Wilczy totem - Jiang Rong - ebook + książka

Wilczy totem ebook

Jiang Rong

4,0

Opis

 

„Bat został sam, otoczony. Jego kary koń rozdął chrapy i z wytrzeszczonymi oczami zaczął wierzgać, kopać i gryźć, jakby coraz liczniejsze rany nie robiły już na nim wrażenia. Otaczało ich coraz więcej wrogów, z przodu i z tyłu, uzbrojonych w straszliwe kły. Bat wiedział, że nie uda mu się uciec i została mu tylko walka. Także porzucił swoją urgę i chwyciwszy się mocno łęku, drugą ręką odwiązał zawieszoną przy popręgu pałkę, owinął wokół nadgarstka jej rzemienną pętlę i krzepko ujął ją w dłoń. Zebrał się w sobie i w jednej chwili przeistoczył z pasterza w nieustraszonego, mongolskiego wojownika. Był gotów do ostatecznej, śmiertelnej walki, w której musiał posłużyć się przekazaną przez przodków sztuką i podstępem. Pałka miała długość kawaleryjskiej szabli i od dziesięcioleci służyła jako broń przeciw wilkom, Bilig odziedziczył ją po ojcach i wreszcie przekazał jemu. Gruba jak stylisko łopaty, na dole owinięta była żelazną spiralą, na której zostały jeszcze czarne smugi, ślady po krwi wilków zabitych przez dawne pokolenia”.

fragment powieści

 

Chiny, lata 60. XX w. Student z Pekinu trafia na stepy Mongolii Wewnętrznej. Tam rozpoczyna się jego fascynacja wilkami i narastająca chęć wychowywania i bliskiego poznawania młodego wilczka. Gdy to marzenie staje się rzeczywistością, okazuje się, że przyjaźń człowieka i drapieżnika wystawiona zostanie na wiele prób... 

 

Zamierzeniem Jiang Ronga było napisanie książki wielopłaszczyznowej, ale równie dobrze można ją czytać na jednej, prostej płaszczyźnie. To opowieść o potrzebie prawdziwej wolności, o życiu zgodnym z naturą.

„The Independent”

 

Od momentu wydania „Wilczego totemu” w 2004 r., książkę kupiły 4 miliony Chińczyków. To musi coś znaczyć, zwłaszcza że czytelne przesłanie moralne powieści niezbyt pasuje do polityki „korporacyjno-komunistycznego” państwa. […] To książka w stylu Jacka Londona: mnóstwo akcji, prostolinijna ocena moralna i pouczające słowa bohaterów […].

„The Guardian”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1051

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: 狼图腾
Konsultacja mongolistyczna: dr hab. JERZY TULISOW
Redakcja i korekta: ANNA ZIELIŃSKA-HOŞAF
Skład i łamanie: ROCH Wojciech Ochocki
Projekt okładki: SERVET HOŞAF
Na okładce wykorzystano grafikę autorstwa Anastasii Osipovej, shutterstock.com
Copyright © 姜戎 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2020
This edition is published by arrangement with Wydawnictwo Akademickie DIALOG Sp. z o.o. through the agency of China National Publications Import and Export (Group) Corporation.
ISBN e-pub 978-83-8002-868-5
ISBN mobi 978-83-8002-869-2
Wydanie elektroniczne, Warszawa 2020
Wydawnictwo Akademickie DIALOG Spółka z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Nota transkrypcyjna

Wszystkie imiona oraz terminy chińskie zapisane są zgodnie z obowiązującą obecnie transkrypcją pinyin:

sh, ch, zh

– czytamy jak polskie sz, cz, dż;

x, q, j

– czytamy jak polskie ś, ć, dź;

w

– czytamy jak polskie ł;

r

– czytamy jak polskie ż;

-ui

– czytamy jak polskie -łej (nazwisko Kui należy wymawiać „Kłej”);

-ong

– czytamy jak polskie -ung (nazwę dynastii Song należy wymawiać „Sung”);

-iu

– czytamy jak polskie -oł (nazwisko Liu wymawiać należy „Lioł”).

Dynastie panujące w Chinach

Okres Trzech Dynastii (królewski)

• Dynastia Xia[1] 2070–1600 p.n.e., założyciel: Da Yu, czyli Wielki Yu

• Dynastia Shang 1600–1046 p.n.e., założyciel: Cheng Tang, czyli Tang Zwycięzca

• Dynastia Zhou, założyciele: Wen Wang, czyli Król Wen, i jego syn Wu Wang, czyli Król Wu. Dynastia Zhou dzieli się na dwa główne okresy:

– Zachodnia Dynastia Zhou 1046–771 p.n.e.

– Wschodnia Dynastia Zhou 770–256 p.n.e.:

• Okres Wiosen i Jesieni 722–476 p.n.e.,

• Okres Walczących Państw 476–256 p.n.e. (zagarnięcie domeny królewskiej i koniec nominalnego panowania dynastii Zhou),

• 221 p.n.e. – zjednoczenie Chin pod panowaniem pierwszej dynastii cesarskiej Qin.

Okres cesarski

• Dynastia Qin 221–207 p.n.e., pierwsza dynastia cesarska w Chinach, założyciel: Qin Shihuangdi, czyli Pierwszy Cesarz Dynastii Qin (nazwisko rodowe Ying Zheng)

• Dynastia Han, założyciel: Han Gaozu, czyli Cesarz Założyciel Dynastii Han (nazwisko rodowe Liu Bang). Szczególnie wybitnym władcą był Han Wudi, czyli Cesarz Wu z dynastii Han (panował w okresie 141–87 p.n.e.). Dynastia Han dzieli się na dwa okresy:

– Zachodnia Dynastia Han 202 p.n.e.–9 n.e.,

– Wschodnia Dynastia Han 25 n.e.–220 n.e., (w latach 9–23 władzę zagarnęła krótkotrwała dynastia Xin).

Okres rozbicia 220–589

• Okres Trzech Królestw 220–280, czyli:

– Wei (północ, stolica Luoyang); po roku 265 zastąpiona dynastią Jin,

– Shu (zachód, terytorium dziś. Syczuanu, stolica dziś. Chengdu),

– Wu (południe, stolica dziś. Nankin),

• Krótkie zjednoczenie całego państwa w latach 280–316 przez dynastię Jin.

Dynastie Północne i Południowe

Dynastie Północne 386–581[2]

• Północna Dynastia Wei 386–535, założyciel: Wei Daowudi, czyli Cesarz Daowu Dynastii Wei (nazwisko rodowe Tuoba Gui; z ludu Xianbei),

• Wschodnia Dynastia Wei 534–550 (Xianbei),

• Zachodnia Dynastia Wei 535–557 (Xianbei),

• Północna Dynastia Qi 550–577 (Chińczycy),

• Północna Dynastia Zhou 557–581 (Xianbei).

Dynastie Południowe 420–589[3]

• Dynastia (Liu) Song 420–479,

• Południowa Dynastia Qi 479–502,

• Dynastia Liang 502–557,

• Dynastia Chen 557–589.

Zjednoczenie Chin

• Dynastia Sui 581–619, założyciel: Sui Wendi, czyli Cesarz Wen z Dynastii Sui (nazwisko rodowe Yang Jian),

• Dynastia Tang 618–907, założyciel: Tang Gaozu, czyli Cesarz Założyciel Dynastii Tang (nazwisko rodowe: Li Yuan). Szczególnie wybitną postacią był jego syn i następca na tronie Tang Taizong, czyli Cesarz Taizong z Dynastii Tang (nazwisko rodowe Li Shimin).W latach 690–705 tron objęła cesarzowa Wu Zetian – jedyna kobieta-cesarz w historii Chin, która założyła krótkotrwałą dynastię Wu Zhou.

• Krótkotrwały okres rozbicia Chin znany jako Okres Pięciu Dynastii (907–960) i Dziesięciu Państw (907–979).

• Dynastia Song, założyciel Song Taizu, czyli Cesarz Założyciel Dynastii Song (rodowe nazwisko Zhao Kuangyin):

– Północna Dynastia Song 960–1127,

– Południowa Dynastia Song 1127–1279.

Przed i w trakcie panowania Dynastii Song na północy i północnym zachodzie Chin i terenach przyległych znajdowały się potężne państwa (dynastie) niechińskie, dysponujące własną kulturą w różnym stopniu nawiązującą do kultury chińskiej. Państwa te zostały ostatecznie podbite przez Mongołów. Były to:

• Dynastia Liao (Kitanowie) 916–1125, założyciel: Liao Taizu, czyli Cesarz Założyciel Dynastii Liao (nazwisko rodowe Abaoji albo Yelü Yi),

• Zachodnia Dynastia Liao (Kitanowie; chanat Kara Kitajów) 1124–1218,

• Zachodni Xia (Tanguci) 1038–1227, założyciel: Xi Xia Jingzong, czyli Cesarz Jingzong z Zachodniej Dynastii Xia (nazwisko rodowe Tuoba Yuanhao albo Li Yuanhao),

• Dynastia Jin (Dżurdżenowie) 1115–1234, założyciel: Jin Taizu, czyli Cesarz Założyciel Dynastii Jin (nazwisko rodowe Wanyan Aguda albo Wanyan Min); w 1126 Jinowie zajęli stolicę północnych Songów, od tego momentu początek południowej dynastii Song.

• Dynastia Yuan (Mongolska) 1271–1368, założyciel: Yuan Shizu, czyli Cesarz Shizu z Dynastii Yuan, znany głównie jako Kubilaj lub Kubilaj-chan (po chińsku Hubilie), wnuk Czyngis-chana,

• Dynastia Ming (Chińska) 1368–1635, założyciel: Ming Taizu, czyli Cesarz Założyciel dynastii Ming, znany głównie jako cesarz Hongwu (nazwisko rodowe Zhu Yuanzhang),

• Dynastia Qing (Mandżurska) 1636–1912, założyciel: Qing Taizong, czyli Cesarz Taizong z Dynastii Qing (nazwisko rodowe Aisin Gioro Hong Taiji albo Aisin Gioro Huang Taiji). Dwaj najwybitniejsi cesarze dynastii Qing to: cesarz Kangxi (rządził w okresie 1661–1722) oraz cesarz Qianlong (rządził w okresie 1733–1796).

Rozdział 1

Quanrongowie, czyli Psi Rongowie, twierdzą, że ich przodkami były dwa białe psy – inaczej mówiąc, pies był ich totemem.

Fan Wenlan (1893–1969), „Zarys historii Chin”

Król Mu (X w. p.n.e.) z dynastii Zhou podbił plemię Quanrongów i wrócił z czterema białymi wilkami i czterema białymi jeleniami.

