Wędrówki Słodkiego Świstaka - Słodki Świstak - ebook + książka

Wędrówki Słodkiego Świstaka ebook

Słodki Świstak

0,0

Opis

Cukrzyca to jedna z tych chorób, wokół których narosło mnóstwo mitów i stereotypów. Wciąż pokutuje przekonanie, że życie z nią wiąże się z przymusem ograniczenia wielu aktywności i znacznym obniżeniem komfortu życia.
Autor tej książki, diabetyk z ponad 40-letnim stażem, udowadnia, że cukrzyca to nie wyrok! W swojej opowieści, której tłem są malownicze szlaki górskie, snuje refleksje o zmaganiu się ze słabościami i oswajaniu zagrożeń związanych z chorobą. Siedem reportaży, wzbogaconych kolorowymi zdjęciami, przenosi czytelnika w zachwycający świat górskich krajobrazów, widziany z perspektywy słodkiego piechura. Wędrówki Słodkiego Świstaka to przewodnik i inspiracja w jednym. Nie tylko dla aktywnych!

Osiągając punkt widokowy równi, uwidacznia się niesamowity obraz górskiej scenerii – jeden z najpiękniejszych w całych Tatrach. Przed nami rozpościera się rozległa Dolina Gąsienicowa otoczona pasmem polskiej części Tatr. O każdej porze roku widok ten zapiera dech w piersiach niejednego turysty. „Gąsienicowa Pani” zakłada różne sukienki, strojąc się na wiosnę zielenią, latem upiększając się szerokim wachlarzem kolorów, jesienią ukazując się cała w brązach, a zimą przyodziewając białą szatę. Każdego dnia zaprasza do swego wnętrza spragnionych wrażeń wędrowców. Jej tłem są nasze góry, tak niewielkie obszarowo w porównaniu ze słowacką częścią. Od Żółtej Turni i Granatów na wschodzie poprzez Kozi Wierch z Zawratem i Świnicą na południu, a kończąc na grani Kasprowego Wierchu, są jej urokliwą koroną ofiarowaną przez matkę naturę.

Leszek Bartołd
Urodził się w 1961 roku na Warmii i tam dorastał. Ukończył szkołę średnią w Lidzbarku Warmińskim. Jego dalsze plany edukacyjne pokrzyżowała choroba, z którą zmaga się do dnia dzisiejszego (w 2019 roku przyznano mu złoty medal Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków „Za Zwycięstwo nad Cukrzycą”). Pod koniec ubiegłego stulecia przeniósł się do Kęt na Podbeskidziu. Tutaj odkrył swoją życiową pasję – góry. Owocem kilkunastu lat wędrowania szlakami stała się debiutancka książka „Z cukrzycą po górach” (2016), która została nagrodzona Kryształowym Kolibrem PSD.

Wędrówki Słodkiego Świstaka” stanowią kontynuację poprzedniej publikacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Góry to wolność, a ta zaczyna się od myśli, od ducha. Ciało z kolei to ograniczenie, każda jego niedoskonałość to podkreśla i odbiera nam tę górską swobodę. Próba walki, pokonania samego siebie jednak zawsze jest możliwa, choć nie zawsze się uda, ale nie jest to powód, aby próby tej nie podjąć. Bo sama próba już jest zwycięstwem. I wolnością właśnie.

Rafał Fronia

polski himalaista, uczestnik wielu wypraw w góry najwyższe

Przedmowa

Wędrówki Słodkiego Świstakato kontynuacja górskich reportaży z pierwszej publikacji Z cukrzycą po górachautorstwa Słodkiego Świstaka, czyli Leszka Bartołda – osoby, która ze „słodką panią” zmaga się już od ponad czterdziestu lat.

Cukrzyca jest chorobą podstępną; potrafi być wyniszczająca i nieustępliwa. A jednak można ją opanować i żyć pełnią życia, nie rezygnując ze swoich pasji. Świetnym tego przykładem jest właśnie Leszek Bartołd. Jego pierwsza książka Z cukrzycą po górach, która w piękny sposób opisywała górskie wędrówki nie tylko z plecakiem, ale i chorobą na barkach, w 2017 roku została uhonorowana prestiżową nagrodą Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków „Kryształowy Koliber”. Ufam, że również kolejna publikacja będzie inspiracją i przykładem dla wielu osób zmagających się na co dzień z cukrzycą lub innym przewlekłym schorzeniem; zwłaszcza dla tych, dla których bagaż choroby nieraz wydaje się zbyt ciężki do dźwigania.

W 2019 roku Leszek Bartołd został wyróżniony złotym medalem Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków „Za zwycięstwo nad cukrzycą” za wytrwanie z tą chorobą aż czterdzieści lat. Przede wszystkim jednak Słodki Świstak na pewno zasłużył na wiele wyróżnień za zachęcanie innych do aktywności fizycznej, a tym samym do zdrowego trybu życia, tak istotnego w cukrzycy, oraz pokazywanie, że można i trzeba podążać za swoimi pasjami. Leszek Bartołd znakomicie udowadnia, że cukrzycę da się ujarzmić i można zmienić ją z permanentnego balastu w słodką towarzyszkę wędrówek.

Wszystkim czytelnikom życzę miłej lektury, a dzięki bogatym opisom przyrody przeniesienia się w świat przepięknych krajobrazów, rześkiego powietrza i zapachu górskiej roślinności.

Anna Śliwińska

Prezes Zarządu Głównego Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków

Brenna – Grabowa – Kotarz – Przełęcz Karkoszczonka – Brenna Bukowa

Beskid Śląski

10.12.2017 r.

W ostatnią tego roku zimową wycieczkę w góry wybraliśmy się w rejon Brennej, będącej najbardziej na północ wysuniętą wsią Śląska Cieszyńskiego. Malownicza miejscowość Beskidu Śląskiego, leżąca w dolinie rzeki Brennicy oraz jej dopływów Leśnicy i Hołcyny, znajduje się na wysokości mniej więcej 420 m n.p.m. Chcąc osiągnąć najwyższy szczyt wyznaczonej trasy, czyli Kotarz, do pokonania mieliśmy około 550 metrów przewyższenia.

O godzinie siódmej rano, a kwadrans wcześniej z Kęt, w dwudziestoośmioosobowym składzie wyruszyliśmy z Porąbki. Zbierając po drodze wszystkich uczestników, wzięliśmy kurs na Bielsko-Białą i dalej, po zjeździe z głównej drogi cieszyńskiej, skręciliśmy w kierunku startu dzisiejszej marszruty.

Przy ośrodku zdrowia w Brennej zaczyna się czarny szlak wiodący na Grabową. Później, przechodząc w czerwony, wybrana trasa wiedzie w kierunku Przełęczy Karkoszczonka. Ostatni odcinek to żółty szlak sprowadzający piechurów na dół, do Brennej Bukowej. Trasa licząca ponad siedemnaście kilometrów i mająca kształt niepełnego, piernikowego serca miała nam zająć niecałe sześć godzin wędrowania.

Nieco wcześniej, przed wyruszeniem na trasę, jak zawsze sprawdziłem poziom cukru glukometrem (160 mg/dL), by zjeść śniadanie wraz z podaniem odpowiedniej dawki insuliny posiłkowej, uwzględniając czekający mnie wzmożony wysiłek fizyczny. W normalnych warunkach, czyli w domu, na „rozruch” organizmu potrzebuję podwójnej dawki tego leku. W sytuacji wielogodzinnej wędrówki taki przelicznik nie ma zastosowania.

