Cena Pamięci - Jakub Pawełek - ebook

Cena Pamięci ebook

Jakub Pawełek

4,3
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ukształtowany przez magię najemnik Wernar Hantsholm zmierza na północ. Wiedzie tam wygnańców – czarowników, od których odwróciła się fortuna oraz przychylne spojrzenia władców świata.

 

Otoczony niełaską, wysłany na dalekie rubieże imperium rotmistrz Hakard Rotesblatt mierzy się już nie tylko z szalejącą w dziedzinie zarazą. Tym razem stanie do walki z przeszłością i samym sobą.

 

Daleko, po drugiej stronie Kanionu, Maeida zmierza do Sudut Jah, siedziby seniora. Jedzie tam pełna nadziei na spełnienie ostatniej woli umierającego ojca. A także własnych marzeń. 

 

Siedem nowych historii, trójka znanych bohaterów. Szepczące echa dawnych dni, które chcą być usłyszane. Niczym grzmiące na wojnę bębny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 675

Oceny
4,3 (29 ocen)
15
11
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sajmo

Nie oderwiesz się od lektury

Mimo ze opowiadania dlugie, swietnie sie czyta, ksiazka pelna niespodzianek, kto lubi miecze, czarownikow, i przygody ten sie nie zawiedzie polecam!
00
ETSquad

Nie oderwiesz się od lektury

świetni się czyta
00

Popularność




Jakub Pawełek

Cena Pamięci

 

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2022 Jaku Pawełek

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-66955-28-8

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Na rubieżach postępu

Obu­dził go mia­ro­wy dźwi­ęk. Je­ździec nie spie­szył się, je­chał stępa. Po chwi­li oprzy­tom­nie­nia chło­piec zro­zu­miał, że koni było znacz­nie wi­ęcej. Stu­kot pod­ków o bruk zlał się w jed­no i nie spo­sób było zli­czyć, ilu kon­nych je­cha­ło przez mia­stecz­ko. Po­cząt­ko­wo po­my­ślał, że to zwy­kły pa­trol. Usia­dł na sien­ni­ku, wsłuchał się w jednostajne dudnienie. Chłopiec uśmiechnął się; sądząc po odgłosach, to musiał być liczny poczet.

Ostro­żnie zrzu­cił z sie­bie der­kę, pod któ­rą spał. Za­mru­gał kil­ku­krot­nie, ro­zej­rzał się po ciem­nym po­ko­ju. Ko­mód­ka przy ścia­nie za­częła na­bie­rać kszta­łtów. Ścia­ny za­ry­so­wa­ły się mrocz­nym świa­tło­cie­niem. Za­sty­gł na łó­żku, przy­kry­ty do po­ło­wy, zmarsz­czył czo­ło i wy­tężył słuch. Spo­śród od­gło­sów sta­rał się wy­chwy­cić ci­ężki chód stra­żni­ka. Wie­dział, że gdzieś tam jest, że nie opu­ści­łby swo­je­go sta­no­wi­ska. Wy­wie­ść go w pole nie było rze­czą pro­stą. Ale Ra­do­van Ti­zek miał już za sobą nie ta­kie przy­go­dy.

Ubie­rał się po­wo­li, naj­ci­szej, jak tyl­ko po­tra­fił. Ostro­żnie, z tłu­mio­nym roz­go­rącz­ko­wa­niem, wsu­nął dłu­gie spodnie, po­wo­li za­ło­żył ko­szu­lę i ku­brak. Pa­mi­ętał, że na sto­li­ku tuż przy łó­żku stoi mo­si­ężny świecz­nik. Gdy­by tyl­ko trącił go przy­pad­kiem łok­ciem, po noc­nej eska­pa­dzie po­zo­sta­ło­by je­dy­nie mgli­ste wspo­mnie­nie. Naj­dłu­żej ze­szło mu z bu­ta­mi. Ro­ze­dr­ga­ne pal­ce z tru­dem ła­pa­ły rze­my­ki, któ­re jak na zło­ść nie chcia­ły skła­dać się w węzły. Wresz­cie, wy­pro­sto­wa­ny, z ci­ężką kro­plą potu spły­wa­jącą po kręgo­słu­pie, ob­li­zał war­gi i ostro­żnie ru­szył ku drzwiom. Cza­row­ni­cy – już ich nie sły­szał – mu­sie­li do­je­chać do ryn­ku. Nie było cza­su do stra­ce­nia.

Na­pa­rł de­li­kat­nie na klam­kę drzwi. Wstrzy­mał od­dech, kie­dy wstąpił w mrok ko­ry­ta­rza. Je­dy­nym dźwi­ękiem, któ­ry bu­rzył ide­al­ną ci­szę, było po­chra­py­wa­nie do­bie­ga­jące z sąsied­nie­go po­ko­ju. Część słu­żby po­ko­jo­wej spa­ła jesz­cze w naj­lep­sze. Po­ran­na krząta­ni­na do­pie­ro mia­ła się za­cząć.

Przy­gry­za­jąc war­gę, nie­mal przy­kle­jo­ny do ścia­ny, prze­śli­zgnął się ze wstrzy­ma­nym od­de­chem do ciem­nej kuch­ni. We­wnątrz wci­ąż pach­nia­ło ko­la­cją, pie­czo­ną dzi­czy­zną i go­to­wa­ny­mi wa­rzy­wa­mi z ko­prem i kmi­nem. Mimo cmen­tar­nych ciem­no­ści Ra­do­van z gra­cją kota prze­kro­czył sto­sy po­rąba­nych po­lan, wie­że wy­szo­ro­wa­nych jak na­pie­rśni­ki garn­ków oraz za­sie­ki skrzyń, z któ­rych ster­cza­ły zie­lo­ne pió­ro­pu­sze na­tek mar­chwi. Wie­dział, że za­raz obok spi­żar­ki na wbi­tym gwo­ździu wisi pęk klu­czy. Wie­dział też, że z sa­mej spi­żar­ki nad wy­raz często i ocho­czo ko­rzy­stał na­dwor­ny ku­charz oraz jed­na z jego po­moc­nic. Choć umi­zgi i skra­da­ne ca­łu­sy na­pa­wa­ły go obrzy­dze­niem, coś ka­za­ło mu sądzić, że ba­wi­li się tam set­nie.

Wy­ma­cał fra­mu­gę, prze­su­nął dło­nią w górę. Był ostro­żny, zbyt wie­le razy wbił so­bie drza­zgę, ro­bi­ąc po­dob­ną sztu­kę. Uśmiech­nął się, kie­dy pal­ce do­tknęły chłod­ne­go me­ta­lu dłu­gich klu­czy.

Wy­sze­dł na ze­wnątrz, przy­mknął drzwi, zrów­nał je ze ścia­ną i oście­żni­cą w na­dziei, że uda mu się wśli­zgnąć do dwor­ku tym sa­mym prze­jściem. Prze­bie­gł przez po­grążo­ny w mro­ku ogród, po­de­ptał ra­ba­ty, zmia­żdżył do ostat­ka le­d­wie od­ro­śni­ęte hia­cyn­ty. Roz­go­nił na boki chy­lące się jak sztan­da­ry ło­dy­gi ostró­żek. Zwin­nie wspi­ął się na usta­wio­ne przy mu­rze skrzyn­ki, zer­k­nął dla pew­no­ści przez ra­mię i prze­sko­czył na dru­gą stro­nę.