„Historia dynastii Han”(spisana w r. 111 n.e., obejmująca okres 206 p.n.e.–25 n.e.),rozdz. „O Xiongnu”

Gdy w swojej śnieżnej kryjówce Chen Zhen spojrzał przez lunetę, napotkał twardy jak żelazo wzrok mongolskiego stepowego wilka. Włosy na całym ciele chłopaka zjeżyły się jak u jeżozwierza, niemal unosząc na nim ubranie. Stary Bilig był przy nim i choć tym razem Chen Zhen nie miał już wrażenia, że dusza z niego ucieka, i tak pot zaczął mu spływać po ścierpniętej skórze. Dwa lata temu przyjechał na step, a wilki wciąż napawały go przerażeniem. Był teraz daleko od ludzkiej osady, głęboko w górach, twarzą w twarz z wielką wilczą watahą i zamarzający oddech wydobywający się z jego ust zaczął drżeć. On i stary Bilig nie mieli ze sobą broni, nie mieli noży ani arkanów, nie mieli nawet żelaznych strzemion. Mieli ze sobą tylko pasterskie kije i gdyby wilki teraz ich zwietrzyły, ich niebiański pogrzeb byłby naprawdę blisko.

Chen Zhen odetchnął ze świstem i odwrócił głowę do Biliga, który przez drugą lunetę przyglądał się wilczemu oblężeniu.

– Przestań się tak bać – szepnął stary. – Zupełnie jak owca. Wy, Chińczycy, we krwi macie strach przed wilkami, dlatego zawsze przegrywaliście na stepie.

Ponieważ Chen Zhen nie odpowiedział, Bilig nachylił się ku niemu i szepnął:

– Nie trać mi teraz głowy ze strachu, bo jak zobaczą ruch, będzie z nami źle.

Chen Zhen skinął głową i zacisnął rękę na śniegu, który w jego dłoni zmienił się w kulkę lodu. Na pobliskim zboczu czujnie pasło się stado mongolskich gazeli, wyraźnie nieświadomych zagrożenia. Wilczy krąg był coraz bliżej ich śnieżnej kryjówki i Chen Zhen bał się nawet drgnąć. Zdawało mu się, że z zimna sam zmienił się już w lodową rzeźbę.

Było to jego drugie od przyjazdu na step spotkanie z watahą, a groza tamtego pierwszego wciąż pulsowała w jego ciele. Był pewien, że każdy Chińczyk przy takim spotkaniu straciłby odwagę. Gdy dwa lata temu przyjechał z Pekinu, by tutaj uczyć się pracy fizycznej, był koniec listopada i step Olonbulag cały pokryty był śniegiem. Jurty dla „wykształconej młodzieży” nie były jeszcze gotowe, kazano mu więc zamieszkać z rodziną starego Biliga i przydzielono go do pasania owiec. Mniej więcej miesiąc po swoim przyjeździe, pojechał z Biligiem do oddalonej jakieś czterdzieści kilometrów bazy po materiały do szkolenia i domowe zakupy. Już mieli wracać, ale Bilig, który był członkiem Rewolucyjnego Komitetu Pasterzy, został zatrzymany na zebranie, a ponieważ władze uznały, że materiały szkoleniowe mają być dostarczone bez zwłoki, Chen Zhen musiał wracać sam. Starzec oddał mu swojego karego konia, bo był szybszy i znał drogę do domu, zabronił mu jechać skrótem i kazał trzymać się drogi. Jurty znajdowały się tam co dziesięć kilometrów, więc nic nie powinno mu się przytrafić.

Gdy Chen Zhen wsiadł na karego, od razu poczuł, że ma pod siodłem świetnego, silnego mongolskiego konia i miał ochotę popędzić galopem. Gdy wjechał na górski grzbiet, z którego widać już było daleki szczyt Changanuul, miejsce stacjonowania brygady, natychmiast wyrzucił z pamięci ostrzeżenia Biliga. Zuchwale porzucił główną drogę, bo trzeba nią było nadłożyć z dziesięć kilometrów, i skierował się ku skrótowi.

Robiło się coraz zimniej. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy drżące z chłodu słońce skurczyło się nad horyzontem. Znad śniegu unosił się mroźny opar, który sprawił, że jego kożuch zesztywniał i chrzęścił przy każdym ruchu ramion. Pot na skórze karego zmienił się w szron, a jego nogi grzęzły w coraz głębszym śniegu, więc szedł wolniej. Wokół nich wznosił się łańcuch pagórków, bez śladu ludzkiej bytności. Kary szedł lekkim truchtem, bez oznak zmęczenia, pewnym, dogodnym dla jeźdźca krokiem. Chen Zhen popuścił mu cugli, zdając się na konia w wyborze tempa i kierunku. Nagle poczuł lęk, jakąś niesprecyzowaną obawę – zaczął się bać, że kary zgubi drogę, że zmieni się pogoda, zerwie się burza śnieżna i że zamarznie na tym pustkowiu. Zapomniał tylko bać się wilków.

Kiedy zbliżali się do wąwozu, bieg karego nagle stał się niespokojny, a jego nasłuchujące uszy znieruchomiały, nakierowane ku dolinie. Poderwał łeb i parsknął, myląc krok. Chen Zhen, dla którego była to pierwsza samotna wyprawa na stepie, nie wyczuł przed sobą niebezpieczeństwa. Kary niespokojnie rozdął chrapy i wpatrzony w wejście do wąwozu, zaczął zmieniać kierunek, chcąc przejść naokoło. Chen Zhen wciąż nie rozumiał, ściągnął więc cugle i skierował trucht konia wprost przed siebie. Kary biegł coraz mniej równo, a w jego ruchach znać było napięcie, jak gdyby w każdej chwili gotów był rzucić się do galopu. Widząc, że jego ostrzeżenia nie przynoszą skutku, koń odwrócił łeb i ugryzł filcowy but jeźdźca, a przerażenie w jego oczach nagle uświadomiło Chen Zhenowi czyhające niebezpieczeństwo. Ale było za późno – drżący krok karego wniósł go już w tulejowate wejście do wąwozu.

Gdy Chen Zhen spojrzał przed siebie, ze strachu niemal spadł z konia. W blasku wieczornej zorzy, na śnieżnym zboczu, w odległości czterdziestu metrów, jego oczom ukazało się stado złocistych i zabójczych mongolskich wilków. Wpatrywały się w niego wszystkie, jedne na wprost, inne odwróciwszy łby, a ich spojrzenia przeszywały go, przewiercały na wylot. Najbliżej znajdowało się kilka wielkich wilków, nie mniejszych od lamparta, dwa razy potężniejszych od tych, które widział w pekińskim zoo, połowę od nich wyższych, połowę dłuższych. Kilkanaście siedziało dotąd na śnieżnym zboczu, a teraz powstały wszystkie, z ogonami wyprężonymi jak miecze, które za chwilę wysuną się z pochwy, jak cięciwy napiętych łuków, gotowych do wypuszczenia strzały. W eskorcie tych największych stał siwy przywódca, którego szyja, pierś i brzuch pokryte szaro-białą sierścią, jaśniały niczym srebro i przyciągały wzrok ku jego pysznej i groźnej postaci. Stado liczyło ponad trzydzieści osobników. Kiedy później Chen Zhen opowiadał Biligowi o tym spotkaniu, starzec stwierdził, że musiała to być wilcza narada. W górach pasło się stado koni i basior przedstawiał poddanym plany ataku. Na szczęście nie były głodne. Wilki o błyszczącej sierści nie bywają głodne.

Chen Zhen właściwie stracił wtedy świadomość. Jedyne, co potem pamiętał, to jakiś cichutki, ale pełen grozy dźwięk, który jakby wydobywał się z czubka jego głowy – cichuteńki, drżący, świszczący, jakby ktoś dmuchnął w krawędź srebrnej monety. To musiała być jego dusza, z przerażenia wychodząca przez czaszkę. Wydawało mu się, że jego życie zostało na kilkanaście sekund przerwane, i że stał się pozbawioną duszy skorupą, pustym workiem kości i mięśni. Kiedy później wspominał tę chwilę, wiedział, że wszystko zawdzięcza staremu Biligowi i jego karemu koniowi. Nie spadł wtedy tylko dlatego, że to nie był zwykły koń, ale zaprawiony w bojach, od małego obeznany z wilkami koń myśliwych.

Wtedy, gdy byli o włos od śmierci, kary nagle się uspokoił. Udając, że nie widzi stada, albo jakby nie chciał przeszkadzać mu w naradzie, szedł dalej przed siebie równym, spokojnym krokiem, niczym zwykły przechodzień. Zebrawszy się w sobie, kontrolował kopyta i nie wyrywał do przodu, starając się, jak wytrawny żongler balansujący na głowie piramidę ze szklanek, utrzymać w równowadze swego tymczasowego pana. Ostrożnie odmierzając krok, aby ledwo zachowujący pion Chen Zhen nie stracił właściwego środka ciężkości i nie zsunął się z jego grzbietu, powiózł go w stronę wilków.

Może to wielka odwaga i mądrość karego przywołały z powrotem duszę Chen Zhena. A może to łaska Tengera (Nieba), który napełnił jego przedwcześnie uniesioną do nieba duszę wiarą i siłą. Gdy po kilkudziesięciu sekundach fruwania w powietrzu dusza Chena Zhena wróciła do jego ciała, poczuł, że znowu żyje i że ogarnia go niewyjaśniony spokój.

Zapanował nad ciałem i wyprostował się w siodle. Bezwiednie naśladując karego, zebrał w sobie całą odwagę i także udawał, że nie widzi wilków, choć obserwował je kątem oka, napięty i świadom ich obecności. Znał szybkość mongolskich wilków; wiedział, że pokonanie tych kilkudziesięciu metrów zajmie im kilka sekund. Gdy coraz bardziej zbliżali się do watahy, Chen Zhen wiedział, że nie może okazać strachu, że musi blefować; jak Zhuge Liang, który głośno śpiewał w niestrzeżonym mieście, musi udać, że za nim idzie cała armia.

Zobaczył, że siwy wilk wpatruje się w zbocze za jego plecami, a spiczaste uszy pozostałych niczym radary nastawione są na ten sam kierunek. Zabójcy czekali nieruchomo na rozkaz przywódcy. Ale beztroska tego samotnego, bezbronnego jeźdźca wzbudziła wątpliwości basiora i jego wielkich towarzyszy.

Wieczorna zorza przygasała. Jeździec i koń zbliżali się coraz bardziej i te kilkadziesiąt kroków stało się dla Chen Zhena najgorszą i najdłuższą drogą w życiu. Po kilku metrach uświadomił sobie, że jeden z wilków przebiegł po zboczu za jego plecami i zrozumiał, że to wysłany przez przywódcę zwiadowca, który ma sprawdzić, czy nie idzie za nim wojsko. Chen Zhenowi wydawało się, że trochę już ogrzana w jego ciele dusza znowu chce wyrwać się na zewnątrz.

