Wierni wrogowie. Korniki belorskie. Tom 5 - Olga Gromyko - ebook

Wierni wrogowie. Korniki belorskie. Tom 5 ebook

Olga Gromyko

4,5

Opis

Wierni wrogowie to długo wyczekiwana powieść Olgi Gromyko, która z jednej strony usatysfakcjonuje miłośników bestsellerowej serii o przygodach wiedźmy Wolhy, jak również ukaże nieznane jeszcze polskim czytelnikom literackie oblicze autorki.

 

Wierni wrogowie ponownie przeniosą czytelnika do świata Belorii, ale na wiele lat przed narodzinami Wolhy, pomiędzy wilkołaki, trolle, driady, elfy i smoki, w czasy heroicznych czynów, które dawno już przeszły do legend.

 

Nie zawsze jest tak, że ucieszą cię kłopoty wroga. A ucieczka przed problemami hen na kraniec ludzkich ziem bynajmniej nie gwarantuje świętego spokoju. Ba, obrażanie się na cały świat nie oznacza, że masz stać z boku i patrzeć, jak ktoś usiłuje go podbić tudzież godzić się na plany dotyczące bezpośrednio twojej cennej skóry.


Zdarza się, że grupa przypadkowych osób wbrew woli wciągnięta w wydarzenia, o których nie wiedzą prawie nic może zdziałać więcej niż cały konwent arcymagów, który w praktyce wcale nie jest aż tak wszechmocny i wszystkowiedzący. A może nawet występuje w nie do końca słusznej sprawie...


Czasami wir przygody w jednej chwili burzy z trudem zbudowaną codzienność i ciska cię na drugi kraniec świata bez żadnej gwarancji na powrót, a nawet zachowanie życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 767

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (351 ocen)
204
118
24
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elatus

Dobrze spędzony czas

Przepiękną macie literówkę w tytule. Korniki belorskie ;)
60
Mariuszhart

Dobrze spędzony czas

Pomimo że w mojej ocenie poprzednie części lepsze to i tak POLECAM
00
Olobas

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
MiriHa

Nie polecam

Najsłabszy z serii. Nie ma znanych bohaterów, pojawia się jakaś Wilkolaczka jako główna postać, a ja czekałam na Wolhę😢.
00
blair_lulka

Nie oderwiesz się od lektury

fajne
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

Historii jest welin bezlitosny

I nie zostawi śladu słaby trzon

A na tym mocnym wnet wytkają krosna

Płomienie, stukot podków, stali dzwon

 

Lecz czas zarówno wrogiem jest i bratem

I nieuchronnie wszystko zmiecie w cień

Więc dla potomków będzie zwykłą datą

Tak wiele losów zmieniający dzień

 

I nie wie mimowolny nasz bohater

Że krosna jego los przemielą w pył

Gdy piękny kładąc wzór na czystych kartach

Ostatnia kropla krwi wypływa z żył

 

Kroniki Belorskie końca IX wieku, tom 7,

rozdział „Mity i legendy”, autor nieznany

 

 

A naszego czarownika toć zatłukli wczoraj – zaczął karczmarz bez wyraźnego powodu, kolejno wycierając kufle niedbale opłukane w cebrzyku. Na zewnątrz panował szary smętny dzień – późna jesień, która nijak nie chciała ustąpić miejsca zimie. Przy takiej pogodzie mieszczanie nie mieli ochoty ani na piwo, ani na smażone ziemniaki – dodajmy uczciwie, że smażone paskudnie, na zjełczałym tłuszczu – ani nawet na wychodzenie z domów w ten ni to deszcz, ni to mgłę, wiszące nad miastem od zeszłego tygodnia. Za stołami doliczyłam się ledwo pół tuzina ludzi.

– Hym...? – Uprzejmie uniosłam lewą brew. Nie miałam specjalnej ochoty na pogawędki ani nawet słuchanie, lecz w „Wilczej Paszczy” uznawano mnie za stałą bywalczynię, co wiązało się ze zniżkami, choć zarazem pociągało za sobą konieczność udawania przyzwoitej klientki. Spodobała mi się nazwa – to właśnie z jej powodu trafiłam tu po raz pierwszy. Karczma jak karczma – ani lepsza od innych, ani gorsza. Nad kominkiem wisiało wilcze futro z łbem o zabarwionym na czerwono pysku. Wszystkie panny służące miały na fartuchach runiczny znak wilkołaka, a z tyłu wisiały im przyszyte ogony. Na wszelki wypadek na ścianach dyndały plecionki czosnku i strzałki wodnej – bo a nuż pomroki wezmą nazwę za dobrą monetę i wpadną do karczmy z wizytą? Zabawne.

– Noć nasi zatłukli – ciągnął chętnie gospodarz. – Wczoraj to było więcej narodu, pod wieczór pogoda się poprawiła, nawet słoneczko wyjrzało, to przyszli na wieczerzę. Stary Knur był, i Rudy Szot, a nawet jaśnie pan Golard raczyli pytać o czarkę winesskiego. Dziewki się uwijały. A tu ten czarownik. Ja się znaczy pytam, po co on przylazł? Siadł przy oknie i toczy tym swoim paskudnym spojrzeniem, jakby to nie jego koń niósł, tylko on sam bitą godzinę pod siodłem skakał. No siedzi i siedzi, o nic nie prosi. Dziewki się boją, jedna na drugą zerkają. To sam podszedłem. „Coś mam podać? – pytam. – U nas to nie jest przyjęte, żeby się za darmo grzać”. Patrzę, faktycznie, jakby go czymś ciężkim walnęli, nic nie rozumie. Tylko się gapi prosto na mnie. Potem mrugnął i gada: „Przynieś kawał mięsa, tylko takiego dobrze przysmażonego”.

Pewnie zdążył gdzieś poczarować, pomyślałam z roztargnieniem. Magia odbierała wiele sił, które najlepiej można było odzyskać z produktów pochodzenia zwierzęcego i podgrzanego czerwonego wina. O wino nie prosił, widocznie chciał mieć trzeźwy umysł.

– To wysłałem chłopaka, żeby szynki ukroił – boć pieczyste się skończyło było, wszystko wykupili. Stoję, rozlewam piwo. Nalałem sześć kufli, popostawiałem na tacę, kazałem Kwetce, by zaniosła. Durna dziewka, ale ładna – ciągnął karczmarz. – Jest za co złapać i od przodu, i od tyłu. Jak poszła przez izbę to wszyscy się zagapili – jedni na tył, drudzy na przód, jeszcze inni na piwo. Czarownik też spojrzał, a ta durnota się na równym miejscu potknęła i grzmotnęła o podłogę, dwa kroki nie doniosła. Piwo na klientów wylała, krzyworęka. Akurat Kulawemu Korce na nowe portki, co je właśnie oblewał. No to oblał... he-he... Pamięta pani szanowna Korkę? Taki duży chłop, w magazynach beczki turla? Znaczy się ten, co w zeszłym roku po pijaku wpadł był do studni? Wtedy to mróz był, woda zamarzła na kamień do samego dna. Kogo innego by na śmierć, a on tylko nogę złamał. A potem jeszcze do rana wrzeszczał stamtąd zbereźne piosenki, bo go po chmielu nic nie bolało.

– I...?

„Wilcza Paszcza” miała jedną rzecz godną polecenia, a mianowicie prażone ziarna słonecznika: pękate, w sam raz słone i wsypane do szerokiej płaskiej miski na szynkwasie – dla każdego chętnego, ile się w garści zmieści. Albo też można było skorzystać z ataku gadatliwości karczmarza i skubać je wprost stamtąd, bezczelnie wybierając co większe.

– I jemu w durny łeb przyszło, że to niby czarownik jej nogi podkosił, urok rzucił. Celowo. No to wstał, złapał stołek za nóżkę i jak nie walnie go przez łeb! Czarownik wiadomo – jak rękę podniósł, to zydel nie doleciał, w powietrzu się rozpadł, a Korkę aż do ściany po podłodze przeturlało i tyłkiem wpakowało w komin. Czarownik się jeszcze bledszy zrobił, zachwiał i chyba usiąść chciał, bo zaczął rękoma krzesła szukać jak niewidzący. Tyle że Korka był nie sam, tylko z kumplami i ci się za czarownika zabrali. Dwóch go za ręce trzymało, a reszta po kolei tłukła. Długo tłukli, już się przestał rzucać, a oni tylko patrzyli, żeby mocniej popieścić. Jeden to się nawet wykazał i po dyszel poleciał. Połamali mu ręce i nogi, rozebrali, podzielili ubranie i błyskotki. Nawet mnie dali. – Karczmarz pogrzebał w kieszeni fartucha i pokazał jakiś wisiorek: ni to kawałek krzemienia, ni to czarną błyszczącą kość.

Smocza łuska, zrozumiałam, biorąc amulet do ręki.

– Odsprzeda gospodarz?

– A weź tak, po co mi ona? – odparł karczmacz nawet z pewną ulgą. Bo ostatecznie kto miałby ochotę zadzierać z Konwentem Magów, jeśli dowie się on o całej sprawie? Potem weź człowieku udowodnij, że tylko patrzyłeś... A nawet i za to „tylko” nikt cię nie będzie po główce głaskał. – Jego samego to zawlekli nad parów, rozbujali i w dół zrzucili. Teraz tam błota po kolana, znaczy się w parowie. To pewnie utonął był. Się zachłysnął.

– A trupowi to przypadkiem nie wszystko jedno?

– Jak go za próg wyciągali, to jeszcze dychał. Krew mu w gardle rzęziła.

„Baba z wozu, wilkom lżej” – pomyślałam, chowając amulet. Czarownicy byli potężni i bardzo lubili pchać nos w nie swoje sprawy, więc nikt za nimi nie przepadał. Ludzie bali się ich, szanowali, ale jak już zabierali do bicia, to zwykle kupą, by załatwić sprawę raz a dobrze.

Kilka razy miałam okazję zobaczyć tego czarownika w karczmie, a potem spotkać na ulicach miasta. Wysoki, czarnowłosy i jeszcze całkiem młody mężczyzna. Smagły, ale o jasnych oczach i sympatycznej, nieco ironicznej twarzy. Któregoś razu przyszedł z uczniem i pobłażliwie obserwował, jak tamten po raz pierwszy próbował tutejszego mocnego piwa. Z niezrozumiałego powodu zapamiętałam, jak długie delikatne palce (na jednym tkwił tandetnie wyglądający pierścionek) wyciągnęły wprost z powietrza złotą monetę, którą zapłacił karczmarzowi. A ten nawet nie uwierzył i próbował nadgryźć złoty krążek, by sprawdzić, czy nie jest iluzją.

Strząsnęłam łuski słonecznika z kolan, zapłaciłam i wstałam. I tak już spędziłam w karczmie zbyt wiele czasu. Szarość za oknem zaczęła zagęszczać się we wczesny jesienny mrok.

No cóż, jak utłukli, to pewnie sam się prosił.

* * *

Mieszkałam za miejskimi murami wznoszącymi się na wysokość trzech sążni, udekorowanymi wieżami strażniczymi i wysoką bramą, która była zamykana na noc. Pracodawca często proponował, że znajdzie mi pokój w mieście, ale odmawiałam. Na co mi to? W takim wypadku musiałabym płacić za wynajem, a poza tym pozbyć się konia i kozy. I to właśnie pozbyć się, bo szkapa kulała, a koza dawała mleka mniej, niż powinna, i uparcie odmawiała posiadania potomstwa. Kto ich tam kupi? Chyba tylko mydlarz.

W lesie mieszkały wilki, niedźwiedzie i strzygi. A w mieście ludzie, których – niestety – nie można było odstraszyć zwykłym ogniem. I jeszcze czarownicy. Akurat mijałam parów i nie zdołałam się powstrzymać: zsiadłam z konia, przywiązałam wodze do siodła i klepnęłam wałacha po zadzie. Nawykły do takich sytuacji Dymek trzepnął ogonem i nieśpiesznie potruchtał w kierunku domu.

A ja uznałam, że sprawdzę. Kto ich tam wie, czarowników? Może sam rozpuścił słuchy o swojej śmierci i teraz tylko czekać na cios w plecy?

Opaść na kolana.

Skupić się.

Gotowe.

Podeszłam do samego skraju i zajrzałam w czarną rozpadlinę. Zbocze schodziło bardzo stromo i złażenie po nim było niebezpieczne, ale nieco po lewej sterczały krzaki, których można się przytrzymać.

Karczmarz nieco ubarwił – na dnie nie było aż tak wiele błota. Na wysokość kolana, ale nie ludzkiego, tylko psiego.

Nie musiałam długo szukać. Czarownik leżał wprost pod urwiskiem na plecach, z bezsensownie rozrzuconymi połamanymi kończynami.

Jasna plama na czarnej ziemi, z czerwoną otoczką.

Złośliwie wyszczerzyłam zęby. Żył. Jeszcze. Teraz co, siadać w tym błocie, brudzić futro dla pięciu minut triumfu...? Triumfu głupiego, ale jednak kuszącego? Usiadłam. Na brzuchu czarownika.

Jęknął i otworzył mętne oczy. Powoli przeniósł wzrok na mnie, z trudem próbował skupić go w jednym punkcie. Poznał.

– Czarowniku, mówią, że mnie szukałeś?

Bezdźwięcznie poruszył rozbitymi wargami. Z ust trysnęła mu krew, zalewając podbródek. Zapach mi się spodobał. Schyliłam się i przeciągnęłam językiem wzdłuż policzka ku oku, zbierając ciemne skrzepy.

Czarownik wzdrygnął się desperacko. I bez sensu. Nigdy nie zaczynałam posiłku od głowy. Tylko tak się przymierzałam.

– Mocny jesteś. – Przełknęłam i ciągnęłam z mieszanką podziwu oraz złośliwości. – Prawie jak ja, mimo że któregoś razu musiałam spędzić kilka dni w łóżku, lecząc ranę po twojej strzale. Pewnie kupiona od krasnoludów? Oni to umieją robić takie groty, że bez rzeźnickiego noża nie wyciągniesz. Tyle dobrego, że nie mam blizn. Ludzie gadają, że to wzmaga pamiętliwość. Ale muszę przyznać, że masz dziwne metody na zawieranie znajomości z kobietami...

Patrzył na mnie, nie mrugając. Nienawiść w tych oczach gasła razem z życiem. Pewnie walczył do ostatka, próbował zaleczyć ranę resztkami magii. Ciekawe, na co ją zużył? I tak długo pociągnął... Pewnie czekał, miał nadzieję, że ktoś po niego przyjdzie. A teraz koniec. Ktoś przyszedł. Oczy zgasły i aureola krwi dookoła ciała zaczęła szybko rosnąć.

Złapałam go zębami za ramię i powoli ruszyłam wzdłuż parowu, zostawiając w błocie wyraźne odciski pazurzastych łap.

* * *

Chatka była malutka, nieładna i krzywa. Wydawało się, że przed runięciem chroni ją wyłącznie ustawiona pod ścianą laga. Nad zrujnowanym gankiem chyliła się w ukłonie stara węźlasta jabłoń, w przybudówce z dziurawym dachem od czasu do czasu znosiła jajka jedyna kura. Za dnia dreptała po podwórku, rozsądnie unikając wychodzenia za dziurawy płotek. Leśne drapieżniki łykały ślinkę, ale bały się przekroczyć moje znaki ochronne.

W otwartej na oścież stodole prychnął i tupnął koń, zameczała koza. Parszywka jedna – po co ja ją dwa razy ciągałam do kozła? Nie miała najmniejszego zamiaru rodzić, ale za to nadal dawała się doić. Mniej niż latem, ale mogłam zebrać dość mleka na śmietanę i serek. Wszyscy tu byli znajdami, zarówno pozbawiona rogów Majka o wąskich ślepiach, oddana na poczet długu, na barszcz, jak i szary, niemłody wałaszek, którego poprzedni właściciel wygonił do lasu, gdyż okulał. Nawet kotka, która uważała się za dziką, ale nigdy nie spóźniała się na dojenie kozy. Nawet i ja sama. Chatkę znalazłam przypadkiem, przez dłuższy czas obserwowałam ją, krążąc po okolicy, ale przez tydzień gospodarz się nie pokazał. Nie pojawił się też przez trzy lata mojego tu mieszkania.

Nie bardzo można było nazwać chatkę kompletnie niezamieszkałą – w kominie zagnieździła się sowa, pod gankiem królowała hałaśliwa rodzinka jeży, strych był cały zapaskudzony przez nietoperze, a piwnica przez myszy polne. Wszystkich tych lokatorów wymiotłam i wykurzyłam bez cienia litości, wstawiłam okna, obetkałam szpary mchem, część sprzętów odnowiłam, a część wyrzuciłam. Najważniejsze, że piec był cały. Najpierw spałam na nim, a potem kupiłam pierzynę i poduszkę i przeniosłam się na łóżko w pojedynczej malutkiej izbie. Chatka, żartobliwie nazywana „leżem”, powoli zaczęła wyglądać jak dom, a nie ruina. Tak że nie wstyd gościa przyjąć. Czy też przynieść.

W rozpalonym z rana piecu stały dwa garnce z wodą, która bardzo się teraz przydała. Zrzuciłam czarownika na wyparzony wrzątkiem stół, wystawiłam na ławkę ciemne buteleczki bez etykiet, podarłam na paski nowe lniane prześcieradło i zabrałam się do roboty. Szczerze mówiąc, znacznie łatwiej byłoby go rozczłonkować ostatecznie, niż poskładać do kupy – a miałam niemałe doświadczenie w obu tych dziedzinach. Po pięciu godzinach pracy wolne od bandaży pozostały tylko brzuch, głowa, lewe ramię i prawa goleń, upstrzone sińcami. Dyszel narobił naprawdę sporo szkód – najwięcej pracy włożyłam w próby poukładania strzaskanych kości w szynach. Czarownik zmienił się w owiniętą gałganami lalkę – pozornie tak samo zimny i pozbawiony życia.

Przeciągnęłam go na szeroką ławę koło pieca, do zakątka odgrodzonego zasłonką. Zagotowałam wodę, zaparzyłam zioła i zaczęłam poić rannego ciepłym wywarem, po kropli wlewając go do wpółotwartych ust. Absolutnie nie podobał mi się całkowity brak sprzeciwu – zarówno w stosunku do cieknącego do gardła płynu, jak i śmierci. To nie mogło trwać długo – albo zagrzeje się i zacznie oddychać normalnie, albo zdechnie. Nie odważyłam się zasnąć i teraz popijałam ten sam środek na wzmocnienie, czekając aż pacjent zadecyduje. Mnie osobiście wywar pomagał.

Nad ranem czarownik zaczął odpływać, więc musiałam cały czas trwać przy nim, kląć, tarmosić, dyszeć do otwartych ust, dzieląc się powietrzem i siłą życiową. Potrafimy to, choć niezbyt skutecznie – zbyt duże straty w trakcie procesu. Koło południa padałam z nóg, a on nijak nie mógł się zdecydować, czy woli zostać na tym świecie, czy iść na tamten. Podczas kolejnej chwili spokoju uznałam, że mam dosyć i zasnęłam, a może po prostu straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero głęboką nocą. Czarownik cichutko sapał i wydawało się, że pomiędzy mną a piecem jest mu całkiem wygodnie. Wstałam i dokładnie otuliłam go kołdrą. Przez dłuższą chwilę stałam i patrzyłam, dumając, ale ostatecznie nie wpadłam na nic odkrywczego. Tyle że zgłodniałam.

Czas był najwyższy wyjść na polowanie.

* * *

Zgodnie z wolmeńskimi standardami Wysiedlisko było prowincjonalnym miasteczkiem, mimo że mieszkało w nim prawie tysiąc osób. Bliskość Jesionowego Grodu nie dodawała szczególnego uroku, więc mieszkali tu przeważnie kupcy, rzemieślnicy i chłopi, którzy uprawiali swoje zagony wprost pod miejskimi murami. Szlachta i magowie woleli bardziej ludną stolicę, Wagerę.

W Wysiedlisku stacjonował niewielki garnizon, pełniący również obowiązki straży miejskiej, ponieważ legioniści nie mieli okazji do pracy w swoim podstawowym zawodzie od jakichś dwustu lat, czyli momentu podpisania traktatu pokojowego z elfami. Beloria, leżąca za Jesionowym Grodem, w ogóle nazywała się „bratnim mocarstwem”, czyli nawet jeśli robiła jakieś świństwa, to po cichu i nie przyznając się do tego. Poza tym prościej było przejść na bosaka przez wypełnioną wężami fosę, niż przekroczyć elfio–driadzki las bez pozwolenia gospodarzy.

Może kiedyś faktycznie przesiedlano tu ludzi, którzy mieli pecha wzbudzić gniew monarchy, ale w tej chwili było to najzwyklejsze w świecie ciche i niczym niewyróżniające się miasteczko, gdzie każdy mówił każdemu „dzień dobry”, ale najczęściej znał sąsiadów tylko z widzenia. Co jak najbardziej mi odpowiadało.

Do pracy dotarłam koło południa – senna, wkurzona i ziewająca. Mój szef niby się wyspał, ale nie był w lepszym nastroju, więc oberwało mi się zarówno za spóźnienie, jak i za wczorajsze wagary. Uniosłam się, demonstracyjnie walnęłam o stół glinianym moździerzem, w którym już zaczęłam rozcierać liście borówki, aż się efektownie rozleciał – i oznajmiłam, że odchodzę. Szef natychmiast zaczął odwracać kota ogonem, przemianował wagary na „dzień wolny” i zastrzegł, bym następnym razem go uprzedziła. Ja zaś bezczelnie uprzedziłam, odwróciłam się i wyszłam. Nic to, przeżyje. Po cichu nazwie mnie „flądrą” i „strzygą”, ale na głos tego nie powie, bo w przeciwnym razie zrobię sobie urlop. Pierwszy w ciągu trzech lat pracy.

Już za drzwiami usłyszałam, jak szef burczy pod nosem i wyciąga z szafy nowy moździerz. Zgodnie z moimi szacunkami miał zapas jeszcze na pół roku naszej owocnej współpracy, a potem garncarza czekało kolejne hurtowe zamówienie.

Wróciłam akurat na czas – czarownik otworzył oczy. Chore i zamglone, ale świadome. Póki on niemrawo rozglądał się dookoła, ja wlałam do kubka trochę zupy, łyżką przytrzymując warzywa. Usiadłam na brzegu łóżka. Czarownik nie zdziwił się moim widokiem ani nie przestraszył. Chyba uznał, że gorzej już być nie może. Naiwniak. Zdecydowałam, że chwilowo nie będę go uświadamiać. Pomacałam kubek, próbując ustalić, czy zupa nie jest zbyt gorąca. I wtedy usłyszałam, jak na zewnątrz trzasnęła gałąź.