Mia­stecz­ko spa­ło. Nie­licz­ne, wznie­sio­ne przez in­ży­nie­rów la­tar­nie żó­łci­ły się nie­zna­ny­mi Ra­do­va­no­wi sub­stan­cja­mi, spa­la­ny­mi we­wnątrz krysz­ta­ło­wych ko­mór. Prze­bie­gł mi­ęk­ko po bru­ko­wa­nej uli­cy, jed­nej z trzech w mia­stecz­ku, nie li­cząc pla­cu ryn­ko­we­go. Stu­kot ko­pyt do­cho­dził wła­śnie stam­tąd. Ra­do­van zbli­żył się do rogu zgrzeb­nej ka­mie­nicz­ki, któ­rej szyld przed­sta­wia­jący pro­się z ja­błkiem w py­sku ko­le­bał się na wie­trze. Wyj­rzał zza węgła na roz­świe­tlo­ny żó­łcią plac, na kon­dukt zło­żo­ny z mil­czących je­źdźców. Wy­le­wa­li się ko­lum­ną od po­łud­nia, spo­mi­ędzy ku­piec­kich ka­mie­ni­czek o ciem­nych oknach. Ra­do­van szczękał zęba­mi, czuł, jak z zim­na kost­nie­ją mu dło­nie, ale nie za­wró­cił. Wie­dzio­ny na­tu­ral­ną dla wie­ku cie­ka­wo­ścią, w cie­niu fa­sa­dy ka­mie­ni­cy z pro­sia­kiem prze­sko­czył za pęka­te becz­ki, któ­re wy­to­czo­no wprost na bruk.

– O raju… – po­wie­dział sam do sie­bie, urze­czo­ny wi­do­kiem.

Ry­nek, na środ­ku któ­re­go wzno­si­ła się smu­kła, ażu­ro­wa wie­ża ze­ga­ro­wa, mie­nił się po­grążo­ny­mi w pó­łm­ro­ku tu­zi­na­mi po­sta­ci w dłu­gich, ko­lo­ro­wych ka­fta­nach. Ra­do­van jak za­cza­ro­wa­ny przy­glądał się wzo­rom na twa­rzach je­źdźców. Nie ro­zu­miał, co ozna­cza­ły geo­me­trycz­ne ta­tu­aże. Pe­wien był tyl­ko, że z ka­żde­go ob­li­cza biły mądro­ść i po­wa­ga. Zbroj­na eskor­ta pa­ra­do­wa­ła stępa przez ry­nek, chrzęści­ła bla­cha­mi pan­ce­rzy. Ko­py­ta stu­ka­ły o bruk, zbro­je błysz­cza­ły w męt­nym bla­sku ksi­ęży­ca, a Ra­do­van ma­rzył. Fan­ta­zjo­wał, że to on sam sie­dzi w kul­ba­ce, z ciem­ny­mi fi­gu­ra­mi wy­ry­so­wa­ny­mi tu­szem na su­ro­wej twa­rzy. Dum­ny, po­dzi­wia­ny, sza­no­wa­ny na dwo­rach, od zło­tych ko­puł kie­vgra­adz­kich chra­mów aż po su­ro­wy ka­mień twierdz, da­le­ko w gó­rach mro­źne­go Pforz­he­im.

– O raju, cza­ro­dzie­je jak żywi, ilu ich, ilu! – Ra­do­van prze­bie­rał no­ga­mi i tyl­ko osta­tek sa­mo­kon­tro­li po­wstrzy­mał go, żeby nie rzu­cić się bie­giem przez plac i wpa­ść mi­ędzy ko­ńską ci­żbę.

– Hej, mło­dy!

Stężał mo­men­tal­nie. Krew ude­rzy­ła do gło­wy, ma­rze­nia roz­pierz­chły się jak spło­szo­ne sta­do wron. Zo­sta­ły pust­ka i prze­strach, któ­ry w gło­wie ośmio­let­nie­go Ra­do­va­na ode­zwał się nie tyl­ko wi­zją oj­cow­skie­go pasa lądu­jące­go z mla­śni­ęciem na go­łym za­dku. Razy, choć do­tkli­we, bla­dły w po­rów­na­niu z fan­ta­zją wła­da­jących Ter Ru­gi­nae in­ży­nie­rów. Spra­ny ty­łek bo­lał, ale tyl­ko chwi­lę. W bu­cha­jących parą fak­to­riach ka­tor­ga nie ko­ńczy­ła się ni­g­dy.

– Do cie­bie mó­wię, ga­dzi­no! – usły­szał po­now­nie, ale głos ten wca­le nie był wro­gi. – Coś taki nie­mra­wy? Na­ro­bi­łeś w por­t­ki ze stra­chu?

Mężczy­zna sie­dział na ko­niu sto­jącym le­d­wie kil­ka kro­ków od nie­go, tuż przy skrzy­żo­wa­niu, pod świ­nią z ja­błkiem w py­sku. Jed­ną ręką trzy­mał wo­dze, a dru­gą wspa­rł na boku. La­tar­nia opla­ta­ła je­źdźca bla­dą po­świa­tą. „Zde­cy­do­wa­nie nie jest cza­ro­dzie­jem” – po­my­ślał Ra­do­van. Ża­den cza­ro­dziej nie miał przy pa­sie mie­cza, a na ra­mio­nach i pier­si nie no­sił skó­rza­ne­go pan­ce­rza na­bi­ja­ne­go ćwie­ka­mi. Chło­pak spoj­rzał na jego twarz. Nie do­strze­gł tam wy­mie­sza­nej z pod­nie­ce­niem gro­zy, ty­po­wej dla do­ro­słych, któ­rzy bar­dzo lu­bi­li kar­cić dzie­ci. Nie było też na niej śla­du geo­me­trycz­nych ta­tu­aży. Twarz je­źdźca nie była naj­przy­jem­niej­sza, ale bu­dzi­ła za­ufa­nie.

– Wer­nar! Coś tam zna­la­zł? Becz­ki pew­nie pu­ste, na wy­mia­nę zo­sta­wio­no, coby z sa­me­go rana świe­że do piw­nicz­ki sto­czyć! – rzu­cił ktoś z tłu­mu.

– A wy­rost­ka so­bie zna­la­złem! Po no­cach sa­mo­pas po uli­cach bie­ga, w sam raz przez ko­la­no prze­rzu­cić, szast-prast po go­łym ty­łku na­ha­jem prze­strze­lać! – od­po­wie­dział je­ździec, ob­ser­wu­jąc z uko­sa, jak usta chłop­ca wy­krzy­wia­ją się z ka­żdym wy­po­wia­da­nym sło­wem.

– Że co?

