleńka szmaragdowa kula i złoty pierścień z pojedynczym czarnym klejnotem.

Rhonin też wyciągnął rękę w ten sam sposób i teraz oba przedmioty pojawiły się nad nią. Chwycił oba i przyjrzał się im.

– Poznaję kulę widzenia, ale tego drugiego nie. Wydaje się potężny, ale chyba w nieagresywny sposób.

– Jesteś bystry. To dlatego wstawiłem się za tobą, Rhoninie. Wiesz, do czego służy kula, a pierścień zapewni ci ochronę. Udasz się do krainy, w której wciąż istnieją czarnoksiężnicy orków. Dzięki temu pierścieniowi nie będą mogli cię wykryć swoimi sposobami. Niestety, również nam z tego powodu będzie trudno cię śledzić.

– Czyli będę zdany tylko na siebie. – Rhonin posłał swojemu opiekunowi ponury uśmiech. – W każdym razie dzięki temu będzie mniejsza szansa na to, że ktoś przeze mnie zginie…

– Jeśli o to chodzi, to nie będziesz sam, przynajmniej podczas podróży do portu. Będzie ci towarzyszyć tropiciel.

Rhonin skinął głową, choć było widać, że nie dba o eskortę, zwłaszcza tropiciela. On i elfy nie przepadali za sobą.

– Jeszcze nie wiem, na czym ma polegać moja misja.

Cień maga odchylił się do tyłu, jakby siadał w jakimś wielkim fotelu niewidocznym dla młodszego czarodzieja. Palce dłoni w rękawiczkach zetknęły się, jakby zastanawiał się nad właściwym doborem słów.

– Nie byli dla ciebie wyrozumiali, Rhoninie. Niektórzy z Rady brali nawet pod uwagę wykluczenie cię na zawsze z naszych szeregów. Będziesz musiał sobie zasłużyć na powrót, a żeby do tego doszło, powinieneś wypełnić tę misję co do joty.

– W twoich ustach brzmi to jak niełatwe zadanie.

– Dotyczy smoków… i czegoś, czego według nich dokonać może tylko ktoś o twoich zdolnościach.

– Smoków… – Na dźwięk tego słowa oczy Rhonina się rozszerzyły i choć zwykle miał skłonność do bycia aroganckim, zdawał sobie sprawę, że w tej chwili jego głos brzmi, jakby był zaledwie młodym adeptem.

Smoki… Sama wzmianka o nich budziła podziw i lęk u większości młodych magów.

– Tak, smoków. – Jego opiekun pochylił się do przodu. – Nie popełnij tego błędu, Rhoninie. Oprócz ciebie i Rady nikt nie może wiedzieć o tej misji. Nawet tropiciel, który będzie twoim przewodnikiem. Ani kapitan statku Przymierza, który wysadzi cię u brzegów Khaz Modan. Gdyby wyszło na jaw, czego od ciebie oczekujemy, mogłoby to zagrozić wszystkim naszym planom.

– Ale co to takiego? – Zielone oczy Rhonina rozbłysły. To miało być niezwykle niebezpieczne zadanie, ale nagroda była oczywista. Powrót w szeregi czarodziejów i naturalnie związany z tym prestiż. Nic nie zapewniało magowi szybszego awansu w Kirin Torze, choć żaden z najwyższych członków Rady nigdy by tego nie przyznał.

– Masz się udać do Khaz Modan – rzekł z pewnym wahaniem w głosie jego rozmówca – i gdy już tam będziesz, przedsięwziąć konieczne kroki, by uwolnić przetrzymywaną przez orków Smoczą Królową Alexstrazę…

Rozdział drugi

Vereesa nie lubiła czekania. Większość osób sądziła, że elfy mają cierpliwość lodowców. Jednak te młodsze, takie jak ona, zaledwie rok po szkoleniu na tropicielkę, pod tym względem bardzo przypominały ludzi. Już od trzech dni czekała na czarodzieja, którego miała odeskortować do jednego ze wschodnich portów nad Wielkim Morzem. Do czarodziejów miała mniej więcej tyle szacunku, co każdy elf do człowieka, ale ten wzbudził w niej prawdziwą wściekłość. Chciała już dołączyć do swoich sióstr i braci i pomagać w tropieniu ostatnich wciąż walczących orków, którzy zasługiwali jedynie na śmierć. Tropicielka nie spodziewała się, że jej pierwszym ważnym zadaniem będzie niańczenie jakiegoś stetryczałego maga.

– Jeszcze tylko godzina – mruknęła. – Jeszcze jedna godzina, a potem stąd odchodzę.

Jej smukła elfia kasztanka parsknęła cicho. Wiele pokoleń hodowli stworzyło zwierzę znacznie przewyższające swoich zwykłych kuzynów, albo tak przynajmniej sądził lud Vereesy. Klacz i jeździec świetnie się rozumieli i to, co normalnie wydałoby się zwykłym parsknięciem, sprawiło, że tropicielka natychmiast zerwała się na nogi z długą strzałą na cięciwie łuku.

Jednak lasy wokół niej tylko spokojnie szeptały, a tak głęboko na ziemiach Przymierza Lordaeronu nie należało się spodziewać ataku orków ani trolli. Zerknęła w stronę niewielkiej karczmy, wyznaczonej na miejsce spotkania, lecz nie dostrzegła nikogo prócz stajennego niosącego siano. Mimo to Vereesa nie opuściła łuku. Jej wierzchowiec rzadko wydawał z siebie jakiś dźwięk, jeśli w pobliżu nie czaiły się kłopoty. Może to zbójcy?

Obróciła się powoli. Wiatr rozwiał jej długie srebrzystobiałe włosy, lecz nie na tyle, by ograniczyć pole widzenia. Oczy w kształcie migdałów i barwy najczystszego błękitu wyłapywały najdrobniejszy ruch listowia, a długie spiczaste uszy potrafiły wychwycić nawet odgłos motyla siadającego w pobliżu na kwiecie.

A mimo to nie znajdywała powodu, dla którego klacz ją ostrzegła.

Może odstraszyła to, co czaiło się w pobliżu? Jak wszystkie elfy, Vereesa wiedziała, że robi imponujące wrażenie. Tropicielka była wyższa od większości ludzi, odziana w sięgające do kolan skórzane buty, spodnie i bluzę koloru leśnej zieleni oraz podróżny płaszcz w odcieniu brązowej dębiny. Sięgające prawie do łokci rękawice chroniły ręce, a równocześnie umożliwiały jej posługiwanie się z łatwością łukiem czy wiszącym u boku mieczem. Na bluzie nosiła solidny napierśnik pasujący do jej smukłych, lecz krągłych kształtów. Jeden z miejscowych w karczmie popełnił ten błąd: podziwiał jej kobiece walory, zupełnie ignorując umiejętności bojowe Vereesy. Ponieważ był pijany – w przeciwnym razie pewnie powstrzymałby się od ordynarnych sugestii – Vereesa złamała mu tylko kilka palców.

