#Wawskie14 - Jakub Pawełek - ebook + książka

#Wawskie14 ebook

Jakub Pawełek

3,5
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Warszawa, rok 2014. Niemcy od kilku lat okupują polską stolicę. Po ulicach krążą patrole, a akty terroru i brutalne represje na obywatelach miasta stały się codziennością. Cały zachodni świat nie robi nic, by wyrwać Polskę z rąk okupanta.

Do Warszawy zbliża się Armia Czerwona. Udręczona stolica ma nadzieję na odzyskanie wolności, a Armia Krajowa przygotowuje się do powstania. Na Facebooku, Twitterze i Instagramie pojawiają się relacje ukazujące to, co się dzieje w kraju nad Wisłą. Do reszty świata zaczyna docierać, jaki los zgotowali warszawiakom Niemcy.

 Polacy szykują się do ostatecznej rozgrywki. Jaki będzie jej finał?

Jakub Pawełek znany jako autor współczesnych powieści wojennych podejmuje temat Powstania Warszawskiego i szuka odpowiedzi na pytanie, czy jego pokolenie zachowałoby się podobnie do pokolenia Kolumbów. Jak wyglądałby powstańczy zryw w czasach Internetu i mediów społecznościowych?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 494

Oceny
3,5 (36 ocen)
7
13
9
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



JAKUB PAWEŁEK

#Wawskie14

 

 

© 2017 Jakub Pawełek

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Agnieszka Zub

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-645-2394-6

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rozdział I

Śród­mie­ście |22 czerw­ca 2014, go­dzi­na 15:39

Prze­glą­dał wła­śnie wy­kaz naj­now­szej do­sta­wy, kie­dy usły­szał syk­nię­cie roz­su­wa­nych drzwi. Pod­niósł wzrok, jed­no­cze­śnie przyj­mu­jąc usłuż­ny, sztucz­ny uśmiech. Dziew­czy­na, któ­ra we­szła do sa­lo­nu, płyn­nym, wy­uczo­nym ru­chem ścią­gnę­ła oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne i prze­krzy­wi­ła gło­wę, po­zwa­la­jąc gę­stym blond lo­kom roz­lać się po ra­mio­nach.

− Dzień do­bry, pani Ka­ta­rzy­no – po­wie­dział Da­mian i ski­nął w jej stro­nę. – Za­mó­wie­nie jest go­to­we do od­bio­ru.

Ka­ta­rzy­na Raj­ska prze­szła kil­ka kro­ków, nie za­szczy­ca­jąc chło­pa­ka na­wet prze­lot­nym spoj­rze­niem. Za­trzy­ma­ła się przy szkla­nej ga­blo­cie i od­ru­cho­wo po­pra­wi­ła charm­sy z ró­żo­we­go zło­ta, któ­re zsu­nę­ły się po­ni­żej nad­garst­ka. Uśmiech­nę­ła się na wi­dok le­żą­ce­go za szkla­ną ścia­ną naj­now­sze­go mo­de­lu ame­ry­kań­skie­go smart­fo­na.

− Otto! – za­wo­ła­ła dziew­czy­na w stro­nę drzwi i po­na­gli­ła ko­goś ru­chem dło­ni. – Chodź! Już jest! Jaki on pięk­ny!

Męż­czy­zna, któ­ry wszedł do sa­lo­nu, wy­wo­łał w Da­mia­nie dreszcz nie­po­ko­ju. Wy­so­ki bru­net o pew­nym spoj­rze­niu prze­śli­zgnął się wzro­kiem po wnę­trzu po­miesz­cze­nia. Chło­pak znał puł­kow­ni­ka. Ra­zem z Ka­ta­rzy­ną dość czę­sto przy­cho­dzi­li do skle­pu, w któ­rym pra­co­wał. Nie­miec głów­nie mil­czał. To zwy­kle wy­star­cza­ło, by czuć do nie­go re­spekt.

− Dzień do­bry, pa­nie puł­kow­ni­ku. Czu­ję się za­szczy­co­ny, że ze­chciał pan zaj­rzeć do na­sze­go sa­lo­nu – po­wie­dział Da­mian szkol­ną niem­czy­zną.

− Dzień do­bry – od­parł po pol­sku Otto Schultz. – Co tam zna­la­złaś, kru­szy­no? – Ofi­cer płyn­nie prze­szedł na niem­czy­znę. Pod­szedł do dziew­czy­ny i bez­na­mięt­nym wzro­kiem otak­so­wał ga­blo­tę.

− Wi­dzisz te słu­chaw­ki? Każ­da sza­nu­ją­ca się dziew­czy­na po­win­na je mieć. – Ka­ta­rzy­na stuk­nę­ła pal­cem w szy­bę ga­blo­ty. – Je­śli mi je ofia­ru­jesz, ja dam ci dzi­siaj coś rów­nie cen­ne­go.

Puł­kow­nik uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust. Ofer­ta, któ­rą zło­ży­ła mu Ka­ta­rzy­na, nie zro­bi­ła na nim szcze­gól­ne­go wra­że­nia. Da­mian stwier­dził, że dość le­ci­wy żart dziew­czy­ny mu­siał prze­stać śmie­szyć puł­kow­ni­ka gdzieś w oko­li­cach set­ne­go razu.

− Pro­szę do­rzu­cić do za­mó­wie­nia te słu­chaw­ki. Wie pan, nie spo­sób jej od­mó­wić – po­wie­dział Nie­miec.

− Na­tu­ral­nie, pa­nie puł­kow­ni­ku. – Da­mian mi­nął ladę, się­gnął do kie­sze­ni po klu­czyk i pod­szedł do ga­blo­ty. Wy­jął słu­chaw­ki i po­dał dziew­czy­nie. – Bar­dzo pro­szę. Chce pani spraw­dzić, jak dzia­ła­ją?

− Tak! – fuk­nę­ła po nie­miec­ku. Da­mian za­ci­snął szczę­ki, uśmiech­nął się i od­wró­cił. – Nie ro­zu­miem, dla­cze­go zwra­casz się do nie­go po pol­sku. Jesz­cze chwi­la, a po­my­śli, że roz­ma­wia z rów­nym so­bie!

− Zna­łem pew­ne­go ma­jo­ra z alei Szu­cha – za­czął Otto, od­pro­wa­dza­jąc Da­mia­na wzro­kiem. – Ma­jor Schneck bar­dzo lu­bił się wy­wyż­szać wśród lu­dzi z pod­bi­tych na­ro­dów. Trzy­mał ich że­la­zną pię­ścią. Naj­pierw w Ho­lan­dii, po­tem we Fran­cji, aż wresz­cie prze­nie­sio­no go tu­taj, do War­sza­wy.

− Chy­ba się panu ma­jo­ro­wi nie­co zmię­kło. Poza na­szą dziel­ni­cą to mia­sto bez­pra­wia – od­par­ła dziew­czy­na, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­siach.

− Ma­jor Schneck nie po­tra­fił zro­zu­mieć, że ter­ror nie dzia­ła na wszyst­kich, na Po­la­ków zwłasz­cza. Nie zro­zu­miał tego na­wet wte­dy, gdy na jego oczach mor­do­wa­no żonę i dzie­ci, a jego sa­me­go wie­sza­no na la­tar­ni przed do­mem – za­koń­czył Schultz i po­gła­dził Ka­ta­rzy­nę po po­licz­ku. – Ja na szczę­ście ro­zu­miem Po­la­ków i nie mu­szę ni­cze­go udo­wad­niać ani im, ani so­bie.

Ofi­cer pod­szedł do lady, zo­sta­wia­jąc po­bla­dłą dziew­czy­nę kil­ka kro­ków za sobą. Ka­ta­rzy­na ode­tchnę­ła głę­bo­ko i ro­zej­rza­ła się po sa­lo­nie. Byli cał­kiem sami. Otto stał przy kon­tu­arze i po­chy­lo­ny bęb­nił pal­ca­mi o blat. Chło­pak z ob­słu­gi znik­nął gdzieś na za­ple­czu. Dziew­czy­na chrząk­nę­ła dla do­da­nia so­bie ani­mu­szu i po­de­szła do puł­kow­ni­ka.

− Coś dłu­go go nie ma… − stwier­dzi­ła, wy­chy­la­jąc się ku za­ple­czu.

− Za­raz przyj­dzie, nie de­ner­wuj się. – Uspo­ko­ił ją ru­chem dło­ni.