Dru­gi je­ździec odłączył się od tłu­mu, a Ra­do­van uświa­do­mił so­bie, że tak mi­ster­ne­go kro­pie­rza i wy­po­le­ro­wa­ne­go pan­ce­rza nie wi­dział jesz­cze ni­g­dy. Kon­ny zbli­żył się nie­spiesz­nie, a chło­piec spu­ścił gło­wę. Po­go­dził się nie tyl­ko z pa­sem na ty­łku. Wes­tchnął, przy­wi­tał w gło­wie nowe pęche­rze na dło­niach, ogień w spra­co­wa­nych mi­ęśniach. Czuł już wszyst­kie ści­ęgna i pe­łen żalu wzrok ojca, któ­ry ka­żde­go dnia o brza­sku będzie od­pro­wa­dzał go do fak­to­rii. Wi­dział też in­ży­nie­rów, ciem­ne syl­wet­ki, upior­ne uśmie­chy na bla­dych twa­rzach, ukry­tych za przy­dy­mio­ny­mi szkła­mi oku­la­rów.

– Co ty wy­ga­du­jesz? – Je­ździec zbli­żył się.

– Cho­dź tu, mały. No, żwa­wiej. Nie bój się, prze­cież nikt nie będzie cię prał przy wszyst­kich… – po­na­glił Wer­nar. – Patrz, Mi­sten, nie be­czy. Aż go te­le­pie, ale nie be­czy. Jak cię zwą? Oj­ciec pew­nie już kar­bu­je pas, co?

– Ty to masz rękę do dzie­ci, nie ma co… – Ten w pysz­nie zdo­bio­nym pan­ce­rzu ze­sko­czył z ko­nia.

Zbro­ja za­grze­cho­ta­ła, ale trzy­ma­ła się na cie­le mężczy­zny jak dru­ga skó­ra.

– Prze­cież tyl­ko so­bie tu­taj dwo­ru­ję… Na dzie­cia­ka bym ręki nie pod­nió­sł. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

Ra­do­van za­da­rł bro­dę. Za­ci­snął pi­ąst­ki i za­gry­zł war­gi, mu­siał być twar­dy. Przy­naj­mniej w tym chciał za­do­wo­lić ojca. Mogą go po­tem zlać i za­go­nić do ło­pa­ty, ale nie będzie be­czał przed ry­ce­rzem.

– No, już, bez stra­chu. Nie­po­trzeb­nie ci na­ga­dał. Nie słu­chaj go, nic ci nie gro­zi – po­wie­dział ry­cerz, ja­sne wło­sy opa­dły mu na po­le­ro­wa­ne na­ra­mien­ni­ki. – Je­stem Mi­sten Kjer­rin­goy, ksi­ążę Pforz­he­im. Ten na ko­niu to Wer­nar. Tyl­ko wy­da­je się taki gro­źny. Po­mó­głby ka­żde­mu, choć cza­sem mó­głby się po­wstrzy­mać z tym ga­lo­pu­jącym al­tru­izmem.

– Nie boję się go – od­po­wie­dział Ra­do­van, cze­mu ca­łko­wi­cie prze­czył ton gło­su oraz smark, któ­ry zwi­sał mu z nosa.

– Aku­rat… – prych­nął Wer­nar.

– Wiesz, kim oni są? Co to za je­źdźcy w ko­lo­ro­wych ka­fta­nach, o wy­ma­lo­wa­nych we wzo­ry twa­rzach? – za­py­tał Kjer­rin­goy.

– To cza­ro­dzie­je – od­pa­rł Ra­do­van bez wa­ha­nia. – Pra­wie wszyst­kich szkół. Wi­dzę Lot­nych, Cie­kłych… o, jest też przy­naj­mniej je­den Sta­ły. To jed­nak wszy­scy. Mó­wi­li, że będą je­chać przez Ter Ru­gi­nae.

– No po­patrz… – Mi­sten wy­dął war­gi w po­dzi­wie. – Jaki re­zo­lut­ny dzie­ciak, na­wet na cza­ro­stwie się zna. Kim ty je­steś, mały? Ja swo­je imię po­da­łem, prze­czy­ło­by do­bre­mu wy­cho­wa­niu, gdy­by tak umny mło­dzie­niec za­po­mniał się przed­sta­wić.

Ra­do­van przy­gry­zł war­gę, miar­ko­wał, czy za­ta­je­nie to­żsa­mo­ści ma ja­ki­kol­wiek sens. Zna­li go tu­taj pra­wie wszy­scy, a prze­cież ta­kie­go or­sza­ku nie zo­sta­wi­li­by sa­mo­pas. Chło­piec już te­raz do­strze­gał, że co­raz wi­ęcej okien wo­kół ryn­ku za­czy­na­ło mi­go­tać pło­my­ka­mi świec. Lada mo­ment całe Ter Ru­gi­nae po­spie­szy po­dzi­wiać przy­by­szów. Uznaw­szy przy­tom­nie, że kłam­stwo wyj­dzie na jaw prędzej niż pó­źniej, pod­jął je­dy­ną słusz­ną de­cy­zję.

– Mam na imię Ra­do­van. Ra­do­van Ti­zek… – po­wie­dział ci­cho. – Też kie­dyś będę cza­row­ni­kiem. Albo przy­naj­mniej ry­ce­rzem… – Chło­pak ob­rzu­cił Wer­na­ra nie­uf­nym, har­dym spoj­rze­niem.

Ksi­ążę zmarsz­czył brwi, przyj­rzał się chłop­cu do­kład­niej. Pierw­szy raz wi­dział syna ko­me­sa Ti­ze­ka, bur­mi­strza Ter Ru­gi­nae oraz je­dy­no­wład­cy oko­licz­nych ziem. Ra­do­van wy­glądał jak wy­chu­dzo­ne miesz­cza­ńskie pa­cho­lę. Pod­ro­stek no­sił skó­rza­ne, ale wca­le nie no­wiut­kie buty, lnia­ną, wy­szy­wa­ną lśni­ącą ni­cią ko­szu­lę noc­ną i po­dob­ne por­t­ki. Ca­łkiem po­rząd­ny ku­brak wi­siał na nim, jak­by chło­pak odzie­dzi­czył go po star­szym bra­cie. Teo­re­tycz­nie wszyst­ko się zga­dza­ło i Ra­do­van istot­nie przy­po­mniał nie­co za­pusz­czo­ne­go szla­chec­kie­go pod­rost­ka, któ­ry po­sta­no­wił na­psuć ro­dzi­com krwi swo­ją noc­ną wy­pra­wą. Mi­sten uwie­rzy­łby chło­pa­ko­wi na sło­wo, gdy­by nie kil­ka de­ta­li, któ­re ab­so­lut­nie nie przy­sta­wa­ły mło­dym vra­hi­ńskim szlach­ci­com.