Chód karego też jakby stracił rytm. Nogi Chen Zhena trzęsły się, po końskich bokach przebiegały dreszcze – obydwu ogarniało coraz większe przerażenie. Uszy karego skierowane były do tyłu, śledząc wszelki ruch zwiadowcy. Kiedy wilk zorientuje się w sytuacji, znajdą się akurat najbliżej stada. Chen Zhen miał wrażenie, że wjeżdża prosto w wielką wilczą paszczę, między ostre jak noże kły, i że za chwilę ta wielka paszcza zamknie się na nim z jednym kłapnięciem. Kary zaczął lekko przysiadać do tyłu, zbierając siły, przygotowując się do walki, ale ciężar na grzbiecie działał na jego niekorzyść.

Wówczas, jak wszyscy stepowi pasterze w chwilach zagrożenia, Chen Zhen począł przyzywać Tengera: „O wieczne niebiosa, o Tengerze, wyciągnij ręce i pomóż mi!”. Zaczął też cichutko przywoływać ojca Biliga. Bilig to po mongolsku „mądrość” i Chen Zhen pragnął, by w jednej chwili cała stepowa mądrość Mongołów znalazła się w jego głowie. Ale na wielkim Olonbulag nie odezwał się żaden głos. Straciwszy nadzieję, Chen Zhen podniósł wzrok. Chciał w tej ostatniej chwili zobaczyć pięknego, lodowato niebieskiego Tengera.

I nagle z nieba spłynęły do niego słowa Biliga i niczym piorun zagrzmiały mu w uszach: „Wilki najbardziej boją się strzelb, arkanów i żelaznych narzędzi”. Nie miał strzelby ani arkanu. Czy miał coś z żelaza? Poczuł gorąco pod stopami. Tak! Pod jego stopami były przecież twarde, stalowe strzemiona. Nogi zaczęły mu drżeć z radości.

Bilig oddał mu swojego konia, ale nie zamienił się z nim na siodła. Wybrał dla niego siodło z wielkimi, stalowymi strzemionami, może przewidując, że będą przydatne. Powiedział wtedy: „Kiedy uczysz się jazdy konnej, na małych strzemionach trudno się pewnie oprzeć. Gdyby cię koń zrzucił, może w nich utknąć noga i możesz się połamać albo zabić. Te mają szerokie pałąki i okrągłą podstawę, są dwa razy większe i cięższe od wąskich i kwadratowych”.

Wataha wciąż czekała na zwiadowcę, gdy koń i jeździec znaleźli się na wprost niej. Chen Zhen wysunął stopy ze strzemion i pochyliwszy się, przyciągnął je do siebie. Ścisnął po jednym w każdej ręce – od nich zależało teraz jego życie. Zebrał całą swoją energię, gwałtownie obrócił się w stronę wilków, krzyknął, a potem, podnosząc strzemiona na wysokość piersi, zaczął ze wszystkich sił uderzać jednym o drugie.

W przejmującej ciszy stepu rozległ się czysty, wysoki, ogłuszający dźwięk przypominający wykuwanie metalowych szyn na kowadle, i jak miecz spadł na głowy i serca wilków. Ten metaliczny, nienaturalny dźwięk był dla nich straszniejszy od piorunu, straszniejszy nawet niż brzęk myśliwskich wnyków, których bały się najbardziej w świecie. Już pierwsze uderzenie przeraziło je tak, że zaczęły się trząść, a po następnych całe stado w ślad za przywódcą obróciło się i położywszy po sobie uszy, rzuciło się do ucieczki jak podmuch żółtego wiatru. Nawet zwiadowca zawrócił i porzuciwszy zadanie, pobiegł za innymi.

Chen Zhen nie wierzył własnym oczom. Stado groźnych, wielkich, mongolskich wilków przeraziło się strzemion! Poczuł spóźniony przypływ odwagi i przez chwilę jeszcze uderzał strzemionami, po czym zaczął krzyczeć i wymachiwać ramionami, jak zwykle robią pasterze: „Szybko! Szybko! Wilki! Dużo wilków!”.

Być może stepowe wilki rozumieją po mongolsku, może znają znaki i nawoływania myśliwych i przestraszyły się, że szykuje się obława. Ale nawet w ucieczce zachowały nienaruszony szyk i uciekająca wataha wciąż pozostała oddziałem odwiecznej wilczej armii: najsilniejsze szły w pierwszym szeregu, z przywódcą na czele i jego eskortą tuż za nim. Nie było w tym nic z chaosu ucieczki ptaków czy innych zwierząt. Chen Zhen nie mógł oderwać od nich wzroku.

Zniknęły w oka mgnieniu i w dolinie pozostały po nich tylko wirujące płatki śniegu.

Zrobiło się ciemno. Nim Chen Zhen ponownie poprawił się w strzemionach, kary jak wystrzelona z łuku strzała popędził w kierunku najbliższego znajomego obozu. Zimny wiatr, wciskający się pod kołnierz i do rękawów, niemal zamroził pot na ciele chłopaka.

Cudem wyrwany z paszczy wilków Chen Zhen stał się, jak cały stepowy lud, wyznawcą wiecznego nieba, Tengera. I od tamtej też chwili wilki napawały go strachem, szacunkiem i zachwytem. Te stworzenia nie tylko dotknęły jego duszy, one ją z niego wypłoszyły. Czym była ta ich przyczajona, ukryta siła, która tak go do nich przyciągała? Może było to coś niewidzialnego, nieuchwytnego, co ludzkie dusze darzą uwielbieniem, może to właśnie jest pierwotny totem? Chen Zhen miał wrażenie, że wkroczył w duchowy świat stepowego ludu. Choć wrota do tego świata uchyliły się tylko odrobinę, udało mu się już za nie zajrzeć.

W ciągu dwóch lat od tamtego spotkania Chen Zhen nigdy już nie widział tak wielkiej watahy. Kiedy za dnia pasał owce, czasami z daleka dostrzegł jednego albo dwa wilki. Nawet jeśli wyprawiał się gdzieś na pięćdziesiąt kilometrów, co najwyżej zobaczył ich trzy albo pięć. Ale zdarzało mu się widywać zabite przez nie owce, krowy albo konie, po dwa, trzy, pięć, albo i więcej trucheł rozwłóczonych na dużej przestrzeni. A gdy bywał z wizytą, widywał skóry wilków upolowanych przez tych pasterzy-myśliwych, zawieszone na wysokich tykach, powiewające na wietrze niczym wilcze chorągwie.

Bilig wciąż leżał nieruchomo w śnieżnej kryjówce, zmrużonymi oczyma przyglądając się gazelom i coraz bliższej watasze. Szepnął do Chen Zhena:

– Wytrzymaj jeszcze trochę. Chcesz się nauczyć polować, naucz się cierpliwości.

Przy boku Biliga Chen Zhen czuł się spokojniej. Starł z rzęs płatki śniegu i mrugnął do niego, a potem znów nakierował lunetę na gazele i otaczający je pierścień wilków. Nadal nie podjęły żadnego działania.

Odkąd on i kary koń zetknęli się z nimi w swej krótkiej potyczce, wiedział już, że na stepie ludzie wciąż są otoczeni przez wilki. Gdy rano wychodzi się z jurty, niedaleko na śniegu widać ślady wielkich wilczych łap, a w górach i na mokradłach jest ich jeszcze więcej – wszędzie można się natknąć na ich świeże, szare odchody. Niemal co noc zdarzało mu się widzieć podobne do duchów sylwetki, szczególnie zimą, gdy kilkadziesiąt metrów od owczego stada połyskiwały w mroku zielone wilcze ślepia, czasem trzy pary, czasem pięć, a czasem kilkanaście. Któregoś razu, on i najstarsza synowa Biliga, Galsmaa, z latarkami w rękach, naliczyli dwadzieścia pięć.

W pasterstwie, jak w partyzantce, sprzęt musi być jak najprostszy. Zimą owce przebywały w utworzonym z wozów, rozstawnych ogrodzeń i grubych derek półokręgu, który był dla nich ochroną przed wiatrem, ale nie przed wilkami. Jego szeroko otwarta część południowa strzeżona była przez psy, a nocami także przez trzymające straż kobiety. Czasami wilki atakowały zagrodę, a wtedy dochodziło do śmiertelnej walki z psami i zdarzało się, że wilcze albo psie ciało uderzało mocno w ścianę jurty, wybudzając śpiącego w niej człowieka. Chen Zhenowi zdarzyło się to dwukrotnie i gdyby nie wojłokowa ściana, wilk wpadłby prosto w jego objęcia. Ludzi, którzy żyją z pierwotnego pasterstwa, od wilków dzieli czasami tylko pojedyncza derka, ale Chen Zhen długo nie miał okazji z nimi walczyć. Wilki z mongolskich stepów, nawykłe do nocnych walk, są szybsze i sprawniejsze nawet niż partyzanci z równin Huabei. Nocami, gdy wilcze ataki powtarzały się kilkakrotnie, Chen Zhen starał się spać lekko i prosił nawet Galsmę, żeby go zawołała, jeżeli wilki wedrą się do zagrody, to pomoże je przegnać albo pozabijać. Bilig, słuchając, gładził swą kozią bródkę i uśmiechał się, mówiąc, że jeszcze nigdy nie widział Chińczyka, którego tak by ciągnęło do wilków. Chyba podobało mu się to niezwykłe u chińskiego studenta zainteresowanie wilkami.

W czasie swej pierwszej zimy po przyjeździe, pewnej wietrznej i śnieżnej nocy, Chen Zhen miał wreszcie okazję z najbliższej odległości zobaczyć walkę ludzi i psów z wilkami.

– Chen Zhen! Chen Zhen!

Obudziły go krzyki Galsmy i wściekłe ujadanie psów. Pospiesznie naciągnął filcowe buty i kożuch, chwycił latarkę i pasterską pałkę, po czym wypadł z jurty. Nogi się pod nim ugięły. W przecinającym wirujący śnieg świetle latarki zobaczył Galsmę trzymającą za ogon potężnego wilka. Długość ciała zwierzęcia była mniej więcej równa ciału dorosłego człowieka, a ona trzymała go z całych sił, odciągając od stłoczonych w jedną masę owiec. Wilk odwracał głowę, próbując ją ugryźć, a głupie, tłuste, przerażone do nieprzytomności owce, nie wiedząc czy bardziej boją się wilka, czy wiatru, pchały się stłoczone na ogrodzenie, tworząc kłębowisko tak gęste, że padający na nie śnieg natychmiast zmieniał się w parę, a uwięziona między nimi przednia część ciała wilka nie miała możliwości ruchu. Wilk mógł tylko ryć pazurami ziemię i na oślep kłapać zębami, próbując wyrwać się Galsmie i wydostać spomiędzy owiec, by ruszyć do kontrataku. Chen Zhen podbiegł niepewnie, ale nie wiedział co robić. Dwa wielkie psy, też odgrodzone przez owce, mogły tylko wściekle szczekać, próbując odciągnąć uwagę wilka. Pięć albo sześć pozostałych psów Biliga, a także psy sąsiadów walczyły z wilkami po wschodniej stronie stada. Ich szczekanie, wycie i skomlenie było przerażające. Chen Zhen chciał pomóc Galsmie, ale nogi trzęsły mu się tak, że nie mógł zrobić kroku. Przedtem tak gorąco pragnął dotknąć żywego wilka, a teraz strach już zdążył zmienić to pragnienie w lód. Galsmaa, która sądziła, że naprawdę chce przyjść z pomocą, krzyknęła ze strachem:

– Nie podchodź tu! Nie podchodź! Pogryzie cię! Odegnaj owce i wpuść psy!