Da­mian po­ja­wił się nie­speł­na mi­nu­tę póź­niej. Uśmiech­nię­ty, z ozdob­nym, kar­to­no­wym opa­ko­wa­niem prze­wią­za­nym zło­tą wstąż­ką. Chło­pak po­ło­żył pu­deł­ko przed Ka­ta­rzy­ną. Dziew­czy­na prze­ję­ła pa­ku­nek, roz­wią­za­ła wstąż­kę i zdję­ła so­lid­ne wiecz­ko. We­wnątrz, w mięk­kiej wy­tłocz­ce spo­czy­wał ró­żo­wo-zło­ty te­le­fon w ja­snej, przy­le­ga­ją­cej do ekra­nu fo­lii. Ka­ta­rzy­na ze wszyst­kich sił pró­bo­wa­ła za­cho­wać zim­ną krew. Pi­snę­ła coś pod no­sem i po­wa­chlo­wa­ła się otwar­ty­mi dłoń­mi, z tru­dem pa­nu­jąc nad głu­pa­wym uśmie­chem, któ­ry przy­kle­ił się do jej twa­rzy.

− Pięk­ny! – Wy­ję­ła iPho­ne’a z pu­deł­ka i ob­ra­ca­ła go w dło­niach. Pod pal­ca­mi wy­raź­nie wy­czu­wa­ła tło­czo­ne na obu­do­wie nad­gry­zio­ne jabł­ko. – Do­sko­na­ły.

− Pro­szę wy­ba­czyć. – Da­mian scho­wał się za ladą i otwo­rzył za­mek szy­fro­wy. Wy­jął z sej­fu ksią­żecz­kę i wy­pro­sto­wał się z uśmie­chem. Prze­ska­no­wa­na, na­tych­miast zo­sta­ła za­re­je­stro­wa­na w sys­te­mie wraz z da­ny­mi wła­ści­cie­la. – Ha­sła do lo­go­wa­nia i sie­ci.

− No, ja my­ślę… − Dziew­czy­na wy­rwa­ła ksią­żecz­kę i wpi­sa­ła od­po­wied­nie kom­bi­na­cje.

Kciuk raz po raz prze­su­wał się po ekra­nie, wtycz­ka słu­cha­wek znik­nę­ła we­wnątrz zło­co­ne­go gniaz­da. Ka­ta­rzy­na kiw­nę­ła ryt­micz­nie gło­wą, po­tem dru­gi raz, by roz­bu­jać się z te­le­fo­nem w dło­ni. Da­mian ob­ser­wo­wał spode łba, jak ko­bie­ta uno­si w górę iPho­ne’a i niby od nie­chce­nia strze­la se­rię zdjęć. Schultz przy­glą­dał się sce­nie z po­ke­ro­wą twa­rzą. Miał w gło­wie bar­dzo wie­le ko­men­ta­rzy, ale osta­tecz­nie nie zde­cy­do­wał się na ża­den. Spoj­rzał na Da­mia­na, któ­ry usil­nie uda­wał, że wkle­pu­je w kom­pu­ter dane trans­ak­cji.

− Ile je­stem wi­nien? – za­py­tał po pol­sku.

− Dwa ty­sią­ce ma­rek, pa­nie puł­kow­ni­ku – od­po­wie­dział Da­mian. – Nie­ste­ty, ceny to­wa­rów im­por­to­wa­nych ro­sną bar­dzo szyb­ko…

− Spo­koj­nie. – Schultz uniósł dłoń w po­jed­naw­czym ge­ście. – Wiem, woj­na cel­na, sank­cje, im­port nie jest już taki pro­sty jak kie­dyś. Dzi­wi mnie fakt, że Ame­ry­ka­nie w ogó­le nie za­wie­si­li han­dlu z zie­mia­mi pod­bi­ty­mi. To tro­chę… trą­ci hi­po­kry­zją, praw­da?

Da­mian nie od­po­wie­dział. Po­cze­kał, aż męż­czy­zna po­ło­ży od­li­czo­ną kwo­tę na la­dzie. Bez sło­wa się­gnął po plik bank­no­tów i wsu­nął go do od­po­wied­niej prze­dział­ki w ka­sie fi­skal­nej. Nie miał od­wa­gi, żeby prze­li­czyć go­tów­kę przy puł­kow­ni­ku. Za­twier­dził tyl­ko fi­na­li­za­cję sprze­da­ży i po­now­nie uśmiech­nął się do Niem­ca.

− To wszyst­ko, pa­nie puł­kow­ni­ku.

− Dzię­ku­ję – od­po­wie­dział po pol­sku Schultz. – Ka­sia, chodź­my już.

Dziew­czy­na była jak w tran­sie. Jej pal­ce bie­ga­ły po ekra­nie jak wy­strze­li­wa­ne z ka­ra­bi­nu po­ci­ski. Roz­sze­rzo­ne, po­zba­wio­ne wy­ra­zu oczy wy­da­wa­ły się pa­trzeć we wszyst­kie stro­ny. Ka­ta­rzy­na za­pa­dła się sama w so­bie, co chwi­la uśmie­cha­jąc się głup­ko­wa­to do te­le­fo­nu.

− Kaś­ka! – Otto krzyk­nął z taką mocą, że Da­mian mi­mo­wol­nie pod­sko­czył, a na ple­cach po­czuł po­wo­li ciek­ną­cą w dół struż­kę potu.

Pal­ce dziew­czy­ny za­trzy­ma­ły się jak po­ra­żo­ne, a jej usta na­tych­miast uło­ży­ły się w pro­stą kre­skę. Nie pró­bo­wa­ła pod­nieść wzro­ku, cze­ka­ła po­tul­nie na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń. Da­mian oparł mo­kre od potu dło­nie o ja­sny blat.

− Za­pła­ci­łem, mo­że­my już iść – po­wie­dział po nie­miec­ku puł­kow­nik. Bar­dzo po­wo­li i bar­dzo prze­ko­nu­ją­co.

− Do­brze – wy­szep­ta­ła Ka­ta­rzy­na. Po­słusz­nie ru­szy­ła ku wyj­ściu, cho­wa­jąc te­le­fon do kie­sze­ni bia­łych, ob­ci­słych dżin­sów. Otto Schultz ski­nął Da­mia­no­wi na po­że­gna­nie, ale na­pię­te jak po­stron­ki mię­śnie chło­pa­ka unie­moż­li­wi­ły od­wza­jem­nie­nie ge­stu.

Do­pie­ro gdy za tą dwój­ką za­mknę­ły się drzwi, sprze­daw­ca wy­pu­ścił wstrzy­my­wa­ne w płu­cach po­wie­trze. Dło­nie miał tak mo­kre, jak­by wła­śnie wy­nu­rzył się z ba­se­nu. Po­czuł, jak ko­szu­la lepi mu się do ple­ców. Na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy od stro­ny za­ple­cza do sa­lo­nu wszedł To­mek, dru­gi z pra­cow­ni­ków, któ­ry aku­rat zaj­mo­wał się fak­tu­ra­mi.

– Coś taki mo­kry? Kli­ma wy­sia­dła?

− Co? – Da­mian pod­niósł wzrok znad ekra­nu kom­pu­te­ra. – Nie, Nie­miec tu był.

− Jak by nie pa­trzeć, ten sklep otwar­to dla Niem­ców – skwi­to­wał To­mek.

− To był ten ofi­cer, przy­szedł ra­zem z Raj­ską. Te­le­fon so­bie za­mó­wi­ła.

− Aha… − mruk­nął To­mek. – No to nie za­zdrosz­czę, gość jest tro­chę cre­epy. Po­noć ta jego dupa to tak śred­nio za­do­wo­lo­na, ale jak już raz zła­pał… Tacy jak on nie wy­pusz­cza­ją zdo­by­czy.

− Mhm, za­uwa­ży­łem. – Da­mian przy­po­mniał so­bie za­sty­głą ze stra­chu Ka­ta­rzy­nę. – Cho­ciaż z dru­giej stro­ny, cho­le­ra wie, kto tam jest zdo­by­czą.

