Winogrona na żyrandolu, czyli ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem - Aleksandra Seghi - ebook

Winogrona na żyrandolu, czyli ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem ebook

Aleksandra Seghi

4,0

Opis

Przed nami ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem. Tym razem autorka opowie o kursie piekarniczym, zabierze Nas na toskański targ i odwiedzi jesienne Montepulciano. Przepłyniemy się kajakiem i posiedzimy pod drzewem z oczami. Dla chętnych czeka trekking po toskańskich wzgórzach czy poszukiwanie tajemniczych klownów. A na koniec dla Wszystkich propozycje włoskich i toskańskich receptur. Jak zawsze podczas czytania poczujemy głód i chęć przygotowania jednej ze smakowitych potraw. Buon appetito!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 93

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
2
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Całkiem niezła

czyta się to jak podanie o pracę albo autoreklamę. o wszystkim i niczym jednocześnie, część wątków bardzo na siłę wepchnięta. zero płynności narracji, bardzo mało nowych informacji - ma się wrazenie ze juz sie to wiele razy czytało
00

Popularność




© Copyright by Aleksandra Seghi & e-bookowo

Projekt okładki: Ewa Jurecka

Zdjęcia w książce: Aleksandra Seghi

Korekta: Anna Król & e-bookowo

ISBN: 978-83-8166-162-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Agnieszce Barbarze Gorzkowskiej,

mojej połowie redakcyjnej na portalu Polacy we Włoszech

Wstęp

Chciałam zrobić eksperyment. Napisać książkę o Toskanii, nie będąc w niej fizycznie. Okazja natrafiła się podczas tygodniowego wyjazdu do Norwegii. Z dala od Włoch, w chłodnym kraju zaczęłam rozmyślać o mojej Toskanii. Z daleka pisze się inaczej, bo dochodzi tęsknota. Zamykasz oczy i widzisz zielone wzgórza porośnięte cyprysami i wymarzony dom, który cierpliwie czeka, aż go wreszcie odnajdziesz. W kuchni czuć zapach ziół: bazylii, szałwii, rozmarynu. Dusisz świeże pomidory na oliwie z oliwek extra vergine, na której chwilę wcześniej podgrzałaś czosnek podarowany od zaprzyjaźnionego rolnika. Pachnie wokoło, a otwarte na oścież okna sprawiają, że kuchenne zapachy roznoszą się dosłownie wszędzie i są znakiem dla wszystkich, że niebawem na stole pojawi się obiad. Moje przywiązanie do sezonowego jedzenia we Włoszech nie za bardzo pokrywa się z tym, co widzę w norweskich sklepach. Wyśmienity smak mają ziemniaki, marchew czy kalafior. Winogrona, ma się rozumieć, przyjechały z Włoch lub Hiszpanii. Kto wie, ile leżały w chłodniach. Są duże i nie mają smaku, nawet posmaku. Cytrusy nie interesują mnie latem na norweskich półkach. Nawet nie spoglądam w stronę pomarańczy czy mandarynek. Na włoskim targu tego nie zobaczysz. Życie kulinarne toczy się według pór roku. Owoce w norweskich sklepach mnie nie przekonują. Może tylko czerwone jabłka. Jest jeszcze zielona odmiana, ale znowu z etykietki dowiaduję się, że pochodzą z Włoch. Do Norwegii przeniosłabym włoską kuchnię i zaraziła nią mieszkańców tego pięknego kraju.

Pisanie ze skandynawskiego kraju stało się owocne i bogate we wrażenia. Na myśl przyszły ukochane widoki oraz nabyte smaki kulinarne, którymi podzieliłam się ze znajomymi w Norwegii. Zapraszam i Was do toskańskiej krainy, w której mieszkam nieustannie od ponad 20 lat! Książka została ukończona w styczniu 2020 roku, zanim świat ogarnęła pandemia koronawirusa.