Mocno odchylona do tyłu, nadal ciągnęła wilka za ogon, aż pot pojawił się na jej czole. Tak silnie wbijała w niego palce, że wilk aż się zachłysnął, wciągając mroźne powietrze zakrwawionym pyskiem. Chciał jak najszybciej odwrócić się i rozerwać ją na strzępy. Wreszcie, widząc, że nie ma sensu ciągnąć do przodu, gwałtownie się cofnął, obrócił, rzucił z zębami na Galsmę i jednym szarpnięciem oderwał z trzaskiem kawał poły od jej kożucha. Wąskie, mongolskie oczy Galsmy stały się dzikie jak oczy tygrysicy. Nie puściła wilka, skoczyła za niego, szarpnięciem wyprostowała jego zwinięte ciało i zaczęła go ciągnąć w stronę psów.

Chen Zhen, kompletnie otumaniony, podniósł latarkę, żeby oświetlić Galsmę i wilka, bo bał się, że jeśli kobieta nie widzi wyraźnie co się dzieje, wilk ją dopadnie. Podniósł swoją pałkę i zaczął uderzać mocno po głowach owiec. Zakotłowały się, a bojąc się ukrytego w ciemnościach napastnika, zaczęły napierać w stronę światła i Chen Zhenowi nie udało się ich przegnać. Zobaczył, że Galsmaa nie daje już rady utrzymać wilka i teraz to on zaczyna ją ciągnąć.

– Mamo! Mamo! – rozległ się przerażony dziecinny głos.

Dziewięcioletni syn Galsmy, Bajar, wybiegł z jurty. Gdy zobaczył, co się dzieje, głos mu się zmienił, ale podbiegł do matki i przeskoczywszy przez grzbiety owiec jakby przeskakiwał przez kozioł, razem z nią chwycił zwierzę za ogon. Galsmaa krzyknęła:

– Nie tak! Złap go za nogę!

Bajar natychmiast zacisnął ręce na tylnej łapie wilka i zaczął ciągnąć do tyłu. We dwójkę udało im się go unieruchomić. Ze wschodniej strony obozu wciąż dochodziły odgłosy walki, wycie i ujadanie. Widocznie wilki zamarkowały atak od wschodu, żeby uderzyć z zachodu i ściągnęły w jedno miejsce większość psów, by osłonić atak lub ucieczkę tych, które napadły na owce. Zachodnia linia obrony utrzymywana była tylko przez matkę i syna, którzy nie chcieli pozwolić, by wilk wyciągnął owce za zagrodę z derek.

Stary Bilig też dopadł już stada. Rozpędzając owce, krzyczał w kierunku walczących na wschodzie psów:

– Bar! Bar!

„Bar” to po mongolsku tygrys. Tak nazywał się najpotężniejszy, najostrzejszy brytan, krzyżówka z tybetańskim mastifem. Choć długością ciała nie dorównywał wilkom, przewyższał je wzrostem i szerokością piersi. Słysząc głos pana, porzucił bitwę, przybiegł i stanął przy nim, zionąc z pyska odorem wilczej krwi. Bilig odebrał Chen Zhenowi latarkę i skierował ją na wilka uwięzionego między owcami, a Bar pochylił łeb, przygnębiony jak wartownik, który zszedł z posterunku, po czym, dysząc wściekłością, skacząc po grzbietach owiec i depcząc im po głowach, rzucił się w stronę drapieżcy. Bilig krzyknął do Chen Zhena:

– Popędź na niego owce, niech go otoczą! Nie pozwól mu uciec!

Chwycił Chen Zhena za rękę i obaj zaczęli na siłę przeganiać owce, przepychając się jednocześnie w stronę wilka i Galsmy.

Rozwścieczony Bar, dysząc i zionąc krwią, dopadł wreszcie do Galsmy, ale wilk wciąż uwięziony był między duszącymi się w ścisku owcami. Myśliwskie psy ze stepu wiedzą, że nie należy szarpać wilczego grzbietu ani tułowia, żeby nie zniszczyć skóry, więc Bar nie miał jak się do niego dobrać. Galsmaa, ujrzawszy psa przy sobie, obróciła się nagle, uniosła zgiętą nogę i mocno trzymając obiema rękami wilczy ogon, przełożyła go sobie przez kolano. Krzyknęła i wkładając w to wszystkie siły, złamała go z trzaskiem podobnym łamanej gałęzi. Zwierzę zawyło z bólu i łapy mu zwiotczały, a wówczas Galsmaa i Bajar wywlekli go spomiędzy owiec. Wilk, miotając się jak w konwulsjach, odwrócił łeb, by spojrzeć na ranę, a wtedy Bar, który tylko na to czekał, rzucił mu się do gardła. Nie zważając na drapiące wilcze pazury, stanął mu łapami na głowie i piersi, zacisnął zęby i dwa strumienie krwi wytrysnęły z rozerwanych tętnic. Wilk rzucał się jeszcze dziko przez kilka minut, a wreszcie znieruchomiał i zakrwawiony język wysunął mu się zza kłów. Galsmaa otarła z twarzy jego krew i odetchnęła głęboko. Chen Zhen pomyślał, że jej czerwone od zimna policzki wyglądają jak ubarwione różem z wilczej krwi, a ona jest jak kobieta z prehistorycznych czasów – bohaterska, dzika i piękna.

Woń wilczej krwi unosiła się w powietrzu, ale szczekanie psów po wschodniej stronie nagle ucichło. Wilki wycofały się i błyskawicznie zniknęły w ciemnościach. Po chwili nad zachodnimi mokradłami rozległo się żałosne wycie, długi lament nad poległym w boju wojownikiem.

– Do niczego się nie nadaję, jestem tchórzem, jak owce – westchnął ze wstydem Chen Zhen. – Jestem mniej wart niż stepowy pies, mniej wart niż kobieta, nawet mniej wart niż dziewięcioletnie dziecko.

Galsmaa z uśmiechem potrząsnęła głową.

– Nieprawda. Gdybyś mi nie pomógł, wilk zagryzłby owce.

Bilig też się uśmiechnął.

– Nie widziałem jeszcze chińskiego studenta, który by w takiej chwili umiał przegonić owce i świecić latarką.

Chen Zhen wreszcie dotknął nieostygłego jeszcze wilczego ciała. Naprawdę żałował, że nie miał odwagi razem z Galsmą złapać go za ogon i stracił tę może jedyną w życiu Chińczyka okazję, by gołymi rękami walczyć z wilkiem. Zwierzę było dość wielkie, by przerazić każdego i choć już martwe, wciąż wydawało się groźne, jak gdyby tylko spało, w każdej chwili gotowe poderwać się i zawyć. Chen Zhen pogłaskał wielki łeb Bara i zebrawszy się na odwagę, kucnął, rozłożył kciuk i palec wskazujący i zmierzył długość trupa. Od nosa do czubka ogona wynosiła metr osiemdziesiąt, kilka centymetrów więcej niż jego wzrost. Zrobiło mu się zimno.

Bilig przy świetle latarki przyjrzał się owcom i stwierdził, że cztery z nich straciły swoje tłuste ogony, równo obcięte wilczymi zębami.

– Owcze ogony za wielkiego wilka. Opłaciło się – stwierdził.

Razem z Chen Zhenem przenieśli ciężkie cielsko do jurty, żeby psy sąsiadów nie poszarpały na nim ze złości skóry. Chen Zhenowi wydawało się, że wilcze stopy są większe niż psie. Gdy przyłożył do jednej swoją dłoń dla porównania, okazało się, że – nie wliczając w to palców u ludzkiej dłoni – rozmiarem są mniej więcej równe. Nic dziwnego, że wilki tak pewnie biegają po śniegu albo górskich kamieniach.

– Jutro nauczę cię, jak zdjąć z niego skórę – obiecał stary Bilig.

Galsmaa wyniosła z jurty miednicę napełnioną do połowy mięsem – w nagrodę dla Bara i innych psów. Chen Zhen wyszedł za nią i zaczął głaskać wielki łeb Bara oraz jego grzbiet, szeroki jak mały stół. Pies z głośnym chrzęstem rozgryzał kości i merdał z wdzięcznością ogonem.

– Bałaś się? – zapytał Chen Zhen.

Galsmaa roześmiała się.

– Bałam. Bałam się, że wilk porwie owce i zabiorą mi punkty za pracę. Jestem kierownikiem komórki produkcyjnej i jakbym straciła owce, to byłby straszny wstyd.

Pochyliła się i poklepała Bara po głowie, mówiąc:

– Dobry Bar.

Bar natychmiast wypuścił z pyska kość i podsunął głowę pod rękę pani, a potem wepchnął nos w jej rękaw. Machał z radości swym wielkim ogonem, aż wiatr się podnosił. Chen Zhen pomyślał, że zahartowany na zimnie i głodzie Bar najbardziej sobie ceni uczucie swojej pani.

– Chen Zhen – powiedziała Galsmaa. – Po święcie wiosny dam ci dobrego szczeniaka. Psa można doskonale wytresować i jak go dobrze przyuczysz, będzie taki jak Bar.

Chen Zhen podziękował jej gorąco.

Gdy weszli do jurty, wyznał:

– Naprawdę strasznie się balem.

– Wiem – odrzekł Bilig. – Wiedziałem, jak wziąłem cię za rękę. Co on się tak trzęsie, pomyślałem. A jakby przyszło do walki, utrzymałbyś nóż? Kto chce zostać na stepie, musi stać się groźniejszy niż wilk. Zabiorę cię kiedyś na polowanie. Jak Czyngis-chan zbierał swoje wojsko, specjalnie szukał dobrych łowców wilków.

– Wierzę. Gdyby Galsmaa wsiadła na konia i ruszyła w bój, byłaby lepsza niż Hua Mulan. Hua Mulan to nasza najsławniejsza kobieta-generał.

– U was Chińczyków jest tylko ta jedna Huamula – rzekł Bilig. – A u nas, Mongołów, takich Galsm jest dużo. W każdej rodzinie jest taka.

I stary Bilig, podobny w tej chwili do starego basiora, wybuchnął głośnym śmiechem.