Śród­mie­ście |27 czerw­ca 2014, go­dzi­na 21:44

Knaj­pa była dusz­na i siwa od pa­pie­ro­so­we­go dymu. Nie­miec cią­gnął ko­bie­tę ku scho­dom. Dziew­czy­na zręcz­nie la­wi­ro­wa­ła mię­dzy sto­li­ka­mi i krze­sła­mi, na któ­rych bu­ja­li się pod­pi­ci ofi­ce­ro­wie. Mi­nę­li kon­tu­ar, wpa­dli na stro­me, spi­ral­ne scho­dy. Ju­lia Sztajn­berg nie opie­ra­ła się, po­lo­wa­ła na nie­go od dłuż­sze­go cza­su. Na gó­rze szyb­ko zna­la­zła wła­ści­wy po­kój. Uśmiech­nę­ła się, kie­dy prze­krę­co­ny za­mek szczęk­nął me­ta­licz­nie. Nie­miec, pe­wien ule­gło­ści dziew­czy­ny, na­parł na nią, ale ta bły­ska­wicz­nie unio­sła dło­nie i za­trzy­ma­ła ofi­ce­ra.

− Nie tak szyb­ko – po­wie­dzia­ła z twar­dym ak­cen­tem. – Wi­dzisz to łóż­ko? Usiądź wy­god­nie. Sia­daj!

Ofi­cer aż jęk­nął, gdy Ju­lia pchnę­ła go w tył. Nie­miec opadł na wy­ście­ła­ny ak­sa­mit­ną po­ście­lą wy­so­ki ma­te­rac. Dziew­czy­na się­gnę­ła za gło­wę i po krót­kiej chwi­li ide­al­nie rów­ne pu­kle roz­la­ły się wo­kół jej twa­rzy, się­ga­jąc ra­mion. Ju­lia zro­bi­ła krok do przo­du i roz­pię­ła pierw­szy gu­zik opi­na­ją­cej cia­ło, śnież­no­bia­łej ko­szu­li. Ofi­cer ner­wo­wo zrzu­cił z sie­bie blu­zę mun­du­ro­wą i za­czął mo­co­wać się z ko­szul­ką i pa­skiem do spodni. Dziew­czy­na po­wo­li roz­pi­na­ła gu­zi­ki, a im ni­żej scho­dzi­ły jej smu­kłe dło­nie, tym moc­niej fa­lo­wa­ła bio­dra­mi. Nie­miec dy­szał jak go­to­wy do szar­ży tur. Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się do klien­ta ple­ca­mi i od­rzu­ci­ła ko­szu­lę na bok. Wpraw­nym ru­chem roz­pię­ła za­trzask sta­ni­ka, a chwi­lę póź­niej sta­ła tuż przed czer­wo­nym z pod­nie­ce­nia ofi­ce­rem i ma­so­wa­ła swo­je krą­głe pier­si, co chwi­la ści­ska­jąc się za na­brzmia­łe sut­ki.

Tym ra­zem był szyb­szy, zła­pał ją w ta­lii i usa­dził na ko­la­nach. Ju­lia, przy­wy­kła do tego typu za­baw, pod­da­ła się, wy­cze­ku­jąc wła­ści­we­go mo­men­tu. Ofi­cer li­zał, ssał, przy­gry­zał jej pier­si, scho­dząc dłoń­mi co­raz ni­żej. Dziew­czy­na wie­dzia­ła, cze­go Nie­miec po­trze­bu­je. Przy­ci­ska­ła jego gło­wę do swo­ich pier­si, ryt­micz­nie się po­ru­sza­jąc. Igrasz­ki znu­dzi­ły mu się dość szyb­ko. Wstał i rzu­cił Ju­lię na łóż­ko. Ze­rwał z sie­bie reszt­ki odzie­ży, wspiął się na dziew­czy­nę i wsu­nął na­brzmia­łą mę­skość mię­dzy jej wil­got­ne uda. Dziew­czy­na oplo­tła go no­ga­mi i spię­ła je. Nie­miec po­ru­szał się ryt­micz­nie, zde­rza­ją­ce się cia­ła mla­ska­ły od potu. Po chwi­li ofi­cer uniósł się, a jego dło­nie na­tych­miast po­wę­dro­wa­ły do pier­si ko­bie­ty, ryt­micz­nie pod­ska­ku­ją­cych w takt ko­lej­nych pchnięć. Ju­lia wy­gię­ła się w łuk, umoż­li­wia­jąc mu jesz­cze głęb­szą pe­ne­tra­cję. Nie­miec ję­czał z roz­ko­szy, nie miał jed­nak za­mia­ru koń­czyć tak szyb­ko. Wy­szedł z niej i sta­nął, dy­sząc cięż­ko. Ju­lia na­tych­miast od­ga­dła jego pra­gnie­nia. Usia­dła na brze­gu łóż­ka i za­czę­ła za­chłan­nie pie­ścić ję­zy­kiem wil­got­ne­go od ślu­zu pe­ni­sa. Ofi­cer mu­siał przy­trzy­mać się sto­ją­ce­go nie­opo­dal krze­sła, usta Ju­lii ma­so­wa­ły go co­raz moc­niej i szyb­ciej. Od­su­nął jej gło­wę i ka­zał się od­wró­cić. Ju­lia po­słusz­nie uklę­kła na łóż­ku i lu­bież­nie ob­li­za­ła war­gi. Wy­pię­ła po­ślad­ki, od­kry­wa­jąc swo­ją ko­bie­cość. Wszedł w nią bru­tal­nie, aż do sa­me­go koń­ca. Zła­pał ją za bio­dra i przy­ci­skał do sie­bie. Dziew­czy­na krzyk­nę­ła, na­bi­ja­ła się na pe­ni­sa i ję­cza­ła z roz­le­wa­ją­cej się po cie­le roz­ko­szy. Ofi­cer nie był w sta­nie dłu­żej wy­trzy­mać. Or­gazm sku­mu­lo­wał się w jego pod­brzu­szu i eks­plo­do­wał we­wnątrz Ju­lii. Odrę­twia­ły Nie­miec zsu­nął się z dziew­czy­ny i opadł na łóż­ko. Ko­bie­ta czu­ła, jak go­rą­ca sper­ma wy­pły­wa z niej na po­ślad­ki i ak­sa­mit­ną po­ściel. Ob­ró­ci­ła się do nie­go i przy­war­ła usta­mi do jego ucha.

− Jak ty to ro­bisz? – za­py­ta­ła.

− Przy to­bie ro­bię się sprin­te­rem. Za go­rą­ca je­steś na dłu­gie dy­stan­se – od­parł, od­dy­cha­jąc głę­bo­ko.

− Może po­cze­kasz chwi­lę? – Ju­lia pod­nio­sła się i niby przy­pad­kiem przy­su­nę­ła pierś do jego ust. – Noc jesz­cze dłu­ga.

Ofi­cer za­śmiał się, ob­jął po­chy­lo­ną nad nim Ju­lię w ta­lii i klep­nął w ty­łek. Dziew­czy­na od­po­wie­dzia­ła za­dzior­nym jęk­nię­ciem. Nie­miec spo­waż­niał w ułam­ku se­kun­dy.

− To może nie być ta­kie pro­ste, moja dziew­czyn­ko – po­wie­dział. – Praw­do­po­dob­nie będę mu­siał wy­je­chać na ja­kiś czas.

− Wy­je­chać? Jak to? Gdzie? – za­py­ta­ła Ju­lia, pod­no­sząc się i sia­da­jąc w po­ście­li.

− Za War­sza­wę, nie wiem jesz­cze, gdzie do­kład­nie. – Po­krę­cił gło­wą. – Może gdzieś na pół­noc, albo na po­łu­dnie. Ro­sja­nie ru­szy­li, wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że prę­dzej czy póź­niej do tego doj­dzie.

− Ro­sja­nie? – za­py­ta­ła niby od nie­chce­nia. – Kie­dy?

− Kil­ka dni temu, za­czę­ło się na Bia­ło­ru­si. – Nie­miec le­żał na łóż­ku, pod­pie­ra­jąc tył gło­wy zło­żo­ny­mi rę­ka­mi. – Po­noć strasz­nie przy­wa­li­li. Na pół­no­cy… Uch, cięż­ko. Tu­taj pój­dzie im naj­trud­niej. Spo­dzie­wa­li­śmy się, że będą na­cie­rać wła­śnie na War­sza­wę. Nim doj­dą do mia­sta, wró­cę, a ty bę­dziesz go­to­wa do wy­jaz­du. Nie bój się. – Usiadł i po­gła­dził ją dło­nią po od­kry­tym ra­mie­niu. – Nie po­zwo­lę, że­byś tu zo­sta­ła. – Uśmiech­nął się.

