Wokół strachu - Anna Dalia Słowińska - ebook

Wokół strachu ebook

Anna Dalia Słowińska

5,0

Opis

Anna Dalia Słowińska to autorka opowiadań i kilku powieści o zabarwieniu psychologicznym, sensacyjnym i kryminalnym. W 2020 roku ukazały się poprzednie dwie części trylogii: „Kleszcze” i „Cienie”.

 

Wokół strachu” to trzecia część cyklu kryminalnego, w którym bohaterowie wikłają się w skomplikowane relacje, nawiązujące momentami do bieżących wydarzeń politycznych.

 

Nie jest to powieść lekka – to raczej koktajl kryminału, powieści psychologicznej i thrillera, ale dobrze się ją czyta, nie ma w niej brutalnych scen, natomiast wartkie wątki kryminalne i obyczajowe pełne są silnych emocji, życiowych przemyśleń i intryg.

 

„Zastygłam w nowym przerażeniu. Jeszcze silniejszym. Oblizałam suche wargi. Miałam wrażenie, że moja pierś unosi się wolniej, z większym wysiłkiem a jednocześnie czułam, jak po moim ciele rozlewa się nieokreślony strach. Był jak ośmiornica opasująca mackami moją szyję. Paraliżowało mnie to coś, czego mój mózg nie był w stanie przetworzyć.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiesiab58

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka trzymająca cały czas w napięciu.
00

Popularność




© Copyright by Anna Dalia Słowińska & e-bookowo

Redakcja i korekta: e-bookowo

Skład i łamanie: Ilona Dobijańska

Zdjęcie na okładce: Katarzyna Otler

Projekt okładki: Filip Kowalski

ISBN: 978-83-8166-250-5

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I, 2021

Konwersja

Osoby i wydarzenia zawarte w książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo jest przypadkowe.

Moim wnukom: Urszuli i Mateuszowi

Prolog

Szarpałam się sama ze sobą, myśląc o swoim biologicznym ojcu, o Wojtowiczu, o psychopatycznym mordercy, człowieku, który tak naprawdę nie był moim tatą, o tym dziwnym przerażającym czasie, kiedy wydawało mi się, że utknęłam w sennym koszmarze.

– Chciałem cię tylko zobaczyć, a przyszło mi bronić… – Wojtowicz z trudem wydobywał z siebie słowa, mówił niemal szeptem, charcząc i plując krwią, która osiadała na brodzie. – To ja zabiłem tego mężczyznę na Stawkach. To ja… – Błogi uśmiech wykrzywił mu usta. – Obroniłem cię, córko… – Próbował złapać powietrze w płuca, krztusił się czerwoną cieczą. – Przeee… bacz mi. – Jego zamglone oczy wyrażały błaganie. Jeszcze poruszał ustami, ale już nie wydawał żadnych dźwięków.

*

Długo nie potrafiłam przebaczyć – w końcu zamordował mamę, moich bliskich i znajomych. Natrętne myśli, które kłębiły się w mojej głowie, przybierały coraz realniejsze kształty. Były jak wirusy, które mutują i atakują coraz mocniej i mocniej wszystkie komórki ciała, łącznie z mózgiem. Nie było na nie szczepionki.

Jakże bardzo starałam się wsłuchać w siebie, wziąć jakiś skuteczny lek, objąć myślą pokłady swej duszy, wybaczyć bestii rzeczy niewybaczalne. I tylko ja wiedziałam, jakie to trudne, wręcz niemożliwe.

Czułam się taka niekompletna, jakby ktoś zabrał mi część ciała i wyssał całą duszę. On to uczynił.

W końcu jednak uwolniłam się od koszmaru pt. „Ojciec – psychopata”.

Pochowałam go w Pile, z daleka od mamy. Nie zasługiwał na to, by przy niej spocząć. Od czasu do czasu odmówiłam zdrowaśkę za jego duszę. Potrzebował tego jak każdy grzesznik, a ja jako katoliczka – wybaczyłam mu.

*

Od dłuższego czasu miałam zupełnie inne zmartwienia i życzenia. Znacznie gorsze. Nic mnie już prawie nie interesowało, prócz zdrowia męża. Zbyszek od kilku miesięcy leżał w śpiączce w szpitalu MSWiA w Poznaniu i rokowania były nie najlepsze. Miałam wrażenie, jakby coś mnie pokrywało, coś, co musiałam z siebie strząsnąć. To było odrętwienie przez duże O.

Powietrze wokół mnie przesycone było stresem. Zastosowane leczenie, na które tak bardzo liczyłam, jak na razie nie przynosiło żadnych efektów. Lekarze przekonywali, że to musi potrwać, a z drugiej strony uprzedzali, że taki długi stan śpiączki może negatywnie wpłynąć na zdrowie męża – z każdym mijającym dniem malały szanse na normalność. Byłam bliska szaleństwa.

Co prawda usiłowałam odnaleźć w sobie tę rzeczowość, chłodny spokój, z którym podchodziłam zawsze do trudnych sytuacji, ale wyglądało na to, że sprawdzone mechanizmy teraz nie działały. Czułam wręcz uderzenia strachu, choć Bóg jeden wie, jak bardzo starałam się wypracować w sobie bycie głosem rozsądku.

Z całą pewnością istnieje ograniczona liczba rzeczy czy uczuć, które człowiek potrafi unieść. Słabo sobie radzę z bólem będącym jak kamień na plecach.

1. Małgorzata

Późne listopadowe popołudnie

Siedzę przy łóżku męża. Opowiadam o naszym synku, o Swietłanie, jak mu tańczy, a Zbyniu klaszcze w ręce i śmieje się głośno. Mój mąż ani drgnie. Choćby tylko powieka… Nic. Choćby poruszył palcami. Jednym palcem. Nic. Żadnego ruchu, zero reakcji.

Rozpacz ściska mi serce. Panika nieustannie trzyma mnie w kleszczach. To już trwa za długo.

– Obudź się, Zbyszku – błagam go codziennie, czując, jak łzy spływają mi po policzkach i nawet nie usiłuję ich wycierać. – Nie tak miało być… – mówię, prawie nie ruszając ustami. – Otwórz oczy, spójrz na mnie. Jesteś mi potrzebny i naszemu synkowi. Proszę cię, otwórz oczy – błagam go, siedząc przez dłuższą chwilę nieruchomo, wpatrzona w twarz męża jak w obraz święty.

W gardle czuję twardą bolesną gulę i narasta we mnie płacz. Zaraz pójdę porozmawiać z lekarzem – postanawiam. Czekam jeszcze tylko, aż ustąpi we mnie wewnętrzny skurcz, który ściska mi gardło. Aż wyschną łzy.

Może trzeba Zbyszka gdzieś przenieść? Czas odgrywa przecież ogromną rolę. Może są jakieś nowsze metody wybudzania ze śpiączki, niż te tutaj, w Poznaniu? Może w Gdańsku, w Częstochowie? Może trzeba gdzieś za granicę? Tyle się naczytałam na ten temat. Wiem, że wybudzenie ze śpiączki to nie jest jedna chwila, to długi proces, ale…

– Zbyszku… Zrobię wszystko… – obiecuję mu szeptem, gładząc jego twarz.

I znowu staje się cud, jak dwa lata temu. Mój mąż otwiera oczy. Na moment. Po dwóch, trzech sekundach zamyka je znowu.

Tak, jestem pewna, że je otworzył! Momentalnie zasycha mi w gardle.

– Kochanie, kochanie… to ja…

Zbyszek ponownie z wysiłkiem otwiera oczy, jakby mnie słyszał. Mruga powiekami.

– Mał-Małgosia?

Przymyka je znowu. Nieruchomieje, ale ja słyszałam. Słyszałam! Zwrócił się do mnie po imieniu. Rozpoznał mnie.

Pochyliłam się nad nim. Przylgnęłam do jego ręki wolnej od kroplówki. Jest ciepła, leciutko drga. Zbyszek lada moment się wybudzi!

Zerwałam się z krzesła i przywołałam lekarza.

– Panie doktorze… On, on… Mój mąż…

Przez chwilę miałam wrażenie, że ktoś zasznurował mi gardło. Bełkoczę i zdaję sobie z tego sprawę. Emocje są bardzo silne.

– Panie doktorze…

Lekarz odwrócił głowę w stronę okna. Odchrząknął, a następnie spojrzał na mnie rozkojarzonym, nieobecnym wzrokiem.

Wiem, że jest zmęczony. Widzę go na dyżurze już drugi dzień z rzędu, ale to nie moja wina, że brakuje lekarzy i mało zarabiają.

– Panie doktorze! Widziałam, widziałam. Nic mi się nie zdawało – niemal wykrzykuję, jakbym odgadła jego myśli: „Pani traci rozum… a ja jestem umęczony jak stary koń”.

Wiem, wiem, do cholery! Ale zrób coś! Pieprzone czasy… – myślę ze złością i z niecierpliwieniem. No dalej!

Wyczuł moje myśli chyba po wzroku, jakim go obdarzyłam. Przystanął przy łóżku męża i z nieruchomą twarzą słuchał, co mam mu do powiedzenia, potem niechętnie dotknął ręki i czoła Zbyszka, spoglądając na aparaturę, a następnie w moje oczy pełne nadziei i wiary, po raz pierwszy nawiązując ze mną kontakt wzrokowy.

Zdziwienie i niewiara zmarszczyły mu czoło.

– Nic mi się nie zdawało, panie doktorze. Mój mąż otworzył oczy, wyszeptał moje imię. Poznał mnie… – wyprzedziłam jego słowa.

Lekarz pocierając powieki, przez chwilę spoglądał na mnie jak na kogoś bliskiego szaleństwa.

Na jego twarzy zagościł krótki uśmiech. Dotknął niechętnie jeszcze raz dłoni Zbyszka.

Leciutko drżała, co widać było gołym okiem. Chwilę ją potrzymał, robiąc okrągłe oczy.

– Rzeczywiście jest dużo lepiej, parametry zupełnie niezłe – powiedział, spoglądając na stymulator. Uśmiechnął się znowu. – A jednak… – potwierdził, pokiwał głową i spojrzał mi w oczy. – Sądzę, że to kwestia godzin, może kilku dni. Wszystko będzie dobrze – pocieszył mnie. – Męża czeka dość długa rehabilitacja neurologiczna, to będzie konieczne, ale dziś mamy różne techniki, tak więc… – Urwał.