Aleksandra Seghi

Rozdział I: Dobroci w ogrodzie

Wielu moich włoskich znajomych posiada własny domek, a co za tym idzie – trochę terenu. Jedni więcej, drudzy mniej. Z wielkim zainteresowaniem słucham ich opowieści, kiedy nadchodzi czas winobrania bądź zbierania oliwek. Podziwiam ich pracę na polu, bo to wcale nie jest takie łatwe zajęcie, jak nam się wydaje. Siedzimy w naszych wygodnych fotelach i czytamy sobie książki o idyllicznym życiu na toskańskiej wsi, marzymy o własnej oliwie czy domowym winie. A nie zdajemy sobie sprawy, ile trudu to wymagało i ile potu wylano, by takie pyszności wyprodukować. Przy domach toskańskich lub ogólnie włoskich rosną również wszelkiego rodzaju owoce i warzywa. Włosi uwielbiają w wolnym czasie uprawiać kawałek ziemi. Ci, którym nie jest dane mieć własnych hektarów, wynajmują sobie nawet małe poletko. Sadzą pomidory, ziemniaki, bakłażany, cukinie czy ogórki. Wcześnie rano przed pracą bądź po jej skończeniu doglądają swoich dobroci. Włoskie lato jest jednym wielkim żarem. Podlewać można tylko o świcie lub bardzo późnym wieczorem. Giorgio swoich pomidorów nie podlewa w ogóle. Uważa, że to właśnie dzięki temu są one soczyste i duże. Już przy krojeniu wydają się bardzo mięsiste. Nie da się ukryć, że Giorgio ma rękę do warzyw. Po włosku mówi się, że ktoś ma pollice verde – zielony kciuk.

Dawno temu w Polsce bawiłam się w ogrodnika i z tyłu domu mamy zaadoptowałam kawałek terenu na rolniczą działalność. Robiłam minigrządki, na których sadziłam rzodkiewki, marchewki oraz sałatę. Z radością obserwowałam rozwój sytuacji i z dnia na dzień moje oko cieszyło się coraz bardziej z wyrastania poszczególnych warzyw. Niestety efekt końcowy był mniej zadowalający, gdyż połowa upraw została zjedzona przez ślimaki. Ale one też muszą czymś się żywić, więc dobrociami dzieliłam się również z nimi. Pamiętam rachityczne marchewki i malutkie rzodkiewki, które przynosiłam na talerzu do domu. Jaki intensywny smak, a do tego jaka satysfakcja.

Kiedy Julcia stała się większa, tak jak ja zapragnęła uprawiać swój ogródek. Tylko że w Toskanii. Mogłyśmy tego dokonać na tarasie.

Nic nie przeszkodziło w zorganizowaniu dużych prostokątnych donic i zasadzeniu przede wszystkim marchewki. W jednym sklepie dziecięcym Julcia kupiła sobie zestaw małego ogrodnika i na tarasie postawiła miniszklarnię. Posadziła również fasolę i bazylię. Mało co z tego wyszło, bo zapominała podlewać. Ale radości w samym sadzeniu było co niemiara.

Czasami ktoś ze znajomych zaprasza nas na wspólne zbieranie owoców czy warzyw. Luciano miał z nas pomoc przy zbieraniu pomidorów czy fasolki. Potem popołudniową porą zasiadaliśmy pod jego ogromnym wiejskim domem i obieraliśmy fasolę. Praca żmudna, ale zimą można było wyczarować wspaniałe dania.

We Włoszech czarne czy czerwone porzeczki nie są popularne. W dużych sklepach spożywczych można czasem spotkać pojemniczki z czerwoną porzeczką. Najczęściej owoc ten kojarzy się z górskimi miastami, a przetwory można znaleźć w sklepach z lokalnym jedzeniem. Czerwona porzeczka kojarzy mi się z dzieciństwem, zbieraniem jej u Babci Wandzi. Połowa szła do wiklinowego koszyka, a reszta bezpośrednio do buzi. Moje ulubione wariacje dżemowe są z dodatkiem pikantnego peperoncino, czyli ostrej czuszki. Do cierpkiego owocu, który w gotowaniu wydziela sporo wody, dodaję również słodkie jabłka.