− Na pew­no? – Swo­ją rolę opa­no­wa­ła do per­fek­cji.

− Na pew­no. – Ofi­cer ski­nął gło­wą. Po­czuł, jak mię­dzy no­ga­mi bu­dzi się do ży­cia nowa ener­gia. – Ale za­nim wyj­dę, chy­ba sku­szę się na jesz­cze je­den wy­ścig.

Ju­lia uśmiech­nę­ła się fi­lu­ter­nie i po­chy­li­ła nad męż­czy­zną. Mu­śnię­ty ję­zy­kiem czło­nek od­po­wie­dział na za­czep­ki spa­zma­tycz­nym drgnię­ciem. Nie­miec jęk­nął prze­cią­gle i po­now­nie klep­nął dziew­czy­nę w krą­gły po­śla­dek. Ta od­po­wie­dzia­ła te­atral­nym ję­kiem i zer­k­nę­ła ukrad­kiem na te­le­fon.

Wy­szła na Chmiel­ną kil­ka go­dzin póź­niej. Ogró­dek przed lo­ka­lem pe­łen był sta­lo­wo­sza­rych nie­miec­kich mun­du­rów i krót­kich spód­ni­czek pol­skich dziew­czyn. Cie­pła noc sprzy­ja­ła dłu­gie­mu bie­sia­do­wa­niu. Dud­nią­ce basy gra­ją­ce­go w środ­ku DJ-a wpra­wia­ły wnętrz­no­ści w przy­jem­ne drże­nie. Ju­lia na­rzu­ci­ła kap­tur na spię­te w ku­cyk wło­sy i skrę­ci­ła ku No­we­mu Świa­tu. Na przej­ściu przy Brac­kiej mi­nę­ła nie­miec­ki pa­trol. Znu­dzo­na grup­ka żoł­nie­rzy prze­cha­dza­ła się wzdłuż imi­tu­ją­cej drew­no fa­sa­dy domu to­wa­ro­we­go. Na­wet nie zwró­ci­li na nią uwa­gi. Na wszel­ki wy­pa­dek spu­ści­ła za­kap­tu­rzo­ną gło­wę i wbi­ła wzrok w czub­ki bu­tów.

Po­now­nie we­szła na Chmiel­ną. Do celu zo­sta­ło jej le­d­wie kil­ka mi­nut pie­cho­tą. Zna­ła cen­trum jak wła­sną kie­szeń. Le­gal­ną pra­cę w Przy­stan­ku do­sta­ła kil­ka mie­się­cy temu, więc zdą­ży­ła już po­znać więk­szość sta­łych klien­tów. Pa­tro­lu­ją­cy oko­li­cę żoł­nie­rze też nie zmie­nia­li się zbyt czę­sto. Cho­dzi­ła tą dro­gą każ­de­go dnia, już po kil­ku ty­go­dniach dali jej spo­kój.

Ju­lia prze­szła na pra­wą stro­nę dro­gi i zwró­ci­ła się ku bra­mie pro­wa­dzą­cej mię­dzy ka­mie­ni­ce. Dla pew­no­ści za­trzy­ma­ła się przy re­kla­mie wy­świe­tla­nej na sze­ro­kim ekra­nie za­in­sta­lo­wa­nym wzdłuż fa­sa­dy. Cie­kło­kry­sta­licz­na ma­try­ca mie­ni­ła się ty­sią­ca­mi pik­se­li, ukła­da­ją­cych się w syl­wet­kę nie­miec­kie­go żoł­nie­rza chro­nią­ce­go wła­sną pier­sią prze­ra­żo­ną ko­bie­tę. Ani­mo­wa­ny męż­czy­zna uno­sił broń i skła­dał się do strza­łu w stro­nę na­cie­ra­ją­ce­go czer­wo­ne­go mon­strum.

Ju­lia uśmiech­nę­ła się pod no­sem i spoj­rza­ła w bok. Poza kil­ko­ma nie­miec­ki­mi żoł­nie­rza­mi i wo­zem ewa­ku­acji me­dycz­nej, któ­ry stał przy jed­nej z ka­mie­nic, dep­tak świe­cił pust­ka­mi. Go­dzi­na po­li­cyj­na obej­mo­wa­ła wszyst­kich, je­dy­ny­mi upraw­nio­ny­mi do po­ru­sza­nia się po dwu­dzie­stej pierw­szej byli pra­cow­ni­cy nie­miec­kich lo­ka­li. Ukon­ten­to­wa­na wy­ni­ka­mi szyb­kiej ob­ser­wa­cji, się­gnę­ła do kie­sze­ni blu­zy po pacz­kę pa­pie­ro­sów. Za­cią­gnę­ła się głę­bo­ko, po czym znik­nę­ła w mro­ku bra­my.

Dzie­dzi­niec po dru­giej stro­nie zaj­mo­wa­ło kil­ka­na­ście aut, wszyst­kie mia­ły nie­miec­kie nu­me­ry re­je­stra­cyj­ne. Więk­szość wyż­szych ran­gą ofi­ce­rów lo­ko­wa­no w cen­trum War­sza­wy wraz z ro­dzi­na­mi. Po­li­ty­ka wy­na­ra­da­wia­nia przez kil­ka lat po­zba­wi­ła war­sza­wia­ków ca­łych prze­cznic.

Dziew­czy­na we­szła w wą­ską alej­kę mię­dzy drze­wa­mi. Po­śród sze­ro­kich ko­ron wierzb czer­ni­ła się ru­ina szko­ły pod­sta­wo­wej. Zbom­bar­do­wa­na jesz­cze pod­czas kam­pa­nii wrze­śnio­wej, stra­szy­ła osma­lo­ny­mi ki­ku­ta­mi ko­mi­nów. Niem­cy nie kwa­pi­li się z od­bu­do­wą, po­dob­nie jak z edu­ka­cją pol­skiej mło­dzie­ży.

Ju­lia opar­ła się o po­dziu­ra­wio­ną odłam­ka­mi ścia­nę i do­pa­li­ła pa­pie­ro­sa, ob­ser­wu­jąc jed­no­cze­śnie dro­gę, któ­rą przy­szła. Nikt jej nie śle­dził, przy­naj­mniej nie na pie­cho­tę. Wy­cią­gnę­ła te­le­fon i od­blo­ko­wa­ła ekran. Prze­su­nę­ła kciu­kiem ko­lej­ny ze­staw apli­ka­cji i wy­bra­ła wła­ści­wą. Stuk­nę­ła iko­nę ozna­czo­ną logo pro­du­cen­ta apa­ra­tu i od­cze­ka­ła kil­ka chwil. Ekran wy­peł­ni­ła mapa naj­bliż­szej oko­li­cy; poza li­nia­mi ulic i siat­ką bu­dyn­ków ma­try­ca nie wy­świe­tli­ła żad­ne­go do­dat­ko­we­go sym­bo­lu. Sy­gnał wy­sła­ny przez apa­rat nie zo­stał ode­bra­ny i zwró­co­ny przez żad­ne po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­ne urzą­dze­nie. Nie­bo nad Ju­lią było bez­piecz­ne.

Dziew­czy­na wy­ję­ła mi­nia­tu­ro­wą kar­tę z gniazd­ka w te­le­fo­nie i za­mknę­ła ją w prze­źro­czy­stym pu­de­łecz­ku. Obe­szła ru­iny od dru­giej stro­ny i skie­ro­wa­ła się tam, gdzie jesz­cze kil­ka lat wcze­śniej było tyl­ne wyj­ście pro­wa­dzą­ce na nie­wiel­ki plac za­baw. Ju­lia wspię­ła się na hał­dę ce­gieł i sta­nę­ła przy wy­so­kim mu­rze. Bez­gło­śnie prze­li­czy­ła ce­gły, wy­ję­ła tę wła­ści­wą, a na­stęp­nie scho­wa­ła kar­tę w skrzyn­ce kon­tak­to­wej i wło­ży­ła ce­głę na miej­sce. Po­sta­no­wi­ła nie wra­cać tą samą dro­gą. Po raz ko­lej­ny prze­ska­no­wa­ła nie­bo w po­szu­ki­wa­niu dro­nów i ru­szy­ła ku ka­mie­ni­com. Kil­ka chwil póź­niej prze­ci­snę­ła się przez opusz­czo­ną piw­ni­cę i we­szła na klat­kę scho­do­wą. O tej go­dzi­nie nikt nie de­cy­do­wał się na­wet na wyj­ście na pa­pie­ro­sa. Szyb­kim kro­kiem prze­szła przez hol i otwo­rzy­ła drzwi. Zwy­kle pu­ste o tej po­rze Ale­je Je­ro­zo­lim­skie peł­ne były zmie­rza­ją­cych na za­chód woj­sko­wych cię­ża­ró­wek i trans­por­te­rów. Ju­lia po­cze­ka­ła, aż ko­lum­na prze­to­czy się przez uli­cę. Po­tem po­bie­gła, ile sił w no­gach, pro­sto w mrok.