Klacz znów parsknęła. Tropicielka spojrzała na nią ze złością. Miała już na końcu języka słowa reprymendy.

– Vereesa Bieżywiatr, jak sądzę – odezwał się nagle cichy, przykuwający uwagę głos z kierunku, w który nie patrzyła.

Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, trzymała już koniuszek strzały przy jego gardle. Gdyby ją uwolniła, ta przeleciałaby na wylot przez szyję nowo przybyłego.

Co ciekawe, zdawało się, że fakt ten nie robi na nim żadnego wrażenia. Elfka zmierzyła go wzrokiem – musiała przyznać, że nie było to całkowicie nieprzyjemne – i dotarło do niej, że ten intruz, który tak nagle się pojawił, mógł być tylko wyczekiwanym przez nią czarodziejem. To z pewnością by wyjaśniało dziwne zachowanie jej wierzchowca i fakt, że sama nie wyczuła wcześniej jego obecności.

– Jesteś Rhonin? – spytała w końcu.

– Nie spodziewałaś się kogoś takiego? – odparł z cieniem ironii w głosie.

Opuściła łuk i trochę się odprężyła.

– Mówili o czarodzieju, to wszystko, człowieku.

– A mnie mówili o elfim tropicielu, nic poza tym. – Posłał jej spojrzenie, które niemal sprawiło, że Vereesa znów uniosła łuk. – Jeśli o to chodzi, jesteśmy kwita.

– Niezupełnie. Czekam tu od trzech dni! Zmarnowałam trzy cenne dni!

– Nic nie dało się na to poradzić. Trzeba było skończyć przygotowania. – Czarodziej nie powiedział nic więcej.

Vereesa się poddała. Tak jak większość ludzi, dbał tylko o siebie. Uznała, że miała szczęście, nie musząc czekać dłużej. Dziwiła się, jak Przymierzu udało się pokonać Hordę, skoro miało w swych szeregach tylu podobnych do Rhonina.

– Cóż, jeśli chcesz się przedostać do Khaz Modan, to najlepiej ruszajmy natychmiast. – Zerknęła nad jego ramieniem. – Gdzie twój wierzchowiec?

Po trochu spodziewała się usłyszeć, że żadnego nie ma i przeniósł się tutaj, używając swoich potężnych mocy… Ale gdyby rzeczywiście tak było, Rhonin nie potrzebowałby jej pomocy, by dotrzeć na statek. Jako czarodziej z pewnością posiadał imponujące zdolności, ale miał też swoje ograniczenia. Poza tym, choć bardzo niewiele wiedziała o jego misji, podejrzewała, że Rhonin będzie musiał dać z siebie naprawdę wszystko już tylko po to, by przeżyć. Khaz Modan nie było gościnną krainą dla przybyszów z zewnątrz. Słyszała, że czaszki wielu dzielnych wojowników służą tam za ozdoby na namiotach orków, a niebo jest nieustannie patrolowane przez smoki. Nie, nawet Vereesa nie zapuściłaby się w takie miejsce bez armii u boku. Nie była tchórzem, ale nie była też głupia.

– Przywiązałem go przy korycie obok karczmy, żeby mógł się napić. Spędziłem już dziś w siodle wiele godzin, moja pani.

To, że się tak do niej zwrócił, mogłoby pochlebiać Vereesie, gdyby nie cień sarkazmu, który wychwyciła w jego głosie. Nie zważając na irytację, jaką wywoływał w niej ten człowiek, odwróciła się do swojej klaczy. Łuk i strzała też wróciły na miejsce. Zaczęła szykować wierzchowca do drogi.

– Mojemu koniowi nie zaszkodziłoby trochę odpoczynku – podsunął czarodziej. – Mnie zresztą też.

– Szybko nauczysz się spać w siodle… I z początku będziemy poruszać się w takim tempie, żeby twój wierzchowiec mógł dojść do siebie. Zbyt długo czekaliśmy. Niewielu kapitanom, nawet tym z Kul Tiras, spodoba się myśl, by wyruszyć do Khaz Modan wyłącznie dla czarodzieja, który ma tam być obserwatorem. Jeśli szybko nie dotrzesz do portu, mogą dojść do wniosku, że mają ważniejsze i mniej samobójcze zadania.

Ku jej uldze Rhonin się z nią nie spierał. Zmarszczył tylko czoło, odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę karczmy.

Vereesa spoglądała za nim z nadzieją, że nie najdzie ją znów ochota, by przebić go mieczem, zanim ich drogi się rozejdą.

Jego misja wydawała jej się zastanawiająca. Khaz Modan faktycznie pozostawało zagrożeniem ze względu na smoki i ich orczych panów, ale Przymierze miało już na tych terenach innych, lepiej wyszkolonych obserwatorów. Vereesa podejrzewała, że misja Rhonina dotyczyła jakiejś bardzo ważnej sprawy, bo w przeciwnym razie Kirin Tor nie ryzykowałby tak wiele dla tego aroganckiego maga. Ale czy dostatecznie wnikliwie to rozważyli, kiedy go wybierali? Musiał chyba istnieć ktoś o większych zdolnościach i obdarzany większym zaufaniem. W tym czarodzieju dało się wyczuć, że potrafi być nieprzewidywalny, a to mogło doprowadzić do katastrofy.

Elfka próbowała odsunąć na bok te wątpliwości. Kirin Tor podjął już decyzję w tej sprawie, a dowództwo Przymierza najwyraźniej zgadzało się z magami, bo inaczej nie przysłano by jej tutaj jako jego przewodniczki. Lepiej odsunąć od siebie takie myśli. Jej zadanie polegało tylko na tym, by dostarczyć go na pokład, a potem będzie mogła wyruszyć w drogę… To, co Rhonin zrobi po ich rozstaniu, nie było już jej zmartwieniem.