Po opuszczeniu autobusu na stacji benzynowej kwadrans po godzinie ósmej rozpoczęliśmy dzisiejszą przygodę. Brenna przywitała nas cichą i spokojną aurą, przykryta cienką warstwą śniegu. Słońce, jeszcze nisko nad horyzontem, zaczynało swoją codzienną wędrówkę i coraz żwawiej oświetlało promieniami budzącą się do życia wieś. Jak na grudniową porę zapowiadał się dobry dzień, chociaż chmur nie brakowało. Coraz bardziej zakrywały naszą życiodajną gwiazdę. Jako że była to niedziela, to i krzątających się wokoło swoich domostw ludzi praktycznie nie było widać. Podejście czarnego szlaku również było pustawe. Już na samym początku trzeba było wspiąć się na grzbiet łańcucha górskiego, którym wiedzie piesza dróżka. Na tej wysokości białego puchu leżało zdecydowanie więcej, a lekko przymrożone podłoże ułatwiało nam podejście.

Już od dłuższego czasu obszary znajdujące się powyżej 500-metrowej poziomicy okryte były zimową narzutą. Im wyżej, tym większa jej warstwa leżała na zboczach. Zapewne cieszą się z tego narciarze, bo wcześniej mogli korzystać z dobrodziejstw tras zjazdowych. Jak zawsze pozostaje tylko jedno pytanie: jak długo śnieg się utrzyma?

Mijając zalesiony teren, wychodzimy na otwartą przestrzeń grzbietową, z której pierwszy raz możemy obejrzeć lewostronną panoramę Brennej z doliną Hołcyny. Wspinając się stopniowo coraz wyżej, dostrzegamy też widoki na przeciwległą stronę, czyli dolinę rzeki Leśnicy. Obydwa potoki są głównymi dopływami Brennicy. Wiatr, którego na starcie praktycznie nie ma, z każdą kolejną minutą przybiera na sile.

Po ponadpółgodzinnej wędrówce napotykamy pierwsze żywe istoty. Są to „pomarańczowe ludki” z charakterystycznymi czapeczkami na głowie i aportującymi przy boku pana psami. Całe szczęście, że to nie „zielone ludziki” ze Wschodu, bo to nie wróżyłoby nic dobrego, nie tylko dla nas… Przebierańcami okazują się myśliwi z lokalnego koła łowieckiego, którzy na terenie przyległym do szlakowej ścieżki zorganizowali polowanie na „grubego zwierza”, czyli na dziki i jelenie. Naszemu koledze na widok myśliwskiego sztucera opartego o maleńką drzewinkę momentalnie zaświecają się oczy. Natychmiast chwyta go oburącz, zresztą całkiem nieświadomie. Czyżby obudziła się w nim natura strzelca wyborowego, a może żołnierza oddziałów specjalnych? Na szczęście szybko zostaje rozbrojony i sprowadzony na ziemię przez właściciela broni.

Przy okazji spotkania z łowczymi kierujemy ku nim dodatkowe pytanie dotyczące lokalizacji pozostałych po ostatniej wojnie okolicznych bunkrów czy partyzanckich umocnień obronnych. Żaden z nich nie słyszał o takich miejscach, a pytającym pozostało pomaszerować dalej, licząc na ewentualne oznaczenia na trasie przejścia. Niestety nie natykamy się na jakiekolwiek wskazówki dotyczące fortyfikacji, a nasi pasjonaci militariów postanawiają odszukać je latem.

Z podanych na stronie internetowej (OX.PL, Portal Śląska Cieszyńskiego) informacji dowiedziałem się, że w rejonie doliny Brennicy trwały zacięte walki o Brenną i Górki pomiędzy oddziałami partyzanckimi, a później także regularnymi formacjami Armii Czerwonej z żołnierzami niemieckimi praktycznie do ostatnich dni wojny. Z tamtych lat najbliżej naszej trasy najprawdopodobniej pozostał mocno zniszczony bunkier Diabli Młyn w rejonie szczytu Stary Groń, do którego obecnie nie prowadzą oznakowane ścieżki.

Maszerując dalej, wkrótce natykamy się na śnieżną postać Yeti, która znużona długą wędrówką najwyraźniej usnęła na obsypanej białym puchem choince. Tak można było zinterpretować, oczami naszej bujnej wyobraźni, zasypany śniegiem iglak. Kto jej nie ma, ten nie dostrzegł drzemiącej przy szlaku istoty. W śnieżnej masie wystarczyło kijkiem dorobić oczy, nos, usta i postać jak z bajki gotowa.

Przed godziną dziesiątą w scenerii pełni zimy i przy dosyć silnym wietrze osiągamy szczyt Horzelicy (797 m n.p.m.) będący najwyższym wzniesieniem grzbietu Stary Groń. Jak na początek grudnia śniegu jest już co niemiara, nawet do uprawiania biegów narciarskich. Na szczęście trasę mieliśmy przetartą. Jedynym utrudnieniem jest wiejące z czoła wietrzysko. Nazwa obszernej polany szczytowej wywodzi się od karczowania okolicznych lasów przez stosowane w odległych czasach wypalanie. Stąd też jej wcześniejsze określenie Gorzelica, czyli „miejsce palące się”. Przy pięknej i słonecznej pogodzie warto na chwilę tu przysiąść i się zrelaksować, słuchając głosów przyrody, z dala od współczesnej cywilizacji. Ale nie tym razem. Wieje oraz dmucha niesamowicie i nie czas oraz pora na biwakowanie.

Stąd powędrujemy w kierunku południowo-wschodnim, ku szczytowi Grabowej. Dalej będzie zdecydowanie bardziej płasko. Możemy rozkoszować się rozległą, około stuosiemdziesięciostopniową panoramą widokową. Po prawej stronie mogliśmy fotografować południowe przysiółki Brennej osadzone na licznych polanach sięgających aż po główny grzbiet. Natomiast wschodnia prawie w całości jest zalesiona i nie dawała już tyle satysfakcji wzrokowej. Ze szczytu szybko mkniemy lekko w dół.

Po kilku minutach docieramy pod kapliczkę, przy której organizujemy krótki postój, posilając się kanapkami i gorącą herbatą. Najwyższa pora dla mnie, bym kolejny raz mógł sprawdzić swoje cukry. Minęły blisko dwie godziny od ostatniej kontroli i koniecznie trzeba przeprowadzić badanie. Glukometr pokazuje poziom 55 mg%, co jest wartością zdecydowanie za niską dla prawidłowego funkcjonowania mózgu i wymagającą szybkiej reakcji z mojej strony. Natychmiast spałaszowana kanapka, popita lekko osłodzoną herbatą z termosu, po kilku minutach poprawia glikemiczny wskaźnik, czyniąc mnie prawie gotowym do dalszej drogi. Mięśnie dostały zastrzyk nowej energii potrzebnej do kontynuacji zimowej wędrówki.

Wiatr skutecznie wywiewa ciepło z naszych organizmów i nie pozwala na dłuższą przerwę. Rad nierad, trzeba iść do przodu, przeciwstawiając się coraz silniejszym podmuchom. Od tego miejsca do „Chaty Grabowa” mamy około czterdzieści pięć minut, a na szczyt o podobnie brzmiącej nazwie godzinę. Stąd, co stwierdzamy po dokładnej analizie mapy, najprościej można dotrzeć do wspomnianego bunkra, a właściwie do jego pozostałości, schodząc żółtym oznaczeniem ku Brennej.