Po­wi­śle |27 czerw­ca 2014, go­dzi­na 16:19

Da­mian ziew­nął prze­cią­gle, prze­cze­sał dło­nią nie­co przy­dłu­ga­we wło­sy i po­pra­wił pa­łąk słu­cha­wek, któ­ry zsu­nął mu się na kark. Choć był ko­niec czerw­ca, z nie­ba lał się wy­raź­nie już let­ni żar. Chło­pak ni­g­dy nie prze­pa­dał za upa­ła­mi w mie­ście. Bu­dyn­ki na­grze­wa­ły się jak pie­ce hut­ni­cze; tramp­ki, któ­re no­sił na sto­pach, za­pa­da­ły się w ciem­nych plac­kach as­fal­tu. Na­wet li­ście na drze­wach, zwy­kle zie­lo­ne i so­czy­ste, te­raz przy­po­mi­na­ły wy­ję­ty z pie­kar­ni­ka pa­pi­rus.

Gdy­by nie krót­ka prze­rwa mię­dzy ko­lej­ny­mi utwo­ra­mi, na­wet by ich nie usły­szał. Stłu­mio­ny krzyk za­trzy­mał go w pół kro­ku. Chło­pak ro­zej­rzał się ner­wo­wo na boki i zsu­nął słu­chaw­ki na szy­ję. Lu­dzie, któ­rzy do tej pory to­wa­rzy­szy­li mu na uli­cach i chod­ni­kach, po­śpiesz­nie wcho­dzi­li do mi­ja­nych lo­ka­li, bram i kla­tek scho­do­wych. Da­mian pod­szedł do skrzy­żo­wa­nia Do­brej i Lesz­czyń­skiej, po czym wy­chy­lił się nie­znacz­nie zza rogu ka­mie­ni­cy. Bo­isko szko­ły pod­sta­wo­wej peł­ne było woj­sko­wych cię­ża­ró­wek i krzą­ta­ją­cych się wo­kół nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Bra­mę wjaz­do­wą ta­ra­so­wał ko­ło­wy trans­por­ter opan­ce­rzo­ny. Sto­ją­cy w wie­życz­ce Nie­miec znu­dzo­nym wzro­kiem lu­stro­wał naj­bliż­szą oko­li­cę.

Drzwi szko­ły otwo­rzy­ły się z gło­śnym hu­kiem. Żoł­nie­rze, któ­rzy do tej pory sta­li przy wej­ściu, wy­raź­nie się oży­wi­li; lufy ka­ra­bi­nów unio­sły się w górę. Da­mian prze­łknął śli­nę. Pierw­sza wy­szła jed­na z na­uczy­cie­lek. Dzie­ci ucze­pio­ne jej spód­ni­cy szlo­cha­ły i krzy­cza­ły, cho­wa­jąc twa­rze w fał­dach ma­te­ria­łu. Za pierw­szą grup­ką po­ja­wi­ły się ko­lej­ne; bia­łe jak per­ga­min twa­rze ob­ra­ca­ły się na wszyst­kie stro­ny. Dzie­ci nie od­stę­po­wa­ły opie­ku­nów na krok, ko­lo­ro­we su­kien­ki mie­sza­ły się z chło­pię­cy­mi ko­szul­ka­mi. Pro­wa­dzą­cy ich żoł­nie­rze wska­zy­wa­li na opusz­czo­ne kla­py cię­ża­ró­wek i po­py­cha­li bar­dziej opor­nych. Je­den z na­uczy­cie­li pró­bo­wał per­trak­to­wać, bła­ga­jąc nie­miec­kie­go ofi­ce­ra o zmi­ło­wa­nie. Znu­dzo­ny skom­le­niem męż­czy­zny ofi­cer skrzy­wił się i wy­mie­rzył mu so­lid­ny po­li­czek. Na­uczy­ciel cof­nął się o krok i zdą­żył tyl­ko unieść pięść, a ka­ra­bi­no­wa kula prze­szy­ła jego cia­ło, rzu­ca­jąc nim na wy­sy­pa­ną szu­trem bież­nię. Po­tem za­czę­ło się nie­unik­nio­ne.

Kil­ko­ro do­ro­słych zde­cy­do­wa­ło się na pa­nicz­ną uciecz­kę, dzie­ci za­czę­ły krzy­czeć jesz­cze gło­śniej, sia­da­ły na zie­mi i ku­li­ły twa­rze do ko­lan. Ofi­cer bie­gał mię­dzy swo­imi ludź­mi i wy­krzy­ki­wał ko­lej­ne roz­ka­zy. Oży­wił się też żoł­nierz w wie­życz­ce trans­por­te­ra− przy­ci­snął kol­bę ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go do bar­ku i zgrał przy­rzą­dy ce­low­ni­cze. Niem­cy byli zdez­o­rien­to­wa­ni. Na­uczy­cie­le i dzie­ci roz­bie­gli się na wszyst­kie stro­ny jak mrów­ki ucie­ka­ją­ce z pło­ną­cej ko­lo­nii. Kie­dy je­den z wy­cho­waw­ców pró­bo­wał wspiąć się na siat­kę, nie­miec­ki żoł­nierz nie wy­trzy­mał pre­sji. Wi­dział, że nie do­go­ni ucie­ki­nie­ra, więc za­miast tego wy­pa­lił pro­sto w jego ple­cy. Śnież­no­bia­ła ko­szu­la za­bar­wi­ła się ja­skra­wym, czer­wo­nym klek­sem.

− Skur­wy­sy­ny… − Usły­szał tuż za uchem Da­mian. Kil­ko­ro war­sza­wia­ków przy­sta­nę­ło obok. Za­sła­nia­li usta lub za­ci­ska­li opusz­czo­ne wzdłuż cia­ła pię­ści.

− Mój Boże, tam są dzie­ci! – Głos ko­bie­ty zła­mał się jak za­pał­ka.

− No i gdzie się po­dzia­li bo­ha­te­ro­wie z pod­zie­mia? – par­sk­nął ktoś z tyłu.

Tra­fio­ny w ple­cy na­uczy­ciel zsu­nął się z siat­ki na tra­wę, tu­mult rósł z każ­dą se­kun­dą. Ofi­cer nie miał już szans, by za­pa­no­wać nad swo­imi ludź­mi. Ko­lej­ni żoł­nie­rze skła­da­li się do strza­łów, ogni­ki wy­ra­sta­ły u wy­lo­tów luf je­den po dru­gim. Kule ko­si­ły jed­na­ko­wo, bez wzglę­du na wiek i płeć. Ka­no­na­da trwa­ła kil­ka­na­ście se­kund, a po­tem po pro­stu się urwa­ła. Oca­le­li sku­li­li się w ocze­ki­wa­niu na śmier­tel­ne cio­sy. Nie­miec­ki ofi­cer od­dy­chał głę­bo­ko, jego ude­ko­ro­wa­na od­zna­cze­nia­mi pierś uno­si­ła się w rytm nie­rów­nych od­de­chów. Cho­dził mię­dzy tru­pa­mi, wy­da­wał ko­lej­ne roz­ka­zy, ale tym ra­zem pod­wład­ni po­słu­cha­li.

− Dzie­ci, za­strze­li­li na­wet dzie­ci! – Ko­bie­ta, któ­ra sta­ła obok Da­mia­na, le­d­wie trzy­ma­ła się na no­gach.

− Skur­wy­sy­ny, dla­cze­go nikt ich te­raz nie wy­sa­dzi? – dał się sły­szeć z tyłu mę­ski głos. – Jak trze­ba roz­wa­lić au­to­bus, to AK-owcy pierw­si, ale jak ar­mia, to sra­ją po ga­ciach!