Byli w drodze od czterech dni i ani razu nie zagroziło im nic poważniejszego niż kilka irytujących owadów. W innych okolicznościach ta wędrówka mogłaby się zdawać niemal idylliczna, gdyby nie to, że Rhonin i jego przewodniczka przez cały ten czas prawie się do siebie nie odzywali. Przez większość czasu czarodziejowi to nie przeszkadzało – skupiał myśli na czekającym go zadaniu. Gdy statek Przymierza wysadzi go już na wybrzeżu Khaz Modan, będzie zdany tylko na siebie w krainie, w której nie tylko wciąż roi się od orków, ale też patrolowanej z nieba przez uwięzione przez nie smoki. Rhonin nie był tchórzem, ale nie uśmiechały mu się tortury i powolna bolesna śmierć. W związku z tym jego opiekun w Radzie zapoznał go z wiedzą o ostatnich ruchach klanu Smoczej Paszczy. Smocze Paszcze będą się teraz miały na baczności, zwłaszcza jeśli – jak powiedziano Rhoninowi – czarny smok Śmiercioskrzydły rzeczywiście wciąż żyje.

Choć misja maga wydawała się tak niebezpieczna, Rhonin za nic nie zawróciłby z drogi. Dano mu okazję nie tylko do rehabilitacji, lecz również do awansu w szeregach Kirin Toru. Był za to dozgonnie wdzięczny swojemu patronowi. Znał tylko jego imię: Krasus. Bez wątpienia było fałszywe – dość częsta praktyka wśród członków Rady. Rządzących Dalaranem wybierano potajemnie, a o ich wyniesieniu wiedzieli jedynie inni członkowie Rady – nawet dla ich najbliższych pozostawało to tajemnicą. Głos opiekuna Rhonina mógł zupełnie nie przypominać jego prawdziwego głosu… o ile w ogóle był to mężczyzna.

Tożsamości niektórych z wewnętrznego kręgu można się było domyślić, lecz Krasus pozostawał zagadką nawet dla swojego bystrego agenta. Prawda była jednak taka, że Rhonina nie bardzo już obchodziła tożsamość Krasusa. Liczyło się dla niego tylko to, że poprzez niego będzie mógł zrealizować swoje marzenia. Marzenia te pozostaną jednak odległe, jeśli nie uda mu się zdążyć na statek. Pochylił się do przodu w siodle i zapytał:

– Daleko jeszcze do Hasik?

– Co najmniej trzy dni – odparła beznamiętnie Vereesa, nie odwracając się. – Ale nie martw się, zdążymy do portu na czas.

Rhonin odchylił się do tyłu. To tyle, jeśli chodzi o ich ostatnią rozmowę, dopiero drugą tego dnia. Jedyną rzeczą, która mogłaby być gorsza od podróży z elfką, byłaby wędrówka z jednym z tych ponurych rycerzy Zakonu Srebrnej Dłoni. Choć paladyni byli uprzejmi, jasno dawali do zrozumienia, że magię uważają za sporadyczne zło konieczne, bez którego doskonale by sobie poradzili. Ostatni, którego Rhonin spotkał, bardzo wyraźnie zasugerował, że według niego po śmierci dusza maga trafi do tej samej ciemnej otchłani, co mityczne demony z dawnych czasów. I to bez względu na to, jak czysta poza tym byłaby dusza Rhonina.

Popołudniowe słońce zaczęło chować się za drzewami, tworząc w ich wierzchołkach wrażenie tańca światła i cienia. Rhonin liczył na to, że przed zmierzchem dotrą na skraj lasu, ale najwyraźniej nie było na to szans. Po raz kolejny spróbował przypomnieć sobie mapy i ustalić, gdzie się w tej chwili znajdują, oraz zweryfikować to, co powiedziała jego towarzyszka. Spóźnienia na spotkanie z Vereesą nie dało się uniknąć. Powodem było zbieranie odpowiedniego zaopatrzenia i składników. Liczył jedynie na to, że nie zagrozi to całej jego misji.

Uwolnić Smoczą Królową…

Wielu uznałoby tę misją za niemożliwą do wykonania, a większość – za pewną śmierć. Jednak nawet podczas wojny Rhonin proponował, by dokonać czegoś takiego. Gdyby Smocza Królowa odzyskała wolność, przynajmniej pozbawiłoby to pozostałych orków jednej z ich najpotężniejszych broni. Okoliczności nie pozwoliły jednak na zrealizowanie tak złożonej misji.

Rhonin wiedział, że większość Rady liczy na jego porażkę. Pozbycie się go wymazałoby coś, co uważali za niechlubną plamę na historii ich zakonu. Ta misja była jak obosieczny miecz – gdyby mu się udało, byliby zdumieni, ale gdyby zawiódł, poczuliby ulgę.

Mógł przynajmniej ufać Krasusowi. Czarodziej zwrócił się do niego, pytając, czy młodszy mag wciąż uważa, że mógłby dokonać niemożliwego. Jeśli Alexstraza nie odzyska wolności, klan Smoczej Paszczy na zawsze zachowa panowanie nad Khaz Modan, a dopóki tamtejsi orkowie nie porzucą dzieła Hordy, wciąż będą przyciągać tych ze strzeżonych obozów. Nikt nie chciał, żeby wojna rozgorzała na nowo. Przymierze miało dość konfliktów we własnych szeregach, by nie narzekać na brak zajęcia.

Rozmyślania Rhonina przerwał krótki pomruk grzmotu. Spojrzał w niebo, ale dostrzegł tylko kilka pierzastych chmur. Ognistowłosy mag zmarszczył czoło i spojrzał na elfkę, zamierzając spytać, czy ona też to słyszała.

Drugi, groźniejszy pomruk sprawił, że wszystkie mięśnie w jego ciele się napięły.

W tym samym momencie Vereesie w jakiś sposób udało się obrócić w siodle i rzuciła się w jego kierunku.

Okolicę przesłonił potężny cień.

Ciężar odzianej w zbroję elfki sprawił, że oboje zsunęli się z wierzchowca Rhonina.

Całym otoczeniem wstrząsnął ogłuszający ryk i wszystkim targnęła siła przypominająca tornado. W chwili gdy czarodziej twardo uderzył o ziemię, w szoku wywołanym bólem dotarło do niego krótkie rżenie konia – dźwięk, który w następnej chwili gwałtownie się urwał.

– Nie wstawaj! – zawołała Vereesa, przekrzykując wiatr i ryk. – Nie wstawaj!

Mimo to Rhonin obrócił się, by spojrzeć w niebo, i jego oczom ukazał się piekielny widok.

Niebo nad nim przesłaniał smok barwy szalejących płomieni. W przednich łapach trzymał to, co pozostało jeszcze z konia Rhonina oraz kosztownego, starannie dobranego rzędu. Szkarłatne monstrum jednym kłapnięciem pożarło resztę truchła, po czym utkwiło wzrok w maleńkich żałosnych postaciach w dole.

