Cienie - Anna Dalia Słowińska - ebook

Cienie ebook

Anna Dalia Słowińska

4,0

Opis

Cienie to siódma, dynamiczna i pełna akcji powieść pisarki i druga część powieści: KLESZCZE. Jest to również kryminał/thriller ale bardziej w konwencji psychologicznej. Intrygujący bohaterowie ( starzy i nowi), sporo psychologii, dużo wartkiej akcji, która dzieje się w Pile. Powracamy znów w opisany w KLESZCZACH świat, który nie odszedł w niepamięć, nie zniknął, jest jedynie odwrócony. Czytelnik zastanawiał się będzie, gdzie przebiega granica oddzielająca seryjnego mordercę od człowieka, który kocha i chce być dobry, dojrzewając wewnętrznie w poszukiwaniu siebie. Jeden z głównych bohaterów książki - Wojtowicz, to postać złożona, skazana na odrzucenie i samotność; miotająca się między zabijaniem, a moralnością. W trakcie czytania powieści postawimy sobie też pytanie: Czy zło naznacza nas na zawsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Anna Dalia Słowińska & e-bookowo

Projekt okładki: Katarzyna Olter

 

 

ISBN 978-83-8166-094-5

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Rozdział 1

Małgorzata

Ostatnio czuję się całkowicie wydrążona z radości, tkwiąc bezczynnie w domu w stanie zawieszenia. Jestem zdruzgotana, od kiedy dotarło do mnie z całą świadomością, że Wojtowicz jest moim ojcem.„Omijać dużym łukiem” – mówiła dawno temu moja mama. Omijałam go trzydzieści dwa lata. Prawda, że zupełnie nieświadoma, kto nim jest.

A teraz? Teraz już wiem. Nie mam wątpliwości i to jest straszne.

W głowie czuję kulę ognia i ogłuszający krzyk: To mój ojciec… Mój ojciec. Groźny psychopata.

Myśli kotłują się: Dlaczego on zabijał? ŚWIRUS. Bo to przecież nie tylko chora psychika… Ten jego popęd, który pchał go do wielu zabójstw, ta jego pasja, z jaką typował kobiety, bezwzględność, furia, determinacja… I ciągle mało i mało, i ciągle niedosyt.

Próbuję bezskutecznie odgonić te myśli, bo mi bardzo szkodzą, ale one krzyczą w mojej głowie niemal na okrągło. Powtarzam sobie, usiłując być silną jak kiedyś kobietą: Małgorzato, Małgorzato Wiśniewska – gdzie ty jesteś? Czy musisz stać taka pochylona z worem kamieni na plecach!? Wyprostuj się. Wyprostuj. Zrzucić ten balast. Dokąd cię to zaprowadzi!?

Ze względu na Zbynia, który niebawem ma się urodzić, powinnam przezwyciężyć te emocje – głupie, bez sensu. Dla dobra dziecka. I dla Zbyszka, który się martwi. Wiem o tym doskonale.

Tylko jak?! Jak to zrobić?

Czasami się to udaje. Czasami dotykam mojego brzucha i cieszę się, że jestem w ciąży, że Zbyszek, od niedawna mój mąż, wrócił do zdrowia, choć sprawa wyglądała beznadziejnie.

Dziś znowu jeden z tych przygnębiających dni.Zaczerpnęłam powietrza, jak ryba wyrzucona z wody.

Zrobiłam krok do przodu i weszłam do kuchni. Szklanka wody nie pomogła mi, choć ze wszystkich sił próbowałam przekonać samą siebie, że tak naprawdę to Wojtowicz nigdy nie był moim tatą. Nigdy! Nie znałam go przecież, nie miałam pojęcia, że istnieje taki realny, nie z mojej bajki. Ale niestety wiem, jaka jest prawda. Siedzi obecnie w areszcie śledczym w Chmielowie. Całkiem niedaleko od Nowej Dęby.

Znowu zawirowało mi w głowie. Żadna brzytwa nie była w stanie wyciąć go z pamięci. Pomyślałam, że koniecznie muszę się skontaktować ze swoim terapeutą.

Spojrzałam na biblioteczkę; stare księgi, klasyka, beletrystyka, literatura prawnicza i inne, stoją, jak stały równiutko na półkach; na baczność, zakurzone. Wcale nie chciało mi się ich odkurzyć ani posprzątać w domu. Nic mi się nie chciało. Czy to już depresja? W każdym razie beznadzieja.

Życie wyprane, tyle że w brudnej wodzie. I jeszcze wuj… Już brakowało mi cierpliwości. Jak miałam z nim rozmawiać? Nie, nie zniosłabym widoku jego kurczącej się twarzy. A poza tym okropnie się bałam, że jeśli zacznę odgrzebywać temat, sprawa nabierze realności i powrócą do niego wszystkie koszmary, czy jakby to nie nazwać, że wujek znów wpadnie w dołek. Diagnoza lekarza była jak wiszący miecz nad jego głową: Alzheimer. Kroczył.

Wuj raz miał lepszy dzień, raz gorszy, dzisiaj miał ten lepszy. Spoglądał mi poważnie w oczy i mówił przyciszonym tonem:

– Wiem, co mi jest, Małgosiu. Jak już zupełnie przestanę kojarzyć, oddaj mnie do zakładu. Już poszukałem. Jest dobry.

Zmierzył mnie znowu zagadkowymspojrzeniem znad opadających do połowy nosa okularów i zaśmiał się z własnego żartu, nie żartu a już po chwili popadł w otępienie.

Zmarszczyłam nos.

– Będzie wszystko dobrze, wujku… Zostawmy te wszystkie rozmowy na później. Na później. – Starałam się powściągnąć irytację. Nie, nie miałam ani sił, ani cierpliwości.

Teodor pokiwał głową. Tęczówki jego oczu były szare jak kamienie.

– Napisałem testament – powiedział. – Jest w biurku, w szufladzie. – Wskazał ręką na biurko.

Nie protestowałam. Byłam zbyt zmęczona, a poza tym dobrze wiedziałam, że kiedyś ten moment musi nadejść. To było nieuchronne.

Rozdział 2

I tak codziennie, co kawałek szklanka zimnej wody, aby uspokoić oddech. I co kawałek trauma. No bo, jakże ma jej nie być? – Wojtowicz wciąż nalegał na spotkanie, ba, jakby tego było mało, przekonywał mnie również komisarz Kwiatkowski, że powinnam pojechać do aresztu śledczego na widzenie.

– Jesteś silną kobietą, Małgosiu. Poradzisz sobie. Wojtowicz popełnił tyle zbrodni, a udowodnimy mu jedną. Pomyśl tylko, ile od ciebie zależy. Potraktuj go jak zwykłego klienta. Spróbuj przynajmniej. Proszę, wiem, jakie to dla ciebie trudne – powiedział.

Za każdym razem, gdy usiłował mnie przekonać, był zakłopotany. A ja zbuntowana.

– Nie, do jasnej cholery! NIE!

Nie wypowiadałam oczywiście tego na głos, a może powinnam. Jakieś niewidzialne lodowate ostrze przeszywało mnie zawsze na wskroś, atakiem paniki i znowu wpadłam w dołek. Coraz głębiej. Nic już nie pozostało z silnej, opanowanej pani mecenas.

Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, jak i z tego, że ŚWIRUS dostanie dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat odsiadki za zabójstwo Jagody i wiem od Jerzego, że wszystkie swoje wcześniejsze zeznania odwołał i trudno będzie mu cokolwiek udowodnić. W każdym razie musi to długo potrwać, a powinien przecież siedzieć do końca swoich dni w zamkniętym zakładzie dla psychicznie chorych, z którego się nie wychodzi. W zakładzie dla bestii.

Szarpnęłam się znowu jak pies na uwięzi. Przewinęłam rolki pamięci: – Mama, babcia, Wanda, Jagoda, Walewska i te inne, o których opowiadał mi w nadziei, że będę jego obrońcą. To było chore. Nie zamierzałam. Przenigdy. Wszyscy, najgorsi przestępcy, ale nie on!

„Czy aby na pewno nie jest pani moją córką?”– obijało się wciąż po głowie. Żołądek się kurczył. Niech to szlag, niech to szlag ognisty!

Przytrzymałam palcem nos, który się marszczył dokładnie tak samo jak u niego i poczułam się jak węzeł, który ktoś mocno zaciska, a moje całe ciało zaczyna się kurczyć. Myśli, które usiłowałam wyrzucić, wracały jak bumerang, odbijając się od czaszki i wracając do mózgu, wraz z tysiącami innych niewypowiedzianych. – A jeżeli Wojtowicz…

Tak, byłam pewna, że dobrze odczytałam jego wzrok przy naszej pierwszej rozmowie. Patrzył kpiąco, ale i pożerał mnie oczami. Chłonął mój obraz, jakby chciał go zapamiętać do końca swoich dni. I to nie był wzrok mordercy. O Boże! To nie był wzrok mordercy, wielokrotnego zabójcy!

– Czy pani, aby na pewno nie jest moją córką?

– Nie! Był nim wspaniały mężczyzna…

Cisza. Wymowna cisza. I szpile w jego wzroku, które jednak nie raniły. Zapalone tęczówki jasnozielonych oczu. Tak może patrzeć ojciec na córkę, który się z nią żegna. Tak to sobie wyobrażałam.

Nigdy nie miałam w końcu ojca.

– Był??

Oczy Wojtowicza zgasły od jednego słowa:

– Był?

Ale tylko na chwilę zgasły, potem znowu rozbłysły. Wojtowicz chciał utrzymać ze mną kontakt. Żywy kontakt. Wcale mu nie zależało na obronie. Mógł mieć każdego obrońcę, bo miał pieniądze.

– Czy będzie pani moim obrońcą? Proszę… – Nadzieja na moment zabłysła w jego oczach.

– Przenigdy!

– Ale dlaczego nie?? Przecież wszystko powiedziałem… Wszystko… – To zdanie niosło się za mną bardzo długo. I wiatr go nie porwał, i nawałnica. I deszcz nie zmył.I pozostało.

– Ale dlaczego nie?! Przecież wszystko powiedziałem...

Te słowa wciąż tkwiły w mojej głowie jak drzazgi, które wgłębiają się coraz dalej, coraz głębiej.

Dlaczego to wszystko jest takie trudne? – pomyślałam z goryczą. – Dlaczego po prostu nie mogę iść do pracy i o wszystkim zapomnieć? Może powinnam uprawiać jakiś sport, gdzieś wychodzić? Stanowczo zbyt dużo czasu spędzam we własnej głowie.