Dło­nie Ra­do­va­na były szorst­kie, wi­dział to na­wet w męt­nym świe­tle lamp. Skó­rę miał twar­dą, po­ro­wa­tą, a pęche­rze wska­zy­wa­ły na wie­lo­go­dzin­ną pra­cę z uży­ciem ci­ężkich na­rzędzi. Zbyt ci­ężkich, jak na si­ęga­jące­go le­d­wie do pier­si mło­dzie­ńca. Mi­sten, choć wy­cho­wy­wa­ny na zim­nej Pó­łno­cy, nie przy­po­mi­nał so­bie, by oj­ciec zmu­szał go do wie­lo­go­dzin­nych za­baw ki­lo­fem. Wbrew ma­low­ni­czym kra­jo­bra­zom Vra­hi­nia była krai­ną su­ro­wą i wy­izo­lo­wa­ną. Ale ka­żda su­ro­wo­ść po­win­na mieć swo­je gra­ni­ce.

– Ra­do­van Ti­zek? – za­py­tał ksi­ążę, chwy­ta­jąc za spra­co­wa­ne, małe dło­nie. Spod ręka­wów ku­bra­ka wy­zie­ra­ły po­bla­dłe już si­nia­ki. – Syn ko­me­sa Istva­na Ti­ze­ka?

Chło­piec nie od­po­wie­dział, po­ki­wał tyl­ko gło­wą, go­tów znie­ść wszel­kie upo­ko­rze­nia i do­dat­ko­we go­dzi­ny pra­cy. Nie wy­ry­wał też dło­ni z moc­nych rąk ksi­ęcia, pęche­rze świe­ci­ły w ja­sno­ści ksi­ęży­ca.

– Wer­nar – rzu­cił Mi­sten. – To jest syn tu­tej­sze­go wład­cy.

– Fa­scy­nu­jące. – Na­jem­nik wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ty nie ucie­ka­łeś z oj­cow­skie­go zam­ku, żeby po­włó­czyć się po Ka­eld Topp?

– Wi­dzia­łeś jego ręce? Wy­gląda­ją jak u hut­ni­ka, któ­ry od de­ka­dy prze­le­wa roz­to­pio­ne że­la­zo. Mło­dy, kto ka­zał ci…

Ra­do­van do­pie­ro te­raz wy­rwał dło­nie. Za­ci­snął pi­ąst­ki, igno­ru­jąc ból. Wie­dział, że in­ży­nie­ro­wie nie lu­bi­li do­no­sów, skarg i na­rze­kań na nowy ład. Te zaś, wpierw licz­nie wy­krzy­ki­wa­ne na ku­piec­kim maj­da­nie, przed in­ży­nier­ską gil­dią, szyb­ko umil­kły. Zdu­si­ły je nada­nia i przy­wi­le­je dla in­ży­nie­rów. Ukró­ci­ły pu­blicz­ne chło­sty i edyk­ty po­zwa­la­jące gil­dii za­go­nić do pra­cy w fak­to­riach nie­mal całe mia­sto. Ko­mes Istvan Ti­zek in­ter­we­nio­wał tyl­ko na po­cząt­ku, kie­dy jesz­cze mia­ło to ja­kiś sens. Sto­łecz­ny de­kret spra­wił jed­nak, że dal­szy opór stał się bez­ce­lo­wy. Vra­hi­nia za­wie­rzy­ła tech­no­lo­gii oraz jej apo­sto­łom. In­ży­nie­ro­wie uzy­ska­li w niej nie­mal nie­ogra­ni­czo­ną wła­dzę.

– Pa­nicz Ti­zek… – usły­sze­li za ple­ca­mi.

Sze­dł w ich stro­nę rów­nym kro­kiem. Ubra­ny w czar­ną skó­rę po­ści­ąga­ną srebr­ny­mi sprzącz­ka­mi, któ­ra opi­na­ła smu­kłe, szczu­płe cia­ło. Oczy skry­wał za okrągły­mi oku­la­ra­mi z przy­dy­mio­ne­go, fio­le­to­we­go szkła, a dłu­gie wło­sy spi­nał w krót­ką kit­kę. Wer­nar zmie­rzył go wzro­kiem i skrzy­wił się kwa­śno, przy­rów­nu­jąc cze­rń skó­ry do swo­je­go wy­pło­wia­łe­go ka­fta­na. Mi­sten wy­pro­sto­wał się, cze­kał, aż nie­zna­jo­my zbli­ży się do nich.

– Pa­nicz Ti­zek – po­wtó­rzył. – Cóż to za nie­sły­cha­na pora na prze­chadz­ki po mie­ście? Nie mar­twi się pa­nicz, że oj­ciec za­pła­ka­ny bie­ga te­raz po dwo­rze i od­cho­dzi od zmy­słów?

Chło­piec nie od­po­wie­dział, prze­łk­nął tyl­ko śli­nę, spu­ściw­szy po­now­nie roz­czo­chra­ną gło­wę.

– A wy to kto? – rzu­cił ksi­ążę.

– Wy­bacz­cie, do­brzy pa­no­wie. – Mężczy­zna skło­nił się dwor­nie. – Wy­bacz­cie, ksi­ążę Mi­ste­nie Kjer­rin­goy i wy… choć do­sko­na­le wiem, kim je­ste­ście, nie mam po­jęcia, jak was ty­tu­ło­wać?

– Wy­star­czy po pro­stu Wer­nar. – Na­jem­nik wzru­szył ra­mio­na­mi. – A te­raz chy­ba ko­lej na was.

– Na­tu­ral­nie. In­ży­nier Tho­iry, przed­sta­wi­ciel gil­dii na mia­sto oraz przy­le­gło­ści Ter Ru­gi­nae – od­po­wie­dział mężczy­zna, uśmie­cha­jąc się przy tym za­gad­ko­wo. – Spo­dzie­wa­li­śmy się was, mo­ści ksi­ążę, choć o wcze­śniej­szej po­rze. Oraz w nie­co wi­ęk­szej kom­pa­nii. Jak wi­dzę, stra­ży zda­je się być wi­ęcej niż sa­mych cza­row­ni­ków.

In­ży­nier skło­nił się, wy­ra­źnie cze­kał na ko­men­tarz ksi­ęcia do­ty­czący cza­row­ni­ków oraz na­po­tka­nych w dro­dze z Ribe przy­gód. Nie do­cze­kaw­szy się cho­ćby sło­wa, in­ży­nier Tho­iry skło­nił się po­now­nie.

– Ro­zu­miem, to nie są in­ży­nier­skie spra­wy. Nie na­le­ży tedy ocze­ki­wać tłu­ma­czeń i wy­ja­śnień.

– Rad je­stem, że tak szyb­ko się zro­zu­mie­li­śmy. – Uśmiech­nął się Kjer­rin­goy. – A ten mały… to rze­czy­wi­ście syn ko­me­sa Ti­ze­ka?

– Ra­do­van, jak żyw – zgo­dził się Tho­iry. – Po­zwo­lą pa­no­wie, że od­pro­wa­dzę go do domu ojca. Zma­rzł na pew­no bie­da­czy­na, a ro­dzi­ce za­cho­dzą w gło­wę, gdzie to po­dzie­wa się ich po­cie­cha.