Na karku bestii siedziała groteskowa zielonkawa postać z kłami i toporem, który wydawał się większy od Rhonina, i wyszczekiwała rozkazy w jakimś ostro brzmiącym języku, wskazując prosto na niego.

Z rozdziawioną paszczą i wyciągniętymi szponami smok zanurkował w jego stronę.

– Jeszcze raz dziękuję za poświęcony mi czas, Wasza Wysokość – powiedział głosem pełnym siły i zrozumienia wysoki, czarnowłosy szlachcic. – Może jeszcze uda nam się sprawić, by ten kryzys nie zrujnował twojej pracy.

– Jeśli tak – odparła starsza brodata postać odziana w eleganckie biało-złote szaty – Lordaeron i Przymierze będą ci wiele zawdzięczać, lordzie Prestor. Czuję, że jeśli Gilneas i Stromgard jeszcze się opamiętają, będzie to efekt wyłącznie twojej pracy. – Choć król Terenas sam nie zaliczał się do niskich, czuł się trochę przytłoczony wzrostem towarzysza.

Młodszy mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając idealne zęby. Terenas byłby zaskoczony, gdyby spotkał kogoś o bardziej królewskim wyglądzie niż lord Prestor. Szlachcic miał krótką, zadbaną fryzurę, jastrzębie rysy, ogoloną twarz i wszystko to przykuwało uwagę niejednej damy dworu. Umysł miał bystry, nosił się bardziej książęco niż niejeden książę, nic więc dziwnego, że zwracali się do niego wszyscy zaangażowani w kryzys w Alteraku, w tym również Genn Szarogrzywy. Ujmujące maniery Prestora sprawiały, że nawet władcy Gilneas zdarzało się czasem uśmiechnąć, jak donosili Terenasowi jego zdumieni dyplomaci.

Jak na młodego arystokratę, o którym pięć lat temu nikt jeszcze nie słyszał, gość króla wyrobił sobie niezłą reputację. Prestor pochodził z najbardziej górzystej i najmniej znanej części Lordaeronu, ale ponoć był też spokrewniony z rodziną królewską Alteraku. Jego niewielkie włości zostały zniszczone podczas wojny przez atak smoka i przybył do Stolicy pieszo, bez choćby jednego sługi. O jego losach oraz o tym, czego dokonał po przybyciu, opowiadano w bajkach. A co istotniejsze, wielokrotnie służył radą królowi, między innymi w tych mrocznych dniach, gdy siwiejący monarcha zastanawiał się, co zrobić z lordem Perenoldem. W rzeczywistości to opinia Prestora przechyliła szalę. Zachęcił Terenasa, by ten przejął władzę w Alteraku, a następnie wprowadził tam stan wyjątkowy. Stromgard i pozostałe królestwa rozumiały potrzebę działania i podjęcia kroków przeciwko zdrajcy Perenoldowi, ale nie to, że Lordaeron nadal zachował władzę w tym królestwie i wykorzystywał je do własnych celów po zakończeniu wojny. A teraz wydawało się, że Prestor to jedyna osoba, która potrafi im to wszystko wyjaśnić i sprawić, by zaakceptowali każdą ostateczną decyzję.

W związku z tym podstarzały monarcha rozmyślał nad potencjalnym rozwiązaniem, które zadziwiłoby nawet tego bystrego mężczyznę. Terenas nie zamierzał przekazywać Alteraku krewnemu Perenolda, którego Gilneas starało się wspierać. Nie uważał też, by podział królestwa między Lordaeronem a Stromgardem był mądrym rozwiązaniem. Z pewnością ściągnęłoby to gniew nie tylko Gilneas, lecz także Kul Tiras. Całkowita aneksja Alteraku nie wchodziła więc w rachubę.

Ale co by się stało, gdyby przekazał ten region w zręczne ręce osoby podziwianej przez wszystkich, która już dowiodła, że pragnie jedynie pokoju i jedności? W dodatku, na ile król Terenas potrafił to ocenić, sprawnego zarządcy oraz kogoś, kto z pewnością pozostanie wiernym sojusznikiem i przyjacielem Lordaeronu.

– Doprawdy, Prestorze! – Król uniósł rękę, by poklepać po ramieniu o wiele wyższego lorda. Prestor musiał mierzyć co najmniej siedem stóp i choć był szczupły, nikt nie nazwałby go tyczkowatym. Doskonale się prezentował w niebiesko-czarnym uniformie; w każdym calu wyglądał jak wojenny bohater. – Masz wiele powodów do dumy i słusznie należy ci się nagroda! Nieprędko zapomnę, jaką rolę w tym odegrałeś!

Prestor się rozpromienił, zapewne w przekonaniu, że wkrótce dostanie z powrotem swoje maleńkie włości. Terenas uznał, że lepiej nie odbierać chłopakowi tych skromnych marzeń; gdy władca Lordaeronu zaproponuje go jako nowego monarchę Alteraku, wyraz twarzy Prestora będzie tym zabawniejszy. Przecież nie co dzień zostawało się królem, mogło do tego dojść przede wszystkim na drodze sukcesji.

Honorowy gość Terenasa zasalutował, następnie skłonił się z wdziękiem i opuścił komnatę władcy. Po jego odejściu starszy mężczyzna zmarszczył czoło i pomyślał, że nawet jedwabne zasłony, złote żyrandole i biała marmurowa posadzka nie są w stanie rozjaśnić pomieszczenia po odejściu młodego szlachcica. Lord Prestor naprawdę się wyróżniał pośród tych odpychających dworzan, od których roiło się w pałacu. Oto człowiek, któremu można wierzyć, w każdym calu godny zaufania i szacunku. Terenas żałował, że jego własny syn nie przypomina bardziej Prestora.

Król potarł brodę. Tak, to był idealny człowiek, by przywrócić honor krajowi i równocześnie odbudować harmonijne relacje pomiędzy członkami Przymierza. Silna, świeża krew.

Terenas dalej zastanawiał się nad tą kwestią i myślami powędrował ku swej córce Calii. Wciąż była dzieckiem, lecz wszystko wskazywało na to, że wkrótce wyrośnie na prawdziwą piękność. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, to być może pewnego dnia on i Prestor będą mogli wzmocnić swój sojusz i przyjaźń poprzez królewskie małżeństwo.