W dalszym ciągu będziemy maszerować otwartą przestrzenią grzbietową Starego Gronia. Grupa zamykająca trasę przejścia, wraz ze mną, po kolejnych dwudziestu minutach dociera pod świeżo wybudowaną, dwunastometrową drewnianą wieżę widokową. Nie omieszkamy na nią wejść, by sprawdzić, co da się zobaczyć z wysokości, niezbyt dużej oczywiście.

Jak podaje oficjalny serwis internetowy Gminy Brenna: w zasięgu wzroku mamy między innymi Dolinę Hołcyny i Brennicy, pasmo Błotnego, Skrzyczne, Orłową i Równicę, pasmo Stożka i Czantorii oraz szczyty Beskidu Śląsko-Morawskiego z dominującą Łysą Górą (1324 m n.p.m.). Zdjęcia zrobione, więc gonimy za resztą ekipy. Halny ani na chwilę nie myślał zelżeć, ścigając po niebie czarne chmury. Po drodze mijamy nasadzenia świerkowego młodnika, które w przyszłości dadzą nowy, zdrowy las, a który nie tylko w Beskidach odczuł błędy gospodarki leśnej minionej epoki. Po kolejnych dwóch kwadransach marszu, przed dojściem do prywatnego schroniska „Chata Grabowa”, słońce wyjrzało zza chmur, dając możliwość zrobienia przepięknych ujęć z szalejącym oraz tańczącym w parze z wirującymi płatkami śniegu pędziwiatrem w roli głównej.

Czas zrobić dłuższą przerwę, a „Chata Grabowa” idealnie nadaje się do nabrania sił przed dalszą drogą. Nowy budynek schroniska po generalnym remoncie starego obiektu pachnie jeszcze świeżością drewnianych bali i ochoczo zaprasza strudzonych turystów do środka. W zachowanym wyjątkowym klimacie beskidzkiej chaty koniecznie trzeba coś zjeść i napić się dobrej kawy czy herbaty. W takich miejscach dużym wzięciem cieszy się jak zawsze chmielowy napój, czyli piwo, które po kilkugodzinnych trudach wędrowania smakuje inaczej niż w domu. Dla każdego znajdzie się coś dobrego – jak zachwalają włodarze schroniska. Budynek kompletnie zapełniony przez grupę „Beskidka” oraz pojedynczych wędrowców tętni gwarem szlakowego życia. Palący się w kominku ogień ogarnia wszystkich przyjemnym ciepłem.

Dodatkowym walorem górskiej przystani jest oplatająca budynek z trzech boków weranda, uszczęśliwiająca nie tylko wytrawnych fotografów szukających ciekawych scenerii krajobrazowych. W cieplejsze dni pozwala również na wypoczynek i relaks. Warto zajrzeć tu w pełni lata, gdyż wokół schroniska znajduje się bardzo ciekawy, przepiękny park z kamiennymi oraz drewnianymi rzeźbami wkomponowanymi w zabudowę schroniskowego zieleńca. Czytając internetowy portal gminy Brenna, dowiadujemy się o „Ogrodzie Bajek” z postaciami z legend i podań z regionu Beskidu Śląskiego. Ogród został podzielony na cztery żywioły: ognia, powietrza, wody i ziemi. Do każdego z nich przypisane zostały poszczególne postacie z demonologii słowiańskiej, takie jak: Swaróg, Raróg, Radogost, Światowid, Dziewanna, Kupała, Południca, Domowoj, Dworowoj, Skarbnik, Utopiec, 3 rusałki i Płanetnik[1]. Mam nadzieję, że w przyszłości nadrobimy tę zaległość i wrócimy tu w pełni kwitnącego ogrodu.

Delektując się szklanką zimnego piwa przy ciepłym kominku, nie zapomniałem też o kolejnej kontroli cukru. Poziom 121 mg% wskazywał, że od ostatniego posiłku mięśnie intensywnie zużywają glukozę niezbędną do wykonywania pracy bez konieczności stosowania insuliny. Więc i tym razem, z pominięciem tego hormonu, zjadłem kolejną kanapkę o wartości trzech WW. Trzeba też doliczyć butelkę piwa, które powstało na bazie słodowym, a więc podnosi glikemię. Dla mniej wtajemniczonych dodam, że 1 WW (wymiennik węglowodanowy) to równowartość 10 g węglowodanów, a system wymienników wymyślono na potrzeby leczenia pacjentów z cukrzycą.

Po ponadpółgodzinnym wspólnym biesiadowaniu czas było udać się w dalszą drogę. Przed Chatą tylko część ekipy utrwaliła swoją obecność zdjęciem grupowym. Czołówka jak zwykle wyrywa do przodu, a pozostali, razem ze mną, zamykają tyły. Do kolejnego szczytu mamy tylko dwadzieścia minut. Ruszamy ostro z kopyta, bo grudniowy dzień jest wyjątkowo krótki, a do pokonania pozostała jeszcze większa część trasy. Na chwilę po opuszczeniu ciepłego schroniska niebo zrobiło się błękitne, jakby specjalnie dla nas pozbyło się chmur. Z iskrzącym się w słońcu śniegiem szlak rozpromienił swoje oblicze i ochoczo zapraszał na dalszą przygodę. Taka pogoda pozytywnie zadziałała na każdego i ze zdwojonym impetem, wypoczęci, ruszyliśmy, kontynuując marszrutę.

Szlakowa perć, wiodąca wśród bukowo-świerkowego lasu, prowadzi dość stromo pod górę. Wymaga włożenia większej porcji energii w pokonywanie różnicy wysokości. Od schroniska do połączenia się z czerwoną ścieżką różnica ta wynosi ponad 100 metrów. Pod samym szczytem drzewostan ustępuje miejsca polanie obficie zasypanej śniegiem. Spod białej, zimowej kołderki wystają tylko czubki młodych choinek oraz innych drzewek. W poszukiwaniu coraz piękniejszych ujęć, większość z nas ciągle pstryka aparatami zimową scenerię. Zamiast myśliwskich karabinów uzbrojeni jesteśmy w aparaty fotograficzne, które w naszych rękach „polują” na coraz bardziej czarujące plenery i uroczy zimowy krajobraz beskidzkiej przyrody. Świstaków tu nie zastaniemy, więc nie ma co ich wypatrywać, jak żartobliwie skomentował fotkę z wyprawy nasz klubowy kolega.

Piękna jest nasza Polska cała i nie musimy wyjeżdżać daleko za granicę, by nakarmić wzrok niezapomnianymi obrazami utrwalanymi w naszej pamięci. Trzeba tylko umieć i chcieć to dojrzeć. W samo południe docieramy do szlakowego rogacza. Na pochyłym podejściu grupka zamykająca trochę się rozciągnęła i trzeba było poczekać, aż wszyscy dotrą na docelowe miejsce czarnego szlaku. Grabowa (907 m n.p.m.) zawdzięcza swoją nazwę grabom, czyli drzewom liściastym porastającym okolicę. Pośrednio jest już o nich mowa w dokumentach Księstwa Cieszyńskiego z XVII wieku. Teraz będziemy skręcać ostro w lewo, kierując się w stronę Przełęczy Karkoszczonka. Dalsze dwie godziny marszu ku siodle, jak wskazuje szlakowskaz, okażą się nierealne do osiągnięcia. Od tej pory jednak wiatr będzie naszym sprzymierzeńcem. Wiejąc w plecy i popychając, niczym zeschłe liście z drzew, ku przodowi, ułatwi dalszą wędrówkę.