Pikantny dżem z czerwonej porzeczki

Składniki:

1 kg czerwonej porzeczki

500 g cukru

2 żółte bądź czerwone jabłka

1 cytryna

peperoncino w płatkach lub w proszku, ilość według uznania

Przygotowanie:

Porzeczki obrać i umyć. Odcedzić na sitku. Gotować z cukrem, obranym jabłkiem pokrojonym na mniejsze kawałki, sokiem oraz startą skórką z cytryny. Pozostawić na wolnym ogniu przez około 40 minut. Całość zmiksować blenderem tak, by pozostało trochę owoców w całości. Zanim to zrobimy, należy upewnić się, czy dżem nie jest zbyt rzadki. W tym przypadku odlać trochę soku, który powstał podczas gotowania.

Rozdział II: Toskańska kurka z targowiska na Placu Sali

Kurki również kojarzą mi się z dzieciństwem i mam do nich szczególny sentyment. Pyszna jajecznica na maśle z tymi grzybami bądź kurki w occie mogą śnić się po nocach. To smaki młodości, do których tęsknimy, będąc z dala od ojczystego kraju. Jeszcze parę lat temu słoiki z tymi pysznościami zawoziłam sobie do Toskanii. Mama przygotowywała mi na wyjazd „zestaw przetrwania”, w którym znaleźć można było również suszone buraki, przyprawę do piernika, kisiel czy galaretki. Z czasem jednak kurki w occie przestały pasować do toskańskich dań. Niemniej jednak sentyment do tego grzyba pozostał i kiedy tylko nadarzy się sposobność, kupuję go i coś przyrządzam. Kurki sprzedawane są na przykład na targowisku na Placu Sali, w samym centrum Pistoi. W rozmowach ze znajomymi bardzo rzadko przewija się temat tego grzyba. Wszyscy przyzwyczajeni są do prawdziwków, które w sezonie zalewają rynek bądź półki sklepowe.

We Włoszech kurki zazwyczaj dusi się na oliwie z oliwek extra vergine i dodaje do nich natkę pietruszki, czosnek oraz peperoncino, czyli z typowymi składnikami włoskiej kuchni. W Polsce przyzwyczajamy się do szerszego używania oliwy z oliwek, zresztą w innych północnych krajach Europy jest podobnie. Niektórzy znajomi przywiązali się do oliwy z pestek winogron, tłumacząc, że oliwa z samych oliwek i extra vergine nadaje potrawie zbyt mocny smak.

Będąc w Norwegii, spostrzegłam, jak bardzo we Włoszech jesteśmy przywiązani do czosnku i pikantnego peperoncino. Ten pierwszy rozpoczyna prawie każde włoskie gotowanie.

Przerośnięty czosnek nie nada żadnego smaku potrawie. W dodatku tak zwana dusza w jego wnętrzu będzie tak duża, że po jej wyjęciu z czosnku nie zostanie już nic. Czosnek należy przechowywać w suchym i chłodnym miejscu. Bardzo lubię kupować warkocze czosnkowe. Wieszam je w widocznym miejscu. Zdobią pomieszczenie, a jednocześnie są na wyciągnięcie ręki. Lodówka nie jest dobrym pomysłem, czosnek może nabrać wilgoci i zacznie gnić. Można do niej włożyć obrany czosnek bądź pokrojony. Istnieją do tego specjalne pojemniki. Jednakże lepiej jest go używać na bieżąco i nie pozostawiać obranego na następny raz.

Czosnek musi być oczywiście świeży, jędrny i pachnący. Wystrzegajmy się chińskich produktów. Stawiajmy na lokalne, uprawiane najbliżej naszego miejsca zamieszkania. Czytajmy dokładnie etykietki. Produkt może wydawać się ładny i kusić, ale po przeczytaniu szczegółowych informacji może okazać się, że przejechał tysiące kilometrów. Świeży produkt daje nam gwarancję wspaniałego dania i wnosi do organizmu więcej korzyści.