Od tamtej pory Chen Zhen coraz bardziej pragnął zbliżyć się do wilków, przyjrzeć się im, poznać je. Czuł, że między ludźmi i wilkami na stepie jest jakaś mistyczna więź i być może dopiero wówczas, gdy zrozumie się wilki, to najbardziej nieuchwytne, najbardziej tajemnicze ogniwo, można będzie zrozumieć tajemnicę stepu i jego ludzi. Chen Zhen bardzo pragnął samemu ich dotknąć i poczuć, chciałby własną ręką wyjąć szczenięta z nory i wyhodować małego wilczka, którego mógłby widzieć i dotykać. Gdy o tym pomyślał, aż sam się przeraził, ale z nadejściem wiosny to pragnienie stawało się coraz silniejsze.

Bilig był najlepszym myśliwym na Olonbulag, ale rzadko chodził na polowania, a jeśli już polował, to na lisy. Rzadko wychodził na wilki. Przez dwa lata wielkiej rewolucji kulturalnej w tradycyjnym stepowym życiu, opartym na myślistwie i pasterstwie, zapanował chaos, jak w stadzie spłoszonych owiec. Ale tej zimy, gdy wielkie stado gazeli przeszło granicę i weszło na step Olonbulag, Bilig uznał, że czas dotrzymać obietnicy. Zabrał ze sobą Chen Zhena, żeby popatrzył z bliska na wilczą watahę i w ten najlepszy sposób uczył się odwagi i zdobywał wiedzę. Chen Zhen miał więc okazję zetknąć się bliżej z wilkami i chociaż nie było to jeszcze prawdziwe polowanie, był Biligowi bardzo wdzięczny, że o nim myślał i pamiętał.

Bilig szturchnął Chen Zhena łokciem i pokazał mu zbocze. Gdy Chen Zhen natychmiast zwrócił tam swoją lunetę, zobaczył czujnie pasące się gazele. Zauważył też, jak jeden z wilków odłącza się od stada i biegnie w góry na zachód. Rozczarowany, cicho zapytał:

– Nie będą polować? To znaczy, że marzliśmy tu na próżno?

– Wilki nie przepuszczą takiej okazji. Basior zobaczył, że gazeli jest za dużo i wysłał jednego po posiłki. Taka okazja zdarza im się raz na pięć lat, a widzę, że mają apetyt. Szykuje się wielka bitwa. Nie wziąłem cię tu na próżno. Bądź cierpliwy, a doczekasz się polowania.

Rozdział 2

Wódz Xiongnu[4] miał dwie córki, tak piękne, że ludzie w kraju uważali je za boginie. Wódz powiedział: „Moje córki nie mogą wyjść za człowieka, oddam je niebu”. W bezludnym miejscu na północy kraju wybudował wysoką wieżę, umieścił tam córki i rzekł: „O niebo, weź je sobie”. Po roku pojawił się wilk, który dniem i nocą czuwał przy wieży, u jej stóp wykopał sobie jamę i choć czas upływał, nigdzie nie odchodził. Młodsza z córek rzekła: „Ojciec umieścił nas tutaj, chcąc oddać nas niebu. Ten wilk musi być boskim stworzeniem, wysłańcem nieba. Zejdźmy do niego”. Starsza córka przelękła się i rzekła: „To jest tylko zwierzę, hańba dla naszych rodziców”. Młodsza nie posłuchała i zeszła. Została żoną wilka i urodziła syna. Później powstało tu kwitnące państwo. Jego lud potrafi przeciągłym głosem wyśpiewywać pieśni, podobne do wycia wilków”.

„Historia dynastii Wei”(spisana w latach 551–554, obejmująca okres 386–550 r.)

Sześć albo siedem wilków cicho dołączyło do uformowanego już z trzech stron pierścienia. Chen Zhen, zasłaniając usta rękawem baraniego kożucha, zapytał zniżonym głosem:

– Ojcze, teraz już zamkną krąg?

– Jeszcze nie – odszepnął Bilig. – Dowódca czeka na właściwy moment. Wilki robią to uważniej niż my w czasie obławy. Sam dojdź do tego, na co czekają.

Kiedy poruszył swymi siwymi, krzaczastymi brwiami, spadła z nich odrobina szronu. Na jego lisiej czapie, zakrywającej czoło i policzki, opadającej aż na ramiona, też osiadł szron, który nie przykrył tylko jego jasnobrązowych oczu, połyskujących głębokim, bursztynowym blaskiem.

Już jakiś czas leżeli w zaspie i teraz skierowali uwagę na pasące się na zboczu gazele. Było ich koło tysiąca. Kilka dużych kozłów o długich, czarnych rogach, podnosiło głowy rozglądając się i węsząc, inne szybko rozgarniały śnieg, by dostać się do trawy.

Było to pastwisko drugiej brygady produkcyjnej, przeznaczone specjalnie na czas zimowych klęsk. Zajmowało obszar piętnastu kilometrów kwadratowych; położone w górach i osłonięte od gwałtownych wiatrów i śniegu, porastało piękną, bujną trawą.

Bilig rzekł cicho:

– Przyjrzyj się uważnie, a zrozumiesz. To pastwisko ma świetne położenie, otwarte na wiatry z północnego zachodu, więc nawet największe śniegi się tu nie utrzymają. Jak miałem osiem lat, na Olonbulag przyszły straszne śnieżyce. Od stu lat takich nie było. Na równinie pokrywa śnieżna była tak gruba, że przykrywała jurty. Na szczęście kilku starców wyprowadziło większość ludzi i zwierząt, i kiedy śnieg był jeszcze po kolana, zebrali stada koni i popędzili je przodem, żeby wydeptały trakt. Potem przeszły tamtędy stada krów i tak zrobiła się droga, którą mogły przebyć owce i wozy. Szliśmy przez trzy doby, aż doszliśmy tutaj. Tu warstwa śniegu miała tylko ze dwadzieścia centymetrów grubości, więc wystawały z niego czubki traw. Zwierzęta były pół żywe z zimna i głodu, i jak zobaczyły trawę, zaczęły ryczeć, rżeć, beczeć jak szalone, a ludzie padli z płaczem na ziemię i bili czołem Tengerowi, aż całe twarze mieli zakryte śniegiem. Konie i owce umieją rozgarniać śnieg, żeby dostać się do trawy, krowy tak nie potrafią, ale też szły za nimi, żeby jeść. Ponad połowa przeżyła do czasu roztopów. Ci, co nie zdążyli na czas przegnać stad, chociaż sami uciekli, wszystkie stracili w śnieżycy. Gdyby nie to pastwisko, wyginęliby i ludzie, i zwierzęta. Od tamtej pory, tu na Olonbulag, już się tak nie boimy klęski śniegu, bo możemy przenieść się tutaj i przeżyć.

Starzec westchnął lekko i mówił dalej:

– Tenger zesłał nam to pastwisko, żeby ocalić nam życie. Kiedyś pasterze co roku przychodzili na tamten szczyt składać ofiary Tengerowi i bogu góry. Od dwóch lat, kiedy zaczęła się ta „rewolucja”, wszyscy się boją, ale większość i tak modli się w sercach. To jest święta góra. Wiosną, latem i jesienią, choćby była największa susza, choćby najbardziej brakowało paszy, żaden pasterz na Olonbulag nie odważy się tknąć tego pastwiska. Pasterze koni ciężko pracują, żeby je chronić. I wilki też je chronią. Mniej więcej co pięć lat przychodzą tu i zabijają gazele, i tak samo jak ludzie, składają je w ofierze Tengerowi. Ta święta góra chroni nie tylko ludzi i ich stada, ale także wilki. A one są bystrzejsze niż my – zanim zdążymy przyprowadzić tu nasze zwierzęta, one już tu są. Za dnia kryją się w skalnych jaskiniach na górze, albo w zmarzniętym śniegu za jej plecami. Nocami schodzą i spod śniegu wygrzebują zamarzłe krowy i owce. Jeśli wilk ma co jeść, nie nęka ani ludzi, ani ich zwierząt.

Kilka pierzastych białych obłoków przemknęło po niebie. Starzec wzniósł pełne uniesienia oczy do lodowobłękitnego Tengera i Chen Zhen pomyślał, że takie spojrzenie widywał tylko na religijnym malarstwie europejskim.

W tym roku śnieg spadł wcześnie i wciąż się utrzymywał. Przykrył niższe trawy zanim zdążyły zżółknąć i zachowały się pod nim jak przechowywana w lodzie mrożona zielenina, a z pustych łodyg i spomiędzy śnieżnych rozstępów wydobywał się ich słodki i świeży zapach. Dla gazeli, wygnanych przez wielkie śniegi i głód z sąsiedniego kraju na północy, była tu prawdziwa zimowa oaza. Zwabione słodką wonią nie chciały nigdzie odchodzić, tylko jadły i jadły, aż brzuchy zaokrągliły im się i wydęły jak wielkie bębny, uniemożliwiając szybki bieg.

Tylko wilczy król stepu i stary Bilig wiedzieli, że to może być straszny błąd.

To stado nie było wielkie. W pierwszym roku po przyjeździe Chen Zhen widywał chmary liczące do dziesięciu tysięcy sztuk. Ktoś we władzach brygady opowiadał, że w latach sześćdziesiątych, gdy trzy razy pod rząd nadeszła klęska głodu, żołnierze z wielkich baz na północy przyjeżdżali tu samochodami i z karabinów maszynowych zabijali straszne ilości gazeli, żeby wyżywić się ich mięsem. Wypłoszyli je wtedy za granicę. W ostatnich latach, ze względu na napiętą sytuację na granicy, te wielkie polowania ustały i na rozległym stepie Olonbulag znów pojawiły się ogromne stada. Chen Zhen widywał je pasąc owce. Były jak olbrzymi, skłębiony, nisko przypadły do ziemi żółty obłok, niesiony lekkim wiatrem obok jego owiec, które, spłoszone, tłoczyły się razem, z przerażeniem i zazdrością wpatrując się w swoje dzikie kuzynki, swobodne i szybkie jak ptaki.

Gazele nie przejmują się ludźmi bez broni. Któregoś razu Chen Zhen wjechał konno w stado, chcąc złapać którąś na arkan i posmakować gazelego mięsa. Ale były za szybkie. Są najszybsze na stepie, nie dogoni ich najlepszy pies myśliwski, ani nawet wilk. Chen Zhen, zaciąwszy konia batem, próbował kilka razy, ale nawet ich nie musnął. Pędziły przed siebie długimi skokami, zagarnęły go w środek, a potem rozdzieliły się i z odległości kilkudziesięciu metrów minęły go z obu stron, a potem powtórnie zebrawszy się razem, biegły dalej. Zdumiony i zachwycony, mógł tylko stać, patrzeć i podziwiać.