Tak, teraz uda się do swoich doradców i z nimi porozmawia, przekaże im swoją królewską opinię. Był przekonany, że zgodzą się z jego decyzją. Nie spotkał jeszcze kogoś, kto nie lubiłby tego młodego szlachcica.

Król Alteraku, Prestor. Terenas wyobraził sobie minę na twarzy przyjaciela, gdy ten dowie się, jak wielka czeka go nagroda…

– Masz na twarzy cień uśmiechu. Czyżby ktoś właśnie zginął potworną, krwawą śmiercią, o jadowity?

– Oszczędź mi swoich dowcipów, Kryll – odparł lord Prestor, zamykając za sobą potężne żelazne drzwi. W starym domku oddanym mu do dyspozycji przez jego gospodarza króla Terenasa specjalnie wybrani przez Prestora słudzy dbali o to, by nie zajrzał tu żaden nieproszony gość. Ich pan był zajęty pracą i choć żaden ze sług tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje w komnatach pod ziemią, dano im jasno do zrozumienia, że jeśli coś mu przeszkodzi, zapłacą za to życiem.

Prestor nie życzył sobie, by ktokolwiek zakłócał mu spokój, i wierzył, że ci służący będą mu posłuszni aż do śmierci. Rzucone na nich zaklęcie, inny wariant tego, dzięki któremu król i jego dwór darzyli go tak wielkim podziwem, nie dawało im przestrzeni na refleksję. Prestor z czasem je dopracował i było niezwykle skuteczne.

– Racz przyjąć moje przeprosiny, o książę obłudy! – wychrypiał niższy, żylasty mężczyzna. Ton jego głosu zdradzał szelmostwo i szaleństwo, było w nim coś nieludzkiego; nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, że towarzysz Prestora był goblinem.

Sięgał głową niewiele ponad sprzączkę u pasa szlachcica i niektórzy mogliby uznać tę drobną szmaragdowozieloną istotę za prostą i słabą. Jednak szalony uśmiech odsłonił niezwykle ostre długie zęby i krwiście czerwony, niemal rozwidlony język. Wąskie żółte oczy bez widocznych źrenic błyszczały wesoło, ale była to wesołość kogoś, kto lubi wyrywać skrzydła muchom albo ręce obiektom jakiegoś eksperymentu. Kark goblina przykrywał pas brązowego matowego futra, zwieńczony dzikim czubem nad niskim czołem tej ohydnej istoty.

– Mimo wszystko mamy powody do świętowania. – Komnata pod ziemią służyła kiedyś do przechowywania zapasów. Teraz chłód bijący od ziemi zapewniał właściwą temperaturę dla wina składowanego na licznych regałach. Równocześnie, dzięki inżynieryjnym zdolnościom Krylla, w tym rozległym pomieszczeniu można było poczuć się tak, jakby siedziało się w samym środku aktywnego wulkanu.

Lord Prestor czuł się tu jak w domu.

– Do świętowania, mistrzu oszustwa? – zachichotał Kryll. Często to robił, zwłaszcza w obliczu jakiejś niegodziwości. Jego dwiema głównymi pasjami były eksperymenty i sianie zamętu, a gdy tylko to było możliwe, łączył je ze sobą. Dalszą część pomieszczenia wypełniały ławy, butelki, proszki, dziwne mechanizmy i makabryczne kolekcje zebrane przez goblina.

– Tak, Kryll, do świętowania. – Przenikliwe, czarne jak noc oczy Prestora przeszyły goblina i jego uśmiech nagle znikł. Przeszła mu też ochota na kpiny. – Chciałbyś brać udział w tym świętowaniu, prawda?

– Tak… panie.

Odziany w uniform szlachcic przez chwilę wdychał duszne powietrze. Po jego kanciastej twarzy przemknął wyraz ulgi.

– Ach, jak mi tego brak… – Jego rysy stwardniały. – Ale muszę poczekać. Tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia, co, Kryll?

– Tak, panie.

Na twarz Prestora powrócił uśmiech, teraz bardzo złowrogi.

– Wiesz, prawdopodobnie patrzysz na przyszłego króla Alteraku.

Goblin o szczupłym, lecz muskularnym ciele pochylił się do samej ziemi.

– Niech żyje Jego Królewska Mość król Śm…

Nagły brzęk sprawił, że obaj zerknęli w prawo. Z metalowej kratownicy prowadzącej do starego szybu wentylacyjnego wyłonił się mniejszy goblin. Drobna postać zwinnie prześliznęła się przez otwór i podbiegła do Krylla. Brzydka twarz nowo przybyłego wyrażała złośliwe rozbawienie, które pod przenikliwym spojrzeniem Prestora szybko zgasło.

Drugi goblin wyszeptał coś do wielkiego spiczastego ucha Krylla. Ten syknął, po czym zbył go lekceważącym ruchem ręki. Mniejszy goblin zniknął w otworze kratownicy.

– O co chodzi? – Choć słowa płynęły z ust arystokraty spokojnie i gładko, słychać w nich było wyraźne żądanie natychmiastowej odpowiedzi.

– Ach, łaskawy panie – zaczął Kryll i na jego zwierzęcą twarz powrócił uśmiech szaleńca. – Wygląda na to, że szczęście ci dzisiaj sprzyja! Może powinieneś obstawić jakiś zakład? Gwiazdy zaprawdę muszą ci…

– O co chodzi?

– Ktoś… ktoś próbuje uwolnić Alexstrazę…

Prestor utkwił w nim wzrok. Wpatrywał się w niego tak długo i intensywnie, że Kryll skurczył się pod tym spojrzeniem. Pewnie pora na śmierć, pomyślał goblin. A szkoda. Chciał jeszcze przeprowadzić tak wiele eksperymentów, przetestować tyle materiałów wybuchowych…

W tym momencie wysoka ciemna postać przed nim wybuchła śmiechem – głębokim, mrocznym i nie do końca naturalnym.

– Doskonale… – zdołał wydusić lord Prestor między kolejnymi spazmami. Wyciągnął ramiona, jakby próbował objąć powietrze. Jego palce zdawały się niemożliwie długie i niemal zakończone szponami. – Po prostu doskonale!

Śmiał się dalej, a tymczasem goblin Kryll wycofał się, podziwiając ten dziwny widok i lekko kręcąc głową.

– I pomyśleć, że to mnie nazywają szalonym – mruknął pod nosem.

Rozdział trzeci

Świat stanął w płomieniach.