− Wpier­dol daw­noś pan nie do­stał? To wina Ar­mii Kra­jo­wej? No, po­wiedz pan?! – Do kłót­ni do­łą­czył się jesz­cze je­den głos. Da­mian nie mu­siał od­wra­cać gło­wy, żeby przy­pi­sać go do ja­kie­goś wy­ryw­ne­go mło­dzień­ca.

− Gdzieś był, jak pięć lat temu Niem­cy bom­bar­do­wa­li War­sza­wę?!

− Lu­dzie! Sza­cun­ku nie ma­cie? Tam dzie­ci leżą! – krzyk­nę­ła ko­bie­ta.

Da­mian wo­lał nie ku­sić losu. Nie­miec­cy żoł­nie­rze co­raz chęt­niej od­wra­ca­li wzrok w stro­nę zbie­go­wi­ska. Chło­pak od­szedł kil­ka kro­ków i wró­cił do po­przed­nie­go skrzy­żo­wa­nia. Prze­szedł na dru­gą stro­nę uli­cy i na­ło­żył słu­chaw­ki na uszy. Na­stęp­ny ka­wa­łek, któ­ry miał zgra­ny na swo­je­go smart­fo­na, pu­ścił tak gło­śno, jak po­zwa­la­ły usta­wie­nia apa­ra­tu.

Prze­szedł na Wy­brze­że i skrę­cił na po­łu­dnie. Tuż przy brze­gu Wi­sły stra­szył nie­do­koń­czo­ny gmach Cen­trum Na­uki imie­nia Ko­per­ni­ka. Be­to­no­wy ko­los po­zba­wio­ny był wszyst­kich szyb, rdza­we pły­ty, któ­re po­kry­wa­ły fa­sa­dę, sczer­nia­ły, część od­pa­dła lub zo­sta­ła ode­rwa­na siłą wy­bu­chów. Da­mian pa­mię­tał, że pod­czas kam­pa­nii wrze­śnio­wej w bu­dyn­ku bro­ni­ła się gru­pa pol­skich żoł­nie­rzy. Do­pie­ro rajd nie­miec­kich sa­mo­lo­tów zmiótł dach i po­grze­bał obroń­ców pod gru­za­mi. Nie­miec­ka ad­mi­ni­stra­cja nie spie­szy­ła się z od­bu­do­wą.

Chło­pak mi­nął ob­sta­wio­ny przez Niem­ców plac i nie­wiel­ki par­king, na któ­rym usta­wio­no wy­rzut­nię po­ci­sków prze­ciw­lot­ni­czych. Ra­dziec­kie sa­mo­lo­ty co­raz czę­ściej za­pusz­cza­ły się nad oku­po­wa­ną sto­li­cę. Da­wa­ło to pew­ne na­dzie­je, ale Da­mian nie miał złu­dzeń. To mia­sto było stra­co­ne dla wszyst­kich; już daw­no uto­pi­ło się we wła­snej krwi.

Skrę­cił w Tam­ka. Po dro­dze mi­nę­ło go kil­ka sa­mo­cho­dów na nie­miec­kich re­je­stra­cjach. Słoń­ce nie pra­ży­ło tu tak bar­dzo, scho­wa­ło się za da­cha­mi oko­licz­nych ka­mie­nic. Spoj­rzał na dru­gą stro­nę uli­cy, gdzie na pa­ra­pe­cie okien­nym jed­ne­go z bu­dyn­ków prę­żył się rudy ko­cur. Kot ob­ser­wo­wał oko­li­cę, wo­dząc na lewo i pra­wo po­zba­wio­nym wy­ra­zu wzro­kiem. Wy­da­wał się w ogó­le nie za­uwa­żać Da­mia­na, któ­ry za­pa­trzo­ny w zwie­rza­ka omal nie wpadł na szar­żu­ją­cą z na­prze­ciw­ka ba­bu­li­nę nio­są­cą fo­lio­we re­kla­mów­ki. Prze­pro­sił uprzej­mie sta­rusz­kę i za­trzy­mał się na przej­ściu dla pie­szych, od­ru­cho­wo roz­glą­da­jąc się na boki. Kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej, na skrzy­żo­wa­niu, wy­ra­stał elek­tro­nicz­ny ban­ner, na któ­rym wy­świe­tla­ła się re­kla­ma naj­now­sze­go fil­mu, wcho­dzą­ce­go na ekran nie­miec­kie­go kina w dziel­ni­cy rzą­do­wej. Ani­mo­wa­ny pla­kat przed­sta­wiał wy­nu­rza­ją­cy się z głę­bin nie­miec­ki okręt pod­wod­ny. Da­mian wes­tchnął i wła­śnie miał wcho­dzić na pasy, gdy ban­ner za­drżał. Re­kla­ma naj­pierw sta­ła się nie­co ciem­niej­sza, by za chwi­lę roz­ma­zać się i zga­snąć. Chło­pak zmarsz­czył brwi. Kil­ka se­kund póź­niej pro­sto­kąt­ny ekran wy­peł­nił ob­raz ce­gla­nej ścia­ny wy­ma­lo­wa­nej w bia­ło-czer­wo­ne bar­wy. Da­mian ro­zej­rzał się na boki; poza nim w oko­li­cy nie było ży­we­go du­cha. Na ekra­nie ani­mo­wał się po­ma­lo­wa­ny czar­nym spray­em nie­rów­ny znak Pol­ski Wal­czą­cej. Chwi­lę póź­niej ekran zgasł.

Da­mian prze­biegł przez przej­ście, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na trą­bią­ce­go przed ze­brą Volks­wa­ge­na. Wpadł na uli­cę Smu­li­kow­skie­go i kil­ka chwil póź­niej wci­snął na do­mo­fo­nie jed­ne­go z bu­dyn­ków gu­zik ozna­czo­ny dwu­nast­ką. Za­po­mniał, że mat­ka za­wsze pod­no­si­ła słu­chaw­kę do­mo­fo­nu, nim otwo­rzy­ła drzwi. Wbiegł na trze­cie pię­tro i z roz­ma­chem wszedł do miesz­ka­nia.

− Mamo! Mamo, nie uwie­rzysz… − Sta­nął w pro­gu kuch­ni jak wry­ty.

Iza­be­la, mat­ka Da­mia­na, sie­dzia­ła na krze­śle, za­sła­nia­jąc usta dło­nią. Da­mian ostroż­nie prze­stą­pił próg po­miesz­cze­nia.

− Mamo, co się sta­ło? – za­py­tał. Przez dłuż­szą chwi­lę stał w ocze­ki­wa­niu na ja­ką­kol­wiek re­ak­cję. – Mamo!

Iza­be­la pod­nio­sła czer­wo­ne od łez oczy. Da­mian po­czuł su­chość w gar­dle, ser­ce biło mu co­raz szyb­ciej.

− Mamo! Co się dzie­je?!

− Ka­ro­lin­ka… Ka­ro­lin­ka nie żyje – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. Spod za­ci­śnię­tych moc­no po­wiek po­pły­nę­ły rzę­si­ste łzy. – Po­wie­dzia­łam We­ro­ni­ce, że dzi­siaj nie mogę pójść po nią do szko­ły, bo mam wy­stęp. We­ro­ni­ka po­szła ją ode­brać, spe­cjal­nie wcze­śniej wy­szła z pra­cy... Po­wie­dzia­ła, że od­ro­bi, że zo­sta­nie dłu­żej. Tam, w szko­le… Mój Boże, to mo­głam być ja…

Da­mian skar­cił się w du­chu. Kie­dy pa­trzył na to, co dzia­ło się na szkol­nym bo­isku, na­wet przez se­kun­dę nie po­my­ślał o mat­ce. Do­brze wie­dział, że cza­sa­mi od­bie­ra po lek­cjach cór­kę są­siad­ki. Zu­peł­nie o tym za­po­mniał – skar­cił się w du­chu. Na samą myśl o tym, że mógł pa­trzeć na po­nie­wie­ra­ne­go przez Niem­ców tru­pa swo­jej mat­ki, po­czuł su­chość w gar­dle. Bez na­my­słu przy­kuc­nął i ob­jął ją ra­mio­na­mi.

− Nic się nie sta­ło, mamo. Nam się nic nie sta­ło. Nie bój się – po­wta­rzał. – Nam się nic nie sta­nie. Nie po­zwo­lę na to.

− To mo­głam być ja… − łka­ła Iza­be­la. – Boże, jak mi wstyd. Skąd mia­łam wie­dzieć?!

− Nie bój się – po­wtó­rzył jesz­cze raz Da­mian. – Nic nam nie bę­dzie. Stra­ci­li­śmy już zbyt wie­le.