Stado, które mieli przed sobą, było średnie, ale zdaniem Chen Zhena i tak za wielkie jak na watahę liczącą około czterdziestu osobników. Wiele razy słyszał, że wilki to najbardziej zawzięte stworzenia na świecie, chciał więc przekonać się, jak wielki jest ich apetyt i zawziętość. I jak radzą sobie ze sztuką obławy.

Dla wilków była to rzadka okazja. Poruszały się lekko i bardzo powoli; wystarczyło, że kilka kozłów podniosło głowy i zaczęło się rozglądać, a wilki rozciągały się bez ruchu w zaroślach i nawet biała para ich oddechów stawała się jakby lżejsza.

Gazele wciąż z zapałem skubały trawę, a oni spokojnie czekali.

– Gazele to straszne szkodniki – szepnął znów Bilig. – Są szybkie i łakome, patrz ile dobrej trawy wyjadły. Wszyscy w brygadzie robią co mogą, żeby utrzymać to pastwisko, a za kilka dni zostanie z niego połowa. Jak dojdą inne stada, trawa zniknie do końca. W tym roku bardzo pada i może być klęska śniegu. Jeśli zabraknie tego pastwiska, będzie nieszczęście. Dobrze, że są wilki, za parę dni wybiją je i przepędzą.

Chen Zhen spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Więc dlatego nie polujesz na wilki.

– Poluję – odpowiedział stary. – Ale rzadko. Gdyby wytępić wszystkie, nie byłoby życia dla stepu. A jeśli umrze step, jak mają przeżyć ludzie i ich zwierzęta? Wy, Chińczycy, nigdy tego nie rozumieliście.

– W tym jest racja – rzekł Chen Zhen. – Ja to już trochę rozumiem.

Poczuł się dziwnie podniecony i wydawało mu się, że zamajaczyło przed nim widmo totemicznego wilka. Dwa lata temu, przed wyjazdem z Pekinu, zaczął zbierać i czytać książki o ludach stepu. To wtedy dowiedział się, że wilk jest ich totemem i obiektem kultu, ale dopiero teraz zaczynał naprawdę rozumieć, dlaczego ten najbardziej znienawidzony przez Chińczyków i inne ludy rolnicze wilk jest w oczach Mongołów ich zwierzęcym przodkiem – totemem.

Bilig zerknął na niego z uśmiechem, od którego zwęziły mu się oczy.

– Wy, studenci z Pekinu, od roku już macie jurtę, ale jej ściany są cienkie, za mało wojłoku. Upolujemy sobie więcej gazeli, zaniesiemy je do spółdzielni zaopatrzenia i zamienimy na wojłok, niech wasza czwórka ma cieplej tej zimy.

– Doskonale – ucieszył się Chen Zhen. – Nasza jurta ma tylko dwie warstwy wojłoku i jest tak zimno, że kałamarz nam zamarzł i pękł.

– Widzisz tę watahę? – roześmiał się stary. – Niedługo dostaniecie od nich prezent.

Mięso i skóra zamarzniętej gazeli kosztowały na Olonbulag dwadzieścia juanów, przybliżoną równowartość dwutygodniowego dochodu pasterza owiec. Ze skór gazeli robi się najwyższej jakości kurtki i ktoś ze stacji zaopatrzenia mówił, że takie właśnie noszą piloci. Ale kurtki ze skór mongolskich gazeli były za dobre dla chińskich pilotów i wszystkie szły na eksport do Związku Radzieckiego i krajów Europy Wschodniej w zamian za stal, samochody i amunicję. Najlepsze mięso przeznaczano na delikatesowe konserwy dla zagranicy. W Chinach można się było delektować kośćmi i całą resztą, a w Mongolii Wewnętrznej ten rzadki smakołyk kupowało się na kartki w sklepach chorągwi. Chorągiew to tutejszy odpowiednik powiatu.

Tej zimy, gdy wielkie stada gazeli przeszły przez granicę, wśród władz przygranicznych komun i chorągwi zapanowało podniecenie. We wszystkich stacjach skupu przygotowywano magazyny w oczekiwaniu na obfite dostawy, a władze, myśliwi i pasterze czuli się jak rybacy, którzy trafili na ławicę. Myśliwi i pasterze koni wskakiwali na siodła, brali psy i strzelby i ruszali na polowanie. A Chen Zhen dzień za dniem wciąż tkwił przy swoich owcach i nie miał ani strzelby, ani nabojów. A zresztą, pasterze owiec mieli tylko po cztery konie, podczas gdy tamtym przysługiwało kilkanaście. „Wykształcona młodzież” mogła tylko zazdrośnie patrzeć na cudze wyprawy. Kilka dni wcześniej Chen Zhen odwiedził jurtę myśliwego Lamdżawa, który już kilka razy był na polowaniu i zabił jedenaście gazeli, a raz jednym strzałem położył dwie. Zarobił już prawie tyle, ile pasterz koni w trzy dobre miesiące i zadowolony mówił do Chen Zhena, że ma już na wódkę i papierosy na cały rok. Jeszcze kilka razy, i kupi sobie tranzystorowe radio Czerwony Lampion – nowe weźmie dla siebie, a stare odda do przenośnej pasterskiej jurty. To u niego Chen Zhen pierwszy raz jadł gazele mięso i dopiero wtedy przekonał się, jak smakuje stepowa dziczyzna. W ciele tego szybkonogiego zwierzęcia nie ma ani grama tłuszczu, a ciągły wyścig z wilkami doprowadził każde włókno w ich mięśniach do stanu doskonałości. Smakowała nie gorzej niż sarna.

Odkąd na Olonbulag pojawiły się gazele, chłopcy z pekińskiej wykształconej młodzieży w jednej chwili spadli do rangi obywateli drugiej kategorii. Po dwóch latach mogli już samodzielnie pasać krowy i owce, ale polowanie to inna rzecz. W środkowej i wschodniej części Mongolii Wewnętrznej, gdzie życie polega na koczowniczym pasterstwie, myślistwo zajmuje miejsce szczególne i jest ważnym, a czasem i najważniejszym źródłem dochodów każdej rodziny. Przodkami Mongołów byli myśliwi z nadamurskich lasów, którzy przenieśli się na step i częściowo zajęli pasterstwem. Najwyższą rangę mieli tu pasterze koni i większość myśliwych wywodziła się spośród nich. Tylko bardzo niewielu z wykształconej młodzieży mogło pasać konie, a nawet i ci mieli status początkujących. Gdy nadszedł okres polowań, chłopcy z Pekinu, którzy już zaczęli uważać się za prawdziwych nomadów, zrozumieli, jak wiele ich jeszcze od nich dzieli.

Chen Zhen, najadłszy się do syta gazelego mięsa, wziął ofiarowaną przez Lamdżawa gazelą nogę i rozgoryczony pobiegł do jurty Bilig.

Chociaż mieli już własną, Chen Zhen nadal lubił przychodzić do jurty Biliga. Była duża, jasna i ciepła, na ścianach wisiały kilimy z obrazami z tybetańsko-mongolskiej religii, a na ziemi leżał dywan z wzorem białego jelenia. Na małym stoliku stała taca ze srebrnymi czarkami, a na półce wypolerowane do połysku brązowe miseczki i aluminiowy dzbanek. Tu niebo było wysoko, a cesarz daleko i hunwejbini[5] ze swoim szaleństwem „niszczenia czterech rodzajów starego zła” (obyczajów, kultury, idei i zwyczajów) nie dopadli jeszcze jego kilimów i dywanu. Chen Zhen mieszkał w czwórkę z kolegami z klasy z pekińskiego liceum. Trzej byli synami „kapitalistycznych bandytów” albo „reakcyjnych władz uczelnianych”, mieli podobne pochodzenie i poglądy, tak samo nie znosili radykalności i ignorancji hunwejbinów, więc na początku roku 1967 porzucili pekiński wrzask i zamęt i przyjechali na step w poszukiwaniu spokoju. Przyjaźnili się, ale jurta Biliga była jak kwatera stepowego wodza, Chen Zhen był tu otoczony opieką i troską. Czuł się lubiany i bezpieczny.

W domu Biliga traktowano go jak członka rodziny. Chen Zhen przywiózł ze sobą z Pekinu dwie walizki książek, głównie chińskich i zagranicznych pozycji o historii Mongolii, i to one przyczyniły się do zacieśnienia więzi chińskiego ucznia i starego Mongoła. Stary lubił gości i często zapraszał przyjaciół pieśniarzy, znał wiele mongolskich legend i dużo wiedział o historii. Kiedy zobaczył książki Chen Zhena, szczególnie te z rycinami i mapami, od razu zaciekawiło go, co o historii Mongolii piszą chińscy, rosyjscy, perscy lub jeszcze inni uczeni. Słabo mówiący po chińsku Bilig wykorzystywał każdą okazję, by uczyć Chen Zhena mongolskiego. Chciał jak najszybciej poznać treść jego książek i opowiedzieć mu jak najwięcej przechowywanych w pamięci historii. Po dwóch latach te chińsko-mongolskie rozmowy starego człowieka z chłopcem szły już całkiem płynnie.

Ale Chen Zhen wciąż nie śmiał opowiedzieć mu niektórych, przepojonych nienawiścią i wrogością do Mongołów fragmentów chińskich i zagranicznych prac. Od przyjazdu na step nie odważyłby się już deklamować wiersza generała Yue Feia (1103–1142) „Czerwona rzeka”, a szczególnie wersu „spragnieni, będziemy pili koczowniczą krew”. Bardzo chciał zrozumieć, skąd wzięły się wzajemne urazy między koczownikami i ludem rolniczym, i jakie jest źródło tej straszliwej siły, która pozwoliła kiedyś temu niewielkiemu narodowi wybuchnąć w historii z mocą atomu.

Chen Zhen wcale nie chciał opuszczać jurty Biliga, ale stada na żyznym stepie Olonbulag rozrastały się tak, że czasem po nowym miocie przekraczały trzy tysiące sztuk i jeden pasterz nie byłby w stanie ich upilnować. Trzeba je było podzielić i Chen Zhen ze swoim stadem musiał się przenieść i wraz z kolegami osiąść na swoim. Na szczęście osady nie były oddalone, w jednej słyszało się beczenie owiec i szczekanie psów z drugiej. Spotykali się rano i wieczorami, a jadąc w odwiedziny nie zdążyli nawet dobrze wygrzać siodła. Chen Zhen wciąż często odwiedzał ojca Biliga i ich rozmowy toczyły się dalej. Tym razem jednak chciał rozmawiać tylko o gazelach i wilkach.

Rozsunął wiszącą u wejścia derkę, wyhaftowaną w dobrowróżbne wzory, usiadł na grubym dywanie i napił się mlecznej herbaty.