– Wiem, wiem, panie doktorze. Trochę poczytałam na ten temat. Stanę na rzęsach, wszystko zrobię! – Uśmiech wykrzywił mi usta. Odetchnęłam głęboko.

Spłynęło na mnie niewysłowione szczęście niczym lekki wiosenny deszczyk na zieloną trawkę. Ożywczy. Za kilka godzin, może jutro, może za kilka dni… i będzie już tylko dobrze. Rehabilitacja to zupełnie inny stan. Stan, który pozwoli mi się na co dzień uśmiechać – pomyślałam i nagle zdałam sobie sprawę z czyjejś obecności. Oprócz mnie, szczęśliwej, zdziwionego nadal doktora i wracającego do funkcji życiowych mojego męża, jeszcze ktoś tu był…

Odwróciłam głowę i spojrzałam w stronę drzwi prowadzących na korytarz szpitalny i niemal natychmiast znieruchomiałam, widząc w nich sprawcę mojego nieszczęścia. W uchylonych drzwiach stał Witkowski.

Roman Witkowski? Chyba.

– Nie będę przeszkadzał – wymruczał, skinął głową i wycofał się szybko.

Chwilę za nim patrzyłam, czując, jak narasta we mnie niepokój, może nawet złość. Zacisnęłam automatycznie pięści. Poprawiłam zamaszystym ruchem dłoni włosy. Rozglądnęłam się po niewielkiej sali, usiłując skoncentrować uwagę na czymś, co pozwoliłoby mi się opanować.

Witkowski jest na wolności. Bywał w szpitalu w Pile, teraz pojawił się w placówce w Poznaniu.

Po co?! – zadałam sobie pytanie i poczułam gwałtowny przypływ niepokoju, który przerodził się nagle w strach, w jakieś złe przeczucia.

Po jaką cholerę on tu przyszedł? Przejechał sto kilometrów? Po co?! Wszedł na salę o tak późnej porze?

Wyprostowałam się, jakbym połknęła kij. Przez głowę przeleciało stado spłoszonych myśli.

– Czy pan doktor widział kogoś w drzwiach, ktoś tam stał przed chwilą? Mówił? – spytałam, spoglądając w zmęczone oczy doktora Lebiody.

Pokręcił przecząco głową.

– Nie, zdawało się pani – odpowiedział suchym tonem. – O tej porze już nie ma odwiedzin. Może był to pielęgniarz. A w ogóle jest już późno, pani mecenas, proszę opuścić szpital i być dobrej myśli. Może już jutro… – Dał mi nadzieję. – Rzeczywiście widzę zmianę na lepsze i przyznaję, że się tego nie spodziewałem tak szybko. Cieszę się – dodał.

Może już jutro… – te słowa spłynęły na mnie niczym balsam. Lekarz w zamyśleniu pokiwał głową i spojrzał wymownie na zegarek.

– Tak, tak… Już idę. – Również zerknęłam na zegarek. Dochodziła dwudziesta dwadzieścia. W domu czekał mój synek i moja przyjaciółka Swietłana. – Rzeczywiście na mnie czas – powiedziałam, ociągając się co nieco. – Czy nie mogłabym…

Doktor Lebioda przecząco i stanowczo pokręcił głową. Potem ziewnął.

Westchnęłam. Trudno.

– Do jutra, kochanie…

Pocałowałam męża i wyszłam ze szpitala. Zarejestrowałam, że ochroniarz zamknął za mną drzwi.

Zbiegłam po kilku schodkach z towarzyszącą mi radością, kierując się w stronę parkingu, jednak już po chwili uczucie to przerodziło się w niezrozumiały niepokój.

Odruchowo wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc. Pojawiły się obrazy.

I znów przez chwilę siedziałam w gruzach tamtego dnia, gdy Witkowski postrzelił Zbyszka. Niechcący, przypadkowo… Na moment przymknęłam oczy.

Po co on się tu pojawił?!

Nie, nic mi się nie zdawało. To się działo naprawdę. Widziałam Witkowskiego. Widziałam na własne oczy. Tak właściwie to nie powinnam jeszcze opuszczać szpitala, a przynajmniej należało zameldować lekarzowi swoje obawy, uprzeć się przy tym, co widziałam, uczulić na lepszą ochronę. Zbyt szybko mnie spławił, a ja na to pozwoliłam. Powinnam wrócić… – Przystanęłam i zawahałam się, potem spojrzałam na zegarek. – No tak, jest późno. Nie wpuszczą mnie już. – Westchnęłam. Prawda też była taka, że zbyt mało czasu poświęcałam swojemu dziecku, a wykorzystywałam przyjaźń opiekunki, która przecież też miała swoje życie.

Jutro z rana przyjadę. Jutro… Witkowski, o ile to był on, już wyszedł. Drzwi do szpitala zostały zamknięte. Koniecznie muszę poinformować komisarza Gawrońskiego o wizycie Witkowskiego w szpitalu późną wieczorową porą, kiedy to już nie ma odwiedzin. Czy to na pewno był Witkowski?

I już widziałam zdegustowaną minę komisarza i jak rozkłada ręce.

– To musi być jakaś pomyłka. Jest pani wyczulona – mówił ostatnio.

– Wyczulona? To co, niby mam przywidzenia? A ten mój strach? Nie wiem, jak to nazwać… Jaka jest przyczyna tego, że ten człowiek mnie śledzi? Nic z tym nie można zrobić? A poza tym boję się o męża.

– Co też pani mówi… I dlaczego? Jakie podstawy, by tak myśleć? – Spojrzał na mnie spod okularów.

Wiedziałam, że nicz tym nie można zrobić ani z tym, co myśli o mnie komisarz.

– Człowiek tonący w rozpaczy, a pani jest w takim stanie, czepia się często najbardziej skrajnie irracjonalnych przesłanek. Wygląda na to, że zagrożenie istnieje wyłącznie w pani głowie. – Komisarz spojrzał na mnie, jakbym rzeczywiście była maniaczką. Był wprost niegrzeczny.

Może jestem maniaczką – pomyślałam, wzruszając ramionami. Byłam mocno zirytowana, co nie uszło jego uwadze. Wykrzywił usta.

– Nie, niew tym rzecz. Ten człowiek mnie po prostu nęka. Takie mam nieodparte wrażenie i nie jest to tylko w mojej głowie, ale i w oczach – wysyczałam pod nosem. Niepotrzebnie.

Nienawidziłam tego uczucia braku kontroli nad sobą, ale tak się właśnie działo.

Wypuściłam powietrzez płuc. To jakaś paranoja.

Czy ty słyszysz samą siebie?

Opanuj się…

Najważniejsze, by zatarła się nieco ostrość myśli, jakie mnie dopadły, pomyślałam, nieco trzeźwiejąc.

Komisarz, jakby czytając w moich myślach, pośpieszył z wyjaśnieniami:

– A nie pomyślała pani, że Witkowski może mieć wyrzuty sumienia? Przecież zapewne cierpi. Może również chciał zobaczyć pani męża? To chyba normalne. Każdy przyzwoity człowiek w jego sytuacji tak by zrobił. Uważam, że jest przyzwoity, a postrzelił pani męża przypadkiem. To się zdarza. Wypadek przy pracy… – Urwał i przygryzł wargi. – Rozumiem, jak bolesna jest dla pani zaistniała sytuacja i chciałbym mieć większą jasność, lecz na razie… Potrzeba więcej czasu…

Zapadło niezręczne milczenie. Panująca w pomieszczeniu cisza otuliła mnie jak szorstki koc.

– Tak, tak, Witkowski to być może przyzwoity człowiek i też cierpi. Tego nie mogę wiedzieć – powtórzyłam za nim – a bolesne uczucie zawsze było i będzie. To się nie zmieni. Niemniej proszę coś zrobić, żeby sprawca mojego nieszczęścia więcej mnie nie nękał. Nie życzę sobie, jakkolwiek by to wyglądało i jakakolwiek jest tego przyczyna.

Komisarz pokręcił głową, obracając fotel w drugą stronę, a ja się w tym czasie opamiętałam.

*

Stłumiłam kiełkujące uczucie paniki. Przełknęłam ślinę. Raz, dwa, trzy… dziesięć. Pooddychałam głęboko, miarowo. Pomogło. Niepokojące myśli zepchnęłam na inny tor. Zobaczyłam nawet pociąg – pendolino. Jechał z zawrotną prędkością 300 km/h ku stacji zwanej Szczęściem.

Lada dzień Zbyszek wyjdzie z tego wegetatywnego stanu. Może już jutro…

Może jeszcze dziś, a mnie przy nim nie będzie… Jaka szkoda…

Na zewnątrz owiał mnie chłodny jesienny wiatr. Zimne powietrze przesycał zapach nadchodzącej zimy, przemarzniętych traw i optymizmu.

Wsiadłam w golfa pełna radości i po dobrej godzinie znalazłam się w domu, w Pile.

Drzwi otworzyła mi Swietłana ze Zbyniem w ramionach. Spał oparty na jej barku.

– Przed chwilą usnął – stwierdziła.

Uśmiechnęła się radośnie, gdy powiedziałam jej o mężu. Była jedną z tych osób, które rozświetlają każde pomieszczenie po wejściu. No i rozświetliła je. Duszę już miałam rozświetloną.

– Naprawdę na chwilę Zbyszek otworzył oczy. Poznał mnie. Wymówił moje imię. To kwestia godzin, Swietłana!

– I co? A nie mówiłam? Odbierz, telefon do ciebie, Małgosiu. Może dobre wieści… – powiedziała i znowu się uśmiechnęła. – Położę Zbynia do łóżeczka i porozmawiamy. – W jej głosie dźwięczała radość.

Wyciągnęłam gwałtownym ruchem komórkę z torebki. Może już są te dobre wiadomości? Zbyszek się wybudził… Dzięki ci, o Panie…

– Czy to pani Małgorzata Wiśniewska-Figurant? – głos zabrzmiał niestety grobowo. To nie mogły być dobre informacje.

– Tak… Przy telefonie.

Poprzez szum w komórce usłyszałam pulsowanie swego tętna.

– Wiem, że to nie jest dobra pora, ale chciałem porozmawiać. Starszy inspektor Waran – przedstawił się policjant i odkaszlnął.

Po chwili zaskoczenia odpowiedziałam pytaniem:

– A… w jakiej sprawie? – Spojrzałam na zegarek.

Inspektor milczał przez kilka sekund.