Jak oznajmia nam jedna z uczestniczek wycieczki, na szczycie w całej swej okazałości zamieszkała królowa zima. Świerkowe choinki zostały przez nią przyozdobione grubą, śnieżnobiałą okrywą. Tylko kolorowych bombek oraz światełek brak, a mielibyśmy już Gwiazdkę. Można by rzec, że nadszedł świąteczny czas i pora na prezenty. Mamy też okazję zaobserwować poczynania „mikołajów na niby”. Turlając się z wielką radością w puchowym śniegu, najprawdopodobniej ćwiczyły „na sucho” różne metody roznoszenia upominków dla wyczekującej z utęsknieniem dziatwy. Z przymrużeniem oka, przyglądając się z boku, wygląda to tak, jakby „mikołaje” testowały bezpieczną drogę ewakuacji z dachowych kominów na ziemię, bo często upadały w głęboki śnieg.

Po krótkim relaksie i zmianie o dziewięćdziesiąt stopni dotychczasowego kierunku udajemy się na Kotarz (978 m n.p.m.), będący najwyżej położonym punktem całej trasy. Obecna, grzbietowa ścieżka wiodąca głównie bukowo-świerkowym lasem biegnie prawie równolegle do wijącej się serpentynowo z naszej prawej strony drogi Szczyrk–Wisła. W miejscu pozbawionym drzew naszym oczom ukazała się panorama sąsiedniego szczytu Skrzyczne z charakterystyczną wieżą telekomunikacyjną oraz trasy narciarskie w okolicy Salmopolu.

Niebawem dochodzimy do krzyżówki z niebieską percią prowadzącą z Brennej Hołcyny. Pogoda w dalszym ciągu jest jeszcze łaskawa i często przyświeca nam słońce, przebijające się zza chmur pędzących ogromną mocą wiatru jak szalone na północ. Nie wróżyło to nic dobrego, bo halny w górach zawsze przynosi ogrom szkód, nie tylko w drzewostanie. Jak się później okaże, przez blisko dwie doby jego potężna siła najbardziej da się we znaki na całym Podbeskidziu.

Po blisko trzech kwadransach osiągamy najwyższe wzniesienie naszej marszruty. Pod dachem drewnianej altany zarządzamy krótki postój. Jak uświadamia nas kolega, nazwa tego miejsca pochodzi od kocenia się owiec wypasanych na okolicznych halach w minionych już niestety czasach hodowli oraz pasterstwa. Bardzo charakterystycznym miejscem Kotarza jest stojący na polanie szczytowej, kilkanaście metrów poniżej wyznacznika wysokości, Ołtarz Europejski. Zbudowany został z kamieni o niejednorodnych rozmiarach przywożonych z różnych stron świata, na przykład ze zburzonych nowojorskich wież WTC, z Cmentarza Orląt Lwowskich czy nawet z kawałków meteorytów. Inicjatorem oraz pomysłodawcą projektu budowy miejsca wspólnej modlitwy ewangelików z katolikami o błogosławieństwo Europy był ksiądz Jan Byrt ze Szczyrku. Po sąsiedzku znajduje się również przekaźnik telekomunikacyjny oraz otwarty sezonowo niewielki bar turystyczny.

Czas nas goni. Dochodzi trzynasta, więc pora ruszyć dalej. Stąd na przełęcz, na której po raz trzeci będziemy zmieniać szlakowy kolor, pozostaje jeszcze półtoragodzinna marszruta. Od tej chwili mamy już, dosłownie i w przenośni, z górki. Wędrując grzbietem Beskidu Węgierskiego, obficie obsypanym puchowym śniegiem, po kolejnych dziesięciu minutach sukcesywnie zbliżamy się do miejsca, skąd sięgniemy wzrokiem masywu Klimczoka (1117 m n.p.m.), który wraz z przełęczą Siodło pod Klimczokiem ukazuje się po naszej lewej stronie.

Słabiej zalesiona trasa pozwala na robienie ciekawych zdjęć zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Wkrótce, w całej swojej zimowej szacie, kolejny raz wyłoniło się leżące tym razem z prawej strony i równolegle do obranego przez nas kierunku pasmo Skrzycznego z Małym Skrzycznem. Srebrzystobiała szadź osadzona na wieży szczytowej mieni się w słońcu, dodając bajkowego uroku zmrożonej wokoło panoramie. W dole wije się dolina Żylicy wraz ze zmierzającymi ku niej licznymi trasami narciarskimi w górnej części Szczyrku.

Po drodze mijamy wzniesienie Hyrcy (929 m n.p.m.) będące najwyższym punktem Beskidu Węgierskiego, którym to obecnie wędrujemy. Na szczycie przechodzimy pod wyciągiem orczykowym idącym z doliny Węgierskiego Potoku w Brennej, który lata swej świetności ma już dawno za sobą. Z tego miejsca mamy dobrze widoczne pasmo Klimczoka z Błatnią (Góra Błotna, 917 m n.p.m.) i sąsiednim szczytem Stołów (1035 m n.p.m.) w roli głównej, jeżeli oczywiście dobrze je rozpoznaję, czytając mapę. Można zrobić kolejne fotki, nie zatrzymując się na dłużej, a powinienem, chociażby z racji już dwóch godzin mijających właśnie od ostatniej kontroli glikemicznej. Zaniechanie tej czynności, czy to przez zapomnienie i niesprawdzenie czasu przejścia czy chęć dogonienia grupy, jest dużym błędem z mojej strony. Mógł się okazać fatalny w skutkach podczas mojej dalszej wyprawy. Powinienem zdjąć plecak i nie patrząc na szybko oddalającą się ekipę, zmierzyć poziom cukru, którego spadki nie są dla mnie wyczuwalne.

Ale o tym potem. Teraz będziemy schodzić stromo ku kolejnemu wzniesieniu o znajomej nam nazwie Beskidek (830 m n.p.m.). Pomiędzy drzewami, w dole po prawej stronie, rozciąga się dolina Szczyrku z przylegającym do szlaku przysiołkiem Migdały. W oddali pomiędzy koronami drzew rysuje się Kotlina Żywiecka z ościennymi miejscowościami Bielska-Białej i pasmem Magurki Wilkowickiej w tle. Mam nadzieję, że się nie mylę w topograficznej analizie, a nie jestem w tym profesjonalistą. Pod szczytem Beskidka, w bezpośrednim sąsiedztwie Szczyrku Biła z drugiej strony, będziemy lekko zakręcać ku północy, kierując się ku Przełęczy Karkoszczonka.

Trawersując szczytową partię Beskidka, chwyciło mnie spore niedocukrzenie. Wyeksponowane na duży wysiłek fizyczny mięśnie, pomimo dwukrotnego posiłkowania na trasie i niestosowania insuliny, intensywnie spalały glukozę, doprowadzając do skrajnego obniżenia się poziomu cukru we krwi. On to decyduje o właściwym funkcjonowaniu i prawidłowych reakcjach ze strony mózgu sterującego całym organizmem. Umysł wysyła również sygnały, gdy coś niedobrego dzieje się w skomplikowanej „maszynie”, jaką jest człowiek. Niestety lata choroby spowodowały zanik reakcji obronnych. Od dłuższego czasu system nerwowy przestał oddziaływać na spadki cukru i nie odczuwam ich zbliżania się. Jedynym środkiem zaradczym jest częste badanie stężenia glukozy w odpowiednich przedziałach czasowych. Nie sprawdziłem się na szczycie Hyrcy i teraz mam za swoje.