– Nie zazdrość komuś, że upolował gazelę – powiedział Bilig. – Jutro wezmę cię ze sobą i będziesz ich miał cały wóz. Pochodziłem trochę po górach i wiem, gdzie są. I akurat będzie okazja, żebyś przypatrzył się dobrze watasze. O tym przecież marzysz, prawda? Wy, Chińczycy, jesteście tchórzliwi jak trawożerne owce, a Mongołowie są drapieżnymi wilkami. Przydałoby ci się trochę wilczej odwagi.

Następnego dnia o świcie Chen Zhen wraz z Biligiem udali się na południowy zachód w góry i tam przyczaili się na zboczu. Bilig nie wziął ani strzelby, ani psów, zabrał ze sobą tylko lunetę. Chen Zhen chodził z nim wcześniej polować na lisy, lecz pierwszy raz wyruszyli z pustymi rękami. Zapytał, czy mają ustrzelić gazelę z lunety, a stary roześmiał się tylko i nie odpowiedział. Lubił zaciekawić i zasiać ziarno niepewności u ucznia, któremu chciał przekazać swą wiedzę i sztukę.

Dopiero gdy przez lunetę wypatrzył bezszelestnie okrążające stado wilki, Chen Zhen zrozumiał, na czym polega ich polowanie. Bilig uśmiechnął się chytrze, a ucieszony Chen Zhen pomyślał, że jest zupełnie jak ten rybak z historii o małżu i brodźcu. Chociaż właściwie, on sam był tylko małym rybaczkiem, a prawdziwym rybakiem był Bilig, najodważniejszy, najmądrzejszy na stepie myśliwy, który zabrał go na wielki połów. Z chwilą, gdy Chen Zhen zauważył wilki, zapomniał o zimnie i krew w jego żyłach zaczęła krążyć szybciej, a groza tamtego pierwszego spotkania z watahą zaczęła powoli znikać.

Na suchym, zimnym, nieruchomym powietrzu, Chen Zhen prawie już nie czuł własnych stóp, a pod jego brzuchem coraz bardziej ciągnęło lodem. Ach, gdyby tak miał pod sobą wilczą skórę! Nagle coś sobie przypomniał i zdziwiony zapytał szeptem Biliga:

– Wszyscy mówią, że wilcza skóra jest najcieplejsza na świecie. Tyle się tu poluje na wilki, czemu nigdy u żadnego pasterza nie widziałem wilczej skóry? Nawet pasterze koni w najzimniejsze noce ich nie mają. Raz tylko, w domu Dordża, widziałem u niego i jego ojca ochraniacze z wilczej skóry, naciągane futrem do wierzchu na spodnie ze skóry barana. Mówił, że są najlepsze na reumatyzm i że nosi je od kilku miesięcy, i jak przedtem nogi nigdy mu się nie pociły, tak teraz się pocą. Ojcze, przecież Eedż (mama) też ma reumatyzm, czemu jej nie zrobisz takich ochraniaczy z wilczej skóry?

– Rodzina Dordża to Mongołowie z Mandżurii – odparł Bilig. – U siebie uprawiali ziemię i mieli kilka owiec czy krów. W Mandżurii jest dużo Chińczyków, więc przejęli chińskie obyczaje. Ci przyjezdni zapomnieli mongolskich bogów, zapomnieli przodków i swych korzeni. Jak ktoś umrze, wkładają go do drewnianej skrzyni i zakopują w ziemi, zamiast oddać go wilkom. Nic dziwnego, że mają czelność nosić ochraniacze z wilczej skóry. Na stepie skóra i futro wilka są najgrubsze, najgęstsze i najcieplejsze, i nawet dwie owcze skóry razem nie chronią tak dobrze przed zimnem. To Tenger nachylił się nad wilkami i dał im to najcieplejsze futro. Ale ludzie na stepie nigdy nie używali wilczych skór, bo Mongołowie szanują wilki. Kto ich nie szanuje, nie jest prawdziwym Mongołem. Mongoł, choćby miał zamarznąć na śmierć, nigdy nie będzie spał na wilczej skórze, a gdyby to zrobił, obraziłby bogów i jego dusza nie uniosłaby się do Tengera. Jak myślisz, czemu Tenger otacza wilki opieką?

– Czy chodzi o to, że wilki to opiekuńcze duchy stepu? – zapytał Chen Zhen.

Stary zmrużył oczy w uśmiechu.

– Słusznie! Tenger jest ojcem, a step matką. Wilki zabijają tylko tych, co szkodzą stepowi. Dlatego Tenger o nie dba.

Wilki się poruszyły, więc obaj skierowali lunety w ich kierunku, ale zwierzęta znów pochyliły głowy i znieruchomiały. Chociaż Chen Zhen uważnie przeczesywał wzrokiem trawy, nie zauważył już żadnego ruchu. Bilig podał mu swoją lunetę, żeby mógł lepiej widzieć przez podwójne szkła lornetki, którą przecież pierwotnie były ich „lunety”. Ta rozdzielona na dwie „lunety” lornetka, stanowiła kiedyś część wyposażenia radzieckiego wojska. Dwadzieścia lat temu Bilig znalazł ją na polu bitwy radziecko-japońskiej.

Step Olonbulag, który graniczy z Mongolią Zewnętrzną, znajduje się na południowy zachód od łańcucha Wielkiego Chinganu, dokładnie na północ od Pekinu. Od niepamiętnych wieków stanowił szlak łączący od południa Mandżurię i mongolskie stepy, i był terenem walk wielu ludów i koczowniczych plemion. Tu też stykały się, kryjąc w sobie potencjalny konflikt, osiadłe rolnictwo i nomadzkie pasterstwo. W czasie drugiej wojny światowej za północną granicą doszło do wielkiej bitwy radziecko-japońskiej, a pod koniec wojny wielka armia radziecko-mongolska szła tędy na Mandżurię. Po dziś dzień są tu głębokie jak koryta wyschłych rzek koleiny po radzieckich i japońskich czołgach, a także porzucone wraki pojazdów pancernych. W niemal każdej pasterskiej rodzinie ktoś miał radziecki albo japoński bagnet, manierkę, szpadel, hełm, lornetkę lub jakąś inną część wojskowego wyposażenia. Żelazny łańcuch, którego Galsmaa używała do przywiązywania wołów, pochodził z radzieckiej ciężarówki. Ale z tego wszystkiego pasterze najbardziej sobie cenili lornetki, które stały się ważnym narzędziem ich pracy i które mieli zwyczaj rozdzielać na dwie pojedyncze „lunety” – po pierwsze dlatego, że były mniejsze, a po drugie, wydawały się im w ten sposób praktyczniejsze.

Pasterze mają szacunek dla rzeczy, których sami nie umieją zrobić. Ich wzrok, choć dobry, nigdy nie dorównywał oczom wilków, a lunety dawały im przewagę. Bilig powiedział, że odkąd je mają, zwierzyny jest jakby więcej i dużo łatwiej znaleźć zagubione konie.

– Ale – dodał – wilkom też wzrok się polepszył. Jeśli patrzysz na nie przez lunetę, czasem przez szkło zobaczysz, że spoglądają ci prosto w oczy.

Chen Zhen dostał lunetę od Biliga, co wzbudziło wielką zazdrość jego syna, Bata, który choć był przecież pasterzem koni, miał tylko krajową lornetkę. Radziecka luneta była tak stara, że w wielu miejscach jej szorstka, jakby pokryta ziarnem, miedziana powłoka wytarła się na gładko, ale miała bardzo silne szkła doskonałej jakości. Chen Zhen był nią zachwycony, trzymał ją owiniętą w czerwoną chustę i rzadko jej używał. Zabierał ją ze sobą tylko na poszukiwanie zaginionych krów albo koni, albo kiedy wybierał się z Biligiem na polowanie.

Teraz przyglądał się przez nią wilkom. Odkąd otrzymał to myśliwskie „oko”, przebudziła się w nim uśpiona natura łowcy. Przodkowie całej ludzkości byli myśliwymi, myślistwo to pierwsza i najdłużej trwająca rola, którą człowiekowi przyszło odegrać na świecie. Chen Zhen pomyślał, że skoro z nowoczesnej stolicy przyjechał tu, na pierwotny step, powinien skorzystać z okazji i spróbować jak smakuje ta najpierwsza rola. Miał wrażenie, że w nim samym myśliwska natura przebudziła się za późno i bardzo żałował, że jest potomkiem rolniczego narodu, który przez dziesiątki, a może setki pokoleń żywił się zbożem i przez to utracił waleczność swych koczowniczych praprzodków, cesarzy Płomiennego i Żółtego, i stał się tchórzliwy jak owce. Nie miał już w sobie natury myśliwych, przeciwnie – z łowcy sam stał się zwierzyną.

Wilki wciąż nie zdradzały chęci ataku i ten ich stoicki spokój zaczynał go niecierpliwić.

– Czy one dzisiaj zamkną pierścień, czy nie? – zapytał. – Czy chcą zaczekać z atakiem, aż się ściemni?

– W walce konieczna jest cierpliwość – odpowiedział Bilig ściszonym głosem. – Wszelka okazja objawia się tylko cierpliwym ludziom i zwierzętom, i tylko cierpliwość pozwala wykorzystać tę właściwą. Jak to się stało, że Czyngis-chan, mając tak niewiele wojska, potrafił pokonać niezliczone armie królestwa Jin i tylu innych państw? Nie wystarczy sama wilcza siła, konieczna jest jeszcze wilcza cierpliwość. Nawet najliczniejszy i najpotężniejszy wróg musi się kiedyś pomylić. Kiedy najlepszy koń się pomyli, dopadnie go nawet mały wilk. Bez cierpliwości nie byłoby ani wilków, ani myśliwych, ani Czyngis-chana. Ciągle mówisz, że chcesz rozgryźć wilki i zrozumieć Czyngis-chana. Więc bądź cierpliwy i leż spokojnie.

W głosie Biliga pobrzmiewał gniew i Chen Zhen nie miał odwagi już o nic pytać. Postanowił ćwiczyć się w cierpliwości. Skierował lunetę na jednego z wilków, któremu przypatrywał się już kilkakrotnie. Zwierzę leżało jak martwe, nie czyniąc najmniejszego ruchu. Po chwili Bilig odezwał się łagodniej:

– Poleżałeś tu trochę i wiesz już, na co czekają?

Chen Zhen potrząsnął głową, a stary wyjaśnił:

– Czekają, aż gazele się najedzą i będą ociężałe.

– Naprawdę są takie mądre? – zdziwił się chłopak. – Wiedzą, że najedzonym gazelom trudno się będzie ruszać?

– Chińczycy nic nie wiedzą o wilkach. Są bystrzejsze od ludzi. Jak ci się wydaje, czy wilk potrafiłby w pojedynkę upolować dużą gazelę?

Chen Zhen pomyślał i odparł:

– Gdyby było ich trzy, dwa ścigałyby gazelę, a jeden przyczaiłby się w zasadzce i wtedy pewnie by ją dopadł. Ale w pojedynkę nie dałby rady.

Bilig pokręcił głową.