Wyżej wspomniałam również o papryczce peperoncino. Chyba każda włoska gospodyni domowa posiada ją w ogrodzie bądź na tarasie. Można ją kupić w sklepach spożywczych lub na targu. Czasem na okolicznym eko targu spotykam pana, który ma wiele odmian pikantnej papryki. Radzi, żeby suszyć je na słońcu, a następnie każdą z nich otworzyć, wybrać nasiona i jeszcze raz wysuszyć na słońcu. Nasiona przechowuje się później w małym słoiku. Moje zbiory po części zawożę do Polski, dla znajomych, a resztę sieję na wiosnę. Używam do tego parę małych doniczek. Kiedy powoli wyrastają rośliny, przesadzam je do większych pojemników.

Powracając do tematu kurek, przychodzi mi na myśl przepyszna włoska zupa. Jest delikatna i rozgrzeje nas w pierwsze chłodne jesienne dni.

Zupa krem z kurek

Składniki:

10 dużych kurek

1 cebula biała

2 ziemniaki

5 gałązek natki pietruszki

5 łyżek oliwy z oliwek extra vergine

sól i pieprz

Pozostałe składniki:

kilka listków natki pietruszki do ozdoby

Przygotowanie:

Grzyby obrać, oczyścić i umyć. Pokroić na duże kawałki. Cebulę oraz ziemniaki obrać i również pokroić. Posiekać natkę pietruszki. Do garnka wlać oliwę z oliwek i poddusić na niej cebulę. Doprawić do smaku. Dodać pozostałe składniki i zalać wodą tak, by zostały nią pokryte. Gotować do momentu, kiedy ziemniaki będą miękkie. Z ugotowanej zupy wyjąć kilka kawałków kurek do dekoracji. Całość zmiksować w robocie kuchennym lub blenderem. Wlać na talerze. Ozdobić kurkami i natką pietruszki. Posypać świeżo zmielonym pieprzem.

Rozdział III: Piekarz cukiernik to ja

Moja kulinarna pasja doprowadziła do chęci rozszerzenia wiedzy i podjęcia nauki pod okiem specjalistów. Postanowiłam zdobyć dyplom piekarza cukiernika. Kto by pomyślał, że wrócę do klasy i będę siedzieć godzinami w ławce. Prawda jest taka, że każda chwila naszego życia jest odpowiednia na to, by się dokształcać. Nigdy nie jest na to za późno. W 2018 roku przystąpiłam do egzaminu pisemnego, a potem ustnego, by dostać się na profesjonalny kurs. Nie było łatwo, gdyż na jedno miejsce aplikowały cztery osoby. Szczerze mówiąc, bardzo się stresowałam, czy przejdę. Kto lubi testy, egzaminy albo sprawdziany? Na szczęście się udało. W święta przyszła pozytywna odpowiedź! Cieszyłam się jak dziecko.

Z początkiem 2019 roku rozpoczęły się zajęcia od poniedziałku do piątku. Kurs był bardzo intensywny, w różnych godzinach, co trochę utrudniało rozplanowanie wszystkich pozostałych spraw w tygodniu. Mieliśmy 3 dni teorii oraz 2 dni praktyk w piekarni. Później zwiększono ilość godzin w piekarni.

Na pierwszej grupowej lekcji Włosi od razu zaproponowali stworzenie grupy na WhatsAppie. Już tego samego wieczora telefon zaczął ćwierkać, bo grupa piekarnicza bardzo się rozgadała. Wiemy, że Włosi lubią rozmawiać, a WhatsApp czy Messenger są nowymi instrumentami pozwalającymi na szybką komunikację. Włoskich chatów mam wiele, gdyż każda grupa taki posiada: koleżanki od trekkingu, rodzice z klasy, do której uczęszcza Julcia, redakcja portalu Polacy we Włoszech, mieszkańcy bloku, w którym mieszkam. Telefon ćwierka niemalże non stop.

Na kursie było nas 12 osób: 9 kobiet i 3 mężczyzn. Organizatorzy bardzo się dziwili, że tyle niewiast do niego przystąpiło. Zawód piekarza wcale nie należy do lekkich. 3 dziewczyny były w wieku od 19 do 23 lat, pozostali to osoby w wieku 42-43 lata lub 48-53 lata. Istniała więc duża różnica wiekowa z przewagą dojrzałych osób, ze sporym doświadczeniem w różnych zawodach. Osoby, które pracowały w całkiem innych sektorach, straciły pracę i poszukiwały nowego źródła utrzymania.