Sta­re Mia­sto |28 czerw­ca 2014, go­dzi­na 19:22

Jan Zie­liń­ski sie­dział na krze­śle i ba­wił się kub­kiem z her­ba­tą. Na­par zdą­żył już wy­sty­gnąć, a wzdłuż ścia­nek kub­ka za­czy­nał się two­rzyć brą­zo­wy, nie­re­gu­lar­ny na­lot. Poza Zie­liń­skim w kuch­ni prze­by­wa­ła jesz­cze trój­ka mil­czą­cych po­sta­ci. Nie byli szcze­gól­nie roz­mow­ni; je­śli już wy­rzu­ca­li z sie­bie ja­kieś uwa­gi, od­no­si­ły się one do spóź­nial­skich ku­rie­rów i ry­zy­ka, ja­kie wią­za­ło się z ich wy­ko­rzy­sta­niem. Zie­liń­ski nie po­dzie­lał tego po­glą­du − tech­no­lo­gia, choć zde­cy­do­wa­nie szyb­sza, czę­sto by­wa­ła za­wod­na.

Męż­czy­zna spoj­rzał na elek­tro­nicz­ny ze­gar za­mon­to­wa­ny w obu­do­wie oka­pu. Ku­rier miał jesz­cze dwie mi­nu­ty – jak znał chło­pa­ka, po­wi­nien być punk­tu­al­nie. Zie­liń­ski nie miał po­wo­du, by na nie­go psio­czyć.

Dzwo­nek w drzwiach ode­zwał się cha­rak­te­ry­stycz­nym, me­ta­licz­nym ja­zgo­tem. Po­rucz­nik od­ru­cho­wo się­gnął dło­nią do prze­wie­szo­nej pod pa­chą ka­bu­ry. Ofi­ce­ro­wie w kuch­ni oży­wi­li się. Wy­star­czy­ło kil­ka se­kund, by śla­ma­zar­ne do tej pory po­sta­ci roz­lo­ko­wa­ły się w po­miesz­cze­niu z go­to­wą do strza­łu bro­nią.

Ja­zgot alar­mu ucichł po usta­lo­nej se­kwen­cji ko­lej­nych dzwon­ków. Zie­liń­ski wy­jął z ka­bu­ry wy­tłu­mio­ne­go Gloc­ka i ostroż­nie przy­su­nął go do drzwi. Za­mon­to­wa­na na klat­ce scho­do­wej ka­mer­ka po­zwa­la­ła na skon­tro­lo­wa­nie go­ścia. Gdy­by oka­zał się nim ktoś inny niż ku­rier, Zie­liń­ski nie miał­by pro­ble­mu, by po­zbyć się na­trę­ta przez pil­śnio­wą pły­tę.

Po­rucz­nik spraw­dził pod­gląd. Chło­pak w czap­ce z dasz­kiem stał cier­pli­wie na ko­ry­ta­rzu i wy­stu­ki­wał sto­pą rytm je­dy­nie so­bie zna­nej pio­sen­ki. Zie­liń­ski otwo­rzył za­mek i wpu­ścił ku­rie­ra do środ­ka.

− No sie­ma, mło­dy – po­wie­dział Zie­liń­ski. Glock po­wę­dro­wał do ka­bu­ry. – Ja­kieś pro­ble­my?

− Nie, co ja­kiś czas ro­bi­łem ska­ny, nikt mnie nie śle­dził, pa­nie po­rucz­ni­ku – od­po­wie­dział To­mek Sie­ka­no­wicz, ścią­ga­jąc z uszu słu­chaw­ki. Spod bejs­bo­lów­ki wy­sta­wa­ły ko­smy­ki ja­snych jak sło­ma wło­sów.

− Do­brze. – Ci­cho­ciem­ny ski­nął gło­wą. – Daj prze­sył­kę.

Chło­pak zrzu­cił nie­wiel­ki ple­cak z przy­tro­czo­ną do nie­go de­sko­rol­ką i otwo­rzył głów­ną kie­szeń. Wy­jął ter­mos i od­krę­cił dno. Nie­wiel­kie pu­de­łecz­ko z kar­tą pa­mię­ci po­wę­dro­wa­ło do Zie­liń­skie­go.

− Dzię­ki. − Jan obej­rzał pu­deł­ko i uśmiech­nął się do ku­rie­ra.

− Ża­den pro­blem, Tan­go – od­po­wie­dział Sie­ka­no­wicz i mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

− No, to spa­daj. – Zie­liń­ski wska­zał drzwi. – Uwa­żaj na tej de­sce, że­byś so­bie nóg nie po­ła­mał.

− Laj­to­wo, pa­nie po­rucz­ni­ku. – Ku­rier za­sa­lu­to­wał nie­dba­le i znik­nął za drzwia­mi.

Prze­słu­cha­nie do­star­czo­ne­go ma­te­ria­łu za­ję­ło im nie­speł­na go­dzi­nę. Więk­szość cza­su spę­dzi­li na przy­słu­chi­wa­niu się dźwię­kom cie­le­snych roz­ko­szy. Pod­czas ca­łe­go na­gra­nia wy­mie­nio­no le­d­wie kil­ka­na­ście zdań, mimo to ma­te­riał oka­zał się znacz­nie cen­niej­szy niż po­cząt­ko­wo za­kła­da­no.

Tan­go stał opar­ty o ni­ską ko­mo­dę i bęb­nił pal­ca­mi po fron­cie szu­fla­dy. Po­zo­sta­li męż­czyź­ni przy­glą­da­li się sto­ją­ce­mu na sto­li­ku kom­pu­te­ro­wi; część z nich wy­mie­ni­ła po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Je­den z ofi­ce­rów Ar­mii Kra­jo­wej od­pa­lił pa­pie­ro­sa i wy­pu­ścił pod su­fit kłąb błę­kit­ne­go dymu. Zie­liń­ski prze­tarł nie­ogo­lo­ny od kil­ku dni za­rost i po­ma­so­wał wy­su­nię­ty pod­bró­dek. In­for­ma­cje były cen­ne. Plot­ki do­cie­ra­ły do nich od kil­ku dni, ale do tej pory nie usły­sze­li tych wia­do­mo­ści z ust nie­miec­kie­go ofi­ce­ra. Po­rucz­nik wie­dział, że Niem­cy już kil­ku­krot­nie pod­su­wa­li im spre­pa­ro­wa­ne in­for­ma­cje. Tym ra­zem mo­gło być po­dob­nie.

− Kto to do­star­czył? – za­py­tał ofi­cer pa­lą­cy pa­pie­ro­sa. – Sztajn­berg?

− Mhm… − mruk­nął Tan­go, ki­wa­jąc gło­wą.

− A je­śli to fake? Raz już nas pra­wie wy­bi­li. Nie mam za­mia­ru po­now­nie pa­ko­wać się Niem­com pod lufy – od­po­wie­dział AK-owiec. – Pa­mię­ta­cie, jak to się skoń­czy­ło ostat­nim ra­zem?

− Pa­mię­ta­my – od­burk­nął.

− No więc wła­śnie. – Orion wy­dął usta w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia. – Je­śli przez to na­gra­nie cze­ka nas po­wtór­ka z roz­ryw­ki, to sor­ry, ale nie dzię­ku­ję.

− Wiem, Orion – od­po­wie­dział Tan­go. – Ale tak czy siak, war­to się tym za­in­te­re­so­wać. Po­dob­ne po­gło­ski do­tar­ły do nas już kil­ka dni temu, z wie­lu źró­deł.

− Ko­men­da Głów­na może po­twier­dzić te in­for­ma­cje w Lon­dy­nie. Mają łącz­ność. – Orion prze­chy­lił się do przo­du i oparł łok­cie na ko­la­nach.

− Ro­sja­nie ru­szy­li z ofen­sy­wą na Bia­ło­ru­si, biją Niem­ców na ca­łej dłu­go­ści fron­tu. Je­śli ten szwab mó­wił praw­dę, mogą być nad Wi­słą za pół­to­ra mie­sią­ca – rzu­cił dru­gi z ofi­ce­rów. – Nie wy­da­je wam się to zbyt pięk­ne, żeby mo­gło być praw­dzi­we?

− No nie wiem, czy to rze­czy­wi­ście taka wspa­nia­ła wia­do­mość – mruk­nął Orion. – To jak­by wpaść z desz­czu pod ryn­nę. Se­rio my­śli­cie, że pod So­wie­ta­mi bę­dzie nam le­piej?