– Wierz albo nie, ale jeden dobry wilk z pewnością by sobie poradził.

– No, ale jak? Nie umiem sobie tego wyobrazić.

– To jest prawdziwy majstersztyk – rzekł Bilig. – Za dnia wilk upatruje sobie gazelę, ale jej nie rusza. Kiedy się ściemnia, gazela znajduje sobie miejsce osłonięte przed wiatrem i miękkie od trawy, i kładzie się spać. Wilk nadal się do niej nie zbliża, bo nawet w czasie snu jej nos i uszy pozostają czujne – najmniejszy ruch i gazela zerwie się do ucieczki. Wilk czeka całą noc, leży niedaleko i ani drgnie. Kiedy nadchodzi świt, pęcherz gazeli jest napęczniały od moczu, i to jest właściwy moment do ataku. Gazela nie może sikać w biegu i wkrótce pęcherz zaczyna jej pękać, łapią ją kurcze u nóg i nie może biec. Nawet najszybsza gazela musi się wtedy zatrzymać, a stare wilki wiedzą, że to jest właśnie ten jedyny moment, kiedy można ją schwytać. Tylko najbystrzejsze gazele rozumieją, że trzeba w nocy opuścić wygrzane legowisko i wstać, żeby opróżnić pęcherz. Te nie muszą bać się wilków. Myśliwi na Olonbulag wychodzą raniutko, żeby zabrać zabite przez wilki gazele, a gdy rozetną im brzuch, w środku zawsze jest pełno moczu.

Chen Zhen roześmiał się:

– W życiu bym nie pomyślał, że wilki są zdolne do takich sztuczek. To się nazywa cierpliwość! Ale mongolscy myśliwi są nawet od nich sprytniejsi!

Bilig pojaśniał z zadowolenia:

– Uczymy się od wilków, więc nie może być inaczej.

Większość gazeli podniosła wreszcie głowy. Ich „bębny” wydęły się jeszcze bardziej, napięte mocniej niż przy pełnym po całej nocy pęcherzu. Niektóre musiały szeroko rozstawiać nogi, nie mogąc ich już utrzymać prosto. Bilig przyjrzał się im przez lunetę i rzekł:

– Już nawet paść się nie mogą. Patrz, wilki zaraz się ruszą.

Chen Zhena ogarnęło zdenerwowanie. Wataha otoczyła już gazele półokręgiem zamykającym je od północy, wschodu i zachodu. Po południowej stronie znajdowało się pasmo gór i Chen Zhen przypuszczał, że część wilków ukrywa się z tyłu za nim. Kiedy rozpocznie się atak i gazele popędzą ku górom, wpadną prosto na oczekujące je drapieżniki, a kiedy z trzech stron dołączy do nich pogoń, zacznie się rzeź okrążonych. Ponieważ słyszał od pasterzy, że ścigające gazelę wilki często tak właśnie postępują, spytał:

– Ojcze, ile wilków jest za górą? Jeśli jest ich za mało, to niewiele im się uda upolować.

Bilig odparł z podstępnym uśmiechem:

– Za górą nie ma wilków. Dowódca by ich tam nie posłał.

– No, to jak zamkną okrążenie? – zdumiał się Chen Zhen.

– W tej sytuacji okrążenie z trzech stron jest lepsze niż z czterech – uśmiechnął się stary.

– Nadal nie rozumiem. Co właściwie chcą zrobić?

– Za tymi górami są słynne na Olonbulag wielkie śnieżne zaspy. To zbocze jest od nawietrznej i kiedy zerwie się wiatr, śnieg się na nim nie utrzyma i cały zostaje zwiany za górę. Z tyłu jest więc głęboka niecka wypełniona śniegiem, na obrzeżach głębokim do pasa, ale w środku dałoby się schować drzewce z chorągwią. Poczekaj, a zobaczysz – wilki za chwilę zagonią gazele za górę i tam się za nie wezmą. Co sądzisz o takiej strategii?

Chen Zhenowi nagle pociemniało w oczach, jakby sam wpadł w głęboką śnieżną zaspę. Pomyślał, że gdyby sam był chińskim żołnierzem z przeszłości, nigdy by się nie domyślił, że czeka na niego tak podstępna zasadzka. Zaczynał rozumieć, dlaczego zawsze zwycięski wewnątrz kraju, wielki mingowski generał Xu Da (1332–1375), który potrafił przepędzić Mongołów z powrotem na step, tutaj stracił niemal całą swoją armię. A także dlaczego inny z mingowskich generałów, Qiu Fu (1343–1409), dowodząc wielotysięczną armią, doszedł aż do rzeki Kerulen w dzisiejszej Mongolii Zewnętrznej, wprowadził swój oddział prosto w zasadzkę i sam zginął, a jego armia poszła w rozsypkę i mongolska jazda wybiła ją do nogi.

– W wojnie wilki są mądrzejsze od ludzi – powiedział Bilig. – Mongołowie nauczyli się od nich polowania, sztuki okrążania i wojny. Tam, gdzie wy żyjecie, nie ma wiele wilków, więc i walczyć nie potraficie. W wojnie nie wystarczy ani wielkie terytorium, ani wielkie armie. Zwycięstwo zależy od tego, czy jesteś wilkiem, czy owcą.

I nagle zaczęło się. Dwa potężne wilki, prowadzone przez basiora o siwej szyi i piersi, jak błyskawice ruszyły w kierunku małego wzniesienia na zachodniej krawędzi pierścienia, gdzie pozostało już ostatnie niedomknięte miejsce. Zajmując to wzniesienie, ostatecznie zamknęły okrążenie. Ich nagły ruch był najwyraźniej sygnałem do natarcia i nieruchoma do tej pory wataha poderwała się z zarośli i ruszyła na gazele z trzech stron – od wschodu, zachodu i północy. Chen Zhen nigdy jeszcze nie miał okazji oglądać tak gwałtownego uderzenia.

Gdy ludzkie wojsko rusza do natarcia, krzyczy „Hurra” albo „Do ataku!”; psia sfora także wspomaga się szczekaniem i warczeniem, które ma zwiększyć jej siłę i przerazić przeciwnika, ale wszystko to są oznaki strachu i niewiary we własne siły. Wilki atakują w całkowitym milczeniu, bez żadnego „okrzyku”, żadnego szczekania. A jednak na całym świecie nic nigdy nie napełniało serc ludzkich i zwierzęcych równie pierwotną i straszliwą grozą, jak to jedno słowo: „Wilki!”

Szły przez zarośla jak wicher, albo jak prujące fale torpedy, uzbrojone w najostrzejsze na świecie kły i najstraszniejsze w świecie oczy. Przejedzone gazele rozproszyły się w panice. Szybkość jest ich główną bronią i gdy ją straciły, zmieniły się w zwykłe stado owiec, albo po prostu w mięso. Chen Zhen pomyślał, że widok watahy musiał je przerazić bardziej nawet niż jego, gdy pierwszy raz spotkał się z wilkami. Wielu z nich dusze też pewnie już uciekły i poleciały prosto do Tengera. Niektóre stały nieruchomo, innym zginały się nogi, jakby chciały uklęknąć na ziemi, z wypadłymi ze strachu językami i drżącymi ogonami.

Chen Zhen był pod głębokim wrażeniem wilczej mądrości, cierpliwości i dyscypliny. Tak doskonale umiały zapanować nad głodem i żądzą, i cierpliwie wyczekując swej najlepszej od lat okazji, bez trudu pozbawiły gazele ich broni.

Nagle umysł mu się rozjaśnił i pojął, w jaki sposób ten wielki, niepiśmienny wojownik Czyngis-chan, a razem z nim, przed nim i po nim równie niepiśmienni lub ledwie umiejący czytać dowódcy Quanrongów, Hunów (Xiongnu), Tunguzów (Xianbei), Turków (Tujue), Mongołów, a wreszcie Dżurdżenów, umieli pokonać i złamać to wielkie chińskie imperium, które przecież wydało z siebie świętego patrona wszystkich strategów świata, autora „Sztuki wojennej Sun Zi”. Pojął, jak mogli podbijać ten kraj i zmieniać jego dynastie. Terminowali u najlepszych mistrzów, biorąc w ich szkole naoczną, poglądową lekcję wojny, i od dawna mieli wiele okazji praktykować w starciach z doborową wilczą armią. Miał wrażenie, że lekcja, którą otrzymał przez te kilka godzin, była lepsza i silniej podziałała na jego charakter niż wiele lat lektury Sun Zi czy Clausewitza. Od dzieciństwa zakochany był w historii i od zawsze fascynowała go jedna z jej największych zagadek: skąd wziął się wojenny geniusz maleńkiego narodu, który potrafił zagarnąć Azję i Europę, i stworzyć największe w historii świata imperium mongolskie? Wiele razy pytał o to Biliga, a ten niewykształcony, ale obdarzony głęboką mądrością i wiedzą stary człowiek, nauczał go powoli, stopniowo, posługując się najstarszą i najlepszą jednocześnie metodą. Chen Zhen poczuł wielki szacunek dla wilków i dla otaczających kultem wilczy totem stepowych koczowników.

Poglądowa lekcja wojny trwała nadal.

Gazelom w końcu udało się poderwać. Tylko stare, doświadczone na wielu polach bitwy osobniki umiały się oprzeć nęcącemu zapachowi zielonej, zimowej trawy i napełniały żołądki tak, by nie osłabić swojej zdolności do biegu. Instynktownie obróciły się i pobiegły w to jedyne miejsce, gdzie nie było wroga – na górę, zachęcając resztę, by ratowała się razem z nimi. Ale z przepełnionymi brzuchami, w głębokim śniegu i na stromym zboczu, gazele znajdowały się w tragicznej sytuacji. To była prawdziwa rzeź, ale też i kara mądrych wymierzona głupim i beztroskim, a w oczach Biliga było to też spełnienie woli Nieba i dobry uczynek na rzecz stepu.

Wilki nawet nie spojrzały na te, które nie mogły biec z przejedzenia albo same padły na ziemię, ale pogoniły za zebranym stadem. Dopadły kilku większych i rozerwały im gardła, aż czerwona jak płomień krew trysnęła do góry i rozlała się po trawie, a w zimnym powietrzu natychmiast zaczęła unosić się jej lepka woń. Obdarzone bystrym wzrokiem i wrażliwym węchem gazele od razu zareagowały na tę demonstrację siły i w panice ruszyły na zbocze. Stado pod przywództwem kilku wielkich samców wbiegło na szczyt i tam zatrzymało się gwałtownie; zatoczyło kilka kółek, wahając się, czy zbiec w dół. Najwyraźniej przewodnicy stada zdawali sobie sprawę, czym jest ta wielka, pozbawiona choćby źdźbła trawy, biała przepaść. Stare gazele, nie gorzej niż wilki obeznane ze stepem, przejrzały wilczy plan.