– Wy­gląda tro­chę… znie­wie­ścia­le – rzu­cił Kjer­rin­goy.

In­ży­nier uśmiech­nął się po­now­nie, sta­nął za chłop­cem i po­ło­żył mu gład­kie dło­nie na ra­mio­nach. Ra­do­van stężał, ale nie po­ru­szył się, nie strząsnął nie­chcia­nych dło­ni. Pchni­ęty lek­ko, po­słusz­nie ru­szył w dół uli­cy, ku ko­le­bi­ące­mu się nad szyn­kiem pro­sia­ko­wi.

– Mam na­dzie­ję, mo­ści ksi­ążę, że moje mil­cze­nie jest sa­tys­fak­cjo­nu­jącą od­po­wie­dzią. In­ży­nie­ro­wie mają swo­je ce­cho­we ta­jem­ni­ce. Zu­pe­łnie jak cza­ro­dzie­je albo na­stęp­cy tro­nów. Nie wspo­mi­na­jąc o na­jem­ni­kach z Fa­rven. – Tho­iry rzu­cił Wer­na­ro­wi wy­mow­ne spoj­rze­nie zza przy­dy­mio­nych szkieł oku­la­rów.

Mi­sten nie od­po­wie­dział, skrzy­żo­wał ra­mio­na na pier­si. Ob­ser­wo­wał chło­pa­ka, któ­ry za­trzy­mał się i cze­kał na in­ży­nie­ra.

– Moi po­moc­ni­cy przy­go­to­wa­li dla was jed­ną z ka­mie­nic nie­opo­dal ryn­ku. To oka­za­ły bu­dy­nek, nie­ma­lże mi­nia­tu­ro­wy za­me­czek w ob­rębie miej­skich mu­rów – rzu­cił Tho­iry na od­chod­ne. – Re­zy­do­wa­li tam nie­gdyś lo­kal­ni cza­row­ni­cy. Pra­cu­je­my nad prze­ro­bie­niem go na szpi­tal, wte­dy przy­słu­ży się wy­ższe­mu do­bru. Cze­muś wi­ęcej niż par­ty­ku­lar­ne in­te­re­sy jed­nej ka­sty.

– Wszy­scy mamy par­ty­ku­lar­ne in­te­re­sy. Nie trze­ba ich za­sła­niać wy­ższo­ścią albo mo­ral­nym pra­wem – od­po­wie­dział spo­koj­nie Kjer­rin­goy.

– W grun­cie rze­czy trud­no się nie zgo­dzić. – In­ży­nier po­ki­wał gło­wą. – Py­ta­niem po­zo­sta­je tyl­ko, dla­cze­go ko­rzy­ść mniej­szo­ści musi być oku­pio­na nie­szczęściem ca­łej resz­ty? Tak czy ina­czej, kwa­te­ry są go­to­we, cze­ka­ją na was. Po­dob­nie jak ko­la­cja, choć oba­wiam się, że może być już ca­łkiem zim­na…

– Po­ra­dzi­my so­bie – od­pa­rł ksi­ążę. – Za go­ści­nę zaś dzi­ęku­je­my.

– By­waj­cie w zdro­wiu. – In­ży­nier po­now­nie pchnął lek­ko chłop­ca. – Cho­dź, Ra­do­van. Nie po­zwól­my dłu­żej za­mar­twiać się ro­dzi­com.

Chło­piec ru­szył przed sie­bie, pro­wa­dzo­ny przez idące­go obok wy­so­kie­go in­ży­nie­ra. Lam­py oświe­tla­ły ich, rzu­ca­ły na śli­ski bruk dwa cie­nie. Ten wi­ęk­szy przy ka­żdym kro­ku wy­da­wał się po­że­rać swo­je­go mniej­sze­go bra­ta. Po­chła­niał go, aż znik­nął zu­pe­łnie. Ra­zem z syl­wet­ka­mi, któ­re roz­pły­nęły się w chło­dzie vra­hi­ńskiej nocy.

***

Wer­nar stał przy nie­wiel­kim oknie, któ­re wy­cho­dzi­ło na jed­ną z uli­czek do­cho­dzących do ryn­ku. Wi­dział nie­wy­ra­źne za­ry­sy pro­stych, że­la­znych lamp ulicz­nych. Ka­mie­nicz­ki po dru­giej stro­nie alei były wąskie. Naj­częściej trzy­pi­ętro­we, ró­żni­ły się sko­sa­mi da­chów, wy­so­ko­ścią ko­mi­nów. Je­dy­nym wspól­nym ele­men­tem była sza­rzy­zna, któ­ra po­kry­wa­ła fa­sa­dy i okien­ni­ce. Osia­da­ła na gzym­sach i pa­ra­pe­tach. Wer­nar strzep­nął ją ze swo­je­go ka­fta­na, kie­dy zsia­dł z ko­nia i wpro­wa­dził go do zim­nych staj­ni przy­le­ga­jących do by­łej sie­dzi­by miej­skich cza­row­ni­ków.

– Coś tam wy­pa­trzył, hm? – za­py­tał Mi­sten Kjer­rin­goy, po­chy­lo­ny nad mi­ską chłod­ne­go gu­la­szu.

– Nie po­do­ba mi się to mia­stecz­ko – od­po­wie­dział na­jem­nik, wci­ąż opar­ty o fra­mu­gę okna.

– Mó­wisz tak pra­wie za ka­żdym ra­zem. Co tym ra­zem jest nie w po­rząd­ku? Uli­ce za bar­dzo wy­bru­ko­wa­ne, da­chy za wy­so­kie? Może dziew­ki za bar­dzo oku­ta­ne w płasz­cze, z chu­s­ta­mi za lu­źno wple­cio­ny­mi w war­ko­cze? Po­wiedz, Wer­nar, co nie po­do­ba ci się w Ter Ru­gi­nae?

– Nie je­stem pe­wien. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi. – Nie czu­ję się tu do­brze. Nie po­do­ba mi się to, że po­wie­trze pach­nie dy­mem, a wszyst­ko wy­gląda, jak­by do­pie­ro co pod­nio­sło się z po­żo­gi.

– Cóż, fak­tycz­nie Ter Ru­gi­nae nie na­le­ży do naj­bar­dziej uro­kli­wych. Aż dziw, że jesz­cze się nie przy­zwy­cza­iłeś. To Vra­hi­nia, tu­taj ład­ne jest tyl­ko Dram­men, a przy­naj­mniej było, do cza­su… – Kjer­rin­goy po­ki­wał gło­wą, wy­dął usta, a po­tem po­chło­nął ko­lej­ną ły­żkę gu­la­szu. – Na szczęście mu­si­my tu­taj tyl­ko zro­bić za­pa­sy na dal­szą pod­róż. Do gra­nic Pforz­he­im mamy jesz­cze czte­ry, może pięć dni dro­gi, na­wet je­śli będzie­my się tak śla­ma­za­rzyć jak te­raz.