Przełknęłam gorzką ślinę. Zawsze, całe swoje dorosłe życie, byłam precyzyjna i dokładna, wszystko potrafiłam, teraz wszystko stawało się wyzwaniem, na które nie mam siły i byłam jednym kłębkiem nerwów. A przecież musiałam myśleć nie tylko o sobie, ale także o i dziecku, o Zbyszku i o wujku. Musiałam być silna.

– Nie możesz spać? – usłyszałam ciche, ale było w tym głosie męża napięcie niezadanego do końca pytania.

Widziałam w jego oczach troskę. Zwężały się, zupełnie jakby posiadał nadludzką zdolność prześwietlania człowieka na wylot i chyba widział. Tyle, że był cierpliwy i taktowny, a co mnie drażniło. Wszystko mnie drażniło.

Omijałam wzrok Zbyszka – nie, nie chciałam mu pokazać, że jestem taka słaba, a przy tym nie miałam siły czy woli, żeby walczyć z tym brakiem kontroli nad sobą.

– Ciągle o nim myślisz? O Wojtowiczu? – Zbyszek pogłaskał mnie po ręce.

Zatopił niespokojne spojrzenie w moim uciekającym wzroku.

Tak, myślałam o nim ustawicznie. O Wojtowiczu. Byłam krwią z jego krwi, choć tak bardzo chciałabym to z siebie wyprzeć.

– Nadal się zadręczasz? – zapytał powtórnie.

– Nie zadręczam, tylko zastanawiam.

– Masz swoje teorie na ten temat, tak? Nie chcesz o tym mówić?

– Zgadza się. – W moim głosie zabrzmiała nowa nuta frustracji i zdawałam sobie z tego sprawę. – Rzecz w tym, że nie lubię niedokończonych spraw. A on jest niedokończoną sprawą, która uwiera.… – Urwałam, nie kończąc myśli.

Zbyszek pocałował mnie.

– Spróbuj usnąć… Jutro będzie lepiej.

– Łatwo się mówi…

– Wiem – przerwał mi łagodnie.

Wtuliłam się w niego, a potem wstałam.

– Muszę się napić wody, zaschło mi w gardle i muszę zerknąć na Teodora. Był dzisiaj bardzo nerwowy. Nie uważasz, Zbyszek, że jego stan zdrowia z dnia na dzień pogarsza się?

Zbyszek kiwnął głową. Wszystko widział. Zapadła chwila powściągliwej ciszy.

Mąż spoglądał na mnie przenikliwie. Musiałam widocznie westchnąć albo zmarszczyć czoło, lub w inny sposób dać wyraz wewnętrznej rozterce, bo trącił mnie lekko ramieniem.

Wstałam. Nadal byłam rozdrażniona, choć usiłowałam to ukryć. Podeszłam do okna. Na plecach poczułam dotyk chłodnej szyby balkonowej, ale tylko na plecach. Czoło mnie parzyło. Ba! Całe wnętrze mnie parzyło. Znowu.

– Pójdę do wujka… – powiedziałam cicho.

– Ja do niego zajrzę. Dawałaś mu tabletki? Łyknął czy wypluł? – spytał mój mąż.

Kiwnęłam głową.

– Łyknął.

Zbyszek przyglądał mi się, jak ze sobą walczę i zaciskam palce. Nie czułam się z tym najlepiej.

– Wyjdę do ogrodu. Muszę przewietrzyć myśli. – Uśmiechnęłam się blado.

Narzuciłam na siebie płaszcz.

– Dobrze. Ja zrobię w tym czasie coś do picia. Może melisę. Porozmawiamy.

Granatowy księżyc wisiał na niebie, walcząc z chmurami. Podmuch wiatru prześlizgnął się przez gałęzie drzew i rozprysnął na mojej twarzy ostatnie krople deszczu.

Postałam przez chwilę nieruchomo w ogrodzie. Przeczesałam palcami włosy i wróciłam do pokoju. Usiadłam sztywno na krześle, nie zdejmując płaszcza.

Zbyszek wszedł do pokoju tyłem, niosąc w rękach dwa kubki herbaty.

– Proszę… Na poprawę nastroju. – Zbyszek podał mi proteinowego batonika. Uwielbiałam je. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Nadal czułam ucisk w gardle, jakby ktoś zaciskał mi rękę wokół szyi.

– Nie mogę sobie poradzić sama ze sobą i pewne, że nigdy nie zdołam zapomnieć, kim jest Wojtowicz – stwierdziłam. – Złe rzeczy zapomina się najtrudniej.

To wiedziałam aż za dobrze. Boże, jak ja go nienawidziłam…Mojego ojca. Wywrócił mi życie do góry nogami.

– Bardzo ci współczuję, Małgosiu… – Zbyszek umilkł zakłopotany i lekko pogładził mnie po włosach. – Teodor śpi. – Próbował mnie uspokoić. – Chciałaś znać prawdę, odkryłem ją, a teraz żałuję – powiedział. – Bardzo żałuje – powtórzył.

– Dobrze zrobiłeś. Musiałam to wiedzieć… – Kąciki moich warg uniosły się nieznacznie.

– Myślę, że czas pomyśleć o zmianie mieszkania, Zbyszku – powiedziałam cichym, ale stanowczym głosem. Konkretnie. Na serio. Całkiem na serio.

– To znaczy?

Wzniósł brwi w górę. Upił łyk herbaty.

– Sądzę, ba, jestem pewna, że powinniśmy wyjechać z Nowej Dęby. Zabrać Teodora i wyjechać na stałe – uściśliłam. – Do Piły. Wciąż mam tam mieszkanie. Już rozmawiałam z Romkiem Niedźwieckim. Mogę do niego wrócić.

Położyłam ręce przed sobą, a następnie schowałam je pod pachami. Wciąż mi drżały.

– Do niego czy do pracy? – Zbyszek wykrzywił w uśmiechu usta, próbując żartem uspokoić moje wnętrze. – A już na poważnie, czy jest ku temu jakiś konkretny powód, oprócz Wojtowicza? – zapytał. – I zdejmij wreszcie ten płaszcz – dodał z uśmiechem.

Zdjęłam płaszcz i przewiesiłam go przez krzesło.

– A czy to nie jest wystarczający powód? Nie chciałbym zostać zidentyfikowana, a coś mi się wydaje, że Wojtowicz nawet z więzienia będzie mnie ostro nękał. Nie uwierzył mi… i niestety jedyną możliwością odcięcia się od niego, jest ucieczka. Niestety – powtórzyłam, gapiąc się tępo w ścianę ponad głową męża.

Zbyszek kiwnął w zrozumieniu głową.

– Chyba tak… A Walewski? Odpuszczasz?

Spojrzał mi w oczy. Walewski to niedokończona sprawa. Powinnam to wyjaśnić…

– Wszystko odpuszczam. Zwijamy się. Z dala, może uda się zapomnieć… – dalsze słowa utknęły mi w gardle. Zmusiłam się do przełknięcia śliny.

Zbyszek znowu pokiwał głową.

– To kwestia czasu, skarbie. Jak tam mój synek? Fika? – Zmienił temat.

– Fika. Powinnam się cieszyć, a ja…

– To przejdzie. Już niebawem – obiecał. – Szukamy kupca na dom i zwijamy majdan, jak się tylko da najszybciej. Otworzymy w Pile firmę detektywistyczną albo wrócisz do Romka. Do kancelarii.

– Nie, ty będziesz moim szefem.

– A nie jestem?

– Jesteś.

– No, to co taka zmarszczona mina? Wojtowicz wciąż w głowie? Aż tyle zajmuje ci miejsca? – spytał, jakby o tym nie wiedział.

Wykrzywiłam usta.

– Niestety…

– Więc, co? Zwijmy majdan, mam się tym zająć? – spytał jeszcze raz i pokręcił głową. – A teraz idziemy spać, okej?

– Idziemy.

Wtuliłam się w Zbyszka. Jak to dobrze, że jesteś – pomyślałam z ulgą tak wielką, że musiała teraz szczelnie wypełniać mi oba płuca.

Otarł się o mnie całym ciałem. Potem jego ręka wpełzła pod moją bluzę, w górę, na brzuch i aż do piersi.

– Mówiłem ci, jaka jesteś piękna?

Zimne powietrze wsączało się z zewnątrz przez niedomknięte okno. Przykryłam się szczelniej kołdrą i przez chwilę słuchałam, jak deszcz stuka w parapet.

Podmuch wiatru szarpnął oknem, otworzył go szerzej. Wstałam i przymknęłam go. Zaciągnęłam rolety.

Dość mazgajenia – postanowiłam. – Jutro pobiegam. Wypocę smutki i rozterki. Może nawet pójdę na fitness.

***

Noc minęła nie wiadomo kiedy, a ranek powitał mnie blaskiem słońca, które wdarło się przez rolety. Zbyszek jeszcze spał z wyrzuconymi do góry rękoma. Jak małe dziecko.

Pocałowałam go delikatnie w zarośnięty policzek, na którym widoczne jeszcze były blizny. Wojtowicz… był ich sprawcą.

Wskoczyłam na chwilę w napięcie, ale tylko na chwilę, a potem w dres.

Moja trasa to był las. Już bezpieczny i piękny. Sosny i dęby z pożółkłymi liśćmi. Było kolorowo, cudnie, ale już musiałam wracać do domu. Zbyszek już pewnie pojechał do pracy, a ja musiałam zająć się Teodorem. Już na pewno wstał i nie wiadomo, co teraz robi. Niemal się przeraziłam. Biegłam coraz szybciej i coraz bardziej niespokojna. Otworzyłam drzwi spocona jak mysz i usłyszałam jego spanikowany głos:

– Marysiu, Marysiu... ktoś tu jest! I dom podpalił! – krzyczał. – Musimy uciekać, Marysiu. Uciekać, uciekać… – Okrył się kołdrą, łącznie z głową, a ja poczułam ucisk gardle. Ton głosu wuja poruszył we mnie bolesną strunę. Marysia to moja mama. Teodor tylko ją pamiętał. I pożar.

– Marysiu – wrzeszczał i zerwał się z łóżka. Był półnagi, z kołdrą na głowie. – Uciekaj, uciekaj! Pożar, Marysiu, a ty śpisz – krzyczał spanikowany. Był śmiertelnie wystraszony. Jego oczy błyszczały przerażającym blaskiem. Potem nagle zmatowiały, jak za pociągnięciem różdżki. Jeszcze tylko drżał.

– A gdzie tato? Gdzie? – Rozglądnął się. W rękach miał zapałki. Całe pudełko. – Nie dam, nie dam… – powiedział i schował je do kieszeni piżamy.