Vereesa zaklęła, gdy ona i czarodziej rzucili się w bok, uciekając przed ogniem ziejącym z paszczy nurkującego na nich szkarłatnego potwora. Gdyby Rhonin zdecydował się na wyruszenie w drogę wcześniej, nigdy by do tego nie doszło. Do tej pory zdążyliby już dotrzeć do Hasik i rozstać się. A teraz wydawało się bardzo prawdopodobnym, że faktycznie się rozstaną, ale z życiem…

Wiedziała, że orkowie z Khaz Modan wciąż od czasu do czasu wysyłają smocze oddziały, by terroryzować na ogół spokojne tereny wroga, ale czemu ona i jej towarzysz mieli pecha, by się na jeden z nich natknąć? Ostatnio smoków było mniej, a ziemie Lordaeronu ciągnęły się daleko.

Zerknęła na Rhonina, który rzucił się głębiej w las. Oczywiście. To musiało mieć jakiś związek z tym, że jej towarzysz był czarodziejem. Zmysły smoków były bardzo mocno wyostrzone, lepsze nawet od zmysłów elfów; mówiło się, że do pewnego stopnia były w stanie wyczuć magię węchem. Z pewnością to czarodziej był winny, że wydarzenia przybrały tak katastrofalny obrót. Ork i jego smok na pewno przybyli po niego.

Rhonin ewidentnie doszedł do podobnego wniosku, bo usiłował jak najszybciej zniknąć jej z oczu i pomknął w las, kierując się w przeciwną stronę. Tropicielka parsknęła. Czarodzieje nigdy się nie sprawdzali na polu bitwy; łatwo zaatakować kogoś z dystansu albo bijąc w plecy, ale kiedy trzeba stawić czoła wrogowi…

Oczywiście, to był smok.

Bestia zawróciła w stronę znikającego człowieka. Bez względu na to, co Vereesa osobiście sądziła o czarodzieju, nie chciała dopuścić, by zginął. Rozejrzała się, ale nie przyszedł jej do głowy żaden sposób, w jaki mogłaby mu pomóc. Jej klacz spotkał ten sam los, co jego wierzchowca, a razem z nią przepadł ulubiony łuk Vereesy. Pozostał jej tylko miecz, który na nic się nie zdawał w walce z takim szalejącym olbrzymem. Tropicielka rozglądała się za jakąś inną bronią, ale nie dostrzegła nic, co mogłaby wykorzystać.

A to pozostawiało jej niewielki wybór. Jako tropicielka nie mogła dopuścić, by komuś stała się krzywda, gdy mogła temu zapobiec, nawet jeśli tym kimś był czarodziej. Zrobiła więc jedyną rzecz, która przyszła jej do głowy, by spróbować uratować mu życie. Wyskoczyła ze swojej kryjówki, zaczęła wymachiwać rękoma i krzyknęła:

– Tutaj! Tutaj, ty jaszczurzy pomiocie! Tutaj!

Ale smok jej nie słyszał. Jego uwaga – bo Vereesa stwierdziła, że to samiec – skupiła się całkowicie na płonących drzewach w dole. Gdzieś w tym piekle walczył o przeżycie Rhonin. Smok najwyraźniej starał się zagwarantować, żeby mu się to nie udało.

Elfia wojowniczka rzuciła przekleństwo, znów się rozejrzała i jej wzrok padł na ciężki kamień. To, co zamierzała zrobić, z pewnością przekraczało ludzkie możliwości, lecz dla niej było wykonalne. Miała tylko nadzieję, że potrafi rzucać równie dobrze jak kilka lat temu.

Odchyliła się do tyłu i cisnęła kamieniem prosto w głowę szkarłatnego potwora.

Dobrze wyliczyła odległość, ale smok nagle się poruszył i przez chwilę wydawało jej się, że chybi. Choć głaz nie trafił w głowę, odbił się od krawędzi błoniastego skrzydła. Elfka nawet nie liczyła, że zrani bestię – zwykły kamień był śmiechu wartą bronią przeciw twardym smoczym łuskom – ale miała nadzieję, że przykuje uwagę jaszczura.

I tak się stało.

Masywna głowa natychmiast odwróciła się w jej stronę i smok ryknął poirytowany, że mu przerwano. Ork wrzasnął coś niezrozumiale do swojego wierzchowca.

Wielki skrzydlaty stwór gwałtownie pochylił się do przodu i ruszył w jej stronę. Udało jej się odwrócić jego uwagę od tego nieszczęsnego maga.

I co teraz? – zbeształa się tropicielka.

Odwróciła się i rzuciła biegiem, od początku zdając sobie sprawę, że nie ma szans uciec monstrualnej bestii.

Smok zionął ogniem, a wierzchołki drzew nad jej głową stanęły w płomieniach. Przed nią zaczęły spadać płonące gałęzie, odcinając jej drogę ucieczki. Elfka bez wahania rzuciła się w lewo i zanurkowała między drzewa, które nie zaczęły jeszcze płonąć.

Zginiesz! – uświadomiła sobie. – A wszystko przez tego bezużytecznego czarodzieja!

Ogłuszający ryk sprawił, że obejrzała się przez ramię. Czerwony smok ją dogonił i właśnie wyciągał szponiastą łapę, by ją schwycić. Vereesa wyobraziła sobie, że ta łapa ją miażdży albo – co gorsza – wlecze do straszliwej paszczy jaszczura, gdzie zostanie przeżuta lub połknięta w całości.

Ale w chwili gdy jej życie wisiało już na włosku, smok cofnął nagle szpony i zaczął wić się w powietrzu. Szarpał pazurami własny tors. Usiłował się drapać, gdzie popadnie, jakby coś bardzo boleśnie go piekło. Dosiadający bestii ork usiłował odzyskać kontrolę, ale smok nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Równie dobrze mógłby być pchłą naprzykrzającą się bestii.

Vereesa stała i patrzyła na tę scenę. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak niepokojącego. Smok wił się, usiłując ulżyć sobie w bólu, poruszał się coraz bardziej gorączkowo. Dosiadający go ork ledwie utrzymywał się na jego grzebiecie. Elfka zastanawiała się, co takiego mogło sprawić, że tego potwora tak bardzo…

Odpowiedział jej własny szept:

– Rhonin?

Wypowiedziała jego imię, zupełnie jakby przywoływała ducha – mag zjawił się przed nią. Płomiennorude włosy były rozczochrane, ciemna szata podarta i uwalana błotem, ale wydawał się niezrażony tym, co jak dotąd go spotkało.

– Chyba będzie lepiej, jeśli znikniemy, póki to jeszcze możliwe, co, elfko?