– To ważne. Rozmowa nie na telefon. Mogę przyjechać? – usłyszałam zdenerwowany głos.

Opadłam na krzesło, z trudem łapiąc kolejny oddech.

– Tak, proszę. W bloku jest domofon – poinformowałam jak roztrzepana nastolatka.

Nurtowały mnie tysiące pytań. Moja radość i euforia powoli zamieniały się w trwogę.

Minęło piętnaście minut i usłyszałam domofon, a potem dzwonek do mieszkania.

W drzwiach pojawili się starszy inspektor Waran i psycholog Kwiatkowska. Znałam ich oboje. Ich obecność nie wróżyła nic dobrego, wręcz przeciwnie.

Zaprosiłam ich do środka, do salonu i wskazałam miejsce przy ławie, starając się opanować.

Inspektor Waran chrząknął, a ja odniosłam wrażenie, że starannie przemyślał każde słowo i chce mi przekazać jakąś szczególną wiadomość. Towarzysząca mu psycholog spoglądała na mnie w milczeniu i niespokojnie.

– O co chodzi? – spytałam niepewnym głosem, czując, jak mi się jeżą włosy na głowie.

Waran był policjantem od spraw trudnych, z czego właśnie zdałam sobie sprawę. Poczułam, jak oblewa mnie zimny pot, kiedy z moich domysłów wyłoniła się logiczna całość. W moje życie wsiąkała jakaś trucizna, nad którą nie umiałam zapanować. Osiadała głęboko, w każdym centymetrze mojego ciała, w każdym zakończeniu włókien nerwowych.

Policjant jeszcze raz odchrząknął.

– Przykro mi bardzo, pani mąż nie żyje. Naprawdę bardzo mi przykro. Przed chwilą odszedł – usłyszałam krótkie i konkretne słowa z jego ust.

– Słucham?

Moją twarz w jednej sekundzie pokryły krople potu, oblizałam suche nagle wargi. Słowa cisnęły mi się na usta, ale nie zdołały się z nich wydobyć. W końcu musiałam je przełknąć, zanim by mnie udusiły.

Łapałam krótkie oddechy, powstrzymując się od wydania z siebie histerycznego krzyku, który rósł mi w piersiach.

Podłoga zachwiała mi się pod nogami, zrobiło mi się niedobrze. Osunęłam się na dywan. Skuliłam w kłębek. Zapadałam w obezwładniający letarg.

– Małgosiu, Małgosiu… – usłyszałam głos Swietłany z daleka, zza mgły, która nasunęła mi się na twarz niczym gruba poduszka.

I znowu zapadałam się w sobie, moje ramiona zaczęły się trząść i tylko niekończący się krzyk tkwił w moim wnętrzu.

W pokoju zrobiło się tak okropnie cicho.

Swietłana przy pomocy inspektora posadziła mnie na krześle. Siedziałam jak kukła, ze wzrokiem wbitym w stół.

– Małgosiu…

Wzdrygnęłam się, po plecach spływały mi stróżki potu. To wszystko było takie nierealne… To nie może być prawda.

Odezwał się strach, który już kiedyś stanowił o moim życiu. Znowu obracałam się w świecie własnych wyobrażeń. Zanurzałam się w mroczne myśli.

Witkowski w szpitalnych drzwiach…

Objęłam obiema rękami głowę, nie mogąc ochłonąć z przerażenia.

Witkowski…

– Małgosiu… – Swietłana podała mi szklankę wody i tabletkę.

Psycholożka mierzyła mi puls.

Przez chwilę bezskutecznie próbowałam zachować spokój. Odruchowo gładziłam się po głowie i walczyłam z jej zawrotami, przez które robiło mi się niedobrze. Opadała mi coraz niżej i miałam tego świadomość. Przez dobrą minutę obraz przed oczami – Swietłany, Warana i Kwiatkowskiej – tracił ostrość. Oczy zaszły mgłą. Przymknęłam je bezwiednie.

– Czy dobrze się pani czuje? – dobiegało jak zza okna. Policjant najwyraźniej miał trudności z wysłowieniem się.

Jak miałam się czuć?! Otworzyłam szeroko oczy.

– Ale co się stało?

Nie płakałam. Mój głos nie był rozhisteryzowany. Byłam trzeźwa i zimna jak lód. Tylko czoło się pociło coraz mocniej. W głowie nadal iskrzyło.

– Przed piętnastoma minutami dostaliśmy taką wiadomość ze szpitala. Bardzo mi… – Inspektor umilkł zakłopotany. Zatopił wzrok w obrusie.

Swietłana podała mi chusteczkę higieniczną, którą otarłam czoło, i wyszła do drugiego pokoju, upewnić się, czy dziecko śpi. Po chwili wróciła. Chwyciła mnie za ręce.

– Ale… ale ja przed chwilą przyjechałam z Poznania. Mąż czuł się dużo lepiej. Otworzył oczy. Wymówił moje imię. To... to niemożliwe… To jakaś pomyłka – wykrztusiłam.

Inspektor w zamyśleniu pokiwał głową, spoglądając na mnie współczująco i z niepokojem.

– Bardzo mi przykro. Taką dostaliśmy informację ze szpitala – powtórzył i urwał.

– To niemożliwe… To niemożliwe. To jakaś pomyłka, to nie może być prawda. Byłam tam… Niedawno. Mąż czuł się lepiej. Chyba że to Witkowski… Widziałam go… – powtarzałam w kółko z uporem.

Obraz przed oczami zaczął mi migotać.

– Gdzie go pani widziała? – Inspektor Waran żachnął się. Spojrzał na psycholog Kwiatkowską, potem na mnie. – Mówi pani o tym funkcjonariuszu, co postrzelił pani męża? Jest pani pewna? O Romanie Witkowskim?

– T… tak, o nim mówię. Widziałam go w szpitalu, na krótko, kiedy go opuściłam.

Obrazy zaatakowały mnie ze zdwojoną siłą, zadając mocne, szybkie ciosy, które odbierały oddech.

Poderwałam się z krzesła, zachwiałam na wiotkich nogach i zaczęłam krążyć po pokoju, żeby zmniejszyć narastające napięcie. To nie mogła być prawda. To jakaś koszmarna pomyłka.

– A... ale… – wydusiłam z siebie. – To jakaś pomyłka. To niemożliwe… – upierałam się nadal.

– Tak mi przykro… – usłyszałam.

Inspektor w zamyśleniu pokiwał głową, ja ochryple wciągnęłam powietrze, chwyciłam się obiema rękami za brzeg stołu, jakby po to, żeby utrzymać się w pionie, i szeroko otwartymi oczyma wpatrywałam się w jego usta, dopóki do mnie nie dotarło, o czym on mówi.

Mówił o śmierci Zbyszka.

Nagle poczułam okropne zmęczenie. Ból rozsadzał mnie od środka. Rozrywał na kawałki. Serce waliło jak oszalałe, krew szumiała w uszach. W oczach znowu migotało. Najwyraźniej było to po mnie widać, bo psycholożka natychmiast przykucnęła przy mnie i wzięła moje lodowate dłonie w swoje, podając mi szklankę wody, którą z kuchni przyniosła Swietłana.

– Pani Małgorzato… Pani Małgorzato…

Obudziłam się w szpitalu, odrętwiała nie tylko od leków, ale i od drzazgi, która tkwiła w moim mózgu. Byłam skamieniała, niezdolna nawet myśleć. Sama sobie wydałam się bardzo odległa. Mnie już nie było.

Strach zamknęłam w masce. Przełknęłam gniew na życie, na tę boską niesprawiedliwość, bo już bolały mnie ręce od walenia w betonowy mur, nierozumny, niesprawiedliwy do szpiku kości.

Utkwiłam wzrok w przestrzeni pustej jak bezludna wyspa. Nie było na niej życia. Dla mnie nie było. Przed oczyma pojawiła się ziejąca dziura i znowu poczułam tępy ból ogarniający całe ciało.

Gdyby pretensja do Boga mogła mieć kolor, byłaby czarną plamą.

2. Krystyna

Dawno, przed rozwodem

Przecieram oczy w niedowierzaniu. Wszędzie go widzę. Pieprzonego psychopatę – mojego męża. Wszędzie. Pojawia się i znika.

Ukazuje się u mnie w pracy o nieoczekiwanych godzinach i nim zdążę się odezwać, znika jak zjawa. Przeglądam sukienki w sklepie i widzę go z daleka. Wychodzę na pogaduszki z Dorotą i oczywiście też go widzę. Zawsze daleko.

Śledzi mnie?

W domu zachowuje się normalnie, jakby nic się nie stało.

– O co ci chodzi, kotku? – Wznosi w zdumieniu brwi, gdy nawiązuję do tematu.

– Dobrze wiesz, o czym mówię. Dlaczego mnie śledzisz? Nie ufasz mi? O co chodzi? – pytam.

Staram się opanować, ale drżą mi ręce. Spoglądam mu długo i wymownie w oczy. Mam go dosyć. To świrus. Psychol.

– Ja cię śledzę? Zwariowałaś? O czym ty mówisz, kobieto? – cedzi przez zęby mój małżonek.

– Dokładnie tak. Śledzisz mnie na okrągło. A wczoraj w pracy? Nie było cię? I wcześniej na deptaku? – pytam.

Piorunuję go wzrokiem. Zaplatam dłonie, poirytowana, a właściwie wściekła. Poirytowanie to zdecydowanie za słabe określenie tego, co czuję.

Romek potrząsa głową. Wlepia we mnie wzrok niewiniątka.

– Ja cię śledzę? Co ty pieprzysz? – powtarza ze zdziwioną miną. – Coś ci się roi w twojej pięknej główce, moja droga – dodaje.

Unosi dłonie w obronnym geście.

– No dobrze, powiedzmy, że mi się roi w głowie – stwierdzam, zamykając temat i drzwi do drugiego pokoju.

*

Kilka dni spokoju. „Ciche dni”. Ja siedzę w jednym pokoju, on w drugim, w salonie, udając, że czyta gazetę. Wiem, że nie czyta. Na niczym nie potrafi się skupić. Żyje tylko swoją pracą i nienawiścią do Zbyszka Figuranta.

– Przyszedł nowy i indyczy się. Wszystkie rozumy pozjadał – ciągle słyszę od kilku tygodni.

Wzruszam ramionami.

– Zazdrość to paskudna cecha… – mówię.

Mój mąż zaciska tylko zęby. Milczy. Oboje zacinamy się w sobie. On bardziej. I to on nie wytrzymuje.