Próbowałam mu odebrać te cholerne zapałki, ale zrobił się agresywny.

– Nie dam, nie dam… – powtarzał. Oczy mu błyszczały szaleństwem.

Właśnie do mieszkania wszedł Zbyszek. Spojrzał na mnie niespokojnie.

– Musiałem wrócić… Gdzie byłaś?

– Biegałam. Teodor ma zapałki w kieszeni, zabierz mu.

Skąd on je wziął? – pomyślałam przerażona.

Zbyszek spoglądał na Teodora i na mnie, potem objął mojego wuja mocnym ramieniem i wyprowadził z pokoju.

– Głodny, głodny… – powiedział już w drzwiach Teodor.

Zbyszek wrócił po kilku minutach z zapałkami w ręku, a ja się ucieszyłam, że mam takiego troskliwego męża i pomyślałam, że może to już ten czas, aby oddać wuja do zakładu opieki, który sobie wybrał.

– Już wszystko w porządku, Małgosiu. Dałem mu tabletki – powiedział spokojnym tonem i pokręcił głową. – Znowu gorszy dzień… To ten deszcz. Jak się czujesz, kochanie? – spytał, patrząc mi w oczy.

– Świetnie – odpowiedziałam z sarkazmem. – Wstrząs, adrenalina od rana…

Na moich ustach pojawił się blady uśmiech, ale jednak uśmiech.

– Dziękuję ci, Zbyszek…

Chwilę patrzyłam na niego wzrokiem wypełnionym żałosną wdzięcznością.

Śmiej się – rozkazałam sobie w myślach, ale jakoś jeszcze nie potrafiłam. Nie teraz. Jeszcze nie teraz.

– To minie… to tylko hormony… – Zbyszek starał się mówić pokrzepiającym głosem. Teraz zrobię dobre śniadanko, a ty odbierz komórkę, bo ktoś się do ciebie dobija.

– Słucham?

– To ja – usłyszałam w komórce głos komisarza Kwiatkowskiego.

– Chciałbym porozmawiać. Mogę wpaść wieczorem?

Kiwnęłam do siebie głową. W duchu zajęczałam. Dobrze wiedziałam, co się kroiło.

– Oczywiście, zapraszam na kawę. Przyjdźcie z Bożeną. Jest mi potrzebny dobry psycholog i dobra przyjaciółka. Mam doła.

– Ok. Dziewiętnasta pasuje?

– Pasuje – odpowiedziałam i zabrałam się za porządki.

– Ja odkurzę, a ty się na chwilę połóż. Jesteś bardzo blada. Dobrze się czujesz, kochanie? – Zbyszek zaglądnął mi w rozbiegane oczy. – Włączyć jakąś muzykę? – spytał.

Kiwnęłam głową. Uśmiechnęłam się z przymusem.

Będzie dobrze. Obiecałam sobie. Muszę się wziąć w garść.

Byle mnie Jerzy znowu nie nękał…

Westchnęłam ciężko. Była tylko jedna i oczywista przyczyna odwiedzin komisarza.

Przed dziewiętnastą odezwał się dzwonek u bramki. Komisarz Kwiatkowski jak zwykle był bardzo punktualny. W jego oczach iskrzyła niewyczerpana energia. W oczach Bożeny serdeczność. Od pierwszej chwili spotkania z nimi, sprzed kilku miesięcy, czułam do nich obojga sympatię. Bożena była moim psychologiem i przyjaciółką. Tak właściwie cieszyłam się z tej wizyty, chociaż i miałam swoje obawy.

– Jak się czujesz, przyszła mamusiu? Kiedy to? – spytała Bożena.

– No… jeszcze poczekamy trochę, a czuję się… Hm, jakby tu powiedzieć, jak kobieta w ciąży. – Potarłam oczy i grzbiet nosa.

– Psychika słabiutka? Jak widzę te nasze rozmowy niewiele wnoszą. – Bożena raczej stwierdziła, niż zapytała i spojrzała na mecenasa Wiśniewskiego, który wszedł do salonu.

Wujek był potargany i w porozpinanej piżamie. Widać mu było owłosiony, siwy tors.

– Witam pana mecenasa, jak zdrówko? – spytała kurtuazyjnie.

Nie odpowiedział. Spojrzał nieobecnym wzrokiem i usiadł w fotelu. Nagle wstał i podniósł rękę w górę.

– Nie poszłaś, Marysiu, do pracy? – zapytał i spojrzał ze złością. – Dlaczego nie jesteś w pracy? A wiesz, że wczoraj był u nas pożar?

Ciężko oddychając, zapadł się znowu w fotelu. Przymknął oczy, potem je otworzył.

– Już przyszłam z pracy. Jest wieczór, zaraz idziemy spać. Idziemy? Tak? – Chwyciłam go pod pachę. Nie protestował póki co. – Jak tam w sądzie? Wszystko dobrze poszło? Wygrałaś, Marysiu? – zapytał ożywionym tonem.

Kiwnęłam głową.

– Tak, tak… Wszystko poszło, jak należy…

– A wiesz, że wczoraj był pożar? Tato ugasił…

Pokiwałam znowu głową.

– Wiem, tato ugasił, a teraz idziemy spać. Jeszcze tylko zjedz kolację.

– Nie będę jadł! Tylko mnie karmisz tym paskudztwem. Fuj! – zakrzyczał na cały głos.

– No to się chociaż napij…

Z wahaniem pokręcił głową.

– Ja się zajmę Teodorem, a ty zajmij się gośćmi – powiedział spokojnym tonem Zbyszek.

Westchnęłam i ciężko i przysiadłam w fotelu.

– Nie masz łatwego życia… – stwierdził Jerzy, Bożena współczująco pokiwała głową.

– Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytała.

– Daję radę… Na razie. A potem zobaczymy – odpowiedziałam, starając się wytrzymać spojrzenie Jerzego. – Raz ma gorszy, raz lepszy dzień. Trafiliście w ten gorszy.

Mocniej ścisnęłam palce dłoni, by ukryć ich drżenie. Miałam dosyć.

Komisarz Kwiatkowski chrząknął, zmieniając temat.

– Rozważyłaś, Małgosiu moją prośbę? Nadal za wcześnie?

Zmusiłam się do uśmiechu. Byłam cała zesztywniała na myśl o tym, jak niesprawiedliwe potrafi być życie. Ojciec świrus, wuj chory na Alzhaimera, a ja mam depresję. Niewątpliwie. Zaraz muszę łyknąć tabletkę.

– A ty ciągle swoje, Jerzy. Już mówiłam – odpowiedziałam niecierpliwie i niegrzecznie.

Nerwowo upiłam łyk herbaty, która od rana stała w kubku i spojrzałam wyczekująco na Jerzego.

Skrzywił się nieznacznie. W powietrzu wisiało coś niedopowiedzianego.

– Więc zdecydowałaś, Małgosiu, że wyjedziesz z Nowej Dęby na stale? Tak? – upewnił się, spoglądając w moje oczy.

– Tak.

– No trudno. Wiem jakiego rodzaju traumę musiałaś przeżyć. Rozumiem to – powtórzył i westchnął, po czym zerknął na żonę, która siedziała w milczeniu, przysłuchując się rozmowie. Ani myślała mu pomagać.

Nabrałam powietrza w płuca.

– Posuwacie się do przodu w waszym śledztwie? – zapytałam po chwili, zmieniając temat i nawiązując do sedna sprawy. Lepiej mieć to już za sobą. Przez tę wiszącą nade mną historię, czułam się zupełnie zagubiona. Najwyższy czas się odnaleźć.

Komisarz Kwiatkowski z rezygnacją spojrzał w ciemność za oknem i znowu westchnął głęboko. Noc zapadała powoli nad lasem, jakby wchłaniała światło z powrotem do nieba.

– Jak wiesz… nie. Nic nie idzie w dobrym kierunku. Nic – odpowiedział. – Wojtowicz wycofał się ze wszystkich zeznań… – Urwał na moment. Chrząknął i kontynuował temat: – On błaga o spotkanie z tobą, Małgosiu. Jedno spotkanie. – Złożył ręce jak do modlitwy. – Nie, wcale nie chce, żebyś go broniła. Powiedział, że przyzna się przed prokuratorem do wszystkich zabójstw, które popełnił, nawet tych, o których ci ostatnio nie opowiedział. Do wszystkich – podkreślił. – Postawił jednak warunek – dodał i spojrzał niepewnie w stronę żony.

Milczałam. Przymknęłam oczy, rozważając.

– Jaki? – zapytałam konkretnie, choć już wiedziałam, o co chodzi. Nietrudno się było domyśleć. Po chwili kiwnęłam głową, zaciskając usta. – Dobrze – zgodziłam się szybko, jakby w obawie, że za chwilę się rozmyślę.

Jeszcze tylko myśli pogalopowały jak stado rumaków. Wystraszonych strzałem.

– Zrobić kawę, herbatę? – Zajrzałam Bożenie w oczy.

Żona Kwiatkowskiego pokiwała głową, a następnie spojrzała z wyrzutem w oczy męża.

Jerzy wolno potarł kciukiem górną wargę.

– Dobra decyzja, Małgosiu. Dziękuję – powiedział z ulgą.

Jego twarz rozpromieniła się uśmiechem. Natomiast ja poczułam znowu zmęczenie i ból w plecach oraz karku.

– W więc kawa czy herbata? – powtórzyłam i pokręciłam z dezaprobatą głową.

Decyzja była wymuszona. Wszyscy o tym wiedzieli, łącznie z Jerzym.

– Herbata. Może być zielona. Masz? – odpowiedział. Był zakłopotany, ale z całą pewnością uszczęśliwiony.

Kiwnęłam głową.

– Zielona herbata o tej porze, to prawie jak kawa – powiedziałam, a w moim tonie nie było ani trochę serdeczności gospodyni domu i zdawałam sobie z tego sprawę.

Uśmiechnęłam się przepraszająco.

Bożena spojrzała na mnie uważnie, gdy wychodziłam do kuchni. Jakże dobrze mnie znała.

– Nie martw się, Małgosiu. Wszystko pójdzie jak z płatka. Poradzisz sobie. Jak zawsze – powiedziała z przekonaniem. Uśmiechnęła się szeroko, szczerze, i westchnęła. – Pamiętaj, że każda historia zawsze ma dwie strony… – dodała. – Czasami to też bywa terapią…

– Wiem.

Na moment zapadła niezręczna cisza. Zbyszek skubał wargę, Bożena gromiła spojrzeniem męża, a on sam pocierał czoło.