Kolega idący za mną zauważa, że mnie „nosi na boki” i pyta, czy wszystko w porządku. Po kilkakrotnych uwagach z jego strony zatrzymuję się, zdejmując plecak i wyciągam saszetkę z medykamentami. Wskutek wychłodzenia baterii glukometr nie działa, gdyż od ostatniej kontroli nie schowałem go w cieplejsze miejsce. Nie ma czasu, by go „reanimować” i aktywować. Od razu chwytam za saszetkę z płynną glukozą, wypijając ją wraz z kilkoma cukierkami podanymi przez koleżanki. To ostatni dzwonek na reakcję. Rzeczywiście nogi osłabły i uginały się pod ciężarem ciała. Muszę chwilę postać, by dojść do siebie. Po kilku minutach, już bez plecaka wziętego przez następnego kolegę, na tzw. luzie kontynuuję trasę.

Obniżając się zalesionym zboczem ścieżką pomiędzy obsypanymi śniegiem świerkowymi choinkami, po blisko półtoragodzinnej marszrucie od Hyrcy, solidnie strudzeni, jako ostatni docieramy pod przełęcz. Pierwsza grupa zdążyła już wypocząć w schronisku i wyruszyła w kierunku Brennej Bukowej. W kilka osób zamykających peleton również postanawiamy wstąpić na chwilę do Chaty Wuja Toma. Tutaj, bez pośpiechu, mogę się sprawdzić (156 mg%) i skonsumować kolejną kanapkę, dodając już niewielką dawkę insuliny. Nie trwa to zbyt długo i wzmocnieni ciepłem górskiej przystani jako ostatni udajemy się na miejsce zbiórki.

Trzecim etapem kończącym dzisiejszą trasę jest żółta perć idąca z centrum Szczyrku i przecinająca na Karkoszczonce dotychczasową ścieżkę wiodącą dalej na Klimczok oraz Szyndzielnię. Schodzimy dość szybko, by na czas dotrzeć do postoju naszego busa. Szlakowa końcówka wiedzie nas głównie leśną drogą i w czterdzieści minut docieramy na miejsce. Pełni wrażeń z bardzo udanej wycieczki udajemy się w drogę powrotną do domu. Mimo wzmagającego się w ciągu dnia wiatru i ośmiogodzinnego wędrowania, wliczając w to wszystkie przerwy, uznajemy ekspedycję za bardzo udaną i mam nadzieję, że zadowoliła wszystkich. Była jedną z najpiękniejszych, jakie dotychczas udało się nam zrealizować zimową porą.

Przed nami wieża widokowa

Przed nami Chata Grabowa

Schronisko w górskiej scenerii Beskidu Śląskiego (kierunek północny)

Zdjęcie grupowe koła pod Chatą

Pierwsze metry szlakowe po opuszczeniu schroniska

Pod szczytem Grabowej

Na szczycie Kotarza

Zejście z Hyrcy (dolina Szczyrku po prawej)

[1] https://turysta.brenna.org.pl/pl/ogrod-bajek-przy-chacie-grabowa.

XVII Rajd Ludzi Gór „Jeden Tysięcznik w Jeden Rok” Glinne w Paśmie Baraniej Góry

Beskid Śląski

30.04.2016 r.

Z chwilą powstawania pierwszych stron Wędrówek…od zakończenia prac nad moją debiutancką książką minęły blisko dwa, przynajmniej dla mnie, bardzo długie lata. Postanowiłem napisać kolejną, również poświęconą górskiemu wędrowaniu słodkiego turysty. Drugim reportażem z nowej serii będzie relacja ze szlaków w okolicach Węgierskiej Górki, a ściślej mówiąc, wędrówka na szczyt Glinnego (1034 m n.p.m.) i powrót do Ośrodka Wczasowego Azalia na ulicy Parkowej w tejże miejscowości. Jak co roku organizatorem turystycznej imprezy było Koło PTTK w Węgierskiej Górce, największe w babiogórskim oddziale pod względem liczebności, a noszące imię Jana Pawła II.

Przez ostatnie półtora roku skupiłem się na, a właściwie uczyłem się, dystrybucji i pozyskiwaniu nowych kontaktów z potencjalnymi czytelnikami pierwszej książki. W dzisiejszych czasach mizernego czytelnictwa w kraju autorowi nie jest łatwo dotrzeć do nabywcy słowa pisanego. W dobie szerokiego dostępu do Internetu, mnogości stacji telewizyjnych prześcigających się nawzajem różnorodnością i bogactwem programowym, ludzie rzadko sięgają po książki. One również obejmują przeróżną tematykę, a wybrane tylko z serii górskich opowiadań stanowią niewielką część spośród wielu gatunków literackich.

Wracajmy jednak na właściwy tor obecnej relacji, czyli do opisu szlakowej trasy. Jako że to była sobota, to i liczebność grupy wyjeżdżającej z Porąbki nie zachwycała. Mimo wszystko ponaddwudziestoosobowa ekipa stanowiła mocny akcent całej globtroterskiej imprezy. Do miejsca docelowego mieliśmy około trzydziestu kilometrów jazdy autobusem. Trasę pokonaliśmy w niespełna trzy kwadranse. Po dotarciu wszystkich grup uczestniczących w rajdzie z poszczególnych kół Oddziału Babiogórskiego PTTK zebraliśmy się na Skwerze im. Jana Pawła II przy Głazie Pamięci umiejscowionym w centrum Węgierskiej Górki. Jest to wieś gminna niedaleko Żywca, położona na zboczach Beskidu Śląskiego i Żywieckiego.

Opuszczając autobus i korzystając z wolnej chwili poprzedzającej apel upamiętniający świętego papieża Polaka, nie zapomniałem o rutynowej kontroli poziomów cukru. Glukoza 110 mg% wskazywała na konieczność spożycia dodatkowego posiłku jeszcze przed wyruszeniem na rajdową ścieżkę.

Przy pięknej i słonecznej pogodzie, chociaż powiewało też chłodem, co dostrzec można było po zimowych kurtkach większości uczestników zlotu zebranych pod pomnikiem, w ostatni kwietniowy poranek złożyliśmy hołd najwybitniejszemu Polakowi naszych czasów. Dziesięciotonowy piaskowcowy obelisk usytuowany w centralnym miejscu skweru został poświęcony honorowemu obywatelowi gminy Węgierska Górka w 2006 roku. Na okolicznościowej tablicy spiżowej widnieje napis następującej treści: „Największemu z rodu Polaków Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II honorowemu obywatelowi gminy Węgierska Górka wdzięczni za dar obecności w naszych sercach. Mieszkańcy gminy Węgierska Górka”.

Sam pomnik przedstawia skalną bryłę piaskowcową wraz z pastorałem papieskim, a właściwie jego wierną repliką o wysokości 3,5 metra. Całość stanowi metaforę skamieniałego, ludzkiego serca, do którego głębi próbuje dotrzeć symbol katolickiej wiary. Na frontonie monumentu widnieje kolejny napis, jeden z najbardziej znanych cytatów papieża: „W górach chodź zawsze tak, aby nie gubić znaków – Wujek” z podpisem – ks. K. Wojtyła.

Historyczne słowa zostały zapisane w pamiętniku jednej z uczestniczek spotkań księdza Karola z młodzieżą na Hali Lipowskiej w lutym 1958 roku, będące przesłaniem właściwego szlaku życia człowieka. Wędrując górską trasą wyznaczoną kolorowymi znakami na drzewach, otoczoną pięknem przyrody i niepowtarzalnym klimatem górskich scenerii, można się stać lepszym człowiekiem, bardziej przyjaznym dla drugiego. Myślę, że papieska puenta jest nadal aktualna i nigdy nie straci swojego znaczenia.