– Nie będziesz już ze mną spać ani mi gotować? – pyta.

– Jak nie przestaniesz mnie śledzić, to nie – odpowiadam ze złością, bo nie dalej jak dzisiaj do południa widziałam go czającego się w krzakach przed klatką. Że niby jak on jest w pracy, to przyprowadzam sobie do domu kochanka. Pieprzę się.

Dość tego!

– Ja cię nadal śledzę?! Ty zwariowałaś kompletnie, kobieto – wrzeszczy i patrzy na mnie, a ja widzę, jak w jego głowie wściekle obracają się wszystkie trybiki. Grymas złości wykrzywia mu twarz, potem wychodzi z domu, trzaskając drzwiami. – Mam tego dość – słyszę jeszcze jego głos na klatce schodowej.

Opadam na fotel i znużona prostuję nogi, wciąż czując pulsowanie w skroniach i drżące nerwy.

Po dwóch dniach nieobecności w domu, Roman dopada mnie w przedsionku klatki schodowej. Chwyta za gardło.

Jakimś cudem się wyrywam, silnie kopiąc go w udo i wbiegam, ile sił w nogach, po schodach i mimo że temperatura jest niewiele powyżej zera, pot spływa mi po plecach.

Zamykam drzwi na dwa zamki.

Przerażenie przez dobrą chwilę ściska mi gardło.

Zaraz tu przyjdzie, wykopie drzwi i… i… Jest silny, zabije mnie…

Coraz większa panika dobija się do drzwi i mojego mózgu.

Mam męża psychopatę, uświadamiam sobie.

Jak można nie wiedzieć, co się robi? A Roman najwyraźniej nie wie.

*

Strach wniknął we mnie. Przez ostatnie tygodnie zapomniałam, co to cisza w głowie, jak i wiele innych rzeczy. W potopie strachu, lawinie przerażenia, myśli bez podmiotu i refleksji.

Usiadłam w fotelu ociekająca potem, usiłując myśleć. Ze spienionego chaosu panującego w moim umyśle udało mi się wyłowić nieco zdrowego rozsądku.

Nieco.

Podjęłam decyzję. Muszę się rozwieść, a póki co zniknąć z domu. Szybko.

Spakowałam się.

Dzisiaj przenocuję w hotelu. Jutro zadzwonię do kadr. Muszę wyjechać, zmienić pracę. Zniknąć…

Wzięłam urlop. Wyjechałam do Poznania i ukrywałam się przez tydzień u siostry. Z nią też wróciłam do Piły, do własnego mieszkania, tylko po, aby się do końca spakować.

Już niemal byłam w drzwiach, gdy Romek wszedł do mieszkania.

– Dlaczego?! Dlaczego mi to robisz? – krzyknął, spoglądając mętnym wzrokiem na walizkę, którą dzierżyłam w dłoni.

Drugą, większą, trzymała moja starsza siostra Urszula.

Nie zaszczyciłam Romana nawet krótkim spojrzeniem. Pomieszczenie wokół mnie zaczęło wirować. Najpierw powoli, potem coraz szybciej z każdą mijającą sekundą.

Oparłam się na chwilę o ścianę, żeby się uspokoić.

– Błagam cię, porozmawiajmy… Dlaczego? O co ci chodzi? Powiedz! – powiedział podniesionym tonem Roman. – Wytłumacz mi, bo nie rozumiem. Tak nie można. Nie jestem jakimś śmieciem, żeby mnie tak traktować.

Ścisnął mnie za ramiona.

– Puść. To boli… – wysyczałam jak żmija.

No bo jak rozmawiać z psychopatą? On nic nie rozumie. Nic.

Mój chłodny wzrok bronił dostępu do moich myśli. Nie zamierzałam okazywać strachu, chociaż byłam nim sparaliżowana. Starałam się też, aby mój głos brzmiał pewnie, mimo że cała się trzęsłam.

Urszula spoglądała niepewnie. Też się bała. A bo to wiadomo, co zrobi taki wariat?

– Tak będzie dla nas lepiej – powiedziałam ostrożnie, przełykając ślinę i walcząc z zawrotami głowy, przez które z trudem trzymałam się na nogach.

Wzięłam głęboki wdech i spróbowałam uspokoić drżące dłonie i kolana. Nie mogłam z Romkiem nawet normalnie rozmawiać na argumenty, bo po pierwsze nic nie rozumiał, a po drugie przeszkadzało nam napięcie wiszące w powietrzu. Było jak trąba powietrzna, która mnie zaraz wessie i rzuci o ścianę.

Powoli i w milczeniu zaczęłam się cofać.

Moja siostra również milczała, przygryzając usta i potrząsając głową.

Jej spojrzenie biegało gdzieś pomiędzy ścianą a podłogą, czasami zatrzymując się na mojej twarzy.

Panujące w pokoju milczenie zgęstniało do tego stopnia, że jeśli ktoś by go nie przerwał, zastygłoby na amen. Jak cement.

– Dlaczego?! – odezwał się mój mąż.

Pobladł jeszcze bardziej, zamrugał gwałtownie oczami i powtórzył, przerywając ciszę:

– Lepiej?! Ale dlaczego? Porozmawiaj ze mną… – błagał na koniec i przeczesał ręką włosy. Wytarł czoło. Było mokre.

Ja też byłam cała w pocie z emocji.

– Idziemy, nie rozmawiaj z nim! – powiedziała Urszula i zaśmiała się nerwowo. Podała mi chusteczkę i spojrzała na mnie ostrym wzrokiem. Widziałam w jej wzroku nutę ostrzeżenia. Rozumiałam ją bez słowa. Nie, nie mogłam dać się znowu nabrać niezależnie od tego, jak Romek wydawał się być szczery. Bo w tej chwili wyglądał rzeczywiście na szczerego.

Wiem, że ludzie, kiedy muszą, potrafią się świetnie maskować. Szczególnie psychopaci. A Romek jest psychopatą. Nie miałam wątpliwości. Urszula też była tego pewna, o czym właśnie mówiły jej oczy.

– Wychodź! Szybko!

Zamknęłam drzwi, czując na plecach błagalny wzrok Romka. Nie przestałam się pocić. Bałam się go. Bałam się własnego męża.

Przyspieszyłam kroku, świadomie starając się jednak nie biec po schodach. Nienawidziłam strachu. Jest dla słabeuszy. Nie zdołałam zapanować nad przyspieszonym mocnym biciem serca.

Roman otworzył za nami drzwi.

– Błagam cię, Krystyna… – doleciało, ale nie przekłuło się do wewnątrz mnie.

Miałam wrażenie, że moje ciało otacza tak gruba warstwa lodu, że nigdy nie uda mi się jej rozbić. Zresztą nie chciałam tego robić.

To już koniec mojego małżeństwa.

Postanowiłam.

Nieodwołalny koniec.

3. Krystyna

Po rozwodzie

Z zawodu jestem pielęgniarką, więc szybko znalazłam pracę w Poznaniu, w szpitalu MSWiA, w tym, gdzie leży postrzelony przez mojego byłego męża policjant – Zbyszek Figurant.

Dzisiaj przyjechałam do Piły pożegnać się z pracą, z koleżankami, pozałatwiać kilka spraw papierkowych. Nie chcę już mieć nic wspólnego z tym miastem i spotkaniami z Romkiem. Tymi przypadkowymi również, jak o nich mówił i których się wypierał nawet przy rozprawie rozwodowej.

– Jeśli jakieś były, to zupełnie przypadkowe. Nigdy, wbrew temu co mówi, nie śledziłem żony i nigdy nie próbowałem jej udusić. Moja żona kłamie, nie wiem z jakiego powodu. Nigdy nie podniosłem na nią ręki. Bardzo ją kocham, ale skoro chce rozwodu… Tak. Zgadzam się. Bez orzekania winy.

– A pani? Też chce tego rozwodu? – padło pytanie sędziny.

Kiwnęłam głową i odgarnęłam włosy z twarzy.

– Proszę odpowiedzieć.

– Tak. Chcę – zawahałam się krótko.

Kochałam go. Jeszcze kochałam, ale strach był silniejszy niż miłość.

Rozwód poszedł sprawniej, niż myślałam i prawdę mówiąc, jest mi smutno z tego powodu. Wcale się nie cieszę. Tylko co miałam mu powiedzieć, kiedy zapytał już po rozprawie:

– Dlaczego chciałaś tego rozwodu? Byłem taki zły? Jestem dużym chłopcem, mów wprost – rzucił cicho, ale jego słowa wybrzmiały jak naostrzone sztylety.

– Wiesz dlaczego… – umilkłam zakłopotana.

I co miałam mu powiedzieć? Że jest chory, że się go boję? Że nie da się żyć z psychopatą?

Odwrócił się i odszedł bez jednego słowa, zaciskając szczeki. Chwilę za nim patrzyłam. Moją głowę zaprzątało wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, odzywały się stare koszmary, które do dziś nie straciły dawnej mocy, a z dobrymi wiązało się poczucie niepowtarzalności. Tak, było również normalnie i dobrze.

Jeszcze tak niedawno przytulałam życie, obejmowałam je obiema rękami. Całą sobą. A teraz?

Czy to może ja byłam nienormalna? Często kiedyś zadawałam sobie to pytanie.

I ten jego niemy wzrok, który jednak chciał mi coś powiedzieć… Co? Co Roman chciał mi powiedzieć?

Do tej pory zawsze udawało mi się pozostawić to pytanie bez odpowiedzi, zepchnąć je na dno świadomości, ale wciąż miałam wrażenie, że tam jest, podobnie jak niezrozumiałe poczucie zagrożenia i osaczenia.

Czasami ogarniało mnie całą. Po koniuszki włosów. Zupełnie niezrozumiałe.

Nie mogłam sobie poradzić z napadami płaczu i bolesnymi wspomnieniami.

Życie z psychopatą…

Westchnęłam, wsiadając do pociągu. Wczoraj miałam dyżur nocny i jestem umęczona jak stary koń. Nie dało się zmrużyć oka nawet na chwilę. Dzisiaj też mam nockę. Ciężka harówa za marne grosze.

Jakie to życie niesprawiedliwe – pomyślałam, wykrzywiając gorzko usta. Trzeba rwać do Berlina, patriotyzm schować do kieszeni. A poza tym Romek…

Przymknęłam oczy i natychmiast zasnęłam. A kiedy się obudziłam, mignął mi przed oczami w korytarzu pociągu jego cień. Tylko sylwetka coś inna… Wyszczuplał. Zmarniał.