Wróciłam po chwili z kuchni z gorącą herbatą, zaparzoną w dzbanku i talerzem ciasta. Rozłożyłam filiżanki, talerzyki i sztućce.

Kwiatkowski jedną ręką pogładził swoją ciemną tweedową marynarkę, drugą chwycił szklankę. Upił łyk herbaty.

– Przepraszam cię, Małgosiu, za to wymuszenie, ale na pocieszenie powiem, że on nie będzie kłamał. Powie ci prawdę i tylko prawdę, a co się wiąże z tym, że tę prawdę powie również prokuratorowi, choć przyznam szczerze, że tego nie rozumiem. Niezbadana jest natura ludzka. Wojtowicz okazuje się być człowiekiem honoru. – Nałożył sobie na talerzyk ciasta i opuścił na nie wzrok.

– A ja rozumiem… – odpowiedziałam i umilkłam. – Ale nie chcę o tym rozmawiać. Jakoś to przeżyję. Mam jakieś inne wyjście? – Spojrzałam na Jerzego i wykrzywiłam usta. Potem spojrzałam w punkt ponad jego głową i już nie spuszczałam z niego wzroku, co z przykrością zauważył.

– Poparz na mnie, Małgosiu…

– Już patrzę.

Uśmiechnął się, w duchu z pewnością odetchnął głęboko, ale i miał swoje wyrzuty. Widziałam o tym i poniekąd rozumiałam. No niestety, prawda była taka, że policjant w pracy nie mógł mieć zbyt dużo wrażliwości. Daleko by na tym nie zajechał. Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. A on, póki co siedzi na stołku niekoniecznie miękkim. I chciał z pewnością przenieść się na bardziej wygodny.

– Jak ten czas leci – powiedział po dłuższej chwili milczenia i chrząknął z zakłopotaniem. – Musimy się już zbierać…

Wyszli, a ja oparłam głowę na ramieniu męża.

– Wiem, wiem… – powiedział współczującym tonem.

Rozdział 3

Wizyta w areszcie

Z samego rana wsiadłam w samochód. Po trzydziestu minutach byłam w Chmielowie. Zaparkowałam samochód przed budynkiem aresztu śledczego i na chwilę przystanęłam w miejscu. Spojrzałam w niebo. Błękit osłonięty był szczelnie czarnym płaszczem, a ja byłam puchem kobiety, choć w myślach po wielokroć wypowiadałam jedno krótkie zdanie: – Dam radę, dam radę…

Wewnątrz mnie kulił się strach. Właściwie nie wiedziałam, czym byłam wystraszona.Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nazwać.

Przechodząc przez długi korytarz, walczyłam z tym czymś i wyzwalanymi fizjologicznymi licznymi obawami. Przyspieszony oddech, mocne bicie serca, skurcze żołądka.

Weszłam do pomieszczenia. Wyprostowałam plecy, spoglądając na Wojtowicza.

– Powtórzy pan przed prokuratorem swoje zeznania? Przyzna się pan do wszystkich zabójstw? – zapytałam na wstępie. Konkretnie. Po to tu przyjechałam. I tylko po to, żeby zadać to pytanie.

Gdy usiadłam na krześle naprzeciw Wojtowicza nasze spojrzenia zetknęły się i jego lekko rozbawiony wzrok wprawił mnie w jeszcze większy strach, nie strach.

O co mu chodzi?!

– Więc? – spytałam niecierpliwie.

W środku, w głowie, krzyczałam, czując ten przeklęty ból w tyle głowy, który mnie coraz częściej dopadał. To stres.

Na policzki Wojtowicza wypełzł rumieniec zadowolenia.

– Podtrzymuję to, co już wcześniej zeznałem, pani mecenas. Powiem nawet więcej, bo i tych zabójstw było znacznie więcej, niż to zdążyłem opowiedzieć, pani mecenas. Dziękuję za tę wizytę. Rozumiem, że weszła tu pani jako mój adwokat, ale nim nie będzie, tak? – upewnił się i wyprostował w krześle.

– Tak. Rzeczywiście nie będę pana obrońcą – przytaknęłam i zaklęłam na siebie w duchu. Nie powinno mnie tu być!

Zmarszczyłam nos i przyłapałam się na tym niekontrolowanym odruchu.

Wojtowicz kiwnął głową z uśmiechem na wydatnych wargach.

– Tak jak obiecałem. Zawsze dotrzymuję słowa.

Wstrząsnęło mną w środku, coś się znowu we mnie wywróciło. Zaraz zwymiotuję.

Też mi coś, zawsze dotrzymuje słowa... Obiecał sobie, że uśmierci tyle, a tyle kobiet, i trzyma się tego przyrzeczenia… a przynajmniej trzymał do chwili, dopóki go nie przymknęli… kosztem blizn Zbyszka.

Przez sekundę słyszałam tylko dudnienie własnego serca.

Wojtowicz był niepokojący, jakby miał w zanadrzu coś niebezpiecznego, ale jeszcze nie zdecydował się tego użyć.

– A jaka przyczyna tej nagłej sympatii do mnie? – spytałam zimnym, szyderczym tonem.

Spojrzał na mnie spod gęstych ciemnych brwi. Zmarszczył nos.

Wkurzyłam się jeszcze bardziej.

– Żałuję za wszystkie, nazwijmy to, moje grzechy – powiedział i znów zmarszczył nos.

Wykrzywiam w niesmaku usta. W jego głosie nie było nuty wahania, ale z jakiegoś powodu nie mogłam opędzić się od myśli, że nie powinnam mu ufać.

– No to pięknie. Prawie się rozczuliłam.

Przełknęłam nagromadzoną ślinę i zakrztusiłam się. Wojtowicz zrobił ruch ręką, jakby chciał mnie popukać w plecy, ale zmroziłam go spojrzeniem. Wyjęłam chusteczkę higieniczną i wyplułam plwocinę, po czym wytarłam usta i nos, rozglądając się za koszem. Czułam pulsowanie w uszach.

– Czy chciałby mi pan powiedzieć coś konkretnego? – zapytałam. – Dlaczego nalegał pan na to spotkanie właśnie ze mną?

Chwila ciszy.

– Chciałem panią tylko zobaczyć, taki kaprys – powiedział – i przeprosić – dodał. – Za wszystko przeprosić. Za całe z ł o – zaakcentował ostatni wyraz.

Uświadomiłam sobie, że ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Także do tego, by w ostatniej chwili mnie ograć. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Był dziwnie rozgorączkowany. Zielone oczy jak sztylety wbiły się w moją twarz. Miałam wrażenie, że skanuje każdy centymetr mojej skóry.

Trwał chwilę nieruchomo w nerwowym wyczekiwaniu?

Do cholery jasnej! O co mu chodzi?!

Znowu rozglądnęłam się za koszem. Nie było go w zasięgu moich oczu, a Wojtowicz nadal wbijał we mnie nieruchome spojrzenie jastrzębia, polującego na zdobycz.

– Skoro tak, to już się pan wystarczająco napatrzył – powiedziałam zimnym tonem, wrzucając niedbałym ruchem chusteczkę do torebki. Już nie potrzebowałam zamieniać z tym człowiekiem ani zdania więcej. Energicznym krokiem wyszłam z pomieszczenia, z trudem utrzymując równy krok.

Zawiewało mną, jakbym była pod wpływem.

Rozdział 4

Wojtowicz

Zauważyłem, że chusteczka higieniczna z materiałem DNA, pani mecenas, o który mi tak bardzo chodziło, wylądowała na podłodze, zamiast w koszu na śmieci lub w jej torebce.

Udało się!

Gdyby nie ta chusteczka higieniczna, wyrwałbym jej włos. Oczywiście „niechcący”. Taki miałem zamiar. Co prawda już jeden włos miałem, ale zbyt stary, zbyt długo przekładałem go w różne miejsca i mógł być już nieprzydatny.

Gdy tylko pani mecenas odwróciła się do mnie tyłem, błyskawicznie się schyliłem i podniosłem chusteczkę, po czym szybko i ostrożnie niczym relikwię, włożyłem ją do kieszeni.

Już ja będę wiedział, co z nią zrobić… Muszę się upewnić. Muszę.

Twarz rozjaśniła mi się uśmiechem. Jaką ona ma klasę, jaka jest piękna… Prawie przestałem z wrażenia oddychać. Właśnie dla niej gotowy byłem się „nawrócić”. Już nie będę mordował. Misja skończona. Już postanowiłem. Pani adwokat była całkiem inna, jak jej matka i jak moja matka, która wywróciła mi życie do góry nogami. Suka!

Zazgrzytałem zębami na samo wspomnienie matki i jej postępowania. Szał na moment wypełnił moje oczy i poczułem, jak kręci mi się w głowie od tego filmu, który się na okrągło włączał:

Widzę, jak ojciec cierpi, jęczy. Rak trzustki, to najgorsze cholerstwo. Początkowo współczułem matce, choć nigdy nie była dobra, wręcz przeciwnie. No tak… leki bardzo drogie, ale kiedy zorientowałem się, że „dorabia” nocą, wściekłem się. Mogła przecież iść do pracy. Z zawodu była pielęgniarką. Brakowało w szpitalach pielęgniarek. Pracę znalazła by bez problemu. Ale po co?! A tak naprawdę przejrzałem na oczy, kiedy zamordowała ojca. – Zrobiła mu na wychodne z domu zastrzyk z morfiną. Przedawkowała i to z premedytacją. – Nie będzie się już męczył – powiedziała.

Wróciła rano, nachyliła się nad swoim mężem a moim ojcem, już martwym.

– Nie żyje, stwierdziła i zamknęła mu powieki.

Zaprzysiągłem wtedy konającemu ojcu, że go pomszczę. I tak było: Najpierw ukarałem ją. Zabiłem, tak jak ona zabiła ojca. Potem inne kobiety.

Wszystko się we mnie przewróciło tej nocy. – Z normalnego mężczyzny, stałem się mordercą. Seryjnym zabójcą. Wszystkie podobne do matki, do tej podłej suki, zabijałem. Tropiłem je, typowałem i uśmiercałem.

Zło trzeba tępić… Tępiłem.

Ale teraz? Teraz misja się skończyła.

***

Wróciłem do celi. Ostrożnie wyjąłem z kieszonki majtek włos i dołożyłem do zdobycznego materiału, po czym schowałem chusteczkę między inne i ukryłem pod poduszką, na samym jej górnym rogu – żeby się nie przygniotła, broń Boże.

Teraz musiałem i nie miałem co do tego wątpliwości, dobrze się sprawować, współpracować z prokuratorem i poprosić o telefon do Grześka Majewskiego, który jest adwokatem i może mnie reprezentować w sądzie. Jemu, jednemu, mogłem zaufać, a on będzie władny… – pomyślałem i uśmiechnąłem się w poczuciu zwycięstwa. Nie miałem wątpliwości, że kiedyś uda mi się uciec z więzienia, czy też z zakładu dla psychicznie chorych, a pewność musiałem mieć.

Już od dawna podejrzewałem, że Małgorzata jest moją córką. Ale podejrzenia, a pewność, to dwie różne sprawy. Byłem pewien, że Majewski nie odmówi mi niczego. Zresztą podam mu kod i hasła do swojej skrzynki, do swojej kasy. Obsypię go pieniędzmi, a resztę, całkiem pokaźną resztę, poproszę, żeby Grzegorz przechował mi w umówionym miejscu. W Pile bądź w Poznaniu.

Nie wątpiłem, że się dogadamy. Co prawda, Majewski mógł mnie nie pamiętać, bo czasy odlegle, ale przypomnę mu. Ten rzadki lek, jaki mu wtedy wydobyłem spod ziemi, uratował mu żonę. Tego się nie zapomina. Grzegorz Majewski miał wobec mnie duży dług do spłacenia, a poza tym pieniądze nie śmierdzą… Już zacierałem ręce w tryumfie.

Małgorzata jak nic jest moją córką… i jest w ciąży… Niewątpliwie.

Starała się to zakamuflować luźną bluzką, ale… Ale ja wszystko widziałem. Poczucie zwycięstwa wydało mi się naturalne, zasadne. Uśmiech poleciał mi w głąb duszy i zdumiony odkryłem w sobie nieznane nigdy przedtem zasoby energii i szczęścia. – Rodzina…Mam spadkobierców.

Chwilę kręciłem się na twardej pryczy i w końcu zasnąłem.

Rano do celi wszedł strażnik. Drugi stał obok i kpiąco na mnie patrzył.

– Idziemy, zbieraj się, chłopie. – Skuł mnie.

– Przesłuchanie? – zapytałem.

Strażnik kiwnął głową.

– Tylko nic mi tu nie wywijaj, bo… – Ręką wskazał na paralizator.

Zacisnąłem usta, żeby się nie roześmiać. Ani myślałem cokolwiek kombinować, byłem i tak bez szans. W głowie siedziała mi tylko jedna myśl – dobrze się sprawować. Przyznać się do zabójstwa Jagody Szutkowskiej, bo to i tak pewne i jasne jak krowi ogon, i cedzić wiadomości na raty.

Później zapewne będą wizje lokalne. Pierwsze w Nowej Dębie, na polance w lesie… A jeszcze później niewątpliwie sekcje zwłok, wskazanych nowych osób i też może wizje lokalne… – pomyślałem.

Do zabójstwa kierownika apteki szpitalnej w Nowej Dębie też się przyznam, postanowiłem. Musi to jednak trochę potrwać... Aż do czasu, kiedy będę miał pewność, że Małgorzata jest moją córką. Muszę mieć pewność. Tylko mi na tym zależało. Tylko na tym.

Wnuk… Uśmiechnąłem się w duchu.

Prokurator Wrona nie należał do bystrzaków, łatwo będzie nim manipulować a to, odkryłem już w trakcie pierwszej z nim rozmowy. Zacząłem układać w głowie niemal cały scenariusz; co powiedzieć i jak powiedzieć, żeby nie wydało się podejrzane, a odpowiadać jednak na konkretne pytania.

***

– Mecenas Wiśniewska będzie pana reprezentować? – zapytał prokurator Wrona, bacznie na mnie spoglądając. Uśmiechnął się przy tym pyszałkowato. Głupek.

– Nie. Zrezygnowała – odpowiedziałem krótkim zdaniem. – Mam innego adwokata. Będzie to mecenas Grzegorz Majewski. Niedługo powinien się pojawić. Mogę zadzwonić nim rozpoczniemy przesłuchanie? – zapytałem grzecznym tonem.

Pamięć miałem doskonałą i wszystkie numery zakodowane były w mojej głowie, wszystkie, gdzie kiedykolwiek dzwoniłem. Nie wyparowały, jak to zwykle u wszystkich bywa.

Prokurator chwilę pomyślał, potarł czoło, a potem pokiwał głową i podał mi słuchawkę.

Szło mi lepiej niż się mogłem spodziewać. Mecenas Majewski doskonale mnie pamiętał i już po chwili wahania zgodził się.

– Pamiętam, pamiętam doskonale… Jutro się pojawię – powiedział. – Na razie proszę się wstrzymać z rozmowami. Ma pan takie prawo. Proszę odmówić, póki co wszelakich zeznań. Ma pan takie prawo – powtórzył.

– Wiem – odpowiedziałem zadowolonym tonem.

Jest dobrze. Jest bardzo dobrze. Jutro przekażę „materiał” panu mecenasowi. Jutro. Majewski nie odmówi mi niczego. Bylem tego pewny, jak i tego, że uda mi się jakoś wywinąć od więzienia. Wszystko powolutku. Jeśli nawet Majewski nie jest dobrym adwokatem, a tego nie wiedziałem, to ja jestem genialny. Razem do kupy, coś się da z tym zrobić. Będzie dobrze.

Nocą wymyślałem cały scenariusz jutra. Nie mogłem już doczekać rana i kiedy przekażę Majewskiemu materiał do badań DNA.

Dwie chusteczki higieniczne włożyłem do kieszeni spodni. Na jednej, w środku, był mój włos, (dorzuciłem drugi, na wszelki wypadek, gdyby wypadł przy kontroli), a druga chusteczka była z plwociną Małgorzaty i też jej włos.

Strażnik, jak przewidziałem, rzeczywiście chciał zobaczyć chusteczki.

– Co? Rozwinąć? Wyrzucić? Mam katar – pociągnąłem nosem.

– Dobra, dobra – strażnik machnął ręką i z obrzydzeniem spojrzał na rozwinięte chusteczki. – Wchodź, twój adwokat czeka, powiedział, a po chwili dodał z przekąsem. – Mogę ci dorzucić jeszcze czystą – zaśmiał się głośno.

Kiedy wszedłem na salę widzeń, mecenas Majewski wstał z krzesła, chrząknął i podał mi rękę.

– Zgodziłem się tylko dlatego, że mam wobec pana duży dług – powiedział. – Ten lek, który pan dla mnie zdobył, uratował mi żonę… A czyny pana… Hmmm. Czy to wszystko prawda, co piszą gazety? – zapytał, wznosząc brwi w górę.

Kiwnąłem potwierdzająco głową.

– Szczerze mówiąc, tak.

– Hmmm… No to musimy coś na to zaradzić… – zaczął mecenas i wyjął z teczki notes i jakieś dokumenty i położył je na stole.

– Na początek mam prośbę wielkiej wagi – przerwałem mu.

– Tak? Jaką prośbę?

Wzniósł brwi w górę.

– Proszę podać mi kartkę – powiedziałem niemal szeptem. – I długopis. Nie wierzyłem policji, prokuraturze, sędziom, zbyt dużo się naczytałem kryminałów i zbyt dużo oglądałem telewizję TVN 24. Cuda na kiju; podsłuchy, przekręty, hucpa, nowy program podsłuchujący.

– Kartkę? – zdziwił się Majewski. – Chyba pan nie myśli, że…

– Właśnie dokładnie tak myślę – przerwałem mecenasowi i uśmiechnąłem się zjadliwie.

Majewski kiwnął głową z politowaniem, ale podsunął mi notes i długopis. Jego umysł powoli zaskakiwał na odpowiednie tory.

Szybko skreśliłem kilka słów:

– „Dyskretnie schować te dwie chusteczki…” – Wyjąłem z kieszeni pomięty „materiał”, udając, że wycieram nos. – „Ustalić DNA. Włos jest mój, druga chusteczka to relikwia”.

Mecenas rzucił okiem na moje gryzmoły.

– Rozumie pan? – spytałem nadal przyciszonym głosem. – Na tym mi najbardziej zależy. Zrobi pan to dla mnie? – Nie spuszczałem oczu z Majewskiego. Przyszpiliłem go wzrokiem i dopisałem: „Sto pięćdziesiąt tysięcy”.

– Starczy? – zapytałem z uśmiechem.

– No dobrze… To jednak może trochę potrwać… i nie ma pewności, czy ten materiał wystarczy… – mecenas zawahał się krótko.

– Proszę się postarać, podkreśliłem, najbardziej w życiu zależy mi na tym i tyko na tym – zaakcentowałem. – A teraz możemy porozmawiać o zabijaniu i o pieniądzach. No więc?

Majewski przykrył papierami wyłożony na brązowym, popękanym stole „materiał” do badań, ostrożnie zagarnął ręką całość i schował do teczki, po czym rozłożył notes.

Zapisał podane hasła i Pin, po czym dogadaliśmy szczegóły.

Rozdział 5

Wojtowicz – ucieczka

Z daleka zobaczyłem, jak prokurator Wrona, ubrany w nieprzemakalny płaszcz, zaciera ręce. Widać wszystko szło po jego myśli. Zerknął na zegarek, a potem w niebo. Padał deszcz. Rzęsisty. Silny podmuch wiatru poruszał drzewami. Psia pogoda.

Do pierwszego zabójstwa w Nowej Dębie pod poligonem, przyznałem się od razu, bez kluczenia i w sumie byłem skory do współpracy. Właśnie jechaliśmy na wizję lokalną, mimo tej okropnej pogody. Wtedy, gdy popełniłem zbrodnię morderstwa na Jagodzie Szutkowskiej, też padał deszcz. Jak widać, Wrona, uznał, że to odpowiednia pora i warunki pogodowe.

Kazał, idiota, skuć mnie zespolonymi kajdankami, jakby się bał, że mu ucieknę, a mnie ledwo przez te łańcuchy udało się wejść do tej pieprzonej furgonetki.

Usłyszałem, jak pogania funkcjonariuszy. Dupek.

– Szybciej – Wrona znowu spojrzał na zegarek. Na czternastą zaplanowana była wizja lokalna w lesie na poligonie, a on widać był z tych akuratnych.

Zobaczyłem, jak kąciki ust prokuratora, jakby szarpnięte niewidzialnym sznurkiem, skrzywiły się w pozbawionym wesołości uśmiechu. Pewnie przeklinał pogodę. Mnie było wszystko jedno.

Ja byłem uskrzydlony. Tyle, że nie odlecę. Jeszcze nie dziś. Spojrzałem na swoje łańcuchy.