Cały plac otacza dwadzieścia siedem świerków specjalnie posadzonych na tę okoliczność, które symbolizują lata pontyfikatu Jana Pawła II. Jest także dąb wyrośnięty z nasion poświęconych przez Ojca Świętego, będących darem Nadleśnictwa Węgierska Górka.

Po krótkim przemówieniu prezesa koła PTTK jako głównego organizatora i gospodarza Spotkań Ludzi Gór oraz zapaleniu zniczy i odśpiewaniu Barkibędącej ulubioną pieśnią oazową papieża około 200-osobowa grupa turystów wyruszyła w góry. Uroczystości przy Głazie Pamięci uświetnił również występ sędziwego górala grającego bardzo charakterystyczną melodię beskidzką na okazałej trombicie. Ten archaiczny już instrument dęty, mający kształt długiej na około trzy metry fajki, zwany jest też po góralsku fajerą. Prawdopodobnie najdłuższą tego typu pasterską trąbę, wydającą głęboki i bardzo niski dźwięk, zrobił Tadeusz Rucki z Koniakowa. Ma jedenaście metrów długości i z racji swoich pokaźnych rozmiarów wisi pod strzechą jego chaty. W minionych czasach trombita spełniała funkcję sygnalizacyjną, odpowiednią do dzisiejszego telefonu. Jej głos niósł się nawet na odległość czternastu kilometrów i informował mieszkańców o zbliżającym się niebezpieczeństwie; czy to ze strony nadciągającej nawałnicy czy też grasujących w okolicy zbójców. Fajera służyła też do porozumiewania się na odległość, zarówno pomiędzy pasterzami na halach, jak i osadami w dolinach. Dzisiaj instrument służy wyłącznie jako ważny atrybut muzycznego folkloru ziem górskich tego regionu.

Po mocnym uduchowieniu się całej grupy zwartą kolumną pomaszerowaliśmy w stronę celu rajdu, kierując się na szczyt Glinnego. Za piechurami na szlak ruszyła również karawana jeźdźców konnych z sekcji Górskiej Turystyki Jeździeckiej działającej przy babiogórskim oddziale PTTK. Pogoda nam dopisywała. Świeciło piękne wiosenne słońce, którego promienie z każdą godziną stawały się coraz cieplejsze. Praktycznie bezchmurne niebo mieniło się kolorem jasnego błękitu, na którym przelatujące wysoko na bezkresnym nieboskłonie samoloty zostawiały swój smużny ślad obecności. Natomiast majestatycznie płynące, pojedyncze bałwanki podniebnych obłoczków chciały nam urozmaicić obraz czystego nieba namalowanego ręką Stwórcy.

W górskich miejscowościach wiosna przychodzi znacznie później niż ma to miejsce w dolinach. Jednak i tu widać już pierwsze oznaki radosnej pory roku, czyli „ukwieconej damy” niosącej nowe życie. Na najbardziej ogrzanej przez słońce skarpie trawnika przylegającego do promenady można było zauważyć pierwsze kwiaty żółto kwitnącego mniszka, które to, głównie dziewczynkom, służą do plecenia wianków. Stanowią też doskonałą formę zabawy w dmuchawce. Nasionka tej roślinki, przyczepione do puszystych spadochroników, podczas ich zdmuchiwania z kwiatostanu wykonują krótkotrwałe podniebne loty, tym samym sprawiając dzieciom ogromną frajdę. To niewielka garść wspomnień z dzieciństwa, bo każdy lubi wracać do najmłodszych lat, oczywiście tylko tych szczęśliwych, pozbawionych obowiązków, problemów oraz zmartwień. Zakwitły również magnolie, drzewa owocowe wiśni czy może czereśni, jak i barwiące się również na żółto kwiaty krzewiastej forsycji.

Po początkowym przejściu główną ulicą kierujemy się na ścieżkę spacerową będącą częścią składową czerwonego szlaku wiodącego na szczyt Baraniej Góry, a doprowadzającą ku efektownej kładce na Sole. Jest to tzw. most łukowy, po którym będziemy przechodzić na przeciwległy brzeg, i stanowi największą atrakcję powstałych w 2009 roku Bulwarów nad Sołą w Węgierskiej Górce. Wyłożony afrykańskim drewnem łączy nadrzeczną promenadę i park z Traktem Cesarskim znajdującym się po drugiej stronie rzeki. Niełatwo też oprzeć się urokowi wartkiego nurtu rzeki, żwawo biegnącego w dół, ku Bałtykowi. Stąd jeszcze przed nim daleka droga do celu. Warto na chwilę zatrzymać się, by posłuchać uspakajającego szumu wody i chociażby na kilka sekund wyłączyć się z naszego codziennego, w szaleńczym tempie galopującego życia. Jak wszędzie w takich miejscach, także tu przybywa kłódek zawieszanych przez zakochanych wzorem choćby Mostu Karola w Pradze.

Soła będąca pierwszym dużym, prawobrzeżnym dopływem Wisły o długości niespełna dziewięćdziesiąt kilometrów, swoje początki bierze w górskich stokach w okolicy wsi Rajcza i w przepięknym oraz malowniczym stylu wije się dalej Kotliną Żywiecką. Z racji swojej specyficznej charakterystyki stanowi ogromne zagrożenie powodziowe na terenach, przez które przepływa. W celu ujarzmienia niepokornej i porywczej rzeki powstał zespół zapór, które nazwano Kaskadą Soły. W jej skład wchodzą cztery zbiorniki wodne, a mianowicie Jezioro Żywieckie, Międzybrodzkie, Czanieckie oraz zbiornik na górze Żar z elektrownią szczytowo-pompową. Obecnie Kaskada Soły ograniczyła do minimum ryzyko powodzi w całym regionie.

Zaraz po drugiej stronie mostu, będąc już na przeciwległym brzegu, wchodzimy na wyasfaltowaną ścieżkę turystyczną stanowiącą część składową tzw. Traktu Cesarskiego. To kolejna atrakcja na mapie Węgierskiej Górki. Trakt ów powstał jeszcze za czasów Józefa II, cesarza XVIII-wiecznej monarchii austrowęgierskiej, i był na tamte czasy najkrótszym szlakiem komunikacyjnym łączącym Wiedeń z Krakowem. Kierując się zakosami dróżki wiodącej lekko pod górę, szybko docieramy do tarasu widokowego stanowiącego doskonały punkt obserwacyjny na Beskid Żywiecki. Nie omieszkam zatrzymać się na chwilę, by zrobić kilka zdjęć z otaczającą przepiękną panoramą górskich wzniesień.

W dalszym ciągu będziemy się poruszać za oznaczeniem czerwonym Głównego Szlaku Beskidzkiego im. Kazimierza Sosnowskiego, biegnącego od Ustronia w Beskidzie Śląskim po Wołosate w Bieszczadach. Zbaczając nieco z nakreślonej przez organizatora trasy wiodącej teraz wśród lasu mieszanego, mam możliwość obejrzenia fortu „Waligóra”. Jest to fortyfikacja obronna, w tym rejonie jedna z pięciu wybudowanych w 1939 roku, czyli bezpośrednio przed inwazją wojsk niemieckich na Polskę. Poniżej usytuowany został kolejny schron „Włóczęga”, na którego miejscu obecnie postawiono dom mieszkalny. Pozostałe bunkry stoją na wylocie drogi ku sąsiedniej miejscowości Żabnica.