Py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu. Wszy­scy jak je­den mąż oba­wia­li się Ro­sjan. Choć ra­zem z nimi szła Pierw­sza Ar­mia, za­cho­wa­nie Mo­skwy było cał­ko­wi­cie nie­prze­wi­dy­wal­ne. Więk­szość pa­mię­ta­ła zdra­dziec­kie ude­rze­nie z wrze­śnia dwa ty­sią­ce dzie­wią­te­go roku. Od dwóch ty­go­dni opie­ra­li się nie­miec­kiej ofen­sy­wie, wal­czy­li o każ­de mia­sto, każ­dy metr zie­mi. Już wte­dy więk­szość zda­wa­ła so­bie spra­wę, że dal­szy opór to tyl­ko od­ra­cza­nie wy­ro­ku. Mimo to wal­czy­li da­lej, ro­bi­li to, co po­tra­fi­li naj­le­piej. Kie­dy ru­szy­li Ro­sja­nie, spra­wa była już prze­są­dzo­na. Wie­lu ucie­kło poza gra­ni­ce kra­ju, rów­nie licz­ni ze­szli do pod­zie­mia i kon­ty­nu­owa­li wal­kę. Te­raz hi­sto­ria za­to­czy­ła koło. Szy­ko­wa­li się do osta­tecz­nej roz­gryw­ki i po­now­nie li­czy­li na wąt­pli­we­go so­jusz­ni­ka. Zie­liń­ski miał na­dzie­ję, że tym ra­zem los nie oka­że się tak prze­wrot­ny.

− Orion. – Tan­go ski­nął na ofi­ce­ra ćmią­ce­go wła­śnie pa­pie­ro­sa. – Zrób ko­pię na­gra­nia, a naj­le­piej kil­ka, tak dla pew­no­ści. I prze­każ do Ko­men­dy Głów­nej, niech to spraw­dzą. Mu­si­my być przy­go­to­wa­ni.

− Ja­sne. – Orion mach­nął ręką i ob­ró­cił kom­pu­ter w swo­ją stro­nę.

− Przy­go­to­wa­ni na co? – za­py­tał mil­czą­cy do tej pory Ci­cho­ciem­ny.

− Na to, po co nas tu­taj zrzu­ci­li.

Po­wi­śle |29 czerw­ca 2014, go­dzi­na 07:24

Prze­spał może ze trzy go­dzi­ny i zwlókł się z łóż­ka jesz­cze bar­dziej zmę­czo­ny niż wie­czo­rem. Wcią­gnął spodnie i po­szedł do ła­zien­ki. Umył zęby, nie pa­trząc w lu­stro; czuł, że ra­zem z pa­stą wy­plu­wa do umy­wal­ki kil­ka kro­pel krwi. Prze­płu­kał usta wodą, żeby po­zbyć się me­ta­licz­ne­go za­pa­chu, i pod­niósł wzrok. Wory pod ocza­mi, nie­zdro­wa, sza­ra cera, po­zba­wio­na wy­ra­zu twarz. Od ja­kie­goś cza­su już się nie dzi­wił, że wciąż nie zna­lazł so­bie dziew­czy­ny. Gdy­by mat­ka na­zwa­ła go Edwar­dem, za­czął­by po­dej­rze­wać, że uro­dził się wam­pi­rem. Za­mknął za sobą drzwi i wszedł do dusz­ne­go przed­po­ko­ju. Iza­be­la krzą­ta­ła się po kuch­ni, przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie. Za­wsze kie­dy pró­bo­wa­ła o czymś za­po­mnieć, nu­ci­ła pod no­sem ja­kąś pio­sen­kę. Da­mian roz­po­znał me­lo­dię już po kil­ku tak­tach.

− Hej, mamo – po­wie­dział z uśmie­chem, sta­jąc w pro­gu nie­wiel­kiej kuch­ni.

− Póź­no wsta­łeś, śpio­chu – od­par­ła, od­wra­ca­jąc się w stro­nę syna. Zmę­cze­nie wi­docz­ne na jego twa­rzy było ni­czym w po­rów­na­niu z udrę­cze­niem ma­lu­ją­cym się w oczach Iza­be­li. Chło­pak prze­łknął śli­nę.

− Tak… Cięż­ko mi się było prze­móc. – Po­dra­pał się po zmierz­wio­nych wło­sach i ziew­nął prze­cią­gle.

− Na wie­sza­ku masz ko­szu­lę, upra­so­wa­łam. – Iza­be­la wska­za­ła na ko­ry­tarz. – Ubierz się i chodź na śnia­da­nie. Mu­sisz za­raz wy­cho­dzić.

− Mhm…

Ko­szu­la nie opi­na­ła już cia­ła tak szczel­nie jak kie­dyś. Gdy Niem­cy prze­ję­li wła­dzę w War­sza­wie, po­za­my­ka­li więk­szość obiek­tów spor­to­wych lub ogra­ni­czy­li moż­li­wość ko­rzy­sta­nia z nich do mi­ni­mum. Chło­pak ćwi­czył więc w domu, ale mo­zol­ne po­wta­rza­nie se­rii pom­pek, pod­cią­gnięć na drąż­ku i przy­sia­dów z pro­wi­zo­rycz­ną sztan­gą szyb­ko mu się znu­dzi­ło. Rów­nie pręd­ko za­czę­ła spa­dać for­ma, a po sil­nych, wy­raź­nie za­ry­so­wa­nych mię­śniach zo­sta­ło tyl­ko bla­de wspo­mnie­nie. Da­mian za­piął gu­zi­ki ko­szu­li i wró­cił do kuch­ni. Na sto­le pa­ro­wa­ła już ja­jecz­ni­ca i ku­bek go­rą­cej her­ba­ty. Wy­star­czy­ło jed­no po­cią­gnię­cie no­sem, by żo­łą­dek ode­zwał się ba­so­wym po­mru­ki­wa­niem. Chło­pak ob­li­zał war­gi i usiadł na lek­ko roz­chy­bo­ta­nym krze­śle.

− Smacz­ne­go – po­wie­dzia­ła Iza­be­la, sia­da­jąc po prze­ciw­nej stro­nie sto­łu i pod­no­sząc do ust fi­li­żan­kę kawy.

− A ty? Nie jesz? – za­py­tał.

− Nie je­stem głod­na. Kawa i pa­pie­ros to jest to, cze­go te­raz po­trze­bu­ję naj­bar­dziej.

− Nie mo­żesz nic nie jeść. Chud­niesz! Cza­sa­mi wy­stę­pu­jesz do póź­na w nocy, mar­twi mnie to – wtrą­cił Da­mian, po­chła­nia­jąc ko­lej­ne kęsy ja­jecz­ni­cy.

− Niem­cy wy­koń­czą nas szyb­ciej, syn­ku. – Iza­be­la wy­krzy­wi­ła twarz w sztucz­nym uśmie­chu. − Każ­de­go wie­czo­ru każą mi śpie­wać, tań­czyć, ro­bić z sie­bie idiot­kę! Tam nie mam żad­ne­go wy­bo­ru, tu­taj mogę przy­naj­mniej zde­cy­do­wać, czy mam ocho­tę ze­żreć czer­stwą ka­nap­kę te­raz, czy za pięć mi­nut.

− Mamo… − Da­mian wes­tchnął cięż­ko. – Mó­wi­łem ci wczo­raj…

− Wiem, Da­mian, wiem – prze­rwa­ła. – Jedz już. Le­piej, że­byś się nie spóź­nił.

Resz­tę śnia­da­nia do­jadł w mil­cze­niu. Iza­be­la nie za­re­ago­wa­ła, gdy wstał od sto­łu i odło­żył brud­ne na­czy­nia do zle­wu. Kie­dy wy­cho­dził z kuch­ni, mat­ka wciąż sie­dzia­ła przy nie­mal peł­nej fi­li­żan­ce kawy. Pa­pie­ros w jej dło­ni wy­pa­lił się pra­wie do po­ło­wy.

Chło­pak wró­cił do po­ko­ju, spa­ko­wał do ple­ca­ka bu­tel­kę wody, pod­ko­szu­lek, port­fel z do­ku­men­ta­mi i kil­ka in­nych dro­bia­zgów. Pod­łą­czył słu­chaw­ki do te­le­fo­nu i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej