Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiedźmy z Nagyrév to przejmująca, fabularyzowana nowela oparta na wydarzeniach, które naprawdę miały miejsce – i które przez dekady pozostawały w cieniu milczenia. To opowieść o kobietach z małej węgierskiej wioski, które żyjąc w świecie zdominowanym przez biedę i patriarchat, odważyły się sięgnąć po radykalne środki, by wyrwać się z pułapki narzuconych im ról. Na kartach tej historii spotykamy kobiety, które w ciszy swojego codziennego życia podejmują dramatyczne decyzje. Wątek morderstw splata się tu nierozerwalnie z opowieściami o tłumionych emocjach, kobiecej solidarności i desperackiej potrzebie wolności. To nie jest jedynie opowieść kryminalna – to obraz świata, w którym system zawiódł, a społeczne konwenanse stały się narzędziem opresji. Wiedźmy z Nagyrév to także głęboki portret społeczności naznaczonej traumą: zniszczeniami pierwszej wojny światowej, brakiem perspektyw, sztywnym podziałem ról i wszechobecnym milczeniem. Autorka z wyczuciem balansuje między faktami a literacką interpretacją, tworząc sugestywną, emocjonalną narrację, która zmusza do zadania pytań o granice sprawiedliwości, winy i przetrwania. To lektura dla tych, którzy szukają czegoś więcej niż historii o zbrodni – to opowieść o kobietach, które miały odwagę sprzeciwić się losowi, nawet jeśli ceną była zagłada.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 43
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JOANNA KOTALA-SZYMCZAK
WIEDŹMY
z Nagyrév
Piotrków Trybunalski, 2025
Kobietom w kryzysie:
Nie jesteście same.
Pamiętajcie, że zasługujecie na światło, spokój i miłość.
Podzielę się z Wami historią, która wydarzyła się naprawdę. Być może uznacie mnie za szaleńca. Nie obchodzi mnie to, ten list jest jedynym świadectwem wydarzeń tak przerażających, że mogą zmienić nasze postrzeganie dobra i zła. Nie wiem, ile mam czasu, szukają mnie…
***
Marcowa noc spowiła wieś Nagyrév wilgotnym całunem. Siąpiący deszcz, drobny i nieustępliwy, wypełnił powietrze monotonnym szelestem, jak gdyby sama ziemia płakała nad losem zamieszkujących ją istot. Wąskie, błotniste ścieżki tonęły w mroku rozpraszanym jedynie nikłymi, drżącymi płomykami lamp naftowych przebijającymi się z okien nielicznych chat.
W izbie panował chłód przenikający do szpiku kości. W kącie, na drewnianej ławie, leżał koc, zbyt cienki, by ochronić przed zimnem. Dawno wygasły piec nie dawał nawet krztyny ciepła. Powietrze śmierdziało wilgocią i popiołem. Hipnotyczny rytm kropel deszczu uderzających o dach był jedynym towarzyszem samotności śpiących dzieci. Nocą czas zdawał się zatrzymywać, przypominając o cienkiej granicy między rzeczywistością a tym, co niewyjaśnione.
– Mamo! Mamo! Ja chcę do mamy!
Krzyk trzyletniego dziecka wyrwał Mariannę z objęć błogiego snu. Przecierając oczy, podeszła do łóżka, w którym spała trójka młodszego rodzeństwa.
– Cicho, Jasiu. – Przytuliła najmłodszego braciszka. – Mama jest tutaj z nami, wiesz? Patrzy na nas z nieba. Nie chciałaby, żebyś płakał. Chodź, wezmę cię do siebie i opowiem bajeczkę, dobrze?
Malec wciąż kwilił, ale nastoletnia siostra wiedziała już, jak poradzić sobie z atakiem paniki u dziecka. Ich matka zmarła przed paroma miesiącami na suchoty i nastolatka przejęła wszystkie obowiązki gospodyni. Podczas gdy ojciec uprawiał rolę i woził towar do miasteczka, Marianna gotowała, sprzątała, zajmowała się dziećmi, doglądając również wiekowej, niewidomej babki.
Przed rokiem do reformowanego kościoła w Nagyrév przybył młody kaznodzieja. Sąsiadki plotkowały, że posługa w zapyziałej wiosce była karą za grzech sodomii, którego dopuścił się, będąc jeszcze klerykiem. Jak zapewniał, wioska wywarła na nim pozytywne wrażenie. Położona nad rzeką Cisą zachwycała malowniczymi krajobrazami. Zamieszkiwali ją prości ludzie, rolnicy. Z ich chałup wyzierała bieda.
Pastor przypadł do gustu lokalnym kobietom. Marianna przypuszczała, że wzbudzał w nich po prostu macierzyńskie uczucia. Jego płomienne kazania wlewały otuchę w serca twardych mieszkanek Nagyrév.