Nie dała się dwa razy prosić. Tym razem to Rhonin prowadził, używając jakiejś magicznej zdolności, by pokierować ich przez płonący las. Jako tropicielka Vereesa nie potrafiłaby zrobić tego lepiej. Rhonin wiódł ją ścieżkami, których nawet nie dostrzegała, póki się na nich nie znaleźli.

Przez cały ten czas smok unosił się nad ich głowami i szarpał swoją skórę. Vereesa podniosła głowę i zobaczyła, że udało mu się nawet zranić siebie samego – jego własne pazury były jedną z nielicznych rzeczy zdolnych do rozszarpania grubej skóry. Orka nigdzie nie widziała; w pewnym momencie wojownik ze spiczastymi kłami musiał stracić równowagę i spaść. Vereesa go nie żałowała.

– Co zrobiłeś smokowi? – wydyszała w końcu.

Rhonin, skupiony na tym, by odnaleźć drogę ucieczki z płomieni, nawet się na nią nie obejrzał.

– Coś, co nie wyszło tak, jak zamierzałem! Miało go spotkać coś gorszego niż ta drobna przykrość!

Brzmiał, jakby był niezadowolony z siebie, ale tropicielka choć raz musiała przyznać, że jej zaimponował. Dzięki niemu pewna śmierć zmieniła się we względne bezpieczeństwo – pod warunkiem że uda im się stąd wydostać.

Za ich plecami smok zaryczał, sfrustrowany całym światem.

– Jak długo to potrwa?

Rhonin w końcu na nią zerknął; to, co zobaczyła w jego oczach, bardzo ją zaniepokoiło.

– Zdecydowanie za krótko…

Zdwoili wysiłki. Wszędzie, gdzie się obracali, otaczały ich płomienie, ale w końcu dotarli na skraj pożaru i wybiegli w miejsce, w którym atakował ich śmiertelnie niebezpieczny dym. Krztusząc się, brnęli dalej; starali się iść pod wiatr, tak by spowolnił pożar za ich plecami.

A potem wstrząsnął nimi kolejny ryk, w którym nie było już słychać bólu, tylko furię i żądzę zemsty. Czarodziej i tropicielka odwrócili się i ujrzeli szkarłatny kształt w oddali.

– Zaklęcie przestało działać – mruknął niepotrzebnie Rhonin.

W istocie przestało działać i Vereesa była świadoma, że bestia dokładnie wie, kto zadał jej ten ból. Smok nieubłaganie zbliżał się do nich z każdym uderzeniem potężnych błoniastych skrzydeł. Widać było po nim, jak bardzo pragnie ich ukarać.

– Masz na to jakieś inne zaklęcie? – zapytała w biegu Vereesa.

– Może! Ale wolałbym go tutaj nie używać. Mogłoby zabrać nas ze sobą.

Jakby sam smok nie zamierzał już tego zrobić. Elfka miała nadzieję, że Rhonin zdecyduje się uwolnić ten śmiercionośny czar, zanim oboje staną się posiłkiem dla smoka.

– Jak daleko… – Czarodziej z trudem łapał oddech. – Jak daleko do Hasik?

– Za daleko.

– Są jakieś inne osady po drodze?

Spróbowała się zastanowić. Przychodziło jej do głowy jedno miejsce, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, jak się nazywało ani czemu służyło. Tylko tyle, że znajdowało się o jakiś dzień drogi stąd.

– Jest coś, ale…

Znów wstrząsnął nimi ryk smoka. Nad ich głowami przesunął się cień.

– Jeśli znasz jakieś inne zaklęcie, które mogłoby podziałać, to sugeruję, żebyś użył go teraz. – Vereesa znów pożałowała, że nie ma swojego łuku. Wtedy mogłaby chociaż spróbować trafić bestię w oko. Szok i ból mogły wystarczyć, by odstraszyć tego potwora.

Prawie się zderzyli, gdy Rhonin nagle się zatrzymał i odwrócił w stronę zagrożenia. Zaskakująco silnymi jak na czarodzieja rękoma chwycił ją za ramiona, a potem odsunął na bok. Jego oczy dosłownie płonęły. Vereesa słyszała, że coś takiego zdarza się potężnym magom, ale nigdy w życiu tego nie widziała.

– Módl się, żeby nie wróciło do nas rykoszetem – mruknął.

Uniósł wyprostowane ręce i skierował dłonie w stronę czerwonego smoka.

Zaczął mruczeć słowa w języku, którego Vereesa nie znała, ale który w jakiś sposób sprawił, że przeszył ją dreszcz.

Rhonin złączył dłonie, znów zaczął mówić…

Przez chmury przebiły się jeszcze trzy skrzydlate kształty.

Vereesa ostro wciągnęła powietrze, a wysoki czarodziej umilkł, przerywając zaklęcie. Wyglądał, jakby był gotów przekląć całe niebo, ale wtedy elfka dostrzegła, co się pojawiło nad ich straszliwym wrogiem.

Gryfy… potężne skrzydlate gryfy o orlich głowach i lwich ciałach. Z jeźdźcami.

Pociągnęła Rhonina za rękę.

– Nic nie rób!

Spojrzał na nią ze złością, ale kiwnął głową. Oboje zadarli głowy, gdy smok przesłonił im widok.

Nagle trzy gryfy przemknęły obok niego, całkowicie go zaskakując. Teraz Vereesa mogła rozpoznać jeźdźców, choć naprawdę nie było takiej potrzeby. Tylko krasnoludy z odległego Orlego Gniazda, złowrogiego górzystego regionu położonego jeszcze za elfią krainą Quel’Thalas, dosiadały dzikich gryfów. I tylko ci zręczni wojownicy oraz ich wierzchowce potrafili stawić czoła smokom w powietrzu.

Choć gryfy były znacznie mniejsze od szkarłatnego olbrzyma, nadrabiały to ogromnymi, ostrymi jak brzytwy szponami, którymi mogły odrywać smocze łuski, oraz dziobami zdolnymi wyszarpywać kawałki ciała. Ponadto poruszały się szybciej i gwałtowniej po niebie i były zdolne skręcać tak raptownie, że smoki za nic nie były w stanie im dorównać.

Same krasnoludy też nie ograniczały się do panowania nad wierzchowcami. Nieco wyższe i szczuplejsze od większości swoich ziemnych kuzynów, górskie krasnoludy były niezwykle silne i sprawne. Choć podczas patrolowania nieba zwykle wykorzystywały młoty burzy, tych trzech uzbrojonych było w ogromne obusieczne topory wojenne o długich rękojeściach, którymi posługiwali się z wielką wprawą. Ostrza wykonane z metalu spokrewnionego z adamantium mogły odciąć nawet kościstą, pokrytą łuskami głowę jaszczura. Plotka głosiła, że wielki gryfi jeździec Kurdran pokonał smoka większego niż ten jednym dobrze wymierzonym ciosem podobnego topora.