Na 12 osób było 7 Włochów i 5 obcokrajowców: z Polski (ja), Mołdawii, Rosji i Maroka.

Już od samego początku zapowiadało się bardzo ciekawie. Teorii mieliśmy dużo, notatki rosły jak drożdże podczas praktyk w piekarni. A wszystko później znalazło się na egzaminach regionalnych, które odbyły się w lipcu.

Czerwiec minął pod znakiem praktyk. Jedni poszli na staż do cukierni, inni do piekarni. Ci z cukierni mieli szczęście pracować w godzinach porannych, natomiast stażyści z piekarni rozpoczynali pracę o 23 czy zaraz przed północą i kończyli wcześnie z rana. Taka dola piekarza. Ja należałam do grupy piekarskiej i do pracy wchodziłam za piętnaście dwunasta. Jechałam rowerem po ulicach Pistoi. Zakupiłam sobie światełka ledowe, żeby mnie było lepiej widać. Miasto wcale nie spało. Właśnie rozpoczynały się wakacje i ludzie przesiadywali w restauracjach czy lodziarniach. Jazda w środku nocy wcale nie była niepokojąca. Wszędzie kwitło życie i było gorąco. A co dopiero przy samym piecu! Tego nie da się opisać. Można jednak dostrzec to na zdjęciach. Podczas jednej nocy wypijałam 2 litry wody i ciągle było mało.

By dobrze przeżyć noc, piekarz nauczył mnie swojej sztuczki. Chłodził twarz zimną wodą. Nosił mokry ręcznik na szyi, który z pewnością przynosił mu pewną ulgę. Porównywałam go do Pavarottiego podczas koncertu, który białym szalem ocierał pot. Po mojej twarzy też się lał, nawet po plecach. Dopiero nad ranem, kiedy chleb był upieczony, otwieraliśmy drzwi wejściowe i wlatywał minimalny powiew świeżego powietrza. Z nostalgią wspominam powrót rowerem do domu, kiedy to o 6 czy 6.30 rano Pistoia jeszcze spała. Droga do domu prowadziła z górki. Mój koszyk rowerowy był zawsze pełen pyszności, gdyż na wynos dostawałam chleb toskański, apulijski bądź schiacciatę.

Jedni byli zadowoleni z praktyk, inni narzekali na brak możliwości pracy przy samym wyrobie pieczywa. Traktowano ich jako pomoc przy sprzątaniu, zmywaniu naczyń, noszeniu worków z mąką. Nie mogli się doczekać, kiedy staż się skończy.

W lipcu nadeszły dawno oczekiwane dwa długie dni egzaminacyjne. W naszej dwunastoosobowej grupie kursantów zdania były bardzo podzielone: jedni obawiali się części praktycznej, drudzy egzaminu pisemnego, jeszcze inni ustnego. Ja należałam do grupy nielubiącej odpowiedzi ustnych. Ale od początku…

W poniedziałek rano zawiadomiono nas, że egzamin praktyczny rozpocznie się godzinę wcześniej. Wszyscy wpadliśmy w popłoch, szczególnie ci, którzy dojeżdżali z daleka, z Sieny lub Lukki. We Włoszech wiele rzeczy odbywa się na luzie i chyba już nie powinno dziwić, że nawet egzaminy regionalne nie były do końca ustalone. O 12.30 zjawiliśmy się w piekarni w Quarracie. Komisja egzaminacyjna składała się z 4 osób. Podzielono nas na 3 grupy po 4 osoby, wylosowaliśmy zadania i ruszyliśmy do pracy.

Trafiłam do grupy, z którą bardzo często współpracowałam na praktykach. Z Gaią rozumiałyśmy się bez słów, Simonetta i Sabrina to spokojne dziewczyny, z którymi można było dogadać się w każdym temacie. Francesco zapomniał z domu fartucha. Na szczęście miałam zapasowy ze sobą. Alessio uprał biały fartuch z dżinsami i w rezultacie zrobił się niebieski. Komisja nie była z tego zadowolona, więc żeby poprawić wyniki kazano mu następnego dnia przyjść na biało, jak na piekarza przystało.