– Ruszamy – zarządził nerwowo Wrona i usiadł z boku, przy kierowcy. Ja i trzech funkcjonariuszy usiedliśmy z tyłu. Ja w środku, jako jedyny z nieprzypiętym pasem.

Wrona wyglądnął przez okno furgonetki i zaklął. Był zdenerwowany, pajac.

– Jasna cholera, co to za gówniana droga! Zwolnij nieco – zasyczał do kierowcy – kompletnie nic nie widać. Chcesz nas przenieść na tamten świat?!

I jakby przepowiedział.

Poczułem olbrzymi wstrząs, mało mi głowa nie odpadła, uderzyłem głową o coś twardego, a ból rozszedł się jak prąd po moich ramionach i szyi i uświadomiłem sobie, że leżę w rowie pełnym rozmokłych liści, gałęzi, traw i kamieni, wyrzucony przez wybuch furgonetki.

Chwilę leżałem ogłuszony, poraniony, ledwo przytomny, ale świadomy. Nawet bardzo świadomy. Dzwoniło mi w uszach nadzieją.

To jest szansa... Jedyna. Innej nie będzie – przeleciała mi szybka myśl.

Zebrałem się w sobie i wyczołgałem z rowu, po czym z wysiłkiem, i podskakując jak zając, ukryłem się w krzakach.

Rozejrzałem się. Nikogo. Żywej duszy. Szumiało mi w uszach, i miałem wrażenie, że krew mi płonie. Tymczasem to płonęła policyjna furgonetka, a kierowca tira siedział w pojeździe jak skamieniały. Na drodze nie było żadnego ruchu. Tyle widziałem i nadzieja na wolność rosła.

Pokicałem w stronę lasu. Ten las sosnowy jawił się moim wybawieniem.

Zaczerpnąłem powietrza, spoglądając w ciemne, grzmiące niebo, rozjaśniane jedynie błyskawicami i sprężyłem się w sobie.

Zwiewać…

Na ile pozwalały mi łańcuchy, parłem przed siebie, co chwila się potykając. Byle dalej. Byle dalej…

Zaciekły deszcz zacierał za mną ślady i zdawałem sobie z tego sprawę.

Dobrze. Bardzo dobrze... Deszcz był moim sprzymierzeńcem. Miałem szczęście. Miałem wiele szczęścia. Uda się.

Poruszałem się w przód z wysiłkiem, nogi mi się plątały, jak po pół litrze na łeb. W końcu padłem jak długi między krzaki. Spróbowałem jakoś wstać, ale nogi miałem miękkie. Z waty. Zaplątały się znowu i znowu padłem na mokre poszycie lasu. Nierówne, pełne korzeni. Cholernych korzeni.

To nic, uda się, jeszcze parę ruchów…

Podtrzymując się drzewa wstałem, chwiejąc się, jak te choinki na wietrze. W głowie była tylko jedna myśl: uciekać, uciekać… Uda się. Musi się udać! Zacisnąłem zęby. Zebrałem się w sobie, napiąłem obolałe mięśnie. Jeszcze kilka merów i jeszcze trochę wysiłku... Znowu padłem na nos, i znowu próbowałem wstać. To nie było łatwe, a właściwie niewykonalne, więc czołgałem się do momentu, kiedy straciłem przytomność. Tylko na chwilę.

Ulewny deszcz ocucił mnie – muszę nadal uciekać... – uprzytomniłem sobie. – Zaraz będą mnie szukać, gdy tylko ugaszą ogień, bowiem okaże się, że brakuje jednego ciała. Mojego ciała.

Uciekać, uciekać, jeszcze trochę wysiłku. Zacisnąłem zęby. Pot skapywał mi jedną wielką strugą wzdłuż kręgosłupa. Skóra na całej powierzchni ciała piekła mnie przy każdym kontakcie z ziemią. Złapałem się rękoma za gałęzie i pnie drzew. Bezskutecznie. Było zbyt ślisko i byłem zbyt wyczerpany. Uciekać… uciekać… Jeszcze jeden ruch, jeszcze jeden… – myśli i determinacja dodawały mi sił.

Dam radę, dam radę. Zwieję im – powtarzałem sobie niestrudzenie.

Chwilę się czołgałem, wyrzucając ręce do przodu, chwytając się za krzaki, podpierając na kolanach… Były zdarte do krwi. Bolały. Zaczerpnąłem powietrza.

Jeszcze jeden ruch, jeszcze jeden… Uciekać…

W lesie zrobiło się już prawie ciemno. Dzisiaj mnie może nie znajdą, pomyślałem. Muszą sprowadzić specjalne psy i ludzi, a to trochę potrwa. Obliczyłem swoje szanse.

Chwilę stałem oparty o drzewo, oddychając ciężko. Słuchałem odgłosów lasu. Byłem już prawie wolny. I już wiedziałem: Małgorzata jest moją córką! Będę miał wnuka.

No wstawaj, chłopie, dalej! Masz cel. CEL. Skłębiona masa bólu. Padłem na ziemię. Film się urwał.

Kiedy otworzyłem oczy, pierwsze co zobaczyłem, to była twarz kobiety. Usłyszałem jak przez mgłę jej głos, a potem poczułem na rozpalonej twarzy jej oddech.

– Żyjesz, chłopie? Uciekłeś z więzienia? – zapytała i pochyliła się nade mną.

Milczałem, niezdolny poruszyć nawet ustami. Zamrugałem. Obrazy skoczyły mi do głowy. Zaszeleścił język.

– A więc żyjesz. Dasz radę przejść parę kroków? Pomogę ci. No, wstań… – Kobieta próbowała dźwignąć mnie z ziemi.

– Chyba nie dam rady… – zachrypiałem, z trudem łapiąc oddech. Usta miałem tak suche, że nie bylem w stanie nic więcej z siebie wykrztusić.

– No dawaj… No dalej – ponaglała mnie kobieta. – Nie po to zalazłeś tak daleko, prawie pod mój dom, żeby cię znaleźli.

Kiwnąłem głową.

– K… która godzina? – wyszeptałem z wysiłkiem.

– Prawie czwarta. Wstawaj! – Kobieta złapała mnie pod pachy. – No dalej, idziemy!

Była wysoka, barczysta, lekko przygarbiona, męskiej budowy i bardzo silna. Ubrana w spodnie, jakie noszą myśliwi i tylko włosy ją zdradzały – półdługie, gęste, potargane wiatrem, kapiące wodą – i żeński głos.

– Pomożesz mi? – spytałem. Nie, nie było mi wszystko jedno. Była szansa. Duża szansa.

Kobieta przekrzywia lekko głowę i zatrzymała na mnie wzrok.

– Już powiedziałam. Tylko rusz dupę. Szybciej!

Otworzyłem szerzej oczy, ale miałem trudności z zebraniem myśli. Czułem pulsowanie w skroniach, na wysokości czoła i w całym obolałym ciele.

– No dalej… – popędzała mnie.

Przy pomocy jej i drzewa, udało mi się wstać. Oparłem ręce na jej barku, a ona ciągnęła mnie, stękając z wysiłku. Ledwo ciągnąłem nogi, moje kończyny od pasa w dół zdawały się być z gumy. Uginały się.

– No dalej!

Zacisnąłem zęby, żeby nie wyć.

– Wstawaj. No dalej! – ponaglała kobieta. – Już niedaleko.

Minęło jeszcze z dwadzieścia minut i tak właściwie było mi już wszystko jedno. Jej nie.

– No dalej, już niedaleko… – dopingowała, wlokąc mnie z zaciętymi zębami i z zaciętym wyrazem twarzy. Jej czoło z wysiłku zlane było potem, nie tylko deszczem.

– A oto i moja chałupa. Jesteśmy na miejscu. – Uśmiechnęła się i pociągnęła nosem.

Rozdział 6

Maciągowa

Czułam się bardzo zmęczona. Długo chodziłam po lesie, od rana, chcąc coś „upolować”. Kilka dni temu założyłam wnyki. Już mi brakowało mięsiwa na moje smaczne wyroby, które schodziły jak świeże bułeczki.

Czasami legalnie polowałam, bo należałam do koła myśliwskiego jeszcze od zamierzchłych czasów, kiedy żył mój mąż – Wiesiek.

Splunęłam na samo wspomnienie. Kurwa mać, mój chłop dostał wyrok pięciu lat za niewinność, damula na wysokich obcasach nie przyłożyła się do obrony. W pace zabili go, a powiedzieli, że się powiesił. Skurwysyny! Potem, po jego śmierci, stwierdzili, że to jednak była pomyłka. Był niewinny.

Dostałam, co prawda spore odszkodowanie, ale i tak nienawidziłam aparatu sprawiedliwości i adwokatów. Niech ich wszystkich pokręci, niech ich szlag ognisty! Mój Wiesiek… Mój Wiesiek. Boże, jak ja go kochałam…

Zamordowali go. Skurwysyny dzikie. Był dla kogoś niewygodny. Zbyt dużo wiedział?

Nie raz i nie dwa o tym myślałam. Teraz też, spoglądając raz jeszcze na zakutego mężczyznę, który ledwie stał na nogach.

Wiatr już prawie ustał, a deszcz już nie wydawał się tak obfity, ale woń przemoczonego świata unosiła się niczym wilgotna mgła.

– Jesteśmy na miejscu – powiedziałam tryumfalnym tonem i rozglądnęłam się. Na razie było wszystko w porządku. – Jeszcze parę kroków, jeszcze trochę wysiłku… – powiedziałam zmęczonym tonem do mężczyzny, który obojętnym wzrokiem spojrzał na moje zabudowania.

Był bliski omdlenia, ale usiłował się pozbierać. Zaimponował mi.

No, no… w tak opłakanym stanie, z łańcuchami przeszedł taki szmat drogi…

– Twój dom? – spytał chrapliwym, umęczonym tonem.

Kiwnęłam głową. Wiatr rozwiał moje włosy w każdym kierunku. Wytarłam ręką mokrą od deszczu i potu twarz. Przygładziłam włosy.

– Mój dom i mój pies – odpowiedziałam uradowana, że jakoś udało nam się dotrzeć do celu. – Cicho, Kajtuś, cicho. Mamy gościa. Zachowuj się – zwróciłam się do psa.

Szczekał cicho, radośnie, wychodząc z budy, do której uwiązany był luźnym łańcuchem. Merdał ogonem. Był to nieduży, rasowy wyżeł brązowego koloru i który po śmierci Wieśka był moim jedynym towarzystwem. No, oprócz brata, ale ten mieszkał w Tarnobrzegu.

– Czy to daleko od drogi? – spytał mężczyzna, obrzucając obojętnym wzrokiem moje obejście.