W czasie trzydniowych, ciężkich i bohaterskich walk z najeźdźcą w pierwszych dniach kampanii wrześniowej udało się opóźnić natarcie agresora spowalniające rozbicie Armii „Kraków”. Tylko i aż pięć schronów, niedozbrojonych oraz obsadzonych niewielką załogą żołnierzy, skutecznie odpierało ataki Niemców. Dzisiaj stanowią atrakcję turystyczną będącą niemym świadkiem tamtych wydarzeń, przez co zostały nazwane przez historyków „Westerplatte Południa”.

Robiąc kolejną, agrafkową, trasę, wspinamy się coraz wyżej, mijając przy tym strefę świerkowego lasu. Po kilku minutach za bunkrem „Waligóra” gaj się przerzedza i po lewej stronie naszej ścieżki ukazują się pierwsze domy mieszkalne najwyżej usytuowanych przysiółków. Tym samym mija nam godzina wspólnego i wielopokoleniowego marszu. Skręcając pod kątem prostym w lewo, dochodzimy do ekskluzywnej rezydencji otoczonej kamiennym murem. Wyżej za naszymi plecami pozostawiamy ostatnie zabudowania osady Chupki, zaliczając około 600-metrową poziomicę wysokości nad poziomem morza. Prawie wszystkie drzewa mają już młode listki. Szczególnie pięknie wyglądają zieleniące się brzózki na tle białych pni. Tylko buczyna jakby się dopiero budzi i nieśmiało zaczyna puszczać własne „zielone płuca”, tak ważne dla człowieka.

Kolejny raz wchodzimy na kilkusetmetrowy odcinek wyasfaltowanej ulicy Turystycznej. A przynajmniej wydaje mi się, że dobrze określiłem jej nazwę po dokładnym przestudiowaniu internetowej mapy, jeszcze w domu. Ulica ta stanowi idealne miejsce do rowerowych i nie tylko rekonesansów w górskim klimacie. Z licznymi przepustami i uformowanym poboczem dla spływającej wody to godny naśladowania przykład dobrze wykonanej inwestycji. Jest też najwyżej wijącą się ulicą na południowo-wschodnim zboczu Glinnego.

Po minięciu niewielkiego potoku musimy wdrapać się na stromy stok, by znaleźć się piętro wyżej, w dalszej części trasy. W przeważającej mierze całe zbocze obsadzone zostało młodymi iglakami, głównie modrzewiem. Po starych i wyciętych drzewach pozostają tylko butwiejące karpy. Najprawdopodobniej większość okolicy dotknięta została niszczycielskim działaniem kornika oraz wiatrołomów stanowiących potężne zagrożenie nie tylko beskidzkich lasów. Od dłuższego czasu w całej Polsce trwa mozolna batalia leśników z problematycznym zamieraniem puszczańskiej strefy, której ostatecznym celem jest całkowita przebudowa jej drzewostanu, zwłaszcza w rejonach podgórskich.

W tym miejscu część osób robi krótki postój, by na chwilę odpocząć i zregenerować siły. W końcu to już druga godzina rajdu. To samo czynię i ja. Patrząc w kierunku wschodnim, możemy stąd dostrzec przepiękną panoramę szczytową Żywieckiego Parku Krajobrazowego otaczającego Węgierską Górkę. Soczysto zielone młode świerki znacznie wyróżniają się na tle pozostałych drzew. Obowiązkowo kilka zdjęć okolicy i ruszamy w dalszą drogę. Teraz podążamy już leśnym duktem wiodącym pośród modrzewiowo-świerkowego młodnika, a biegnącym równolegle do asfaltowej Turystycznej, ale o jedno piętro wyżej. Mijamy potok spływający po niewielkim, łupkowym zboczu, który przecina szlak kolejnym solidnie i fachowo wykonanym przepustem. Tworząc miniaturowej wielkości wodospadzik, przy bliższym spojrzeniu wygląda jak brama do czarodziejskiego raju, która otwierając się, próbuje zaprosić nas w głąb nieznanej krainy.

Wkrótce dochodzimy do bardzo ciekawego odcinka utwardzonej drogi z odwodnieniem po jej bokach, która to naprzemienne przeplata się z naszą szlakową percią. Nigdy dotychczas nie spotkałem się z tego rodzaju nawierzchnią. Płaskie kamienne płyty posklejane, najprawdopodobniej uzupełniającą, masą betonową tworzą wyrównaną nawierzchnię jezdni. Można byłoby ją porównać do szwajcarskiego sera z dziurami zaklejonymi białą ciastowatą masą. Ta wierzchnia warstwa rozłożona została szerokim pasem na wijącą się do góry drogę. Znakiem rozpoznawczym tego odcinka ulicy jest charakterystyczna w pokroju jodła pospolita. Majestatyczna i smukła, prezentuje się niczym nieistniejące już wieże WTC z lat swej świetności czy chociażby bardziej nam bliska Maczuga Herkulesa w Pieskowej Skale. Z pewnej odległości wygląda też na włócznię wbitą głęboko w ziemię i skierowaną ostrzem wysoko w niebo. Stoi tu, jakby była pozostawiona przez spartańskiego wojownika Leonidasa po bitwie pod Termopilami, niczym wartownik samotnie strzegący ładu, porządku i bezpieczeństwa beskidzkiego rezerwatu.

Kilkadziesiąt metrów wyżej, pod ścianą młodnika tworzącego naturalną barierę przeciwwietrzną, zatrzymujemy się, wzorem całej grupy, na dłuższy odpoczynek. Można się rozlokować, siadając wygodnie na podsuszonej wiosennym słońcem łączce, choć nie wolno zapomnieć o izolacji od podłoża, bo to nie lato, a ziemia świeżo po zimie była jeszcze niedostatecznie ogrzana.

W pierwszej kolejności wykonuję pomiary cukru, gdyż minęły ponad dwie godziny od ostatniego sprawdzenia. Glukometr wskazał poziom 106 mg%, więc przez cały czas dzisiejszej eskapady właściwie dobierałem dawkę insuliny do spożywanego posiłku i wydłużonego wysiłku fizycznego. Gdy nabieramy sił na dalszą drogę, po około kwadransie leniuchowania zwartą grupą ruszamy dalej.

W samo południe docieramy do widokowego odcinka czerwonego szlaku z panoramą na Dolinę Soły i Węgierską Górkę wraz z okolicznymi miejscowościami. Na wyciągnięcie ręki mamy oszałamiającą perspektywę całego regionu Beskidu Żywieckiego z okalającymi go od wschodu szczytami, a mianowicie najbliższym nam Abramowem, za nim najwyższą w tej grupie Romanką (1366 m n.p.m.) i dalej na prawo Rysianką z Halą Lipowską. Znajdujemy się tuż pod szczytem docelowym, na około 900-metrowej poziomicy. Powyżej tej wysokości rozciąga się już rozległa partia wierzchołkowa Glinnego, ale trzeba tam jeszcze dojść. Kamienista ścieżka wije się wśród niskich choinek świerkowych oraz karłowatych brzózek, udekorowana bogactwem borowinowego poszycia, leśnych malin i wyschniętych traworośli, przez które nieśmiało przebijają się pierwsze zielone pędy młodych roślinek. Im wyżej, tym napotykamy więcej pojedynczych kikutów drzew stojących niczym połamane zapałki.

Na ostatnim podejściu mam okazję poznać panią poseł na Sejm VIII kadencji Małgorzatę Pępek, która jest stałym bywalcem Rajdu Ludzi Gór w Węgierskiej Górce. W trakcie kilkuminutowej konwersacji przybliżam rozmówczyni moją postać i wieloletnie zmagania z cukrzycą, a także sygnalizuję pasję związaną nie tylko z wędrówkami, ale również z utrwalaniem tego na papierze. Zamieniamy kilka słów na temat moich dotychczasowych osiągnięć oraz przygotowań do druku debiutanckiej książki i możliwości uzyskania wsparcia projektu publikacji ze strony parlamentarnej.

Po kilkunastu minutach wspinania się szlak zaczyna się spłaszczać i tak oto docieramy do szerokiego grzbietu wzniesienia, który jednocześnie jest rajdowym celem. Na zachodzie dostrzegam wieżę widokową stojącą na sąsiedniej Baraniej Górze (1220 m n.p.m.). W zagajniku, pomiędzy gałązkami młodych świerczków ozdobionych wiszącymi i dorodnymi szyszeczkami, aparatem fotograficznym robię zbliżenie najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego. Stamtąd wypływają potoki źródłowe Białej i Czarnej Wisełki, dające początek naszej królowej rzek, Wiśle. Robiąc zwrot w kierunku południowym, widzę świecące na horyzoncie ośnieżone stoki Małej Fatry na Słowacji, odbijające niczym gigantyczne lusterko wiosenne promienie słoneczne. A na pierwszym planie widniał tzw. Worek Raczański z Wielką Raczą na czele (1236 m n.p.m.).

Jeszcze kilka metrów marszu i naszym oczom ukazuje się bardzo rozległy, całkiem goły szczyt Glinnego (1034 m n.p.m.). Wygląda na olbrzymią porębę z pojedynczymi kikutami cienkich jak zapałki i ogołoconych z korony drzew. Wraz z licznymi karpami tu i ówdzie zalegają jeszcze pojedyncze stosy niespalonych po karczowaniu gałęzi, świadczące o wymarłym całkiem niedawno z winy człowieka lesie będącym nietrwałym następcą pradawnej puszczy karpackiej. Podobny krajobraz istnieje pod wschodnim i południowym szczytem sąsiedniej Baraniej Góry. To wynik błędnej gospodarki leśnej w całych Karpatach na przełomie wieków XIX i XX.

Wraz z intensywnym rozwojem, w szczególności hut i kopalń, również na terenach Beskidów zaczęto masowo wycinać twarde gatunki drzew. Na potrzeby powstającego w szybkim tempie przemysłu pod topór szły dorodne i zdrowe buki, jawory, jodły czy graby, „rozkradając” tym samym lasy z ich pierworodnego drzewostanu. W to miejsce tworzono jednogatunkową i szybko rosnącą powierzchnię świerkową dającą posiadaczom gruntów rychły zysk ze sprzedaży drewna. Zastępując puszczańskie bory szybko rosnącą i zakwaszającą podłoże monokulturą iglaka, człowiek otworzył pośrednio furtkę rozwojową dla pasożytniczych grzybów z rodzaju opieńków, które z kolei niszczyły korzenie drzew. W wysuszoną korę zarażonych osobników, odciętą od korzeni, a tym samym dopływu soków, natychmiast wgryzał się najgroźniejszy szkodnik, jakim jest kornik drukarz. W osłabioną strukturę monogamicznej świerczyny regularnie uderzały jeszcze huraganowe wiatry halne pustoszące las na olbrzymim obszarze.

Tak i tu wokoło 1000-metrowej poziomicy szczytowej pokaźny obszar wygląda niczym po przejściu potężnej wichury o niespotykanej sile. Teren jest już uporządkowany, widać też nowe nasadzenia. To wynik długofalowego i bardzo złożonego procesu przebudowy drzewostanu, wdrażanego przez leśników od kilkunastu lat. Na efekty powrotu do odbudowy zniszczonych pierwotnych struktur leśnych musimy chyba jeszcze długo poczekać.

Na płaskowyżowej porębie planujemy dłuższy postój. Wiatr i słońce dostatecznie odparowały ziemię i znalezienie suchego miejsca na odpoczynek wśród licznie porośniętych borówczysk nie stwarzał problemów. Podczas blisko godzinnego relaksu w pierwszej kolejności dokonuję następnego pomiaru glikemii. Wyniosła ona 70 mg%. Koniecznie trzeba zjeść kanapkę, by uzupełnić deficyt glukozy oraz płynów w organizmie. Ładując mięśniowe „akumulatory”, mamy czas na leniuchowanie i uśmiechanie się do słońca.

Rozciągnięty szczyt Glinnego jest punktem końcowym naszego czerwonego szlaku rajdowego. Główny Szlak Beskidzki podąża dalej przez obie Magurki, Radziechowską i Wiślaną, ku Baraniej Górze. Z tego miejsca będziemy już wracać do punktu startu. Znajdując odpowiednie lokum na odpoczynek i rozłożywszy się na suchym skrawku ziemi, można rozkoszować się panoramą czterech stron świata. Przy sprzyjającej aurze i lekko zachmurzonym niebie, radośnie i ochoczo przebijają się na ziemię wiosenne promienie słoneczne ogrzewające swym ciepłem nie tylko nas, wędrowców, ale i całą okolicę budzącą się do życia. Wykorzystując dogodne warunki pogodowe, liczni paralotniarze, krążący wysoko ponad ziemią, fruwają w powietrzu niczym ptaki. Ze swymi kolorowymi czaszami nośnymi wyglądają na szybujących pod chmurami latających drapieżców, z góry wypatrujących łatwej zdobyczy. Aktorzy podniebnego spektaklu, którym przyziemna widownia wyrażała pełen podziw dla ich odwagi i zdolności lotniczych, wykorzystując wznoszące fronty powietrza, długo unoszą się w powietrzu, by w końcu gdzieś wylądować i szczęśliwie wrócić na ziemię.

Ze szczytowego grzbietu dobrze widoczne są pozostałe dwa kierunki geograficzne. Mój aparat fotograficzny był ciągle zajęty i dzisiaj nie narzeka na brak pracy. Wśród kadrowanych obrazów naprawdę ma co zapisywać. Kieruję obiektyw na północ, w kierunku sąsiedniego wzniesienia Skrzyczne (1257 m n.p.m.) z charakterystyczną wieżą telekomunikacyjną, przez co jest ono doskonale rozpoznawalne nawet z daleka. Obracając się lekko na północny wschód, dostrzegam panoramę Żywca z przylegającym do niego, a utworzonym na rzece Sole, Jeziorem Żywieckim. Całkiem na wschód w oddali wyłania się jeszcze ośnieżony stożek Babiej Góry.

Godzina lekcyjna na szczycie minęła szybko i kwadrans po trzynastej rozpoczynamy powrót na dół do wsi. Rozstając się na dobre z górą, tradycyjnie robimy jeszcze zdjęcie grupowe wraz z banerem koła. Początkowa faza powrotna pokrywa się z trasą podejścia na szczyt. Schodzimy zwartą grupą, mogąc powtórnie podziwiać Dolinę Węgierskiej Górki wraz z wijącą się w dole błękitną wstęgą największej rzeki Żywiecczyzny, czyli Soły. Ostatni raz ukazuje się również, prawie na wyciągnięcie ręki, nasza królowa Beskidów – Babia Góra.

Z każdym kolejnym metrem ku mecie rajdowy peleton rozciąga się znacznie i wnet zostaje nas garstka. Wraz z zasłużonym dla Węgierskiej Górki panem Andrzejem już tylko w kilka osób podążamy ścieżkami wyznaczonymi przez organizatora do Azalii.

Towarzyszący nam