Mieliśmy do dyspozycji 6 godzin. Tego dnia było bardzo, bardzo gorąco, jak to bywa latem we Włoszech. Pracowaliśmy przy dwóch piecach. Uwijaliśmy się ze swoimi zadaniami. Jedni robili pizzę, inni schiacciatę czy chleb. Ja wylosowałam przepis, z którym czuję się bardzo dobrze. A mianowicie cantuccini.

Ci, którzy czytają mój blog, wiedzą, ile przepisów na cantuccini zaproponowałam w ciągu tych wszystkich lat pisania. Na egzaminie wykonałam trzy rodzaje ciastek. Ciasto było to samo dla trzech rodzajów, natomiast „farsz” był różny. Z migdałami lub skórką pomarańczową i łezkami czekoladowymi, albo z orzechami włoskimi. Jeden rodzaj posypałam białym cukrem, a drugi trzcinowym. Moja grupa miała do wykonania chleb toskański, z ziarnami oraz żytni. Ze względu na temperaturę toskański wyrósł szybko i trzeba było go włożyć do pieca. Egzaminator poprosił, by z ciasta żytniego upiec również bułki. Francesco z drugiej grupy spalił bułki maślane i musiał zaczynać od początku. Napięcie i nerwy robiły swoje. Egzaminatorzy śledzili każdy nasz krok. Chodzili za nami, byli jak cień. Znienacka zadawali pytania egzaminacyjne. A dlaczego tak, dlaczego inaczej itd. Dodatkowo jeden pan przywiązywał uwagę do ładnego wyeksponowania wypieków. Dobrze, że przywiozłyśmy z domu wiele gadżetów, obrusów, talerzy i szklanek. Gaia zerwała z ogródka pomidorki czereśniowe oraz zioła. Pozostałe dwie grupy skorzystały z rzeczy, które przywiozłyśmy, a egzaminator wykazał dużo sympatii dla nas i spoglądając na naszą ekspozycję, powiedział: „To jest spektakl!”.

Nie ukrywam, że nasze serca mocniej zabiły. Osobom, które piekły kruche ciasto czy ciasteczka, pożyczyłam foremki przywiezione z domu. Skończyliśmy grubo przed upływem sześciu godzin. Komisja była zadowolona. Próbowała naszych wypieków – Alessio zajadał się pizzami i schiacciatami, pani wydelegowana z regionu Toskanii była wegetarianką i pytała, czy w wypiekach jest tłuszcz zwierzęcy. Wszyscy się rozluźnili i też przystąpili do degustacji. Pierwszy dzień egzaminów był już za nami.

Drugi dzień rozpoczął się wcześnie rano. Siedzieliśmy w ławkach i czekaliśmy, aż zjadą się egzaminatorzy. Pani z regionu spóźniła się tylko 15 minut. Piekarz nie dojechał… Kobieta się zdenerwowała i zaczęła mówić, że egzamin zostanie anulowany. Byliśmy przerażeni… Egzaminatorzy zebrali się jednak i zdecydowali, że test mimo wszystko się odbędzie. I całe szczęście! Została wylosowana koperta z pytaniami. Mieliśmy 30 minut i tyle samo odpowiedzi do napisania. Potem przerwa na kawę. Komisja sprawdzała pisemny, a my poszliśmy do baru. Przed ustnymi dowiedzieliśmy się, że pisemne poszły dobrze. Ja nie odpowiedziałam tylko na 1 pytanie.

Od 11 rozpoczęły się ustne. Każdy wchodził na mniej więcej 15 minut. W związku z tym, że egzaminy były publiczne, to potrzebna była „publiczność”. Minimum 3 osoby. Trafiły mi się najgorsze pytania, jakie mogłam sobie wyobrazić. Mało o samym pieczeniu (formuły, temperatury), za to wiele o bezpieczeństwie w miejscu pracy, sanepidzie i magazynie. Sami świadkowie egzaminu mówili: „Ale się trafiły pytania Aleksandrze!”.

Drugi dzień egzaminów minął, a my się zrelaksowaliśmy.