Każda komórka mojego ciała zakrzyczała w proteście. Wskaźnik poziomu irytacji w moim organizmie powoli zaczynał przekraczać normę.

Usłyszałam tylko własny oddech, więc go wstrzymałam, odruchowo wciągając powietrze do płuc. W ciągu sekundy mój lekki bawełniany sweterek przesiąkł potem, nogi trzęsły się jak galareta, puls szalał w najlepsze. Panika rozprzestrzeniła się w mojej duszy jak pożar w suchym lesie.

Znowu mnie śledzi? Nigdy się od niego nie uwolnię?

– No nie! – Zajęczałam głośno, zbyt głośno, bo wszyscy współpasażerowie przedziału spojrzeli na mnie.

Wysiadłam z pociągu. Miałam ich w dupie. Ich tak, ale…

Rozglądnęłam się w panice. Wciąż w panice. Romka nie było widać. Może mi się zdawało... Może jestem bliska obłędu. Paranoja. Omamy.

Poczerwieniałam na twarzy, wykonując coraz więcej nerwowych ruchów i co rusz zerkając wkoło siebie. Totalna paranoja. A potrzebowałam jak tlenu trochę spokoju. Nie, nie trochę. Potrzebowałam dużo spokoju, bo ostatnio nie mogłam sobie poradzić z napadami płaczu i z tą nerwowością, która nie pozwalała spać.

Jestem potwornie zmęczona. To ponad moje siły. Rozglądnęłam się znowu. Romka nigdzie nie widać.

Zdawało mi się?

Nie pojechałam jednak do domu, który od jakiegoś czasu wynajmowałam, tylko wprost do szpitala. Tam gdzieś przekimam – pomyślałam. Romek nie może mnie namierzyć. Za żadne skarby. A w najbliższym czasie muszę wyjechać do Berlina. Już pooglądałam ogłoszenia. Znam język. Tak, muszę się ulotnić. Nie ma innej opcji.

Tylko skąd pieniądze?

Urszula mi nie pożyczy, bo nie ma. Jest nauczycielką. Szlag by to! Też żeśmy obydwie wybrały zawody! Jeden lepszy od drugiego. A właściwie to wybrali nam rodzice.

Tak ma być i koniec, kropka! Nie ma dyskusji!

Wsiadłam do tramwaju, potem przesiadłam się do innego, wciąż się rozglądając. Na razie wszystko było ok.

Może mi się zdawało… Może mi się…

Strach, poczucie beznadziei wystrzeliły we mnie znowu jak płomień. Już się cała paliłam.

Muszę odpocząć, pozbierać się, wziąć się w garść. Coś jest ze mną nie tak. Zaśmiałam się nerwowo.

Dotarłam do szpitala i odnalazłam przełożoną, tłumacząc jej, że z różnych względów nie mogę się dzisiaj przespać we własnym łóżku i czy ewentualnie mogłabym zostać w budynku.

Uśmiechnęła się. Pokiwała głową.

– Prześpij się, oczywiście, obudzę cię, jak będę schodzić z dyżuru.

Wyszła, a ja próbowałam zasnąć. Miałam wrażenie, że wszystkie zagrożenia ze strony Romka urosły, otaczają mnie, czają się, czyhają na mnie. Znowu czułam, jak wzbiera we mnie strach, wzbija się w górę jak startujący samolot.

Drżałam pod grubym, miękkim kocem bez końca, dygotałam w środku drżeniem pochodzącym z wewnętrznego niepokoju, nie mogąc zasnąć. Gdy już na chwilę to się udawało, budziłam się z półsnu obolała i dziwnie roztrzęsiona. Odruchowo otwierałam oczy co kilka sekund, w końcu zmorzył mnie mocny sen.

– Już czas, wstawaj, Krystyno. Wyspałaś się? Gotowa do pracy? – usłyszałam głos koleżanki, swojej przełożonej.

– Jaki lekarz ma dyżur? – spytałam, wstając i przecierając oczy.

– Lebioda… – Wykrzywiła usta. – Twój ulubiony. Cieszysz się? – Zaśmiała się krótko, dowcipnisia.

– Jak cholera. – Kiwnęłam na pożegnanie głową i ręką.

Uśmiechnęła się pod nosem, ubrała płaszcz i wyszła.

Ja też wyszłam z małego pokoiku i nie uwierzyłam własnym oczom. Przetarłam je znowu raz i drugi.

Już chyba nie śpię! Roman!

To było jak grom z jasnego nieba. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego, na wszystko byłam przygotowana, ale nie na to!

Odruchowo weszłam w głąb pomieszczenia, ale już po chwili wychyliłam ostrożnie głowę.

Może mi się zdawało? Może jeszcze śpię? Nie, nic mi się nie zdawało. To był Roman. Jego widok podziałał na mnie jak obezwładniający cios. Fala przerażenia przebiegła przez moje ciało i nagle mnie otrzeźwiło. Nie, z całą pewnością już nie spałam.

Poczułam, że jest mi zimno na całym ciele, a na gardle zaciska się ciężka obręcz. Mój były właśnie wchodził do sali, w której leżał Figurant.

Byłam na końcu korytarza, który ciągnął się przez całą wieczność, kiedy wydłużyłam krok, a w końcu zaczęłam biec. Nie widział mnie, nie mógł mnie zobaczyć. To wiedziałam na pewno. Ale on się nawet nie rozglądał. Wszedł na salę pewnym krokiem, nakręcony szaleństwem.

Weszłam chwilę po nim, po cichutku. Chyłkiem. Ledwie oddychając. Nie mógł mnie zobaczyć ani usłyszeć. Starałam się uspokoić walące serce. Przystanęłam za szafką i wieszakami, opierając się o ścianę.

Przede mną w oddaleniu paru metrów stał psychopata. Mój były mąż! Strach wypełniał moją pierś, głowę, duszę. To był cichy szept gdzieś w odległych częściach mojego mózgu, który nagle zmienił się w krzyk. Wrzask każdej komórki mojego ciała. Czułam, że mam całkiem miękkie kolana i niezdolność ruchu, ale wychyliłam lekko głowę.

Roman stał bokiem do mnie przy łóżku Figuranta. Chwilę na niego patrzył, jakby napawał się widokiem mężczyzny, a potem jednym ruchem ręki wyjął spod jego głowy poduszkę i już, w jednej sekundzie była na twarzy Figuranta. Dusił go z zimną krwią.

Zastygłam w nowym przerażeniu. Jeszcze silniejszym. Oblizałam suche wargi. Miałam wrażenie, że moja pierś unosi się wolniej, z większym wysiłkiem, a jednocześnie czułam, jak po moim ciele rozlewa się nieokreślony strach. Był jak ośmiornica, opasująca mackami moją szyję. Paraliżowało mnie to coś, czego mój mózg nie był w stanie przetworzyć.

Przełknęłam z trudem ślinę. Znowu oblizałam wargi. Stałam sztywno, wbijając paznokcie w zaciśnięte dłonie.

Co ja mam robić?

Co?!

Nadchodzący atak paniki odebrał mi oddech. Żołądek ścisnął się w twardy węzeł. Odetchnęłam kilka razy, aby nie zwymiotować i pozwalając tym samym, by panika opuściła mnie wraz z powietrzem wypuszczanym z płuc.

Myśl! Usłyszałam w swojej głowie jakiś odległy głos, rozkaz: – Nagraj go! Bo na słowo nikt ci nie uwierzy… Musisz mieć dowód. Dowód. Zamkną go w psychiatryku i wreszcie się uwolnisz.

Myśl zaczęła tańczyć po głowie: U w o l n i ć s i ę. Uwolnić. Przestać bać się psychola. Żyć swoim życiem. Spokojnym.

Roman nadal stał pochylony nad Figurantem, naciskając poduszkę obiema dłońmi. Przez moment czułam, jak zaciska mi się krtań. Moje dłonie zacisnęły się mocniej na komórce. Zrobię to! Nagram go. Nagram! I tak nic innego w tej chwili nie mogłam uczynić: ani krzyczeć, ani wzywać pomocy, bo jak mnie mój były tylko dojrzy czy usłyszy, to z całą pewnością zabije, tak jak już zdążył zamordować Figuranta. Jeszcze stał przy nim. Zaśmiał się nawet krótko i ochryple, nie odrywając rąk od poduszki.

Wyjęłam ostrożnie z kieszeni fartucha komórkę. Wytarłam mokre od potu ręce w odzienie. Wszystko trwało kilka sekund. Stop i zapisz.

Przełknęłam ślinę, czując cały czas ścisk w gardle i pulsowanie własnego tętna, za które się przytrzymałam, i szybko, bezszelestnie wyszłam z sali. Jak kot, po cichutku, a potem ruszyłam pędem jak sprinter, co chwila się oglądając.

Romek pewnie jeszcze się pławił swoim uczynkiem. Na moje szczęście. Wiedziałam, że Roman nie widział kątem oka. Mogłam ziewać, siedząc przy nim, uśmiechać się szyderczo i wykonywać mnóstwo innych czynności, a on zapatrzony był tylko w jeden punkt. Tak się stało i tym razem.

Wiem, co to dla mnie znaczyło i wiem też, że nagrało się to również na kamerce szpitalnej, a przynajmniej powinno. Scena zabójstwa.

Swoje nagranie wolałam ukryć. Głęboko. Zbyt dużo się nasłuchałam różnych niesamowitych i niedorzecznych wiadomości właśnie od Romana. Co ma wyjść na wierzch, to wyjdzie, co ma być ukryte, jest ukryte.

A poza tym, jak znam życie i realia, zapytają, dlaczego nie wzywałam pomocy, tylko nagrywałam scenę mordu z zimną krwią. Będę również ciągana po policji, przesłuchiwana w nieskończoność, a Roman, gdy się dowie o tym fakcie, jak nic wymyśli sposób, by mnie dorwać. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.

Wpadłam zdyszana do pokoju lekarza dyżurnego, obudziłam go i zameldowałam, co zobaczyły moje oczy. Wciąż dygotałam jak w febrze. Doktor Lebioda usiadł na krześle. Wyprostował się i pokręcił z niedowierzaniem głową. Potem zaczerpnął głęboko powietrza i skoncentrował wzrok na swoich dłoniach, splecionych na kolanach.