O tak, tutejsze niewiasty nie miały łatwego życia. Mężczyźni zamieszkujący wioskę stanowczo zbyt często zaglądali do kieliszka, z czym kaznodzieja daremnie walczył. Matki rodziły po pięcioro, sześcioro i więcej dzieci, opiekowały się niedołężnymi rodzicami, a prócz tego harowały na roli. Ich zmęczone twarze i spracowane dłonie mogły budzić współczucie. Patrząc na nie, Marianna czuła jedynie gniew.
Mimo iż była bardzo młoda, starała się wspierać lokalną społeczność. Wychowana w duchu głębokiej pobożności modliła się o abstynencję gospodarzy. Wiadomo, przez pijaka przemawiał sam szatan. To dzięki jego wpływom kobiety uwijały się przy robocie pobite, cierpiące i sponiewierane przez mężów. Choć pastor dyscyplinował mężczyzn, nałóg okazywał się silniejszy niż ich deklaracje poprawy.
Ojciec Marianny również częściej zaglądał do kieliszka. Dziewczyna uważała to za objaw skrajnego egoizmu. Rozumiała, że cierpi po stracie małżonki, jednak to na nią, pierworodną córkę, spadł trud opieki nad pozostawionym gospodarstwem i gromadką dzieci. Codzienność ojca, prócz braku kobiety do łoża, wyglądała tak samo.
Sytuacja zmieniła się radykalnie, gdy do wioski przybyła Zuzanna Oláh, znachorka. Zielarka była młodą kobietą o dość ostrych rysach twarzy i wąskich ustach. Wyglądała na około trzydzieści lat. Ubierała się lepiej od lokalnych dziewuch, z jej spojrzenia biła mądrość. Podobała się mężczyznom, a kobietom imponowała. Pewna siebie, elokwentna, świadoma własnej wartości i seksualności przyciągała adoratorów. Nie minęło pół roku, a wyszła za bogatego, zacnego gospodarza o nazwisku Fazekas, ojca Marianny.
Rodzeństwo odmiennie zareagowało na pojawienie się nowego domownika. Młodsze dzieci wierzyły, że Ciocia Zuza, jak ją nazywały, zastąpi zmarłą matkę. Marianna w to wątpiła z uwagi na chłód bijący od macochy. Ponieważ Zuza zarabiała, zakochany ojciec nie wymagał od niej żadnych prac w obejściu. Rozbudował chałupę o dwie dodatkowe izby, ich wspólną sypialnię oraz mały gabinet, w którym znachorka przyjmowała chorych. Marianna i jej młodsze rodzeństwo zajmowali starą część chaty. Dziewczyna obiecała sobie, że gdy dzieci dorosną, wyjedzie do miasteczka na służbę i zacznie nowe, samodzielne życie. Wszystko było lepsze od biedowania w zatęchłej dziurze z szeptuchą, która patrzyła na innych z góry.
Utulony Jaś zasnął szybko. Świtało, ale była niedziela i dziewczyna mogła pozwolić sobie na dodatkową godzinę lenistwa. Szuranie drzwi wybudziło ją z płytkiej drzemki. Podejrzewając próbę kradzieży, wstała bezszelestnie i podeszła do drzwi izby.
– Dobrodziejko, sprawę mam. – Męski głos przepełniała troska. Dziewczyna przytuliła się do framugi, wstrzymując oddech. – Nie dalej jak przed tygodniem pomagaliście przy porodzie.
– Pamiętam, córka wam się urodziła. – Marianna rozpoznała zniżony, choć nieco zaspany głos macochy. – Chora? Co jej dolega?
Chłop najwidoczniej bił się z myślami.
– Zdrowa jest, dobrodziejko, nie w tym rzecz. To siódme dziecko w rodzinie, a czasy ciężkie. Rozmawiałem z babą i uradziliśmy, że lepiej dla wszystkich będzie, jak wcześniej zasili grono aniołów – westchnął, zrzuciwszy z barków niewidzialny ciężar. – Nie wyżywimy całej siódemki. Trzeba szybko działać. Póki dziecko nieświadome, to i mniejszy grzech.
Ciocia Zuza milczała przez chwilę.
– Ostateczną decyzję podjęliście? Możeście pijani? Nie odwidzi się wam jutro?
– Baba mówi, że nie da rady siedmiorga dzieci doglądać, w tym noworodka. Zima była ciężka, a ziemia słabo w zeszłym roku rodziła. Będziemy głodem przymierać, to i żal, co by dzieciaka nędza na tym świecie przywitała. Tak zdecydowaliśmy.
– Dobrze. Poczekajcie tu na mnie.
Stojąca za drzwiami Marianna zasłoniła dłonią usta. Z oczu popłynęły jej łzy. Ciocia Zuza wróciła po chwili, zdradził ją stukot chodaków po nieheblowanej podłodze.
– Wsadźcie to do wody i moczcie do samego wieczora – poleciła. – O zmierzchu przyjdę do was i powiem, co dalej robić. Trzeba tak, by kaznodzieja niczego nie podejrzewał. On młody jest, ambitny. Musicie być ostrożni, nikomu ani słowa.