Cichutko odstawiłam naczynie na podłogę. Podkradłam się do okna i wyjrzałam. Na podwórku stał chłopaczek, na oko trzynastoletni, rozglądający się z obawą.

– Twój uczeń się zjawił – oznajmiłam z paskudnym uśmiechem. – Chyba również powinnam zająć się jego kształceniem. Nie masz nic przeciwko?

Miał, i to jak. Jednak nie dało się mnie spopielić spojrzeniem, a on nie miał w zapasie niczego bardziej skutecznego.

Nieproszony gość nie wyglądał najlepiej. Miał podartą kurtkę i siniak pod okiem, a resztki butów ledwo mu się trzymały na nogach, przewiązane sznurkami. Uważnie przyjrzeliśmy się sobie, nie śpiesząc z powitaniami i życzeniami miłego wieczoru.

– Jesteś wilkołakiem – w końcu ni to zapytał, ni to oskarżył mnie dzieciak.

– No i co?

Takiej odpowiedzi wyraźnie się nie spodziewał.

– No i wszystko! Nadszedł twój koniec... – wydukał.

Szczerze, dawno nie miałam okazji tak się uśmiać!

– Wiesz co, szczeniaku? Jeszcze nie dorosłeś do mojego końca. Nawet jeszcze nie zacząłeś. Jak się domyśliłeś? – spytałam ugodowo.

Zmieszał się jeszcze bardziej i wymamrotał:

– Mój mistrz od dawna na ciebie polował i wszystkiego się dowiedział. I gdzie mieszkasz, i że się nazywasz Szelena, tylko mu zostało dokończyć robotę.

Głuptas. Nigdy nie należy rozmawiać z tym, kogo masz zamiar zabić. Szczególnie, jeśli boisz się go tak, że aż cię brzuch boli. Wróg staje się przez to jeszcze mocniejszy, a ty słabniesz. O proszę, dzieciakowi już nogi drżą i się uginają.

– Czyli akurat na czas go chłopi załatwili – zauważyłam obojętnie. – A ty czego ode mnie chcesz?

Zmrużył oczy i jednym tchem wypalił:

– Przyszedłem po zemstę!

– O! A to już poważna sprawa, przyjmij wyrazy szacunku – zachwyciłam się. – Tylko dlaczego właśnie do mnie? Chłopów z dyszlami się boimy? Bo mogą nie zrozumieć dowcipu?

– Do nich też dojdę – obiecał dzieciak łamiącym się głosem. – Tylko załatwię ciebie, odbiorę ukradzione skarby, douczę się trochę, a potem przyjdzie i na nich kolej!

Mogłam tylko gwizdnąć z rozczarowaniem:

– Coś merkantylny jesteś, a ja już myślałam, że prawdziwy mściciel. Boisz się iść na człowieka, ale na mnie to można? Szczególnie jak dla pieniędzy.

– Dla mistrza! – krzyknął z desperacją. – Ścierwo, przecież go zeżarłaś! Widziałem ślady w parowie! On jeszcze żył, bo wilkołaki nie żrą trupów!

– A nawet jak zeżarłam, to co to za różnica? – rzuciłam. – I tak by zdechł do rana, a ty się nie bardzo śpieszyłeś z pomocą. Więc możesz mi podziękować i spadaj stąd!

Dzieciak chlipnął i wyciągnął miecz. Opadła mi szczęka. Nie wiem, jak zabijanie, ale odpiłowywanie tym czymś głowy na trofeum zajęłoby mu sporo czasu. W życiu nie miałam okazji widzieć takiego braku szacunku dla przeciwnika. Nie miałam nastroju, by wracać do izby po swoją broń, a poza tym byłoby to po prostu śmieszne. Więc stałam dalej z rękami opartymi na biodrach i paskudnie chichotałam.

Chłopak wrzasnął, by dodać sobie odwagi, i rzucił się do przodu. Walczyć również nie potrafił i zwykły miecz trzymał obiema rękami. Pozwoliłam mu zadać kilka ciosów, uchylając się przed nimi z zachwyconymi mruknięciami, a potem spokojnie złapałam klingę pośrodku i wyprowadziłam cios w brzuch. Drugi trafił w opuszczoną twarz chłopaczka – na bucie pozostał mi ślad krwi.

– Spadaj, szczeniaku – rzuciłam cicho, gdy już skończył skamleć i smarkać. Rzuciłam mu miecz pod nogi. – I wróć, jak się douczysz. Przynajmniej właściwie oceniać wroga.

Nie spuszczając ze mnie nienawistnego spojrzenia, powoli schylił się, podniósł broń i ruszył w las. Nie schował jej do pochwy i czubek klingi drapał po ziemi. Chudziutkie ramiona drżały – mały wyraźnie próbował powstrzymać łkanie. Dureń.

Odczekałam, aż zniknie z pola widzenia, pokręciłam głową i wróciłam do domu. Wytarłam but pierwszą z brzegu szmatą i rzuciłam ją w kąt na kupkę śmieci. Wieczorem zmiotę i wyrzucę.

– Co mu zrobiłaś? – odezwał się po raz pierwszy czarownik. A raczej wydobył z siebie chrypienie, ledwo słyszalne i niewyraźne.

– Udzieliłam lekcji – odparłam ze zmęczeniem, siadając na stołku i podnosząc z podłogi kubek. – A ty pij.

W odpowiedzi zacisnął zęby i próbował odwrócić głowę, ale bez powodzenia, bo wgniecenie w poduszce okazało się zbyt poważną przeszkodą. Mogłam tylko roześmiać się histerycznie. Poniewczasie domyśliłam się, że mi nie uwierzył. Pewnie teraz myśli, że zabiłam jego pechowego uczniaka, zawlekłam do spiżarki i teraz będę gotować z niego zupki.

– Gdy wróci następnym razem, a dam sobie ogon uciąć, że wróci – powiedziałam słodziutkim głosem – mogę nie być w aż tak dobrym nastroju. Więc na twoim miejscu bym mnie nie złościła.

Z trudem poruszył wargami:

– Czego ode mnie chcesz?

– Jak wypijesz zupę, to powiem.

Czarownik nie odpowiedział, ale nie sprzeciwiał się, gdy uniosłam mu głowę i zaczęłam powoli wlewać do ust sycący bulion.

– Za mamusię, za tatusia... – powtarzałam z lekkim sarkazmem póki kubek nie opustoszał. – A teraz dobranoc.

Spróbował coś powiedzieć, jasne oczy rozszerzyły się z oburzeniem, a następnie zgasły i powoli się zamknęły. Tak jest, oszukałam go, domieszałam do zupy eliksiru nasennego. Jeszcze będzie czas na rozmowy. Nawet może sama zrozumiem, po co mi on – bezkompromisowy wróg, zabójca pomroki, który do dnia dzisiejszego nie fatygował się, by rozmawiać z wilkołakami.

* * *

Po mieście krążyły dziwne plotki. Że niby nad wrzosowiskami widziano smoka. Ogromnego, czarnego z żółtymi przebarwieniami. Hałaśliwie machając skrzydłami, przemknął między chmurami, potem wynurzył się z nich, pokrążył po okolicy jak gdyby kogoś szukał, ryknął z rozczarowaniem, splunął ogniem i odleciał.

Ktoś szeptem dodawał, że jednak szkoda, że czarownika utłukli, bo on by tego jaszczura za ogon złapał i ze skóry wytrząsnął. I niechaj teraz ci, którym on przeszkadzał, zamiast niego pracują – szukają smoczego leża, łeb potworowi ucinają, a już na bezpańskie skarby zawsze znajdą się chętni z wozami. Niestety, ogromny smok budził w miłośnikach dyszli znacznie mniejszą chęć do działania niż chory czarownik, więc siedzieli w domach, mając nadzieję, że świadkowie wzięli smoka za dużą wronę. Zapewne ziejącą ogniem, o czym świadczył malowniczo wypalony krąg na środku pustkowia.

Osobiście smoka nie widziałam, bo nad moim leżem nie latał. Czarownik zaś nie był w najlepszym stanie. Odzyskiwał przytomność raz na parę dni i nawet w tych rzadkich chwilach nie było z niego wiele pożytku – nie miał ochoty albo po prostu nie mógł ze mną rozmawiać i ze zmęczeniem zamykał oczy, gdy siadałam na jego łóżku z miską gorącej wody i garścią szmat. Czasami jęczał, gdy myślał, że nie słyszę. Miałam potrzebne zioła, ale należało korzystać z nich wyjątkowo ostrożnie, ponieważ pacjent i tak był słaby i apatyczny. Przynajmniej ból nie pozwalał mu wpaść w przedśmiertne omdlenie.

Za dnia nie było mnie w domu i przez przeważającą część nocy również, więc wracając już od progu nasłuchiwałam, czy oddycha. Oddychał. Czasami słabo i rzadko, czasami rzucał się w malignie, zachłannie łapiąc ustami powietrze.

Dokładnie tak, jak się spodziewałam, tydzień później uczeń zebrał się na odwagę i pojawił ponownie. Jeszcze bardziej obdarty i żałosny, trzymając kuszę i pojedynczy bełt. Oczywiście nie trafił, a ja nie odmówiłam sobie przyjemności pozostawienia na jego tyłku wyraźnego odcisku obcasa. I odebrałam kuszę. Porządną, z dociągniętą cięciwą. Zaczęłam marzyć o tym, by następnym razem przyniósł topór, bo mój był już całkiem wyszczerbiony.

A kuszę powiesiłam na ścianie i dokupiłam pocisków. Bo to różnie bywa.

I różni bywają.

* * *

Dni mijały, spadł pierwszy śnieg, a po nim drugi i trzeci... Piąty pozostał na ziemi, otulając ją puchatą kołdrą grubą na łokieć. Rzeki zamarzły, po nocach w lesie trzeszczały skostniałe drzewa, musiałam palić w piecu dwa razy dziennie – rano i wieczorem. Moje polowania stały się krótsze i coraz rzadziej wieńczone sukcesem. Koszmarnie marzły mi łapy i jeżeli przez kilka godzin żadna ofiara się nie trafiła, poddawałam się i szczękając zębami, biegłam do domu. Zmieniałam postać za drewutnią, a potem szłam na bosaka po śniegu. Łapami zasuwy nie odsuniesz, a poza tym obawiałam się nieproszonych gości. Naga panna, która wyskoczyła z łaźni to jedno, a zwijający się na ganku wilkołak – zupełnie inna sprawa.

Może inne panienki odczuwały jakąś przyjemność, gdy nago skakały do przerębla wprost z gorącej łaźni, a potem pluskały się tam z radosnym piskiem, ale mnie tego typu rozrywki nigdy nie wprawiały w zachwyt. Byle szybciej zanurzyć się w ciepło izby, ubrać i zanurkować pod kołdrę. Dospać do świtu, jeśli było jeszcze za wcześnie na zajmowanie się gospodarstwem.

Dziś miałam szczęście – w ręku bezwładnie majtała mi się zajęcza tuszka. W izbie ledwie słyszalnie westchnął i niecierpliwie poruszył się owinięty bandażami czarownik. Dzięki jakiemuś niezrozumiałemu wyczuciu wiedział o moim powrocie na długo zanim zaskrzypiała zasuwa. Słyszeć mnie nie mógł, to na pewno. Przyjście wroga nie przynosi wiele radości, ale po trzech tygodniach spędzonych nieruchomo w ciszy i półmroku ciasnego zakątka człowiek zaczyna cenić nawet takie drobiazgi. Gojące się rany swędziały, chciał jeść i pić, i jeszcze żeby ktoś go umył, przetrząsnął zleżałą pościel, podsunął nocne naczynie. Chciał – ale nigdy nie prosił. A potem w milczeniu obserwował, jak kręcę się po kuchni, celowo nie zasuwając zasłonki. Stęsknił się do światła, żywych dźwięków, czegokolwiek, na czym można było zawiesić spojrzenie.

Czasami przychodziłam cała usmarowana krwią, opłukiwałam się nad cebrem i z rozkoszą przełykałam ściekającą po twarzy wodę. Za każdym razem z napięciem odchylał się do tyłu, a potem uspokajał. Ciekawe, jak odróżniał krew ludzką od zwierzęcej. Po zapachu? Na ludzi nie polowałam. Przynajmniej teraz.

Wiedział, że jest mi go żal. Nie rozumiał tego i wyraźnie spodziewał się jakiejś pułapki, ale nie próbował udawać wcielenia nienawiści i bez słowa puszczał mimo uszu wszystkie moje docinki. W zasadzie nie miałam zamiaru go poniżać, po prostu nie mogłam się powstrzymać, by mu nie dogryzać. Ale robiłam to coraz rzadziej i rzadziej. Czarownik budził mimowolny szacunek – choć okaleczony, kompletnie bezradny, nadal zachowywał hart ducha. Również nie uznawał za celowe udawania. Często się zastanawiałam, co zrobi, gdy już wyzdrowieje? Wyzwie mnie na uczciwy pojedynek czy w milczeniu odejdzie, odkładając go do pierwszego znalezionego w lesie trupa? Bo tak czy siak nie zaatakuje od tyłu.

Ale jego przeklętego ucznia miałam już powyżej uszu! Jego najlepszym wynalazkiem był sproszkowany pieprz. Wywalił chyba cały worek, sypkim strumykiem kreśląc pierścień dookoła chatki. Oczywiście nie miałam nic przeciwko pieprzowi w zupie, najlepiej w postaci ziaren, ale ten paskudny pył pozbawił mnie węchu na parę dni, póki wiatr nie rozproszył go po lesie. Przedtem dokuczliwy szczeniak próbował czytać pod mym oknem zaklęcia, to tego stopnia śpiewnie i płaczliwie, że aż się mimowolnie zasłuchałam, ale w końcu nie doczekałam żadnego efektu poza lekką melancholią. Przytaszczył pod sam ganek wnyki na niedźwiedzia i nieumiejętnie zamaskował śniegiem. Nie przeszkadzały mi, ale z powodu chodzących po podwórzu zwierząt musiałam to paskudztwo zlikwidować. I kto też mu podpowiedział, że wilkołaki boją się zdechłych wron?! Rozwiesił na płocie pięć sztuk roztaczających straszliwy smród. Klęłam straszliwie, zanosząc je do lasu na widłach i zakopując w ziemi. A raczej w śniegu.

A dzisiaj oblał próg wodą, która zamarzła. Albo z czystej złośliwości, albo też poszedł do świątyni i poświęcił wiaderko czy dwa.

Po śniadaniu osiodłałam konia i ruszyłam do miasta do pracy. Posłuszny Dymek, który na zimę pokrył się grubszą sierścią, chętnie truchtał po leśnych ścieżkach, jak smok wypuszczając z nozdrzy białe strumyki pary. W mieście znali mnie dobrze. Napotkani chłopi kłaniali się i zdejmowali czapki, a strażnicy przy bramie pozwalali sobie na zbereźne dowcipy. Bardzo ich ciekawiło, kiedy znajdę sobie jak nie męża, to przynajmniej gacha. Że niby to niewłaściwe, jak kobieta sama marznie w lesie. Odpowiadałam z humorem, ale nie proponowałam, by któryś dotrzymał mi towarzystwa. A oni nie nalegali – panien w mieście tyle, że mieli w czym wybierać. Zresztą ja faktycznie nadawałam się nie tylko do tego, by kumkać pod takim grzybem, czekając na księcia – średniego wzrostu, szczupła, o niebieskich oczach... Jakiś tam przód i tył też posiadałam. Jasne włosy, za dnia zaplecione w warkocz, grzywka obcięta do brwi, żeby nie lazła w oczy. Z takimi słodkimi szarymi myszkami mężczyźni chętnie się żenią i tak samo bez namysłu zdradzają przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Ale mało kto wie, że szare bywają nie tylko myszki.

Pracowałam, zabawna sprawa, jako pomocnica znachora. Latem zbierałam i suszyłam zioła, w zimie przygotowywałam medykamenty. Zabawna dlatego, że znachor puchł z dumy, gdyż posiadał przepisy na „eliksiry”, częściowo odziedziczone, częściowo kupione za spore pieniądze od królewskich medyków. A że chorzy po spożyciu tych specyfików czasem umierali – cóż, konkurenci mieli jeszcze gorzej. Raz czy drugi sugerowałam, żeby wprowadzić pewne poprawki, ale pracodawca albo śmiał się, albo po prostu mówił, bym nie wsadzała nosa w nie swoje sprawy. W końcu skąd miał wiedzieć, że wilkołak po zapachu rośliny może poznać na co ona pomaga i z czym najlepiej się łączy? Ale za to klienci natychmiast zauważyli, że złota moneta podarowana bystrej pannie znacznie zwiększa szanse na uleczenie. Pracodawca kilka razy łapał mnie na przyjmowaniu takich prezentów i próbował się awanturować, ale z kamienną twarzą przypominałam, ile mi płaci i proponowałam, by znalazł sobie inną naiwną za te pieniądze.

Dzień był szalony, razem z zimnem po mieście rozpełzły się choróbska, więc musiałam objechać parędziesiąt osób, rozwożąc zamówione leki. Koń się zmęczył i w drodze do domu zaczął coraz mocniej kuleć na tylną lewą nogę. Ostatnią wiorstę pokonałam piechotą – nastroszona, chowając zziębnięte ręce w kieszeniach. Dymek pokornie kuśtykał za mną, próbując nie trafić kopytem w pętle zwisających do ziemi wodzy. Padał drobny, ale gęsty śnieżek, który zalepiał oczy i wpychał się za kołnierz.

Na podwórzu cierpliwie czekał na mnie pechowy mściciel, skulony na ławeczce pod płotem. Nad nim na żerdzi siedziała kura, zaśnieżona i bardzo niezadowolona. Na mój widok radośnie zakwokała, zleciała dzieciakowi na łeb, zrzucając mu czapkę, po czym zeskoczyła na ziemię. Pobiegła na spotkanie, hałaśliwie trzepocząc skrzydłami.

– Uznałeś, że spróbujesz mnie zmęczyć? – spytałam, lekko przeskakując przez furtkę i otwierając ją od wewnątrz, by wpuścić Dymka.

Chłopak podniósł się niezgrabnie. Skostniał i odmroził sobie policzki, które były całkiem białe. I na co on czekał? Kto inny już dawno wykopałby okno, sprawdził cały dom, okradł i nawiał z łupem. A ten tutaj taki uczciwy i szlachetny... Że też smoka na niego zabrakło. Bo smoki to takich szlachetnych lubią. Nie trzeba ich wygryzać z pancerza i potem zatrute sztylety w brzuchu nie burczą.

– Nauczyłeś się nowego czaru? Dobre dziecko. Może jeszcze zostaniesz doświadczonym czarownikiem. Poczekasz, aż rozsiodłam konia?

Niepewnie skinął głową.

– To idź do domu i się ogrzej. Bo ci się język będzie plątał.

Rzuciłam mu klucz. Szczeniak niezgrabnie wyciągnął ręce, ale nie złapał go, musiał wyciągać z zaspy.

Niespecjalnie się śpieszyłam, rozsiodłując Dymka i pęczkiem słomy ścierając topniejący śnieg z jego szerokiego grzbietu. Niech się tamci dwaj nagadają. Tak będzie ciekawiej. Rozsypałam na podłodze garść ziarna ze skrzyni i kura natychmiast zaczęła zachłannie dziobać. Pocięłam dwa buraki cukrowe do wspólnego koryta. Koza cały czas usiłowała wpakować się pod nóż, próbując złapać kawałek z ręki, a koń zbierał resztki z ziemi.

Przyszła kotka, po chwili zastanowienia wygięła grzbiet i niedbale otarła się o mój but. Miauknęła, odwróciła się i przeszła po raz kolejny. W końcu, gdy głodni, wszyscy jesteśmy mili. I siedzimy komuś na głowie. Może nie kochać, byle by karmiła...

Zdjęłam z półki garniec z wyszczerbionym brzegiem i szybko wydoiłam kozę. Pianę z włoskami zdmuchnęłam do kociej miski, gdzie szybko zmieniła się w niebieskawe mleko. Dorzuciłam do karmnika naręcze siana i zamknęłam szopkę od zewnątrz. Jeśli kotka będzie miała ochotę, to wyjdzie przez dziurę pod dachem.

Szłam do chaty jak na występy przyjezdnych artystów na targu, spodziewając się wesołego przedstawienia. Zgadłam. Uczeń klęczał przy łóżku i lśnił nie gorzej od nowiutkiej patelni. Ale nic to, szybko go przygasiłam, siadając na krześle koło okna, twarzą do słodkiego duetu.

– No to co? Będziesz tu wiersze deklamować czy pójdziesz sobie po dobroci?

Dzieciak najeżył się i rzucił mi wilcze spojrzenie spod długich tłustych kudłów.

– Puść go! Bo jak nie...

Odpowiedziałam paskudnym uśmiechem i rozłożyłam ręce.

– Wygrałeś. Zabieraj!

Szczeniak podskoczył i natychmiast zwiesił głowę. W karczmie gadali, że nie udało mu się obronić domu przed tłumem „spadkobierców”, którzy usłyszeli o śmierci gospodarza. Wszystkie cenne przedmioty wyniesiono, a niezrozumiałe i podejrzane spalono. Razem z domem. A dzieciak oberwał w ramach nauczki, że starszym się drogi nie zastępuje. I gdzie on teraz tego półtrupa zabierze? Na pogorzelisko czy do lasu, do tymczasowego szałasu? Podejrzewałam, że nocował gdzieś niedaleko i od czasu do czasu robił wycieczki do miasta po jedzenie. Pewnie kradł.

Oberwaniec przenosił spojrzenie ze mnie na czarownika, jego wargi rozpaczliwie drżały.

– Zostanę tutaj – powiedział głucho, w końcu podejmując decyzję. – Nie pozwolę, byś go krzywdziła.

– Dziękuję bardzo, łaskę mi zrobi i zostanie! – prychnęłam. – Tylko kto ci pozwoli? Tak w zasadzie to mój dom, prywatna własność. Jak chcesz to możesz iść się skarżyć do naczelnika miasta. Że niby „mojego pana wilkołak porwał i zbezcześcił”.

– Zbezcześcił?! – Jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki.

– A ty co myślałeś, że ja tu jestem taka milutka i litościwa, zbieram sobie czarowników po parowach dla ratowania własnej duszy? Przecież coś z tego mieć muszę, co nie? Łyk żywej krwi jak się polowanie nie uda albo rano na kacu kawałek ciepłej wątróbki... Jeszcze można stawy powykręcać dla zabawy...

Nie starczyło mi wyobraźni na dalsze „bezczeszczenie”, ale dzieciak i tak wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć.

– Rest, ona żartuje – szepnął czarownik ledwo słyszalnie. – Nie martw się o mnie. Idź sobie.

Bardzo mądra rada. Takich tylko głupcy nie słuchają. Przestępując z nogi na nogę, pociągając nosem, mają nadzieję, że wszystko zaraz rozwiąże się samo: ja dostanę udaru, mistrz magicznie się uleczy, a zza okna dobiegną dźwięki myśliwskiego rogu.

– Spróbuj inaczej – poradziłam przyjaźnie, zakładając nogę na nogę. – Popłacz, pobłagaj, obiecaj, że będziesz się dobrze sprawował, sprzątał, gotował, wynosił pomyje i czyścił komin. To może się zlituję. A może po prostu podelektuję przedstawieniem.

Dzieciak oblizał wyschnięte i popękane wargi. Z trudem, następując na gardło własnej dumie, wykrztusił:

– Bbbardzo ppproszę...

– A teraz uklękniesz? – spytałam rzeczowo. – Co prawda podłoga nieco brudna, ale twoje spodnie niewiele czyściejsze.

Dzieciak zalał się wściekłym rumieńcem, otworzył usta... a potem przeniósł spojrzenie na nieruchomego mistrza, na podłogę i powoli zgiął jedną nogę, drugą...

– Dureń – skonstatowałam, odwracając się. – Innych to chyba nie biorą w czarodzieje. Żebyś z kuchni nawet nosa nie wyściubiał. Jeśli się wpakujesz do mojej sypialni albo będziesz łaził po strychu, to utłukę na miejscu. Rozgrzebiesz w piwnicy beczułkę z rydzami czy zdejmiesz śmietankę z mleka – ciebie zamarynuję. Zrozumiano?

– Jasne. – Pociągnął nosem i otarł go rękawem. – Nie będę nawet zza pieca wychodził, położę się tutaj.

Uniosłam brew z udawanym zdumieniem.

– To wy jesteście miłośnicy mężczyzn, czy jak?

Dzieciak najpierw nie zrozumiał, a potem znowu się zaczerwienił. Cały – od kołnierza po włosy.

Machnęłam ręką i poszłam się przebrać. Potem przygotowałam kolację, zjadłam i głośno wyliczyłam szczeniakowi jego prawa i obowiązki, nie przesadzając z tymi pierwszymi. Za zasłonką panowała cisza. Ale gdy tylko się oddaliłam, w kuchni zaczęło się poruszenie, brzęk naczyń, a potem szepty. Czy raczej czarownik mówił z całą dostępną sobie głośnością, a dzieciak starannie zniżał głos, próbując zachować w tajemnicy całkiem zwyczajną rozmowę:

– Mentorze, ja jej tam nie wierzę. Bo wilkołaczka to jednak wilkołaczka. Po co się tak panem zajmuje i leczy? Pewnie gołych kości jeść nie chce, czeka, żeby się mięsem pokryły.

– No to się przeliczyła. Miesiąc temu by miała wspaniały gulasz, a dziś zostało ledwo tyle, co na galaretę.

– I jak mentor może tak żartować? Cały połamany, wnętrzności obite, a ta wilkołaczka tylko się szczerzy. Pewnie was męczyła, a wy się teraz nie przyznajecie. Kazała, żebym zupą nakarmił. A tu kawałki mięsa. Ciemnego, nie ptak.

– Jeleń. Spróbuj.

– I jakieś zioła po wierzchu pływają. – Dzieciak nijak nie chciał się uspokoić. – Pewnie lubczyk. Nałyka się mentor, a potem nie będzie znajomych poznawał tylko biegał razem z nią po lesie i ogonem muchomory wywracał.

Po głosach z łatwością potrafiłam wyobrazić sobie wyrazy twarzy. Jedna przerażonego konspiratora i druga ledwo hamująca śmiech.

– To pietruszka.

– No tak, pietruszka. W zimie! Świeża!

– Z parapetu. W twojej wsi nikt tak nie robił? Przed przymrozkami wykopać korzeń i przesadzić do doniczki.

– A może ją załatwić póki śpi? – Szept chłopaka nabrał dramatycznych nutek. – Tylko czym? Bo wasz czarodziejski miecz to strażnik Sweńka zabrał. Dawno już na niego łypał. Przyszedł niby rozganiać tłum, a sam w zamieszaniu broń zabrał. I srebrne gwiazdy. Przetopi albo sprzeda, bo sam rzucać nie umie. A zwykłym mieczem się przeciwko niej nie da, w zeszłym tygodniu to ostrze gołą ręką zatrzymała!

– Nie rób z siebie durnia. Przeciwko niej nie masz szans.

Dzieciak zaczął wiercić się na stołku, brzęknęła łyżka.

– A jakby otruć?

– Nic z tego. Roślinne trucizny przetrawi, a alchemiczne wyrzyga. A ty kiedy jadłeś ostatni raz? Wczoraj? To widać. Jedz, ja nie mam ochoty.

– Nie mam zamiaru i wam nie radzę. Już lepiej ukradnę chleba na targu, jakiejś tam kiełbasy – to i bez jej kucharzenia z głodu nie pomrzemy. Co za wstrętna baba, jak nie zębami, to językiem kłapie! Nie daj bogowie dowie się o czym my tu rozmawiamy, to mnie wyrzuci na zbity pysk. A pana zje w jednej chwili.

– Ona i tak wie. Wilkołaki mają bardzo wyczulony słuch. Czyż nie, Szeleno?

– Obu was zjem, jak mi nie dacie zasnąć – odgryzłam się.

Uczeń pisnął z przestrachem i wszystko się uspokoiło. Ale zasnąć i tak mi nie dano. Po kolejnych pięciu minutach drzwi się uchyliły i dzieciak zakaszlał ze skrępowaniem.

– Pani Szeleno...

– Aha, już się zrobiłam „pani”. Czego chcesz?

– By trzeba mentorowi pościel zmienić...

– Nie mów, że się zmoczył? Na złość mi robi?! Już od dwóch tygodni nie było żadnych problemów!

– Ja... znaczy się... niezgrabnie się odwróciłem i przewróciłem miskę...

– Zabiję.

Dzieciak cichutko pisnął i uciekł. A ja musiałam wstać, zmienić brudną pościel i ponownie wsadzić nos do pieca po garnek. Nakarmiłam czarownika, w myśli klnąc na chowającego się w rogu szczeniaka. No nie, jak się do tego stopnia boi, to niech spada. Bo to już nie „leże”, tylko świątynne schronisko dla kalek i żebraków. Lepiej bym otworzyła burdel, przynajmniej byłby jakiś dochód.

– Zostaw go – szepnął czarodziej, jak gdyby słysząc moje myśli. – Ja... zapłacę.

Przysiadłam na skraju łóżka, rozczapierzonymi dłońmi przyciskając kołdrę po obu stronach ledwo zauważalnie drżącego ciała. Jak zwierzę nawisłam nad człowiekiem, badawczo wpatrując się w jego twarz.

– Przynajmniej powiedz, jak się nazywasz, kupcze?

– Mentorze, nie mówcie jej! Bo duszę wyssie!

Kolejny durny przesąd. Po imieniu można człowieka znaleźć. Spleść na nie zaklęcie albo rzucić klątwę. Ale duszę? A pfuj... I w ogóle, po grzyba ona wilkołakowi?

– Weres.

Chyba czarownik myślał tak samo. Albo był bardzo dobrym kłamcą.

– A co twoim zdaniem może mnie zaciekawić?

– Smok.

Hm... Rzeczywiście zaciekawił.

– To taka duża skrzydlata jaszczurka, która lubi uganiać się za księżniczkami? – sprecyzowałam sceptycznie.

– Wiesz, o czym mówię. – Jasne oczy były nieco rozszerzone z podenerwowania, ale patrzyły twardo.

– W takim razie nie będziesz miał szans. O ile się nie rozmyślisz.

– Przecież nie zamierzam przynosić ci go na tacy. I nie rozmyślę się.

– Umowa stoi – rzuciłam obojętnie, cofnęłam się i wstałam. No cóż, przynajmniej teraz mieliśmy powód, by znosić swoją obecność. I nie czuć się przy tym jak para idiotów.

* * *

Wyciągnęłam z koszyka obszarpane źdźbło, powąchałam i ze wstrętem wrzuciłam je z powrotem. Ciemiężyca zębata, czyli „wilkogon”, uznawana za wyjątkowo skuteczny środek przeciw wilkołakom i kudłakom – ale ku śmiertelnemu rozczarowaniu naiwnych ludzi takowym nie jest.

– Czego chcesz? – z pretensją burknął znachor. – Przecież masz napisane we wspólnym: „Trzy szczypty onego suszonego ziela, dębowym tłuczkiem na pył roztartego”!

– To nie jest zioło.

– A co?

– Siano.

Ciemiężycę należy zbierać o świcie, gdy tylko zejdzie rosa, w drugiej fazie księżyca, obrywając wyłącznie młode pędy, a następnie susząc je w cieniu. A nie byle jak przejść po polance z kosą i wrócić na nią z koszem po trzech dniach upałów.

– Szeleno – mruknął mój pracodawca przesłodzonym, lecz absolutnie nieapetycznym tonem. – Płacę ci za robienie specyfików, a nie za durne kłótnie z ludźmi znacznie od ciebie mądrzejszymi.

Sarkastycznie wykrzywiłam wargi, ale ponownie zabrałam się do grzebania w koszyku. Oczywiście nie było żadnej gwarancji, że kupując zioła od zawodowego zbieracza po trzy złote za pęczek nie trafi się na jakieś świństwo. Ale jeśli w ramach oszczędności kupujesz od brudnej handlarki na jarmarku obszarpany wiecheć, który wyraźnie zalatuje myszami, to nada się on wyłącznie do zamiatania podłogi.

Ostatecznie jednak udało mi się wybrać parę listków. I schować w osobnym pojemniczku, na wypadek gdybym kiedyś potrzebowała środka, który będzie decydował o życiu lub śmierci, a nie maści na brodawki, które mimo najlepszych wysiłków znachora wcześniej czy później zejdą same. Do podsuniętego przez pracodawcę moździerza z nieprzeniknionym wyrazem twarzy pokruszyłam budzącą największe wątpliwości i chyba nawet lekko spleśniałą gałązkę. W końcu też miałam w życiu lepsze rzeczy do roboty niż wykłócanie się z idiotami... bo mądry posłuchałby za pierwszym razem.

Szef jeszcze chwilę pomarudził, przespacerował się po kramie, z bliżej nieznanego powodu przestawił z miejsca na miejsce kilka pudełek i flakoników. Rękawem starł kurz z wypchanego bazyliszka, popluł na palec i starannie przetarł karmazynowe szklane oczka. Moim prywatnym zdaniem zakurzony bazyliszek wyglądał znacznie lepiej niż bazyliszek oblazły, ale pracodawca poczuł się usatysfakcjonowany. Uznał, że dziś już dosyć się napracował i udał się do najbliższej karczmy, by wynagrodzić się kufelkiem piwa.

Skorzystałam z okazji, natychmiast wytrząsnęłam z woreczka przyniesione ze sobą zioła i zajęłam się „prywatnym” zamówieniem – oczywiście bez żadnego przepisu, polegając wyłącznie na swoim nosie. W drodze do domu wpadnę do kowala, który wczoraj skarżył się na ból w prawym boku i oddam mu świeży napar, a on w zamian podkuje Dymka.

Stukanie tłuczka niebawem zakłóciło brzęczenie i donośne kichnięcie. W zasadzie dzwonek nad drzwiami był kompletnie niepotrzebny – wobec wypełniającego pomieszczenie aromatu ziół nie pozostawał obojętny żaden nos. Szczególnie taki, który wydawał się stworzony do węszenia.

Do środka, szeleszcząc nałożonymi na walonki łapciami, przeniknęła babka Szaliska. Skrzywiłam się, odwracając twarz. Ta stara kłoda z definicji nie mogła „wejść” ani „wpaść”, tylko przeniknąć albo wślizgnąć się jak żmija przez szczelinę. Ludzka osada bez takich staruch jest jak słój z konfiturami bez pleśni. Ich wszędobylskie oczy, wszystkosłyszące uszy i gadatliwy język nie pozwolą niezauważalnie smalić cholewek do cudzej żony, zakręcić zgiętu[1] na polu sąsiada, a już tym bardziej pobiegać po okolicy na czterech łapach. Zresztą trzeba przyznać, że takie babki działają wyłącznie z miłości do sztuki plotkarstwa. Najlepszą dla nich nagrodą jest możliwość podziwiania zza płotu wyników swojej ciężkiej pracy – czy to chodzi o awanturę rodzinną, bójkę pomiędzy sąsiadkami, czy po prostu ognisko wielkości chałupy.

Właśnie z powodu takich Szalisek musiałam mieszkać daleko za miastem, bo w obrębie murów nie można było się przed nimi schować nawet w piwnicy i pod kołdrą.

– Witaj, kochana! Dawno mnie tu u was nie było, dzięki bogom, ale znowu, niech to licho, łupanie w krzyżu, ojoj, ani usiąść nie mogę, ani wstać, i co ja mam teraz biedna zrobić... – zaczęła zawodzić babka fałszywie słodkim głosikiem, w międzyczasie obmacując mnie zawodowym spojrzeniem. Nic kompromitującego, jak siniec pod okiem czy nowe kolczyki, nie znalazła i zauważalnie zmarkotniała, więc teraz ja uśmiechałam się do niej znacznie szczerzej.

Potrzebna jej była maść na bóle w krzyżu (według mnie powinna mniej podglądać przez dziurki od klucza, bo po ulicy latała jak młódka!), więc otworzyłam szafkę z gotowymi specyfikami i mściwie wybrałam najbardziej podejrzany słoiczek. W tym czasie wszędobylska staruszka zdążyła wpakować swój nos na dwie półki, do skrzyni z ziołami i nawet zajrzeć pod kozetkę do badania chorych. Mało prawdopodobne, by faktycznie liczyła, że znajdzie tam mężczyznę i w końcu uszczęśliwi miejscowe kumoszki opowieścią o moim życiu osobistym w miejscu pracy, ale instynkty doświadczonej plotkary były silniejsze od rozsądku.

Gdy w końcu się odwróciłam (zwierzęcy słuch wcale nie jest gorszy od oczu na potylicy), Szaliska już siedziała na ławeczce z suchutkimi rękoma skromnie złożonymi na podołku. Warto dodać, że nawet na sekundę nie przestała gadać, mając nadzieję, że stracę czujność i również coś jej odpowiem.

– ...a nieludziów to w mieście tyle, że gdzie nie spluniesz, tam trafisz. Powyłazili ze swoich gór jak te pluskwy i karaluchy, niedługo dla uczciwych ludzi miejsca nie zostanie, ojoj, no cóż zrobisz... – Z pojękiwaniami kiwała się z boku na bok, aż niespodziewanie przestała i absolutnie normalnym rzeczowym tonem spytała: – A wiesz co oni sami mówią?

Właśnie taka była Szaliska. Wzbudzić zaufanie, ze współczuciem pojęczeć i pokiwać głową, a za plecami obgadać na całego. Co prawda trolli i krasnoludów w Wysiedlisku rzeczywiście z dnia na dzień było coraz więcej, ale zachowywali się bardzo skromnie, mieszkali u krewnych i nie gardzili żadną pracą.

– Nie – odparłam pokornie, wiedząc doskonale, że babka i tak nie weźmie pod uwagę odpowiedzi twierdzącej, przekonana, iż jej wersja jest najbardziej dokładna i prawdziwa.

– Że niby w ichnich okolicach zagnieździło się takie maluuutkie cusik z garbikiem i jak zobaczy krasnoluda, to się w niego wczepi jak ta pijawka, stęka i jęka, i nijak się nie odczepi, póki całej krwi nie popsuje! A w naszym mieście, że niby jak jej tam... hym... tak... znaczy nisza ikhologiczna jest już zajęta, więc nawet tu nosa nie wściubi!

Przygryzłam wargę, żeby się nie roześmiać. Chyba babka trafiła na jakiegoś wyjątkowego bystrego krasnoluda, na dokładkę obdarzonego poczuciem humoru. Mogłam sobie tylko wyobrazić, z jak poważnym wyrazem twarzy wmawiał jej te bzdury.

– Jakby nam elfów w sąsiedztwie było mało. – Tymczasem stara kłoda dalej ciągnęła swoje wywody. – Kręcą się po ulicach, jakby to ichni las był, nawet cięciwy z łuków nie zdejmują... Niedługo przez miasto zaczną orki na koniach jeździć, a potem wąpierze przylecą, czosnku im w oko...

Szaliski można było pozbyć się wyłącznie jednym sposobem. (Właściwie to dwoma, tylko co potem zrobić z trupem?)

– A nie wie pani przypadkiem, co to była za bójka rano koło ratusza? – spytałam lekkim tonem.

Kto tam wie, może jakaś faktycznie była. Miejsce dosyć ludne, więc przynajmniej raz dziennie jakieś dwa psy się spotkają. Babka Szaliska połknęła przynętę jak smok dziewicę.

– Cóż, dziecinko, ja to chyba już pójdę... – Podskoczyła, chowając słoiczek i ze stękaniem wyciągając z sakiewki najbardziej wytartą monetę. – Sama wiesz, jak to jest, w domu nie wysprzątane, krowa nie wydojona, świnie nie nakarmione i nikt prócz mnie nie zadba...

Walonki na przekór wszystkim podagrycznym bólom chyżo ruszyły w kierunku drzwi. Ostrożnie przesypałam zawartość moździerza do małego płóciennego woreczka i wyjrzałam przez okno. Biedna krowa, nieszczęsne świnki...

* * *

Za progiem powitała mnie mokra szmata, starannie rozłożona na podłodze. Wzruszyłam ramionami i wytarłam nogi. Mało prawdopodobne, by ten mały paskudnik zdążył wykopać pod nią wilczą jamę.

Kuchnia przerażała czystością. Wszystkie kubki i miski, nawet te popękane, stały w rządku na półce, wypucowane do blasku. Wyszorowany piec zmienił kolor z czarnego na rudoceglany, pajęcze koronki spod sufitu znikły. Czarownik spokojnie spał, a chłopaczek siedział na podłodze oparty plecami o łóżko i czytał jakąś wyświechtaną książeczkę. On również zdążył się umyć, wyprać ubranie i obciąć brudne paznokcie. Długie kudły zmieniły się w schludny lniany ogonek.

Słysząc skrzypienie drzwi, wzdrygnął się, błyskawicznie schował książkę pod kołdrą i zerwał się na nogi.

– Nie, no... – rzuciłam sceptycznie, rozpinając kożuszek. – A czemu mnie nie witasz w progu chlebem i solą? Masz, wytrząśnij i powieś.

Otworzyłam drzwi do pokoju, obrzuciłam go badawczym spojrzeniem i powęszyłam. Nie, nie wchodził. W takim razie ja również mogłam się nie śpieszyć. Siadłam przy stole i ze zmęczeniem opadłam na oparcie krzesła. Kompletnie nie miałam ochoty wstawać, zdejmować butów, gotować... Może po prostu zjeść kawałek chleba ze słoniną i iść spać?

Wrócił dzieciak z wytrząśniętym kożuszkiem. Powiesił go na haczyku, pobrzęczał naczyniami przy piecu i tak samo w milczeniu postawił przede mną parujący talerz z jakąś breją, szarą i pełną grudek. Wypisz wymaluj roznosiciel w jadłodajni dla ubogich.

Ze wstrętem wciągnęłam powietrze. Trzeba przyznać, że zapach był nie najgorszy – tłuczone ziemniaki z podsmażaną na skwarkach cebulą.

– Nie zapomniałeś dosypać trucizny?

– Zapomniałem – odgryzł się. – Dodaj do smaku.

– Szczeniaku, nie bądź bezczelny wobec starszych. Po pierwsze nieładne to, a po drugie szkodliwe dla zdrowia. – Ostrożnie spróbowałam ziemniaków. Dawały się zjeść. Tyle, że przesolił. Skinęłam głową w kierunku pieca. – Karmiłeś go? I mam nadzieję, że nie tym?

– Odgrzałem gryczaną z mlekiem, jak pani kazała – burknął niechętnie.

– Kozę wydoiłeś?

– Wydoiłem... – Odruchowo potarł lewy bok. Majka nie przepadała za dojeniem i wcześniej przywiązywałam ją nie tylko za szyję, ale też za jedną z tylnych nóg. Potem koza pogodziła się z losem, ale wyglądało na to, że w obliczu nowej osoby uznała, że czas ponownie zawalczyć o swoje prawa.

– A dawno się za nim ciągasz? Zresztą, sama wiem. Co najwyżej miesiąc. Bo w przeciwnym razie zdążyłbyś się przynajmniej czegoś nauczyć.

– Sześć! – zaprotestował z oburzeniem.

– Coś takiego, dopiero pół roku i tak czułe oddanie. Ciekawe dlaczego?

– Nie twoja sprawa! – Dzieciak najeżył się i nie mógł powstrzymać przed dodaniem: – A mentor i tak cię zabije.

– Spróbuje – zgodziłam się poważnie.

* * *

– Świetna robota. – Stuknęłam paznokciem w nasadę ciężkiego noża myśliwskiego, który odezwał się nie dzwonieniem, tylko niskim, statecznym jękiem. Klinga stanowczo wiedziała, ile jest warta. Czarny grawerunek ciągnął się wzdłuż całego ostrza – szerokiego, o drapieżnie wygiętym koniuszku. Falista rękojeść doskonale pasowała do dłoni. – I doskonale zahartowany.

– Ty lepiej popatrz na stop! – gorączkował się siedzący naprzeciwko krasnolud, wskazując sękatym palcem połyskującą stal. – Elgarska, Warsan-e-Wok osobiście go sporządzał! Widzisz ten znak przy podstawie, kilof skrzyżowany z mieczem? A jakie ostrze?! Przez rok się nie stępi!