Nie uwierzył mi albo też nie chciał uwierzyć z sobie tylko znanych powodów. Uśmiechnął się z politowaniem, a potem zacisnął usta.

– Co też pani plecie! – Spojrzał na zegarek i pokręcił głową. Przetarł jeszcze raz zaspane oczy.

– Ależ ja to widziałam, doktorze… Może zabójca jeszcze tam jest. Nie mógł tak szybko się oddalić. To, to… był mój mąż, mój były mąż… – jąkałam się, stojąc wyprostowana jak struna. Objęłam obiema rękami głowę, nie mogąc jeszcze ochłonąć z przerażenia.

– Co też pani plecie... – powtórzył Lebioda i znowu pokręcił głową.

Ziewnął, po czym przez dobrą chwilę lustrował mnie szyderczym wzrokiem.

Oburzenie wzbierało we mnie falą, zaciskało się jak pięść. Spojrzałam na lekarza. Wciąż walczyłam z zawrotami głowy, przez które z trudem trzymałam się na nogach. Przełknęłam głośno ślinę.

– Nie plotę. On tam jeszcze na pewno jest… Mój były… – upierałam się, tępo wpatrzona w oczy doktora Lebiody, o którym nie miałam zbyt dobrego zdania.

Bufon. Człowiek z tych, którzy pochwalali władzę, polityczne gierki, karierowicz. Z tych, którzy bawią się w brudną politykę, cyniczną. Niekompetentny życiowo nieudacznik. Już pierwszego dnia, kiedy zaczęłam pracować, próbował mnie w obrzydliwy sposób poderwać, nawiązując do polityki.

– Co pani sądzi o rządzących? Jaka opcja?

Wykrzywiłam w grymasie niesmaku usta. Wzruszyłam ramionami.

– Bardzo niski poziom dyskursu politycznego. Nie oglądam tuby…

Odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa.

Teraz nieudacznik spoglądał na mnie z politowaniem. Nadal ociekałam potem i było mi słabo.

– Ja naprawdę widziałam scenę mordu – powiedziałam powoli, w nadziei, że mi uwierzy. Starałam się mówić spokojnie, ale serce biło mi tak mocno, że miałam wrażenie, iż zaraz wyleci z piersi.

Obraz zabójstwa Figuranta atakował mnie z każdej strony, słyszałam jakieś odlegle wewnętrzne echo. Czułam się tak, jakbym spadała z jakiejś olbrzymiej wysokości, uderzając z wielką siłą o twardą ziemię. Przykurczyłam się. Doktor Lebioda nadal spoglądał na mnie w milczeniu i przecierał zaspane wciąż oczy, a potem podał mi chusteczkę. Ten gest niemal mnie upokorzył.

Wytarłam się w milczeniu. Chusteczkę wrzuciłam do kieszeni fartucha. Była mokra. Przydreptywałam z nogi na nogę nadal skurczona.

Lebioda obserwował mnie z jakimś nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jego oblicze przypominało maskę.

– Panie doktorze… – ponaglałam, wbijając w niego wzrok.

Balansowałam na granicy paniki i nie potrafiłam odnaleźć się w natłoku własnych lęków. Bałam się również Romana, jeśli tam jeszcze jest…

– No to chodźmy… Popatrzymy… – Głos doktora zabrzmiał sucho jak wystrzał.

Znowu uśmiechnął się z politowaniem, kierując się w stronę sali, gdzie leżał Figurant. Nie spieszył się zbytnio. Podążałam za nim z pochyloną głową, próbując się opanować. Nie było na to szans.

Zaraz będę krzyczeć, wrzeszczeć: „Widziałam, widziałam, widziałam, idioto! Nagrałam to nawet. I nadal się boję! Nie wiem, co zrobi Roman… Na co jeszcze stać szalonego człowieka?”.

W jednej chwili rozbolała mnie głowa. Łupało w niej niemiłosiernie. Nie byłam w stanie nią kiwnąć, nie mogłam przełknąć śliny ani oddychać.

Weszliśmy na salę.

Ukryta za plecami Lebiody zerknęłam zza jego barku na łóżko, gdzie leżał Figurant. Poduszka oczywiście leżała tam, gdzie powinna leżeć, czyli pod głową policjanta, ale on sam nie dawał oznak życia, co do czego nie miałam żadnych wątpliwości.

To jakiś senny koszmar…

Gdzie się podział Roman? Wsiąkł, zapadł się pod podłogę? Ukrył za szafą? Pod łóżkiem? Wyszedł przez okno?

Może na moje szczęście…

Odetchnęłam leciutko z ulgą i podeszłam do okna. Było delikatnie uchylone, niezauważalnie.

A więc to tak… Zafajdana sytuacja – pomyślałam z rezygnacją. Już miałam pewność, że to Roman i poczułam, że tracę grunt pod nogami. A musiałam koniecznie myśleć i działać jasno, logicznie, konkretnie. Wiedziałam, że strach nabierze rozpędu, jeśli mu się tylko poddam.

Doktor Lebioda dotknął szyi martwego Figuranta, szukając pulsu. Z jego oczu zniknęły wszelkie ślady wesołości i politowania. Spojrzenie stało się poważne.

Szukał odpowiednich słów, ale chyba sam nie wiedział co i jak powiedzieć. Odchrząknął. Przesunął dłonią po włosach.

– No… o, nie żyje. Faktycznie nie żyje. Odszedł… – Zamilkł, by po chwili oświecić mnie swoimi mądrościami. – Mogłem się tego spodziewać. Bywa, że na trochę przed zgonem robi się pacjentowi lepiej. Tak bywa – zapewnił mnie zbyt gorliwie i zbyt szybko. – Odszedł zapewne naturalną śmiercią – dodał, spoglądając mi w oczy, a potem w okno.

Zauważył najwyraźniej, że jest niedomknięte i energicznym ruchem je zamknął, co wcale mi się nie spodobało. W jego oczach coś się czaiło. Niepewność. Nawet wrogość, ale już po chwili się opanował.

– Tak się zdarza – powtórzył i spojrzał na mnie tym razem podejrzliwie i złośliwie. – Mąż… Były mąż… Morderstwo, powiada pani… – zaszydził ze mnie i prawie popukał się po czole.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Złapałam się za głowę. Lekki, dotychczasowy wibrujący ból przybierał na sile. Nadal mrugałam oczami. Nadal grał mi każdy nerw w ciele, a w głowie łupało niemiłosiernie. Czułam się tak, jakby nadciągały potężne fale i nie miałam w sobie siły, by im się oprzeć.

– Ale ja widziałam… – próbowałam nieskładnie jeszcze raz opowiedzieć, co się stało, co widziałam na własne oczy.

Lebioda spojrzał na mnie nieruchomym wzrokiem. Nieprzyjaznym. Zaśmiał się nerwowo.

– Jeszcze pani śpi – odezwał się głośniej, stanowczo, agresywnym tonem. – Zresztą o tej porze nikt nie wszedł do szpitala. Nie mógł wejść, to niemożliwe – stwierdził na koniec i poszedł do pokoju ochroniarzy, pozostawiając mnie samą na środku korytarza. – Sprawdzimy, co się nagrało… – dodał ironicznie, odwracając głowę, już z oddalenia kilku metrów.

Pomyślałam, że za chwilę moja rozpryśnie się na tysiące kawałków. Głownie ze strachu. Jeśli Roman nie wyszedł przez okno, gdzieś się ukrył i…

Szybko weszłam do gabinetu doktora. Tu się ukryję, jakby co...

Zamknęłam za sobą drzwi. Znowu otarłam czoło z zimnego potu, usiłując się skupić, pomyśleć.

Usiadłam w fotelu.

Wciąż czułam dławienie w gardle, które ostatnimi czasy tak często mnie dopadało. Już wiedziałam, co się kroi. Zacisnęłam usta. Doktor Lebioda właśnie bronił własnej dupy. Spał na dyżurze jak stary borsuk i to o tak wczesnej porze. Nic dziwnego; dwa dyżury z rzędu. Ludzka wytrzymałość ma swoje granice.

Ochrona też się nie wychyli. Każdemu miła praca. Mam tylko swoje nagranie.

Ścisnęłam komórkę.

Ból głowy atakował mnie z oszałamiającą intensywnością. Miałam wrażenie, że drapieżne zwierzę wbija mi pazury w mózg.

Czy to się dzieje naprawdę?

Dlaczego zaatakował Figuranta? Mnie szukał? To ja miałam być ofiarą?

Chyba uchroniła mnie kapciora, w której spałam…

Bezsilnie machnęłam ręką. Nie rozgryzę tego. Pewne, że się zadziało… a zadziało się za dużo i nie mogłam tego pojąć.

Znowu złapałam oddech, myśląc intensywnie.

I dostałam olśnienia. Już wiedziałam, skąd wziąć pieniądze na wyjazd.

Tylko czy potrafię to zrobić?

Moja głowa zrobiła się ciężka. Zmusiłam się do bezruchu.

A czy pieniądze spadną mi z nieba jak manna? Nie spadną.

Czy potrafię…

Przez chwilę próbowałam zignorować wewnętrzny głos, który szeptał mi, że w swych zamierzeniach zupełnie przeceniam własne siły, że szantaż przekracza moje możliwości, a poza tym źle się kończy.

W ostateczności zdecydowałam się. Muszę to zrobić. Muszę. Szaleniec depcze mi po pietach.

Przy pomocy siostry… Urszula mi pomoże. Wesprze. Pojedzie tam ze mną. Będzie moim aniołem stróżem.

Tak muszę zrobić! Muszę mieć pieniądze. Muszę stąd zniknąć. Na zawsze. I teraz jest szansa. Realna.

Nie wiem, czy to będzie słuszne posunięcie, ale jeśli niczego nie uczynię, mój świat rozpadnie się w czasie krótszym niż tydzień. Nie mogę na to pozwolić. Następnym razem Romek mnie dopadnie. Udusi.

Owszem, poczucie winy i wstyd mam w sobie, ale nie widzę żadnego innego wyjścia. Uważam, że to jedyny sposób, a potem już nigdy nie będę musiała nikogo szantażować.

To żądza życia doprowadziła mnie do zamętu. Szybko nauczyłam się, że powinno być ono wolne od niepewności czy strachu. Dlatego między innymi unikałam wypadów w góry, wzięłam rozwód, a teraz chciałam raz na zawsze pozbyć się strachu przed Romanem.