– Mam na­dzie­ję, że nie za­ba­wi­my w Ter Ru­gi­nae dłu­go. Nie po­do­ba mi się tu­taj – po­wtó­rzył Wer­nar ko­lej­ny raz. – Szcze­gól­nie ten za­du­fa­ny w so­bie pa­jac w kla­mer­kach i skó­rach.

– Swo­ją dro­gą, mo­gli­by­śmy po­słu­chać rady in­ży­nie­ra i nie pa­ko­wać się w żad­ną nową ka­ba­łę… – mruk­nął Mi­sten w od­po­wie­dzi. – Wy­sła­no mnie na po­łud­nie, że­bym spro­wa­dził do Pforz­he­im cza­row­ni­ków. Te­raz wy­da­je mi się, że jak bra­my Ka­eld Topp prze­kro­czy po­ło­wa, będzie mo­żna od­trąbić wie­ko­pom­ny suk­ces.

– Nie po­do­ba­ło mi się też, jak trak­to­wał tego chłop­ca. Jak mu tam było, Ro­van, Ra­dan?

– Ra­do­van – od­pa­rł Kjer­rin­goy. – Syn ko­me­sa Istva­na Ti­ze­ka, wład­cy tych ziem. Mło­dy urwis…

– Wi­dzia­łeś jego dło­nie. Do­brze wiesz, skąd wzi­ęły się te od­ci­ski i pęche­rze – ci­ągnął Wer­nar. – Nie uda­waj, że nie zwró­ci­łeś na to uwa­gi. Po­dob­nie jak na wy­kręty in­ży­nie­ra. Wy­gląda na to, że nie­któ­re hi­sto­rie o gil­dii wca­le nie były prze­sa­dzo­ne.

– Nie za­czy­naj, Wer­nar. – Ksi­ążę wy­pro­sto­wał się na krze­śle za sto­łem, odło­żył ły­żkę do gli­nia­nej mi­ski. – Nie za­czy­naj zno­wu. Ro­zu­miem, co się z tobą dzie­je, wy­ja­śni­łeś mi to nad wy­raz do­kład­nie. Spró­buj się tym ra­zem nie mie­szać, nie ra­to­wać ca­łe­go świa­ta. Mamy zu­pe­łnie inną po­win­no­ść. Ura­tuj to, co się da, tych, któ­rzy chra­pią te­raz jak tury w izbach pod nami.

– Ten mło­dy z pew­no­ścią nie jest je­dy­ny, Mi­sten. – Na­jem­nik od­wró­cił się. Ksi­ążę znał ten wy­raz twa­rzy. – Wiem, cze­go chcesz unik­nąć, ale dzie­ci…

– Nie, Wer­nar. To nie jest two­ja spra­wa. Chcesz ura­to­wać gów­nia­rzy, po­móż mi do­star­czyć cza­row­ni­ków na pó­łnoc. Świat wkrót­ce do­strze­że to, co two­je prze­pe­łnio­ne cho­rą do gra­nic em­pa­tią oczy wi­dzą już te­raz. Świat zro­zu­mie, że sta­ry po­rządek wca­le nie był taką ka­tor­gą, jaką chcie­li­śmy go wi­dzieć. Wierz mi, że otrze­źwie­nie przyj­dzie znacz­nie wcze­śniej, niż może ci się wy­da­wać. A ty… jesz­cze będziesz miał kogo ra­to­wać.

Wer­nar ani drgnął. Ro­zu­miał ksi­ęcia, wie­dział, przed czym za wszel­ką cenę chciał się bro­nić. Zda­wał so­bie też spra­wę, że Mi­sten Kjer­rin­goy miał ra­cję, mó­wił lo­gicz­nie i to bo­la­ło Wer­na­ra naj­bar­dziej. Co do­bre­go mo­gło wy­nik­nąć z ko­lej­ne­go kon­flik­tu? Ja­kim pra­wem chciał mie­szać się w spra­wy mia­stecz­ka, któ­re kil­ka dni temu było dla nie­go punk­tem na ma­pie? Dla­cze­go tak bar­dzo za­le­ża­ło mu na lo­sie nie­zna­ne­go jesz­cze wczo­raj chłop­ca?

– Ju­tro od­bie­ra­my za­pa­sy, a przed za­cho­dem sło­ńca zo­sta­wi­my za sobą Ter Ru­gi­nae i wszyst­kie jego… grze­chy, któ­re nie po­win­ny stać się na­szy­mi. Do­brze? – Ksi­ążę wbił w nie­go swo­je zim­ne, zde­cy­do­wa­ne spoj­rze­nie.

Na­jem­nik ski­nął po­wo­li, z wy­ra­źnym oci­ąga­niem. „Mi­sten Kjer­rin­goy ma ra­cję” – mó­wił sam do sie­bie. „Mi­sten ma ra­cję…” – po­wta­rzał so­bie w my­ślach. „To nie moje mia­stecz­ko, nie mój cel i nie moja spra­wa. Już raz rzu­ci­łem się w ogień i nie zy­skał na tym nikt”.

– Do­brze, Mi­sten. Tak zro­bi­my, po­je­dzie­my rano po za­pa­sy, a po­tem zo­sta­wi­my za sobą Ter Ru­gi­nae i wszyst­kie jego grze­chy.

– Cie­szę się. – Ksi­ążę ski­nął gło­wą. – A te­raz spró­buj się choć tro­chę prze­spać. Im szyb­ciej za­ła­twi­my pro­wiant, tym szyb­ciej za­po­mnisz o…

– Tak – wtrącił Wer­nar. – Do zo­ba­cze­nia rano, ksi­ążę.

***

Świt za­wi­tał do Ter Ru­gi­nae kil­ka go­dzin pó­źniej. I za dnia w mia­stecz­ku wca­le nie było le­piej. Sza­ro­ść, któ­ra do­mi­no­wa­ła nocą, te­raz na­bra­ła jesz­cze bar­dziej po­nu­re­go wy­ra­zu. Wer­nar wy­sze­dł przed staj­nie, pro­wa­dząc za uzdę osła za­przężo­ne­go do nie­wiel­kie­go wozu. Mi­sten cze­kał na nie­go przy pó­ło­krągłej bra­mie, wbu­do­wa­nej w mur ota­cza­jący po­sia­dło­ść. Obaj mie­li na so­bie dłu­gie, im­pre­gno­wa­ne płasz­cze, któ­re ochra­nia­ły ich od si­ąpi­ące­go z nie­ba ka­pu­śnia­ka i chło­du.

Mżaw­ka była le­ni­wa i de­ner­wu­jąca. „Nie ma szans…” – po­my­ślał Wer­nar, ci­ągnąc wóz i za­przęgni­ęte­go do nie­go osła. „Nie ma żad­nych szans, że­bym po­lu­bił tę dziu­rę”.

– Ze­szło ci tro­chę z tą be­stią – po­wie­dział Mi­sten, czo­chra­jąc zwie­rzę mi­ędzy sza­ry­mi usza­mi. Osioł za­strzy­gł nimi, za­rzu­cił łbem.

– Mal­wi­na ma dzi­siaj swo­je hu­mo­ry. Jak wi­dać, na te­mat Ter Ru­gi­nae my­śli­my do­kład­nie to samo – od­po­wie­dział Wer­nar, przy­gląda­jąc się ośli­cy. – Ale je­stem pe­wien, że je­śli po dro­dze zwędzi­my śnia­da­nie i dla niej, będzie zde­cy­do­wa­nie bar­dziej spo­le­gli­wa.

– Ze zwie­rzęta­mi też tak masz? Mu­sisz po­ma­gać i tłu­ma­czyć ka­żde ich za­cho­wa­nie, szu­kać uspra­wie­dli­wie­nia i mo­ty­wa­cji? – za­py­tał Mi­sten.

– Ano, ze zwie­rzęta­mi to chy­ba na­wet bar­dziej niż z lu­dźmi. – Wer­nar schro­nił się z Mal­wi­ną pod wąskim łu­kiem bra­my. – Przy­po­mnia­ło mi się ostat­nio, że na Fa­rven kop­nąłem ja­kie­goś szwen­da­jące­go się pod no­ga­mi bur­ka. Nie mo­głem się z tego otrząsnąć cały dzień… Dasz wia­rę?

– Wiesz co? – Mi­sten wes­tchnął pod no­sem. – Cho­dźmy już, bo wi­dzia­łem tu gdzieś żuka, któ­ry pró­bo­wał wy­do­stać się z ka­łu­ży. Nie chcia­łbym, że­byś zsze­dł na za­wał na jego wi­dok.

Za­nu­rzy­li się w po­ran­ny po­tok prze­chod­niów. Mi­ja­li ubra­nych po cu­dzo­ziem­sku han­dla­rzy i zdy­sza­nych pa­cho­łków la­wi­ru­jących w ci­żbie z sza­le­ństwem w oczach. Ustąpi­li też miej­sca zwar­tej bry­ga­dzie ro­bot­ni­ków, któ­ra ma­sze­ro­wa­ła w mil­cze­niu z ło­pa­ta­mi i ki­lo­fa­mi za­rzu­co­ny­mi na ra­mio­na. Deszcz wci­ąż si­ąpił nie­mra­wo, mie­szał się z obec­nym w po­wie­trzu py­łem, by spa­ść na Ter Ru­gi­nae burą war­stwą szla­mu.

Śnia­da­nie zje­dli po dro­dze. Mi­sten mruk­nął coś pod no­sem i za­trzy­mał się przy pie­kar­skiej bu­dzie. Ni­czym ra­so­wy prze­ku­pień za­krzy­czał pie­ka­rza, po­za­chwa­lał wy­ro­by jego kon­ku­ren­cji, a na ko­ńcu ob­so­ba­czył uty­tła­ny w pra­żo­nej ce­bu­li kram. Pe­wien awan­tu­ry na­jem­nik wy­dął war­gi w po­dzi­wie, wi­dząc Mi­ste­na wra­ca­jące­go z na­ręczem pod­pło­my­ków. Ksi­ążę, uśmiech­ni­ęty od ucha do ucha, pod­sze­dł do wozu z go­rącym pie­czy­wem. Wy­ja­śnił, jak moc­no za­ko­rze­nio­na jest w Pforz­he­im mi­ło­ść do ku­piec­kich per­trak­ta­cji, a po­tem roz­dał zdo­bycz, nie za­po­mi­na­jąc o Mal­wi­nie.

Ośli­ca po­ry­ki­wa­ła we­so­ło, po­że­ra­jąc łap­czy­wie pe­łen ce­bu­li pod­pło­myk. Wer­nar przy­glądał się z uko­sa na­stęp­cy tro­nu, któ­ry wy­ra­źnie roz­ba­wio­ny po­ma­gał Mal­wi­nie, rwąc pie­czy­wo na ka­wa­łki. Na­jem­nik zo­rien­to­wał się, że po­strze­ga ksi­ęcia zu­pe­łnie ina­czej niż w ciem­ną noc w ogar­ni­ętym śmier­cią Ribe. Za­sta­na­wiał się przy tym, czy dro­ga na pó­łnoc zmie­nia­ła tyl­ko jego.

Śnia­dać sko­ńczy­li na po­bli­skim skrzy­żo­wa­niu. Za­cie­ka­wie­ni gło­śny­mi sy­ka­mi i grzmo­ta­mi, ja­kie do­bie­ga­ły zza węgła, zmu­si­li Mal­wi­nę do we­jścia w uli­cę. Le­d­wie mi­nęli ko­lej­ną gru­pę mil­czących ro­bot­ni­ków, wy­ło­nił się przed nimi za­kład ko­wal­ski. Cha­rak­te­ry­stycz­ny szyld przed­sta­wiał nie­zwy­kle fan­ta­zyj­ną w kon­struk­cji, sple­cio­ną z licz­nych prętów, kutą bra­mę. Wer­nar ob­rzu­cił wzro­kiem wy­sta­wio­ne przed za­kład wy­ro­by. Szyld nie kła­mał, ele­men­ty ogro­dzeń i furt­ki przy­po­mi­na­ły mi­nia­tu­ro­we dzie­ła sztu­ki. Wo­dząc wzro­kiem za źró­dłem po­twor­nych dźwi­ęków, do­strze­gli w środ­ku dzi­wacz­ną ma­szy­nę, któ­ra z sy­kiem wy­pusz­cza­ła bia­łe wstęgi pary. Prze­chod­nie za­trzy­my­wa­li się co chwi­la, by przyj­rzeć się tej nie­na­tu­ral­nie per­fek­cyj­nej grze try­bów i tło­ków.

– Przy­spiesz­my kro­ku, Wer­nar. Je­śli do­brze pa­mi­ętam, to to­bie naj­bar­dziej za­le­ża­ło, żeby za­ła­twić spra­wun­ki mo­żli­wie szyb­ko – stwier­dził Mi­sten, ogląda­jąc się przez ra­mię.

– Nie wi­dzia­łem jesz­cze ta­kich cu­dactw. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi i po­ci­ągnął Mal­wi­nę, któ­ra za­ry­cza­ła oska­rży­ciel­sko. – Ry­nek szyb­ko za­ab­sor­bo­wał in­ży­nier­skie wy­na­laz­ki.

– Fakt, szyb­ko się tu­taj roz­pa­no­szy­li, na mój gust za szyb­ko… – mruk­nął Mi­sten. – Za­dzi­wia­jące, jak ry­chło za­stąpio­no sta­rych bo­żków no­wy­mi. Wy­star­czy­ło, żeby za­miast tu­zi­na pod­ków w ci­ągu dnia wy­kuć trzy­dzie­ści. I tak w obło­kach pary i zgrzy­cie ko­łow­ro­tów na­ro­dził się nowy bo­żek. A ma­gia sta­ła się nie­wy­god­ną le­gen­dą.

– Męczące jest to two­je fi­lo­zo­fo­wa­nie. – Na­jem­nik wes­tchnął, po­ci­ągnął po­now­nie ośli­cę. – Ale w jed­nym masz ra­cję. Rusz­my się, od­bierz­my żar­cie i wy­no­śmy się stąd. Usta mi spierz­chły, a po­pio­łem będę ro­bił pod sie­bie jesz­cze ty­dzień.