Jeszcze raz z podziwem obejrzałam nóż, schowałam go do skórzanej pochwy i z westchnieniem odłożyłam na ladę. Płatnerz również wiedział, ile ta broń była warta. Zresztą, nie miałam zamiaru nic kupować. Przyniosłam zamówiony specyfik na ból brzucha i nie mogąc powstrzymać się przed pokusą, poddałam się namowom, by „po prostu obejrzeć sobie” nową partię towaru. Krasnoludy mogły w nieskończoność dyskutować o swoich wyrobach, czy był to misterny świecznik czy dwuręczny miecz na wzrost trolla. Mało tego, w procesie targowania karzełkom zdarzało się tak zachwalić swój produkt, że ostatecznie odmawiali rozstawania się z nim nawet za początkowo podaną cenę.

Tym razem Karst-e-Lat po prostu chciał się pochwalić, a ja żywiłam słabość do białej broni, więc nie miałam nic przeciwko. Na drzwiach kramiku wisiała tabliczka „Zamknięte”, dla mnie zamówienie krasnoluda również było ostatnim tego dnia, więc nikt nam nie przeszkadzał, gdy z upojeniem grzebaliśmy w niebezpiecznych błyskotkach. Za oknem trzeszczał potężniejący w miarę zapadania zmroku mróz, powoli pokrywający szyby wymyślnymi wzorami szronu. I tak przed nastaniem ciemności nie wróciła bym do domu, więc co za różnica, gdzie spędzę wieczór?

Koło świecznika spał sobie w najlepsze ogromny szary szczur w łańcuszkowej obroży. Kolejne trzy takie same, ku zgrozie złodziei, chodziły gdzieś po warsztacie. W odróżnieniu od psów nie dawały ustrzelić się przez dziurę w drzwiach ani przywabić zatrutym smakołykiem. Może i nie umiały szczekać, ale potrafiły bezgłośnie pokonać w skoku ponad sążeń, a następnie wbić zęby dokładnie w nos pechowego złodziejaszka. Mogły też szybciutko wbiec po nodze pod nogawką i złapać za jeszcze bardziej czułe miejsce.

Wyciągnęłam rękę i podrapałam szczura za uchem. Przeciągnął się, sennie szczęknął zębami i obrócił na grzbiet, nadstawiając do głaskania rudawy brzuch. Były tak wytresowane, że nie atakowały w świetle. Któregoś razu żartem spytałam krasnoluda co się stanie, jeżeli zdmuchnę świecę. Poważnie i w zamyśleniu popatrzył na drżący płomyk, po czym pochylił się, spojrzał na czającego się pod krzesłem szczura i wymijająco odparł: „Ze mną nic”.

Ostatecznie nie zaryzykowałam dmuchania.

Przez boczne drzwi kramu, które były też tylnym wejściem do sąsiadującego z nią krasnoludzkiego domu, już kilka razy zaglądała niezadowolona żona Karst-e-Lata, która niezbyt starannie chowała za plecami coś bardzo przypominającego wałek, ale widocznie krępowała się przy gościach potraktować nim męża unikającego domowych obowiązków. Ten wydawał się godzić z nieuniknionym, ale tym niemniej nie miał zamiaru przyśpieszać jego nadejścia. I położył na stole kolejną klingę.

Z ogromnym wysiłkiem opanowałam się na tyle, by nie cofnąć się ani nie warknąć. Srebrny sztylet z drobnymi ząbkami na końcu ostrza promieniował niewysłowioną grozą, jakby zimnem z bezdennej studni, budząc myśli o tym, jak zakończy się bliższa znajomość z jednym i drugim.

– A to szczególny towar, trzymam specjalnie dla magów – wyjaśnił krasnolud, nie zauważając mojej reakcji. – Tym się wszelkie pomroki dobrze dobija, skutecznie. W zwykłej walce też się przydaje i wspaniały jest do rzucania, jakbym ręką do celu wpychał! Zresztą, sama weź i się przymierz!

– Wierzę na słowo. – Schyliłam się z przymusem i obejrzałam misterny wzór na klindze, ale ręce nadal trzymałam mocno złożone na piersi. – Pewnie kosztuje majątek?

– Czterdzieści kładni. Ale ten nie jest na sprzedaż, odłożyłem dla siebie. Chcesz, to ci zamówię taki sam od krewniaków? Możemy nawet twoje imię wpleść w grawerunek i zrobić rękojeść, jaką zapragniesz.

Tradycyjnie krasnoludy nazywały „krewniakami” cały swój klan, co mogło oznaczać kilka rodzin albo kilkaset do dziesiątego pokolenia pokrewieństwa. Jednakowo serdecznie traktowali bliższą i dalszą rodzinę. Ludzie uznawali za „swoje” w najlepszym razie czwarte pokolenie, a elfy już do kuzynostwa zwracały się poprzez chłodne „pan”.

– Nie, dziękuję. Nie uzbieram tyle nawet jak się zapożyczę. – I za darmo też nie wezmę. Brrr... – Karście, a ty się boisz pomrok?

– Boję – przyznał krasnolud spokojnie, wypróbowując zębate ostrze paznokciem. – I bez tego maleństwa z miasta się nie ruszam.

– Jakbyśmy w samym Wysiedlisku nie mieli dość strzyg – prychnęłam, przypominając sobie, jak co sił w łapach uciekałam po dachach przed parą tych stworów. W miastach zwykle chowały się i zachowywały ostrożność, polując przede wszystkim na bezpańskie koty i psy, ale samotni przechodnie stanowili miłe urozmaicenie ich jadłospisu, szczególnie, jeśli trafili się w pustym i mrocznym zaułku. Zresztą uzbrojeni złodzieje i tak wyrządzali znacznie więcej szkód.

– Ty mówisz o strzygach. – Ku mojej ogromnej uldze krasnolud w końcu schował sztylet do pochwy. – One to co prawda paskudne, ale znane zło. Takie to zwykłym toporkiem załatwię w try miga. A dookoła się kręci coś kompletnie niezrozumiałego...

– Straszydło w łapciach? – wtrąciłam z niewinnym wyrazem twarzy.

Krasnolud radośnie zarechotał, nie prosząc o dalsze wyjaśnienia. No to już wiedziałam, na kogo trafiła żądna opowieści babka Szaliska!

– Szeleno, a nie zanocowałabyś w gospodzie? – burknął Karst-e-Lat, raptem przestając się śmiać. – Ty byś miała wygodniej, i ja spokojniej.

„A pluskwy smaczniej” – dodałam w myśli. Nie przepadałam za spaniem pod cudzym dachem, tym bardziej, że w sakwach wiszących przy siodle Dymka leżały kupione z rana zapasy, w tym mąka i kiszona kapusta, które już powoli zaczynały się ze sobą mieszać.

– Skąd tyle troski? – Z powodzeniem ukryłam ciekawość, udając, że w skupieniu czytam runy na obosiecznym ni to krótkim mieczu, ni to długim nożu, z gatunku tych, jakie lubią nosić przy pasach trolle–najemnicy. Runy dobrane zostały z uwzględnieniem ich słownictwa, powodując, że zadana taką klingą rana była bolesna nie tylko dla ciała, ale i dla miłości własnej.

– Koło miejskich murów widziano wilcze ślady... – Krasnolud zniżył głos i wciągnął głowę w ramiona, jak gdyby proponując wykorzystać przerwę w rozmowie na nasłuchiwanie pod kątem dalekiego, smętnego wycia. Odruchowo poruszyłam uchem, ale oczywiście nic podejrzanego nie usłyszałam. Tylko szczękający zębami strażnicy bohatersko dbali o nocny spokój mieszkańców, próbując trzymać się możliwie blisko latarni, pod którymi owego spokoju było najwięcej. – I to duże, dłonią nie nakryjesz.

– I co z tego? Często widuję całe wilki, nie tylko ślady.

– Powiedziałem „wilcze” – burkliwie poprawił mnie handlarz. – A nie „zostawione przez wilki”.

– Karście, nie odbieraj Szalisce chleba. – Mój śmiech był lekko wymuszony. – Jakiś dzieciak przyłożył dłoń do przypadkowego śladu, a ty mi pchasz pod nos swoją łapę!

– Znajomy myśliwy mi opowiadał. – Obrażony krasnolud sapnął przez wydatny nos. – A on ma rękę jeszcze większą od mojej!

– Myśliwi, rybacy... – Niedbale machnęłam ręką. W zeszłym roku któryś z miłośników łowienia ryb puścił plotkę, że w Oczku, miejscowym jeziorku, zamieszkała dowcipna syrena, która nadziewała na haczyki żaby zamiast upragnionych karpi. A gdy potwierdziło to już ze czterdzieści samotnie wędkujących osób, syrena pojawiła się naprawdę, z oficjalną notą od swojego władcy, żądając, by natychmiast zaprzestano szkalujących jej rasę plotek. Teraz z kolei myśliwi widywali gigantyczne wilki. A ja niby całą sprawę przegapiłam!

– W takim razie powiedz mi, gdzie giną samotcy, co? – rzucił Karst-e-Lat zapalczywie. – Bo już z dziesięć chałup stoi pustych!

Większość przyjezdnych z Gór Grzebieniowych osiedlała się w ludzkich miastach albo zakładała własne wioski, ale niektórzy woleli samotne leśne domki–warsztaty. Z jednej strony nikt nie przeszkadza, a z drugiej niedaleko do lasu po opał dla kuźni. To ich właśnie nazywano „samotcami”.

– To dlatego wszyscy tak się teraz garną do Wysiedliska?

– Za kamiennymi murami jakoś spokojniej – westchnął krasnolud, owijając klingę zamszem, i delikatnie, jak gdyby była ze szkła, włożył ją do pudła. Żona chmurnie sapała za drzwiami, zbierając się do ataku. – Poza tym w razie czego będzie miał kto krzyczeć na alarm. A może chcesz, żebym ci pościelił w domu na ławie?

Sięgnęłam po leżący na sąsiednim krześle kożuszek.

– Nie, będę jechała. Trzeba kozę wydoić. Dziękuję za miły wieczór!

– Cała przyjemność po mojej stronie. Wpadnij za tydzień, będę miał nową dostawę.

Żona wyraźnie zgrzytnęła zębami.

– Koniecznie.

Drugi szczur niespodziewanie wskoczył mi na ramię i połaskotał wąsami w ucho.

– Ty to dopiero masz nerwy – zachwycił się krasnolud. – Jak smok!

Odpowiedziałam uśmiechem, ostrożnie odczepiłam ciekawskie stworzenie od kurtki i posadziłam na stole. Przecież nie będę się przyznawać, że usłyszałam szczękanie pazurków już na przeciwnym krańcu ławki.

* * *

„Pomroka, ślady... No co za bzdury”.

Zdecydowanie złapałam wałacha za ogłowie. Dymek, który już wygodnie zaczął przysypiać w ciepłej przybudówce, kompletnie nie rozumiał, czemu ma wlec się gdzieś w środku nocy i to w taki mróz, więc zaparł się wszystkimi czterema kopytami i w proteście potrząsał uniesionym łbem. Zaklęłam i puściłam wodze. Zaklęłam ponownie. Przecież nie będę go wlec siłą! Owszem, dałabym radę, ale jak zareagowaliby późni przechodnie, widząc przygarbioną pannę o chmurnym wyrazie twarzy, za którą zamiast sanek z chrustem jedzie siedzący na zadzie koń?!

– Oddam wilkom, to się nauczysz moresu! – postraszyłam. Dymek zastrzygł uszami.