Skrzydlate istoty okrążały przeciwnika, zmuszając go, by bezustannie się odwracał, sprawdzając, która najbardziej mu zagraża. Orkowie wcześnie nauczyli się uważać na gryfy, ale ten potwór, pozbawiony jeźdźca, wyglądał na dość zagubionego. Krasnoludy, ku narastającej frustracji smoka, natychmiast to wykorzystały, skłaniając wierzchowce, by podlatywały do niego, a potem błyskawicznie się oddalały. Długie brody i kucyki powiewały na wietrze, gdy krasnoludy śmiały się smokowi w twarz. Ich gromki rechot jeszcze bardziej go rozwścieczał. Bestia miotała się dziko i bezskutecznie zionęła ogniem.

– Jest zupełnie zdezorientowany – zauważyła Vereesa, której zaimponowała ta taktyka. – Wiedzą, że jest młody i temperament nie pozwala mu trzymać się jakiejś strategii!

– A dla nas to doskonały moment, żeby się oddalić – odparł Rhonin.

– Mogą potrzebować naszej pomocy!

– Mam misję do wykonania – odrzekł ponuro. – A poza tym mają wszystko pod kontrolą.

I rzeczywiście tak było. Zwycięstwo gryfów wydawało się pewne, choć nie zadały jeszcze żadnego ciosu. Cała trójka okrążała czerwonego smoka tak szybko, że wyglądał, jakby kręciło mu się od tego w głowie. Starał się, jak mógł, utkwić spojrzenie w jednym z nich, ale pozostałe nieustannie odwracały jego uwagę. Tylko raz prawie udało mu się trafić płomieniami jednego ze skrzydlatych przeciwników.

Nagle jeden z krasnoludów zaczął wymachiwać potężnym toporem, który zalśnił w promieniach popołudniowego słońca. On i jego wierzchowiec jeszcze raz okrążyli smoka, a potem, gdy tył jego czaszki znalazł się w ich zasięgu, gryf nagle rzucił się do przodu.

Zatopił szpony głęboko w szyi smoka, odrywając przy tym łuskę. Zanim smok zdążył poczuć ból, krasnolud wziął zamach potężnym toporem.

Ostrze zapadło się głęboko w ciele. Nie na tyle, żeby zabić, ale smok wrzasnął z bólu. Instynktownie się odwrócił. Skrzydłem zahaczył zaskoczonych krasnoluda i gryfa, a ci, tracąc kontrolę, zaczęli spadać ku ziemi. Jeźdźcowi udało się utrzymać na grzbiecie wierzchowca, ale topór wypadł mu z ręki.

Vereesa odruchowo ruszyła w stronę broni, ale Rhonin wyciągnął rękę i zatrzymał ją.

– Mówiłem, że powinniśmy się oddalić!

Spierałaby się z nim, ale kolejne spojrzenie na walczących przekonało ją, że na nic nie mogła się tu przydać. Ranny smok, wciąż nękany przez gryfich jeźdźców, wzbił się jeszcze wyżej. Nawet mając topór, Vereesa mogłaby nim co najwyżej potrząsać.

– W porządku – mruknęła wreszcie elfka.

Oboje oddalili się pośpiesznie od walczących, zdając się na orientację Vereesy co do ostatecznego celu ich podróży. Smok i gryfy za nimi zmieniły się w niewielkie plamki na niebie, po części dlatego, że przemieściły się w przeciwnym kierunku niż elfka i jej towarzysz.

– Ciekawe – usłyszała szept czarodzieja.

– Co takiego?

Ruszył dalej.

– Czyli te uszy nie są tylko na pokaz, co?

Cała najeżyła się na tę zniewagę, choć słyszała już znacznie gorsze rzeczy. Ludzie i krasnoludy zazdrośni o naturalną wyższość elfiej rasy często wybierali sobie na przedmiot kpin jej długie spiczaste uczy. Zdarzało się, że porównywano je do uszu osła, wieprza i – co było najgorsze ze wszystkiego – goblinów. Choć Vereesa nigdy z powodu takich uwag nie sięgnęła po broń, wypowiadający je często bardzo żałowali, że nie dobrali słów inaczej.

Szmaragdowe oczy maga się zwęziły.

– Przepraszam. Odebrałaś to jako obelgę. Nie taki był mój zamiar.

Wątpiła w prawdziwość jego słów, ale wiedziała, że musi przyjąć te kiepskie przeprosiny. Tłumiąc gniew, spytała jeszcze raz:

– Co ci się wydaje takie ciekawe?

– Że ten smok pojawił się akurat tam.

– Myśląc tym torem, równie dobrze mógłbyś zapytać, skąd się wzięły gryfy. Bądź co bądź to one go przegoniły.

Potrząsnął głową.

– Ktoś go zobaczył i to zgłosił. Jeźdźcy wykonywali po prostu swoje obowiązki. – Zastanowił się. – Klan Smoczej Paszczy jest ponoć zdesperowany, próbuje więc zgromadzić inne zbuntowane klany i orków z obozów, ale nie tak się to robi.

– Któż to może wiedzieć, co myśli sobie jakiś ork? To musiał być jakiś przypadkowy maruder. Nie po raz pierwszy na ziemiach Przymierza doszło do takiego ataku, człowieku.

– Nie, ale zastanawiam się, czy… – Rhonin nie powiedział nic więcej, bo nagle oboje wyczuli ruch w lesie… Ruch ze wszystkich stron.

Tropicielka sprawnie wysunęła ostrze z pochwy. Dłonie Rhonina znikły w głębokich fałdach szaty czarodzieja, bez wątpienia przygotowywał zaklęcie. Vereesa nic nie powiedziała, ale zastanawiała się, na ile przydadzą się zdolności maga w walce wręcz. Byłoby lepiej, gdyby się wycofał i pozwolił jej się zająć pierwszymi atakującymi.

Ale było na to za późno. Z lasu wypadło nagle sześć masywnych postaci na koniach. Otoczyły ich. Nawet w gasnącym świetle dnia ich srebrne zbroje lśniły. Elfka zobaczyła kopię wymierzoną w swoją pierś. W Rhonina celowały dwie: jedna w pierś, druga między łopatki.