Nie było na zewnątrz imponujące. Fakt. Była to rozwalająca się stara chata, dawna leśniczówka i jeszcze rozwalająca się stodoła, nie remontowana od lat. Nie była mi nigdy potrzebna. W domu miałam wszystko, co potrzebna. Skrytki i schowki.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.

– Zależy od której drogi, ale nie martw się na zapas – powiedziałam i wiedziałam, co mówię. – Nie znajdą cię. Mam tu niezłą kryjówkę. Taką przedwojenną. Ziemiankę – zaśmiałam się krótko, niemal uszczęśliwiona. Przyszedł czas odegrać się na gnojach. Na policjantach. Na pieprzonym wymiarze sprawiedliwości. – Jak przestanie całkiem padać, pozacieram wszystkie ślady. Psy też cię nie znajdą, nie wyniuchają. Ma się tu różne rzeczy. Przydatne. A teraz właź do chaty. Szybko. – Podprowadziłam mężczyznę pod same drzwi domu. Nadal się chwiał jak choinka na wietrze, biedak…

Otworzyłam drzwi swojego domu opatrzonego w dwa solidne zamki i wprowadziłam swojego gościa do pokoju. Szybko zaryglowałam drzwi od środka i dopiero teraz głośno odsapnęłam. Uf… – Już go za cholerę nie znajdą! Zaciągnęłam story w oknach. Czas pili, nie miałam czasu na odpoczynek.

Ręką wskazałam nieszczęśnikowi krzesło i pomogłam mu usiąść.

– Poczekaj trochę. Coś z tobą trzeba zrobić. Hm. Zanim cię umyję i opatrzę rany, muszę cię rozkuć. Potem cię schowam i dokończymy toalety.

Ciężko oddychając, mężczyzna, zapadł się w krześle. Milczał. Zwiesił głowę.

– Co nic nie gadasz? Niemowa? Milczek? Nie lubię milczków… – Splunęłam na podłogę, ale zaraz wytarłam ślinę. Dbałam o porządek w domu.

No tak, doszło do mnie, że on przecież lewo żywy…

– No tak… Jesteś bardzo słaby, to dlatego? – odpowiedziałam sobie.

Kiwnął głową, z wysiłkiem ją dźwigając w górę.

– T… tak – odpowiedział i spojrzał na mnie. Widać wolał, żebym go polubiła. Wykrzywiłam usta w uśmiechu. Ja już go polubiłam.

Chwilę spoglądałam na nieboraka, dokładnie lustrując całą jego przykurczoną, poranioną posturę. Trząsł się z zimna bądź też z gorączki. Dotknęłam jego czoła. Było gorące jak ogień. Poszperałam w szufladzie i podałam mu proszek przeciwbólowy i szklankę wody.

– Łyknij to, póki co. I chwilę poczekaj…

– Co to jest? – spytał, a mnie kurwica wzięła.

– Proszek na gorączkę, zaraz powinna zelżeć…

– Znasz się na tym? – upewnił się słabym głosem.

– A jak myślisz?

Milczał, drżał na całym ciele. Ledwo siedział. Nie bardzo mi wierzył, co mnie wkurzyło jeszcze bardziej.

– Ale jaki proszek? Nazwa.

Machnęłam ręką jak na muchę, już naprawdę nie wkurzona, a wkurwiona.

– Łykaj i nie pytaj, głupku jeden. No już! – Podałam mu butelkę z wodą. Przyłożyłam do ust. – Nie otruję cię. Zapewniam – powiedziałam i zaśmiałam się głośno.

Jest taki sam, jak mój Wiesiek… – Uparciuch, buntownik, ale i wojownik.

Zamrugał oczami, zanim połknął proszek. Opuścił głowę. Ciężko oddychał, chrypiał, z piersi wyrwał mu się jęk. Widziałam, jak zagryza zęby niemal do krwi, a potem osuwa się w krześle. Czekał. Był bezradny. Zależny ode mnie. Jeśli nawet jest jakimś niebezpiecznym mordercą, to nie był teraz w stanie nic mi zrobić. To ja go uratowałam. To mnie będzie dozgonnie wdzięczny. Wiem, że tak będzie. Uśmiechnęłam się znowu.

– No tak… Poczekaj chwilę, biedaku – powiedziałam i weszłam do kuchni nastawić garnek wody. Musi być ciepła, po czym wyszłam do przedsionka po siekierę i czujnie się rozglądając na podwórze, z którego przytaszczyłam do domu wielki pień. Znowu zamknęłam drzwi na klucz i zaryglowałam je ciężką ołowianą sztabą. Wszystko co robiłam, musiało być zrobione z głową.

– No dawaj! To trzeba zrobić w pierwszej kolejności i szybko – powiedziałam rozkazującym, zdecydowanym tonem, wskazując na jego zakute ręce.

Mężczyzna patrzył na mnie bez ruchu, widząc w moich dłoniach siekierę. Nie bardzo wiedział, co chcę zrobić. Taki tępak?

– Co, kurwa, boisz się mnie? Nie po to cię tu wlokłam, żeby teraz zabić. Kładź ręce na stołku – powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Jeszcze będzie mi się tu wahał, gnojek jeden.

Wstał i zachwiał się na nogach. Był bliski omdlenia. Znam się na tym.

– Stołek to ten pień. No dawaj! Kładź ręce – ponaglałam go. Czas uciekał. – Muszę cię rozkuć, bo inaczej nie zejdziesz do piwniczki, w której cię schowam. No dalej! Szybko!

Kiwnął z wysiłkiem głową. Widać wreszcie zrozumiał. Pochylił się i położył skute ręce na pniu.

Wzięłam duży zamach. Ostrze siekiery błysnęło w powietrzu i ręce mężczyzny uwolniły się od łańcucha, ale on sam padł na podłogę. Z wysiłkiem ułożyłam mu nogi na pniu i to samo zrobiłam, co z rękoma.

Przewrócił z bólu oczami. Świszczący dźwięk spomiędzy jego zaciśniętych warg stał się głośniejszy i bardziej skomlący a w końcu stracił przytomność. Musiałam go szybko ocucić, czas uciekał. Zdawałam sobie sprawę, że gliny zaraz tu mogą być. Dom nie był zbyt daleko od drogi, na której prawdopodobnie urwał się policjantom. Tylko jak?

Zrobiłam to, przytykając mu do nosa olejek własnej produkcji, a potem podałam mu kubek ciepłej wody. Nie był w stanie podnieść naczynia do ust. Z każdą upływająca minutą był coraz słabszy. Sama mu wlałam w gardło trochę wody.

Pił łapczywie, zachłystując się i mlaszcząc.

– No dobra, a teraz dawaj, schodzimy do kryjówki. Oprzyj się na mnie, damy radę. Psy – i miałam na myśli policję – zaraz tu mogą być – powtórzyłam, chwytając go pod ramię. – Obręczami zajmiemy się później. Teraz nie ma na to czasu. Zaraz tu mogą być… – Wiem, że boli. Jesteś twardy, jak mój chłop, świętej pamięci – pochwaliłam go znowu. – No dalej. Dasz radę przy mojej pomocy.

Kiwnął głową.

Z wielkim wysiłkiem zaciągnęłam go niemal nieprzytomnego i bezwładnego do drugiego pomieszczenia, do sypialni. Postawiłam pod ścianą i przysunęłam krzesło, na którym się oparł, a raczej na niego opadł. Odsunęłam sapiąc z wysiłku na bok ciężki dębowy stół, odwinęłam dywan, otworzyłam klapę w podłodze, a potem usiłowałam sprowadzić go w dół, po stromych schodkach do piwniczki.

Nie było to takie łatwe, ale ja jestem uparta jak dzik. Jak już coś postanowię, to nie ma silnych. Zawsze dopinam swego. Biedak chwiał się na nogach, podtrzymując się ściany w wąskim przejściu. Stękał i sapał. Ja zresztą też. Po czole spływały mi i jemu strugi potu. Powiem, że go podziwiałam coraz bardziej. Twardziel!

– Jeszcze dwa stopnie, no dalej… twardzielu.

Osunął się. Przykurczył. Próbowałam go podtrzymać, ale stoczył się dwa schodki w dół.

Leżał jak długi na twardym podłożu mojej piwniczki.

Sapiąc z wysiłku, podłożyłam pod niego kilka skór z dzika, z sarny, barana, obłożyłam mokrymi ręcznikami rozpaloną głowę, opatuliłam ciepłą kołdrą w czystej poszwie, na to wszystko położyłam jeszcze kilka skór. Gość to gość, ma swoje prawa. Jak odzyska trochę siły, położę go na pryczy, pomyślałam.

Jeszcze raz spojrzałam uważnie na ledwie co żywego mężczyznę – biedak… i wyszłam na górę. Musiałam szybko działać.

W pośpiechu, ale dokładnie zmyłam podłogę, potem krzesło, na którym siedział, dolewając do miski z wodą śmierdzącego płynu, który sama zrobiłam. Prima sort! Byłam z siebie bardzo dumna.

Szybciutko sprzątnęłam całe mieszkanie i rozglądając się na wszystkie strony wyniosłam na zewnątrz pień i siekierę, które to również zdezynfekowałam swoim sposobem.

Ot i wszystko. Już po robocie. Siadłam na krześle zadowolona, ale bardzo zmęczona. Gówno go znajdą! Wyprostowałam się i podniosłam głowę.

Gówno go znajdą – powtórzyłam i wykrzywiłam usta w grymasie gniewu i jednocześnie tryumfu.

Histeryczny śmiech podszedł mi do gardła. Zakatrupili go! Mojego Wieśka. Teraz się odegram. Uratuję tego mężczyznę. Przywrócę do życia. Obojętnie kim jest, jeśli nawet mordercą.

Zresztą licho wie, czy jest winny? Pewnie tak samo, jak mój Wiesiek…

Skurwysyny!

Niedosyt informacji, żadnych informacji, a potem ukręcili sprawie łeb i po krzyku. Odszkodowanie! Też mi łaska!

Podeszłam rozgoryczona do okna i machinalnie je otworzyłam. Wyglądnęłam na zewnątrz. Czarna noc. Za oknem chłodny, ponury smutek. Wbiłam wzrok w nieistniejący punkt, bezskutecznie przywracając umysłowi spokój. Wiatr zmarszczył mi twarz, szarpnął posiwiałymi włosami. Zaklęłam w duchu, ciężko oddychając. Ileż to razy w ciemnościach nocy gardło ściskał mi szloch... Dławiłam się, pomściłam. I tylko tyle.