– Albo sama zjem.

Wałach uniósł górną wargę w dźwięcznym sarkastycznym parsknięciu.

– Pies z tobą tańcował – wkurzyłam się, ściągnęłam z niego sakwy i zarzuciłam na ramię. Nic to, jakoś doniosę. Za miastem będzie można zmienić postać. A to uparte bydlę niech stoi w przybudówce koło warsztatu do rana. Przed rozpoczęciem pracy wpadnę i go zabiorę, wątpię żeby Karst miał coś przeciwko. Pewnie uzna, że poszłam za jego radą i spędziłam noc w mieście.

Po chwili wahania Dymek hałaśliwie westchnął i ruszył moim śladem. W milczeniu zarzuciłam torby z powrotem na jego grzbiet i wskoczyłam na siodło. Konisko regularnie wywijało takie numery, ale jeszcze ani razu nie musiałam wracać do domu na piechotę – najważniejsze to pokazać, że jest się zdecydowanym i naprawdę odchodzisz.

Mróz był siarczysty. Musiałam schować nos w futrzanym kołnierzu, żeby nie wdychać powietrza, które igłami kłuło do samej piersi. Miasto wydawało się wymarłe, a strażnicy nawet nie raczyli wyjść ze swojej wartowni przy bramie i tylko z pretensją machnęli do mnie przez okienko – że mogę jechać, byle szybciej!

W ciągu dnia drogą przejechało kilka sań i półsani, ubijając śnieg spadły zeszłej nocy. Wałach truchtał równo i szybko. W trakcie mojego spotkania z płatnerzem zdążył wypocząć i pożuć sobie darmowego sianka – w drugiej połowie przybudówki, podzielonej na malutkie zagrody, krasnolud trzymał kozy. Niewysokie przegródki, obliczone na stałe lokatorki nie stanowiły żadnej przeszkody dla Dymka, który mógł wsadzić pysk do każdego karmnika po kolei – przy wtórze oburzonego meczenia i bezskutecznych prób potraktowania szabrownika rogami.

Za miastem nie zrobiło się cieplej, ale przy widoku wyłącznie śniegu i nagich drzew, godzenie się z zimnem było łatwiejsze. Za to nogi skostniały mi już po dziesięciu minutach, nawet pomimo wełnianych skarpet. Śnieg jak lustro odbijał światło księżyca, otaczając horyzont niebieskawą mgiełką. W powietrzu czułam wyraźny zapach kiszonej kapusty, z którego jednoznacznie wynikało, że owa kapusta już dawno opuściła wnętrze nieszczelnie zamkniętego słoja i objęła w posiadanie całą sakwę. Nie zaryzykowałam majstrowania przy niej w ruchu, zostawiając ten wątpliwy honor Restowi, na którego stopniowo zepchnęłam wszystkie prace domowe. Nie był co prawda mistrzem gotowania, ale za to naprawił wszystkie kulawe krzesła, rozsypujące się skrzynie i przeciekające kadzie. Ostatecznie kiedyś był pomocnikiem stolarza.

– Nie poradziłeś sobie i uznałeś, że magiem być łatwiej? – docięłam mu, kiedy usłyszałam o tym po raz pierwszy.

– Ciężar pracy to się ocenia nie barkami a duszą – odparł z powagą i po raz pierwszy się nie obraził. Pewnie powtarzał za mistrzem. Ale i sam w to wierzył, co mu się chwaliło.

Czarownik też się zrobił weselszy. Po kolejnych oględzinach uznałam, że zdejmę mu łubki z lewej ręki, która była złamana tylko w jednym miejscu, więc teraz całymi godzinami gimnastykował ją w skupieniu, w trakcie tłumacząc uczniowi jakieś tam gesty i konfiguracje. Tfu...

W międzyczasie stłukli dwa talerze. Jeden jakoby „niedolewitowali”, a drugi w zapale strącili łokciem. Na pewno winowajcą był Rest, mimo że przede mną zawsze tłumaczył się Weres. Ha, tłumaczył! Powiadamiał, i to z takim wyrazem twarzy, jakbym powinna się cieszyć, że uwolnili mnie od tych gratów.

Zadarłam głowę, podziwiając nocne niebo, żeby przynajmniej na chwilę uciec myślami od zimnicy i podróżnej nudy. Niespecjalnie znałam się na gwiazdach, ale Wilcze Oko, najjaśniejszą zimową gwiazdę, znalazłam od razu. Elfy nazywały ją Kocim Okiem, syreny – Rybim, trolle... hm... Jednak żadna z ras nie miała wątpliwości w kwestii, że jest to Oko. Beznamiętne, drapieżne, niemrugające, śledziło mnie przez gałęzie, aż nagle niebo pochyliło się i z histerycznym rżeniem runęło w dół.

Katastrofa na skalę wszechświata była bardzo łatwa do wyjaśnienia: Dymek stanął dęba. Zamyślony człowiek po prostu runąłby na plecy, ale ja byłam wilkołakiem, więc ze zwierzęcą zwinnością rzuciłam się do przodu i zdążyłam złapać końskiej szyi. O ile pamiętałam, flegmatyczny wałach wyciął taki numer po raz pierwszy w naszym wspólnym życiu, więc musiał mieć ku temu poważną przyczynę. I miał, nawet bardzo poważną.

Kudłak uniósł się na tylnych łapach, prawie dorównując koniowi wzrostem. Malutkie głęboko osadzone ślepia lśniły karmazynowym blaskiem, z gardła wyrywało się wściekłe warczenie. Chyba wpadliśmy na siebie z zaskoczenia – stwór podążał gdzieś w swoich sprawach i absolutnie się nie spodziewał, że ktoś zastąpi mu drogę. Ale mimo wszystko nie miał zamiaru ograniczyć się do obustronnych przeprosin.

Z pewnym opóźnieniem rozwarł szczęki, upuścił jakąś szmatę i z rykiem rzucił się do końskiego gardła, ale Dymek już stanął na czterech nogach, a ja zdążyłam dojść do wniosku, że najlepszą obroną jest atak. Ciężkie sakwy, jak proca rozkręcone za wspólny rzemień, walnęły stwora w pierś, ze zwycięskim brzękiem, trzaskiem i chrzęstem – zapach kapusty się nasilił – i odrzuciły na kilka sążni.

Czegoś takiego kudłak się nie spodziewał! Ryk, który wydałam zaraz potem, ostatecznie upewnił go, że powinien jeszcze raz przemyśleć, czy aby na pewno jest do tego stopnia głodny. Zdołałby co prawda pokonać wilkołaka, lecz nie bez trudu, a ja również nie miałam zamiaru szczękać kłami po próżnicy. Poza tym był to mój teren. Zwierzęta i pomroki wyczuwają takie sprawy bardzo wyraźnie i właśnie dlatego swego czasu uciekałam przed miejskimi strzygami, na które rzuciłabym się bez chwili wahania w obronie własnego leża i prawie na pewno rozdarła je na malusieńkie kawałeczki.

Pojedynek na wrogie spojrzenia i warknięcia potrwał jakieś dziesięć minut. Próbujący zachować godność kudłak powoli cofał się w kierunku obsypanych śniegiem krzaków. Dopiero gdy już zniknął za nimi w całości, umilkł, odwrócił się i zachrzęścił śniegiem, oddalając się w kierunku miasta.

Zeskoczyłam z Dymka i na zwierzęcą modłę przypadłam do ziemi, ostrożnie rozglądając się na boki i rozdymając nozdrza. Niespecjalnie chciałam rozbierać się na środku lasu w takim zimnie, tym bardziej, że w trakcie zmiany postaci wilkołak jest najbardziej bezbronny. No i nie powinnam ścigać kudłaka zostawiając konia – nos i uszy dowodziły, że potwór był już daleko, a pozostałe części ciała żądały możliwie szybkiego dostarczenia ich do domu, ciepłego pieca i gorącej kolacji.

Na wszelki wypadek przeszłam się kawałek drogą, oglądając zostawione przez kudłaka ślady – spore, trzeba przyznać, choć do męskiej dłoni nadal im brakowało, po czym ze smutkiem pokręciłam głową – szmata okazała się moją kurą. Ze wstrętem i żałością złapałam ją za strzaskane skrzydło, wzięłam zamach i wrzuciłam truchło w daleką zaspę. Zebrałam torby i ponownie wspięłam się na konia. Dymek lekko drżał, prychał i ledwo doczekał, aż namacam drugie strzemię, by ruszyć szybkim nierównym kłusem, choć znowu zaczął kuleć. Nie hamowałam go, bo równie mocno pragnęłam się stąd wynieść, a jeszcze bardziej – przekonać, że atak na moje włości ograniczył się do kury.

Wbrew zwyczajom, czekano na mnie. Na parapecie stała zapalona świeca, widoczna z daleka. Od razu uspokoiła zarówno mnie, jak i wałacha, więc do furtki zbliżyliśmy się już stępa. Pomiędzy płotem i budką, w której nocowała pechowa kura, ciągnęły się dwa wyraźne łańcuszki śladów. Stwór nawet nie próbował zbliżać się do ganku i okien, z niewiadomego powodu ograniczając się do zdobyczy wyjątkowo skromnej jak na jego gabaryty.

Zresztą samym kudłakiem specjalnie się nie przejmowałam. Wcześniej czy później i tak się policzę z tym złodziejem kur, niech no tylko znajdę legowisko. Znacznie bardziej martwił mnie sam fakt jego pojawienia się w naszych okolicach. Ostatecznie nawet dzieci wiedzą, że wilkołaki nie miewają wspólnego potomstwa. Rozmnażają się tylko z ludźmi i wilkami. I to właśnie z tych drugich związków rodzą się kudłaki – zwierzęta mające ludzką żądzę krwi.

Czyli miałam konkurenta. Chytrego, przebiegłego i potrafiącego dobrze się kryć, który na dodatek nie zostawiał śladów i nie polował na jedzenie. Musiał być to samiec, ponieważ żadna w miarę rozumna wilkołaczka nie ulegnie wilkowi, a tym bardziej nie urodzi jego potworów. Zresztą wilkołaka, który skusił się na wilczycę, również trudno nazwać normalnym, więc to, że nie miałam najmniejszej ochoty się z nim spotykać, nie powinno budzić zdziwienia.

Pozostawało wyłącznie mieć nadzieję, że kudłak trafił do mojego lasu przypadkowo, a przyszedł na świat sto albo jeszcze lepiej tysiąc wiorst stąd. Tyle, że jak na zamiejscowego zachowywał się zbyt bezczelnie. Nie wyglądał też na włóczęgę – solidnej postury, o lśniącej sierści, jak gdyby po prostu wyszedł rozprostować łapy. Pytanie tylko, skąd?

– Co tam? – spytałam chmurnie od progu. Rest otworzył już na pierwsze pukanie, jak gdyby czekał w sieni. Zresztą, na pewno pilnował, bo nie słyszałam skrzypienia wewnętrznych drzwi.

– Wszystko u ci... U pani wszystko w porządku? – zapytał z kiepsko skrywaną ulgą, nie mogąc ostatecznie ustalić, jak ma się do mnie zwracać.

– Yhym. – Bez ceregieli odepchnęłam go z drogi i weszłam do domu. Chłopak natychmiast zamknął drzwi i dokładnie zamknął zasuwę, a nawet na wszelki wypadek pociągnął za rączkę, by dodać sobie pewności.