Jeśli nie stawię mu czoła, już zawsze będę się oglądała przez ramię. Wcześniej czy później dopadnie mnie ten szaleniec. Dzisiaj rozładował swe szaleństwo na koledze z pracy, którego nienawidził.

To ja, to mnie należało się to stanowisko! Przyszedł nowy i…

Jutro, pojutrze, za kilka dni mnie odszuka. Zostawiłam go przecież! Tego mi nie daruje. ŚLEDZI MNIE.

Tak! Muszę to zrobić!

Po raz pierwszy od dawna poczułam zręby nowej pewności siebie. Jeszcze tylko trzeba to wszystko przemyśleć ze szczegółami i zrobić z głową. Tylko czy potrafię?

Otworzyłam okno. Było mi duszno i źle. Siedzący w zaroślach ptak poderwał się do lotu, trzepocząc skrzydłami. Ten dźwięk zabrzmiał złowrogo. Znów czułam, jak moje serce zaczyna gonitwę i wszystko we mnie drży.

Zadrżało jeszcze bardziej, gdy drzwi otworzyły się z rozmachem. Na moje szczęście był to tylko doktor Lebioda. Otarłam pot z czoła.

Lekarz obrzucił mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Uśmiech wykrzywił mu usta.

– A, tu się pani ukryła… – Pokręcił głową.

Drgnęłam gwałtownie. Wstałam z fotela.

– Słucham? Ukryłam? – wymamrotałam.

Po plecach przebiegły mi dreszcze. Tak, ukryłam się. To prawda. I miałam ku temu poważne powody. Zdenerwowanie, które wibrowało w moim ciele, nie ustępowało. Dygotałam. Czułam własny strach.

Podeszłam do okna. Otworzyłam go jeszcze szerzej. Za oknem mżyło z nisko zawieszonych, ciemnoszarych chmur. Z parkingu dochodził szum silnika. Znowu się spociłam na samą myśl…

– Co pani tak gorąco? Klimakterium? – spytał Lebioda uprzejmym, ale lodowatym tonem i wykrzywił w złośliwym uśmiechu usta.

Jego słowa były jak zatrute strzały wystrzelone z bezlitosną precyzją i siłą. A morderca Figuranta właśnie odjeżdżał. Mój były mąż.

– W kamerce szpitalnej nic się nie nagrało. Majaczy pani. – Jad w głosie Lebiody był niemal namacalny, a co dodawało mu sił, bo mówił coraz głośniej, coraz energiczniej. W końcu spojrzał litościwie. – Oj, pani Krysiu, oj… ta wyobraźnia… Dobrze się pani czuje? – Znowu spojrzał na moją spoconą twarz i podał mi chusteczkę. – Powinna pani pisać kryminały.

Rękawem fartucha otarłam czoło, a chusteczkę miętoliłam w dłoni, próbując poskładać w całość wszystko, co do mnie dotarło z jego słów, ale było to niemożliwe. Całość była krzywa jak jego uśmiech. Drań!

Poczułam, jak wzbiera we mnie znajomy gniew. Włożyłam rękę do kieszeni fartucha i zastanawiałam się przez chwilę, czy go nie sprowokować i też nie nagrać… Potrafiłam to zrobić na ślepo.

Tylko po co? Już niedługo stąd wyjadę. Pieprzone życie. Pieprzony Lebioda. Wypuściłam powietrze z płuc.

– Zrobię obchód, może kogoś przyuważę… – Lekarz zaakcentował szyderczo ostatnie słowo. – No i trzeba dopilnować formalności. Powiadomić panią Figurant i zająć się ciałem – zarządził nerwowym tonem. Potem uśmiechnął się z politowaniem kącikiem ust i pokręcił głową.

Stałam bez ruchu. Zaczynałam tracić cierpliwość i znów czułam, jak wzbiera we mnie gniew. Strach niemal minął.

– A pani do pracy!

Przetarł twarz dłonią, oczy miał zaczerwienione. Był wyraźnie zdenerwowany. Tak to jest, jak się liczą tylko pieniądze. Palant! Karierowicz! Dobrze ci tak, palancie! Nie wystarcza pensja lekarza, tylko dorabia jeszcze nocnymi dyżurami?! A gdzie ochrona przy Figurancie?

– Czy pani słyszy, co ja mówię?! – Palant wyrwał mnie z zamyślenia.

W jego głosie było coś, co nakazywało mi ostrożność. Po plecach znowu przebiegły mi dreszcze.

Może był z Romanem w zmowie...

Drgnęłam, przytomniejąc. Poczułam mróz w ciele i lęk w sercu, ale udało mi się pozbierać.

– Ja mam to zrobić? Ja mam powiadomić żonę? – spytałam, posyłając mu spłoszone spojrzenie. Jeszcze tego brakowało. – Panie doktorze, ja naprawdę widziałam swojego męża… – próbowałam jeszcze raz go przekonać. Sama nie wiem po co.

Lebioda uniósł brwi, jakbym powiedziała coś niestosownego.

– To, co pani mówi, jest niedorzeczne – skwitował niegrzecznie. Zauważyłam, że zacisnął dłoń w pięść, aż zbielałe kostki wyszły mu na wierzch. – A powiadomić trzeba policję w Pile! Figurant to ich człowiek. Oni się tym zajmą – poinformował mnie suchym tonem i obrzucił jadowitym spojrzeniem.

Nie unikał mojego wzroku, pozostał jednak nieugięty w swoim przekonaniu czy też perfidii.

– Ale…

Przez chwilę nie mogłam wydobyć słowa. Zaschło mi w ustach, z trudem przełknęłam ślinę. Byłam już niemal pewna, że był z Romkiem w zmowie.

– Do pracy! Nie powinna pani teraz oddawać się jakimś przerażającym fantazjom. – Rozciągnął usta w wymuszonym uśmiechu.

– To nie są moje fantazje – wykrztusiłam bojowo i zamilkłam. – Daj Boże, żeby były. Fakt jest faktem, pan Figurant nie żyje, a aparatura nadal na chodzie – dodałam bardzo cichym, ale zdesperowanym głosem.

I poczułam, że znowu zaczynam gotować się w środku z wściekłości.

Jeszcze i ciebie załatwię, palancie!

– To pana rola powiadomić policję – wysyczałam.

Lebioda wzruszył ramionami i wyszedł. Odniosłam wrażenie, że natychmiast przywdział maskę.

Czułam, jak na czole pojawiają mi się zmarszczki niepokoju, bruzdy. Prawda była taka, że utknęłam w miejscu, w jakiejś czarnej dziurze i nie miałam pojęcia, jak powinien wyglądać mój następny ruch.

Weszłam na dyżurkę i nadal dygotałam, czując przypływ gniewu i przyspieszone bicie swojego serca. Poszperałam w kieszeni fartucha i wysupłałam tabletkę na ból głowy.

Jeszcze i ciebie załatwię, skurwielu – pomyślałam po raz wtóry, łapiąc się za głowę. – Ja ci pokażę fantazje!

Otworzyłam szeroko okno. Mgła przeniknęła przez mój fartuch służbowy aż pod sukienkę, do gołej skóry.

Miałam gonitwę myśli, ale cały czas otaczała je wata, a mój umysł pracował bardzo powoli, choć precyzyjnie. Fakt, że miałam nadszarpnięte nerwy, ale to nic dziwnego po tym wszystkim, co się wcześniej i teraz wydarzyło. Co widziałam, to widziałam. Co nagrałam, to nagrałam.

Schowałam komórkę do torebki.

4. Małgorzata

Dzień pogrzebu Zbyszka był najgorszym w moim życiu. W czasie ceremonii, na cmentarzu, musiałam się jakoś trzymać, a tak właściwie trzymali mnie mocno pod pachę Romek Niedźwiecki i z drugiej strony Swietłana. Ania, koleżanka Swietłany, przytuliła do siebie moje dziecko, które zapewne jeszcze nie zdawało sobie sprawy, co się wkoło niego dzieje.

Zbyniu był cichutki, w ciepłym kombinezonie i tylko pochlipywał leciutko.

Kiedy w górę wzleciały salwy, przytulił się mocniej do Ani, wykrzywiając w płaczu usta, a mną wstrząsnęły widoczne i mimowolne spazmy. Z moich bezwiednie otwartych ust w niemym krzyku wydobyły się przeciągłe, bolesne sylaby:

– Nie… nie… nieeee… to nieprawda… To nie może być prawda! On mi nie mógł tego zrobić! – Umilkłam gwałtownie i tylko czułam nagłe pulsowanie w skroniach, które z każdą sekundą przybierało na sile, przeradzając się w ćmiący ból, miękką watę, która zagłuszała mój krzyk. Dygotałam jak w febrze.

Roman, mój wspólnik i przyjaciel bezradnie gładził moją rękę, a potem zduszonym głosem odezwała się Swietłana:

– Ciiii… On zawsze będzie z tobą i ze Zbyniem…

Spojrzała na mnie z niepokojem.

– Jego już nie ma, Swietłana. Nie ma…

Zachciało mi się wyć z rozpaczy i z beznadziei. Wiatr zaciekle uderzał we mnie, mroził, przenikał jak ból, który był nie do zniesienia. Z trudem łapałam oddech, bliska omdlenia, a moje ciało kurczyło się coraz bardziej.

Z daleka zobaczyłam postać Witkowskiego. Właśnie podchodził do mnie, aby złożyć mi kondolencje. Wyprostowałam się na chwilę. Złapałam mocno powietrze w płuca, a potem znowu się skurczyłam. To było silniejsze. Witkowski nie patrzył mi w oczy. Wlepił wzrok w mokre od deszczu podłoże. Mówił do mnie niemal szeptem. Charczał coś niezrozumiale.

– Tak mi przykro… Ja nie chciałem… Mogę sobie wyobrazić, co pani teraz o mnie myśli… Przepraszam, bardzo przepraszam. Ja nie chciałem… – powtórzył cicho.

Też był skurczony i taki oddalił się ode mnie. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego człowieka. Nie wiem, dlaczego, ale mu uwierzyłam i zrobiło mi się trochę lżej na duszy.

Swietłana zaplotła swoje dłonie z moimi. Po policzkach ściekały jej łzy.

– Dobrze się czujesz? – spytała, łkając. Kiwnęłam głową.

– Ja nawet nie mogę płakać, Swietłana… Moje wszystkie łzy wyschły – poskarżyłam się, przełykając gorzką ślinę, a potem odebrałam z rąk Ani swojego synka i przytuliłam mocno do piersi. – Muszę być dla ciebie silna – szepnęłam do dziecka i spiesznym krokiem opuściłam cmentarz, ściskając kurczowo Zbynia. – Muszę ci zastąpić ojca.

Zacisnęłam usta w wąską kreskę.

Muszę być silna, muszę być silna… Tylko jeszcze nie wiem, jak to zrobić. Jak się podnieść? Ten cios jest stanowczo za silny. To nokaut.

– Romku, nie tak miało być…

Swietłana i Romek Niedźwiecki spoglądali na mnie niepewnie, milcząc. Podeszli moi przyjaciele z Nowej Dęby – komendant Kwiatkowski z żoną.

– Tak nam przykro…

Opuściłam głowę. Nawet nie potrafiłam się cieszyć, okazać choć odrobinę serdeczności. Przyjechali sześćset kilometrów. Bożena się rozpłakała. Łkała żałośnie, a zapamiętałam ją jako bardzo opanowaną kobietę. Była psychologiem i kiedyś dawno temu bardzo mi pomogła. Teraz też chciała podtrzymać mnie na duchu.

– Wiem, jak wam przykro. Zbyszek był waszym przyjacielem… – Przełknęłam z trudem ślinę i starałam się uśmiechnąć. Nic z tego nie wyszło. Potrząsnęłam głową, wydając z siebie cichy jęk. – Zapraszam do siebie. Chociaż na chwilę… – wyszeptałam i poczułam, jak żołądek zaciska mi się w supeł.

Starałam się mówić spokojnie, ale serce biło mi tak mocno, z żalu do Boga i do całego świata, że miałam wrażenie, iż zaraz wyleci mi z piersi i gruchnie o mokrą od deszczu ziemię. Nie miałam ani siły, ani ochoty nikogo u siebie gościć.

Chyba to wyczuli. Spojrzeli po sobie. Bożena na chwilę przytuliła mnie do siebie. Otarła ręką łzy.

– Nie, Małgosiu, wracamy do Nowej Dęby. Tak nam przykro – powtórzyła. – Gdyby coś się działo, zawsze jesteśmy z tobą. Pamiętaj. A może zostanę z tobą kilka dni, Małgosiu? Wzięłam urlop… – powiedziała niepewnie i urwała.

– Nie… dziękuję, nie ma takiej potrzeby. – Zdławiłam w sobie ból, tylko węzeł w moim żołądku nie odpuszczał.

Jedna myśl nieustannie wybijała się ponad inne. Zbyszek nie żyje. Chcę się przytulić do jego poduszki. Chciałam być sama. Sama!

Bożena pokiwała głową.

– Rozumiem… – szepnęła i uścisnęła mnie mocno. Myślę, że mnie rozumiała i dobrze odczytała moje myśli.

Wsiadłam do samochodu Romka, ściskając dziecko. Chyba zbyt mocno. Zapłakało.

Patrzyłam nieprzytomnym wzrokiem na mijające zabudowania i drzewa, z których skapywały krople deszczu.

Mój wspólnik zatrzymał się przed moim blokiem. Spojrzał z niepokojem.

– Czy wszystko w porządku? Może u ciebie zostanę, Małgorzato? – spytał, pomagając mi wysiąść z samochodu. Uśmiechnął się blado. – Tak mi przykro…

Wiem, wiem, wiem! Wszystkim przykro. Witkowskiemu też!

– Nie, nie ma takiej potrzeby. Dam sobie radę – odpowiedziałam i wcale nie byłam tego taka pewna.

Byłam jak złamana wichurą gałąź, którą zaraz poniesie wiatr na bezdroża. Wygnie, poszarpie. Zostaną tylko drzazgi. Bolesne. Raniące serce, ciało i duszę.

Potknęłam się. Zachwiałam.

– Jakby coś, to dzwoń – bąknął nieporadnie Romek i odebrał z moich rąk cichutkiego Zbynia, który jakby czuł mój ból i powagę sytuacji. – Wniosę go do domu – powiedział.

Powinnam ich zaprosić… – Przeleciało z myślą i znikło. Chciałam być sama, sama, sama! Tylko ze swoim bólem. Z rozrywającym się wnętrzem. Palącym jak ogień.

Minęło sporo czasu, nim wypracowałam w sobie siłę charakteru, a teraz wszystko się sypało.

– Dziękuję, Romku. Wezmę dwa dni urlopu, OK?

Już nie słyszałam jego odpowiedzi. Skuliłam się.

*

Jestem otępiała.

Przytuliłam na chwilę dziecko. Chyba znowu zbyt mocno, bo zapłakało cichutko, z czego zdałam sobie sprawę, ale już po chwili wpadłam w spazmatyczne drgania, których nie byłam w stanie opanować.

– Dać ci tabletkę? – spytała Swietłana.

– Tak, nasenną i szklankę wody, poproszę. Położę się, a ty, Swietłana, zajmij się Zbyniem. Dobrze? Zostaniesz na noc? – upewniłam się.

Jestem jak z drewna. Nogi z ołowiu. Sztywne.

– Tak, oczywiście. Połóż się, Małgosiu. Sen ci dobrze zrobi – dodała, kiwając ze współczuciem głową i była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętałam, zanim wszystko powlekło się czernią.

Obudziłam się w szpitalu. Przy mnie, na krześle, siedział Roman Niedźwiecki, trzymając mnie za rękę. Nie było mi ani trochę lżej. Czułam nadal przemożne uczucie całkowitego obezwładnienia. Nie potrafiłam się uśmiechnąć czy cokolwiek wypowiedzieć.

– Jak się czujesz, Małgosiu? – spytał.

Przechylił nieco głowę, zadając mi to pytanie bez sensu. W jego oczach była troska i niemoc.

Długo milczałam. Jak się mogłam czuć?! Jedno, co czułam, to ociężałość w całym ciele. To ból mnie paraliżował. Unieruchamiał. Przygniatał swym ogromem.

I dobrze! Tak się właśnie mam czuć! Nie powinnam dać się wyprosić ze szpitala tej nocy. Nie powinnam!

– Ze Zbyniem wszystko w porządku… – powiedział i pogładził mnie po włosach, po czym szybko schował za siebie obydwie ręce.

Wiem, zdawałam sobie sprawę, że mam charakter depresyjny, choć żaden lekarz nie postawił nigdy takiej diagnozy. Nigdy też nie skontaktowałam się z nikim w tej sprawie. Godziłam się z tym, czasami z nienawiścią do samej siebie – ciężki dzień – powtarzałam sobie – trudny okres – to minie. A kiedy już sobie ponarzekałam, nie czułam się tak podle. Dziś nawet nie byłam w stanie ponarzekać. Spojrzałam w twarz Romana.

– Co w pracy? Dajesz radę?

Kiwnął głową.

– Nie zawracaj sobie głowy takimi drobiazgami.

– Jasne.

Byłam nadal skamieniała. Myślałam o czasie przeszłym, o swoich pobożnych życzeniach, tęsknotach, o swojej wierze, optymizmie i o tym, jak życie przeciekło mi przez palce, przez umysł, przez moje bezwolne postarzałe nagle ciało, a przeszłość, która pewnie była radosna, pojawiała się teraz, żeby mnie tylko prześladować. I długo tak będzie.

*

Wciąż na nowo i codziennie czułam rozżarzoną kulę w klatce piersiowej. Żal. Żal do całego świata. Do Boga.

Chandra nie opuszczała mnie nawet na chwilę. Czymkolwiek próbowałam się zająć, natychmiast uświadamiałam sobie, że nie ma już Zbyszka, mojej wielkiej miłości. Pozostała tylko miłość do dziecka, który nigdy nie pozna swojego ojca.

Skurczyłam się z bólu.

Wszystkie emocje zalały mnie na nowo. Głęboko, w środku mojego odrętwiałego mózgu, rodziło się pulsowanie.

Czy Witkowski miał coś wspólnego z nagłym zgonem mojego męża?

5. Roman Witkowski

Po pogrzebie Figuranta

Nagle zastygłem, słysząc dzwonek u drzwi. Zerknąłem na zegarek – dziewiętnasta dwadzieścia. Kto, u licha, odwiedza mnie o tej porze? Nikt się nie zapowiadał, nie umawiał, nie dzwonił.

– Już, już idę. – Wstałem z fotela i zbliżyłem się do drzwi, niespokojny.

Co, następne przesłuchanie? Aresztują mnie?

Otworzyłem drzwi i spojrzałem z niepokojem i z jeszcze większym zdumieniem, unosząc brwi w górę.

– Krystyna? Czego tu, u diabła, szukasz? – spytałem niemal ogłuszony. – Myślałem, że to już definitywny koniec. Odeszłaś. Pogodziłem się.

Nie, nie pogodziłem się. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że ściany zamykały się wokół mnie każdego dnia, każdego wieczoru, wysysając mój oddech. Do tej pory nie mogłem pojąć, dlaczego mnie opuściła. To było kilka tygodni temu.

– Jak widzisz…

Wzruszyła ramionami. Jej twarz ani drgnęła. Była dziwnie zastygła. Przerażeniem?

– Myślałem, że odeszłaś na zawsze. Tak po prostu…

Brwi jeszcze wyżej poszły mi w górę. Mocno przycisnąłem ręce do tułowia, aby nie zauważyła, jak dygocą mi dłonie od narastającego zdenerwowania. Nigdy przedtem nie doświadczyłem czegoś podobnego. Dudnienie w uszach, suchość w ustach, potoki potu.

– Naprawdę? Czyżby? – Teraz ona wzniosła swoje brwi do góry. Do samej rudej grzywki.

Wyglądała olśniewająco. Aż zrobiło mi się niedobrze. Ręce nadal mi drżały. Zaczerpnąłem dwa głębokie wdechy, by wziąć się w garść.

– Mogę wejść? Nie udusisz mnie? – zapytała i rozejrzała się.

Jej słowa były ostre niczym uderzenie w twarz. Tak to przynajmniej odczułem.

O mało się nie zachłysnąłem, przewróciłem oczami. Co ona pieprzy? Bolesne ukłucie w sercu zgięło mnie w pół. Po chwili się wyprostowałem.

– Uduszę? Skąd te myśli? – spytałem wciąż ogłuszony. Przytłaczało mnie i przygniatało zbyt wiele myśli.

Krystyna roześmiała się, nie zabrzmiało to jednak wesoło, i weszła do pokoju, po czym zasiadła w fotelu, w którym jeszcze przed chwilą ja siedziałem z książką w ręku.