Zamknęłam okno, wzdychając. Jak ciężko samej żyć, bez chłopa… Ślepa uliczka, a ja nie umiałam się już w niej odnaleźć.

Teraz była nadzieja. Teraz mam w domu mężczyznę, którym będę się opiekować.

Pogasiłam światła i zeszłam do piwniczki, przyświecając sobie latarką.

Musiałam zaopiekować się swoim gościem.

Rozdział 7

Akcja po wypadku

Kierowca tira ocknął się z szoku po paru minutach i wyskoczył z pojazdu. Świeże powietrze zadziało, jakby ktoś chlusnął mu w twarz zimną wodą, zaczął dochodzić do siebie. Spojrzał na swojego olbrzymiego Mana.

Spod maski wydobywały się płomienie i dym. Dużo dymu, który przesłonił mu oczy, złapał za gardło.

– Uciekaj – wrzasnęły jego myśli. – Uciekaj!

Wiatr rozdmuchiwał ogień tysiącami iskier.

Odbiegł kilka metrów, potknął się na śliskiej jezdni i upadł. Nie był w stanie wykonać żadnego innego ruchu. Ogień z furgonetki policyjnej buchnął z taką siłą, że odrzuciło go jeszcze parę metrów w tył.

Dziesięć minut leżał w szoku, z twarzą ukrytą w dłoniach, potem podniósł głowę i wpatrywał się z przerażeniem w płonącą policyjną furgonetkę – jedną wielką pochodnię. Z jego tira wydobywał się coraz większy dym.

– Boże, o mój Boże! – krzyczał, oddalając się od pojazdu na bezpieczną odległość. Zaraz zapali się jego tir. Kwestia paru sekund.

– Trzeba powiadomić policję, straż… – przeleciała trzeźwa myśl. Tak trzeźwa jak on.

Całe szczęście, że ani wczoraj, ani dziś nie wypił nawet piwa. Był kierowcą z krwi i kości. Z powołania. Kochał ten zawód. I jechał też wolno, dostosowawszy prędkość do warunków na drodze. To tamci pędzili jak po śmierć.

O, Boże, tak, po swoją śmierć.

To nie jego wina. Nie jego. Licznik pokaże. – Boże, trzeba dzwonić… Spanikowane myśli dudniły mu w głowie.

Zanim jednak wyjął z kieszeni komórkę, już przyjechała karetka, straż pożarna i pogotowie. Ktoś ich powiadomił. Nie on.

Nie był zdolny wykrztusić słowa.

Po chwili nadjechały następne dwa policyjne radiowozy i następny pojazd straży pożarnej. I jeszcze jeden.

Policjant z radiowozu wolnym krokiem zbliżył się do jęczącego kierowcy, który poderwał się na równe nogi i pokręcił przecząco głową. Migoczące światła trzech radiowozów rzucały kalejdoskopowe wzory w coraz to większych kałużach.

– Ja nie chciałem, ja nie chciałem… – wykrztusił.

– Pan, z którego samochodu? Z furgonetki policyjnej, czy z tira? – zapytał funkcjonariusz.

– Z… tira.

– Nazwisko i dokumenty, proszę.

Drżącymi rękoma wyjął z kieszeni kurtki portfel.

– P... proszę.

Policjant rzucił okiem na dowód.

– Pan Arkadiusz Kokoszka?

– T... tak – potwierdził, szczękając zębami.

– Nikomu z furgonetki nie udało się wydostać? – zapytał policjant.

Spojrzał na niego ostro.

– Nie było szansy. Chyba za szybko jechali… Był wybuch, tyle widziałem – odpowiedział, błyskawicznie oceniając sytuację. – Nie było szansy… – powtórzył.

– A pan? Od razu pan opuścił swój pojazd?

– O, Boże, o Boże… Tak. Musiałem oddalić się od tira, musiałem uciekać… – Wskazał ręką swój pojazd, którego silnik również płonął. – Ja musiałem… Boże, ja musiałem… To nie moja wina. Nie moja. Jechałem wolno, czterdziestką… – tłumaczył się żarliwie.

Zamknął oczy i nacisnął dwoma pacami grzbiet nosa.

– To się okaże. Sprawdzimy. Czy jest pan pewny, że nikt się nie uratował? – powtórzył ostrym tonem funkcjonariusz. – Na sto procent?

Kokoszka popatrzył na niego z niepokojem w oczach.

– Nooo… na sto, to nie… Byłem w szoku – wydukał wystraszonym głosem.

– No dobra. Pan pozwoli do radiowozu. Pojedziemy na komendę dopełnić formalności.

Kokoszka spojrzał zdziwiony.

– Jakich formalności? Wszystko powiedziałem.

– No, idziemy. Trzeba pobrać między innymi krew i nie tylko. – Policjant, zniecierpliwiony, machnął ręką. – Idziemy!

Straż gasiła jednocześnie płonącą furgonetkę i Mana. Po obu stronach drogi utworzył się spory korek.

Jeden z funkcjonariuszy dzwonił po posiłki, trzeci oglądał miejsce wypadku.

Zbliżył się do rowu. Spojrzał na mokre trawy.

Krew? Świeże zagniecenia? Mokro to mokro, ale ślady były wyraźne.

– Chodź no tu, zobacz – zwrócił się do kolegi. – Czy mi się wydaje? Czy dobrze widzę? To krew?

Młodszy aspirant Fijałkowski zmrużył oczy.

– O kurwa! Dawajcie tu techników i psy. Biegusiem – zarządził.

– A na jaką cholerę, psy?

– A na taką cholerę, że może jednak ktoś się uratował… – wykrzyknął aspirant Fijałkowski.

Nacisnął czapkę na spoconą, łysiejącą głowę i podszedł do niemal już ugaszonej furgonetki.

– No i trzeba powiadomić prokuratora – dodał po chwili.

– To jeszcze nikt nie zadzwonił? Kurwa, co to znaczy? – zdziwił się drugi funkcjonariusz, który nadal badał trawę na okoliczność krwi.

– A kurwa, ty tego nie mogłeś zrobić? Odebrało ci głos? Jak długo jeszcze? – zwrócił się po chwili do strażaków.

Jego głos zabrzmiał arogancko i agresywnie.

Strażak zmroził go spojrzeniem.

– Moment. Nie widzi, pan aspirant, że mamy ręce pełne roboty?! To musi potrwać – warknął.

– Widzę – mruknął Zaręba i uśmiechnął się jakoś niewyraźnie, jakby zaczął domyślać się, że stało się coś, o czym bał się nawet myśleć. A upewni się, gdy ugaszą furgonetkę.

– No to ruszajcie się… Flegma, dosłownie flegma! – zauważył ze złością.

Strażak zrobił minę, jakby rozmawiał z idiotą.

– Ja pana aspiranta nie pouczam, jak macie wykonywać swoją pracę i w jakim czasie. Niczego się nie przeskoczy i proszę się odsunąć – dodał stanowczym tonem.

Aspirant Fijałkowski odsunął się niechętnie i podszedł do kolegi, który wciąż badał przydrożny rów.

– Powiedz mi tylko jeszcze, czy na twoje techniczne oko, jest to krew?

– Wydaje i się, że tak… – Aspirant Zaręba zawahał się lekko.

Przed policyjnymi radiowozami zebrał się spory tłumek gapiów, rządnych sensacji.

– Proszę się oddalić, proszę nie podchodzić – warknął.

Oczyma zmierzył odległość, jaką trzeba odgrodzić i wydał polecenie.

– Tu i tam, rozciągnijcie taśmę i czekamy na techników i prokuratora.

Westchnął, podrapał się po czole.

– Trzeba wezwać więcej policji. Dzwoń na komendę do Nowej Dęby. No i psy chyba konieczne...

– Nie za wcześnie? – spytał Fijałkowski.

– Nie! – wrzasnął – Nie za wcześnie! – dodał i przy okazji wysłuchał zwyczajowego narzekania kolegi po fachu.

– Te braki kadrowe doprowadzają mnie do szału… Zgrzytnął zębami.

Aspirant Zaręba podszedł do furgonetki. Wydawało się, że strażacy zakończyli już swoją pracę. Nie szukał niczego konkretnego, chciał zobaczyć spalone ciała na własne oczy.

I zobaczył. W furgonetce były cztery osoby. Brakowało Wojtowicza.

– A więc udało mu się wydostać jakimś cudem… – wymruczał.

Ciała były na tyle zwęglone, iż żadnego z nich nie rozpoznał, jednak łańcuchy by się nie skopciły, pomyślał.

– Migusiem te psy – wrzasnął do komórki. – Zbieg musi być gdzieś niedaleko…

No tak… Zanim się pojawią, pościg ruszy za jakąś godzinę. Jasna cholera! I jeszcze ten deszcz przeklęty. Jak na złość. A mogli się wykazać. Koniec marzeń o prostym dochodzeniu i złapaniu zbiega. A może? Z całą pewnością zbyt daleko się nie oddalił – pomyślał i przeskoczył rów. Chwilę połaził po rozmokłym lesie i wrócił na drogę.

– Jak myślisz, może powinniśmy podjąć akcję? On tu gdzieś musi być w pobliżu … ten zasrany Wojtowicz. Może damy radę? – aspirant Zaręba spojrzał w oczy kumplowi. – Dobrze byłoby się wykazać, zanim pojawi się prokurator.

– O czym ty gadasz, chłopie?! A gdzie przepisy? Już po niego dzwonili, jak i po posiłki. Trzeba wziąć więcej chłopaków do tej roboty. To pewne.

– Ja też dzwoniłem i na komendę do Nowej Dęby, ale coś się nie spieszą. W dupie to mają. A swoją drogą niezły gościu z tego komendanta Kwiatkowskiego. Ma nosa. Kiedyś prowadził śledztwo, toczące się wokół Wojtowicza. Tego zbiega. Jeśli on przyjedzie… Znaczy się, Kwiatkowski…

– Prawdopodobnie zbiega, nie wiemy, czy zbiegł. Nie gdybaj, za wcześnie!

– A co ci podpowiada twój psi węch? A czemu brakuje ciała?! Jak myślisz? Roztopił się razem z łańcuchami?

Podrapał się po karku.

I w tym momencie podjechał radiowóz z prokuratorem i komisarzem Kwiatkowskim.

Dojechały też dwa następne radiowozy z ekipą śledczą i psy.

– I co? Brakuje jednego ciała? – spytał komisarz Kwiatkowski, jakby się utwierdzając, że dobrze usłyszał przez telefon. – Skrzywił się. Jeszcze tego brakowało…

Kiwnęli zgodnie głowami i aspirant Fijałkowski i Zaręba. Prokurator zagryzł wargi.