– To­bie prze­szka­dza re­flek­sja? – fuk­nął ksi­ążę, prze­ci­ska­jąc się przez ci­żbę ku owal­ne­mu pla­cy­ko­wi na ko­ńcu ulicz­ki. – Na­jem­ni­ko­wi, któ­ry na­gle od­krył w so­bie nie­zmie­rzo­ne po­kła­dy em­pa­tii? Przy­pom­nę ci o tym na­stęp­nym ra­zem, jak będzie­my mi­jać ko­cie tru­chło, po­rzu­co­ne w przy­dro­żnym ro­wie.

Tar­go­wi­sko wie­ńczące ulicz­kę nie było tak za­tło­czo­ne jak sama alej­ka. Ogra­ni­cza­ło się do kil­ku stra­ga­nów, na któ­rych wi­sia­ły pęta kie­łbas, so­lo­ne szyn­ki oraz naj­roz­ma­it­sze wy­two­ry lo­kal­nej gar­ma­że­rii. Wszyst­ko to zda­wa­ła się po­kry­wać le­d­wie wi­docz­na war­stwa po­pie­la­te­go pyłu. Wer­nar, wie­dzio­ny przez ksi­ęcia, po­ci­ągnął wóz ku prze­ciw­le­głe­mu ko­ńco­wi ba­za­ru.

– Do­brze, je­ste­śmy na miej­scu. Za­pa­sy mia­ły na nas cze­kać i być go­to­we do wrzu­ce­nia na wóz – wy­ja­śnił Mi­sten. – Zaj­mę się od­bio­rem i dam ci znać, że­byś przy­pro­wa­dził Mal­wi­nę i ten fur­gon. A do tego cza­su przy­cup­nij gdzieś i nie wtrącaj się.

– A w co ja mam się wtrącać? – ob­ru­szył się Wer­nar.

– Po pro­stu… nie bądź sobą.

– Jak chcesz. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi i od­ci­ągnął Mal­wi­nę wraz z wo­zem na ubo­cze stra­ga­nu.

Jak obie­cał, tak zro­bił. Przy­sia­dł na zmur­sza­łej cem­bro­wi­nie nie­wiel­kiej stud­ni. Przy­glądał się stam­tąd Mi­ste­no­wi, któ­ry naj­pierw klu­czył mi­ędzy kra­ma­mi, a po­tem przy­sta­nął w cie­niu ku­piec­kiej ka­mie­nicz­ki z po­staw­nym mężczy­zną w bu­fia­stym ka­fta­nie. Kil­ka chwil pó­źniej han­dlarz wy­ci­ągnął pra­wi­cę, któ­rą ksi­ążę uści­snął z lek­kim oci­ąga­niem. Mężczy­zna w ka­fta­nie ski­nął le­ni­wie i gwizd­nął, zło­żyw­szy pal­ce przy ustach. Nie­wi­docz­ni do tej pory pa­cho­łko­wie śmi­gnęli mi­ędzy stra­ga­na­mi. Wer­nar unió­sł brwi. Pa­rob­ko­wie, choć mi­zer­ni z po­stu­ry, uwi­ja­li się jak w ukro­pie, zno­sząc co­raz to nowe skrzy­nie i pęka­te wor­ki. Ksi­ążę przez krót­ką chwi­lę przy­glądał się ro­bo­cie, a po­tem spoj­rzał na Mi­ste­na i przy­wo­łał go wiel­ko­pa­ńskim ski­nie­niem.

Wer­nar za­klął pod no­sem, wstał z osten­ta­cyj­nym oci­ąga­niem. Dźwi­ęk, któ­ry do­sze­dł jego uszu, spra­wił, że za­ma­rł w pół kro­ku. Mal­wi­na za­strzy­gła usza­mi, za­dud­ni­ła ko­py­ta­mi o sza­rą zie­mię. Mruk­nął pod no­sem, spoj­rzał w górę, ku śli­skim od mżaw­ki da­chom ka­mie­ni­czek. Nie­bo było oło­wia­ne. Grom przy­bie­rał na sile, prze­ta­czał się po­nad za­bu­do­wa­nia­mi Ter Ru­gi­nae, by wresz­cie ro­ze­drzeć się nad ich gło­wa­mi z ło­sko­tem bu­rzo­we­go grzmo­tu. Mo­tłoch na tar­go­wi­sku i przy­le­ga­jących alej­kach za­fa­lo­wał. Krzyk i wrza­ski prze­ra­że­nia sto­pi­ły się w jed­no, a lwia część prze­chod­niów przy­pa­dła do lep­kie­go bło­ta, w ja­kie za­mie­ni­ły się ar­te­rie mia­stecz­ka. Mal­wi­na, spło­szo­na, za­ry­cza­ła ża­ło­śnie, tar­gnęła łbem. Wer­nar z tru­dem utrzy­mał uzdę, sły­szał jęki na­pi­na­nej skó­ry. Mi­sten Kjer­rin­goy za­klął gło­śno i po­bla­dł. Spoj­rzał w nie­bo, jak­by lada mo­ment mia­ła ru­nąć z nie­go ko­me­ta.

– Bo­go­wie! Gruch­nęło od za­cho­du! – rzu­cił ktoś z tłu­mu.

– Fak­to­rie! Na fak­to­rie, co ry­chlej! – Rze­źnik, z któ­rym Mi­sten wy­kłó­cał się o cenę pła­tów so­lo­nej wie­przo­wi­ny, wy­bie­gł przed kram z ta­sa­kiem w ręku.

– Ja­kie fak­to­rie? – za­py­tał Wer­nar.

– Zo­ba­czysz… – od­po­wie­dział Mi­sten.

Ksi­ążę od­su­nął się na bok, od­gro­dził wo­zem od ci­żby, któ­ra tłum­nie ru­szy­ła za wska­za­niem rze­źni­ka.

– Do fak­to­rii! Łap­cie za wodę, za wia­dra! Straż, straż! – ry­czał ba­ry­ton tak do­no­śny, że mó­głby kru­szyć mury.

– Lu­dzie, opa­nuj­cie się! – krzyk­nął Wer­nar.

Na­jem­nik unik­nął stra­to­wa­nia w ostat­nim mo­men­cie. Han­dla­rze z po­bli­skie­go kra­mu z wy­ro­ba­mi garn­car­ski­mi z sza­le­ństwem w oczach rzu­ci­li się ku bru­ko­wa­nej uli­cy. Wiel­ki jak ba­ry­ła ku­piec prze­to­czył się przez alej­kę, ła­pi­ąc po dro­dze tyle wia­der, ile zdo­łał chwy­cić pa­rów­ko­wa­ty­mi pal­ca­mi.

Fala lu­dzi pły­nęła uli­ca­mi, wrzesz­cząc i za­wo­dząc, jak­by po­żo­ga tra­wi­ła ich wła­sne do­mo­stwa. Wer­nar prze­bił się na dru­gą stro­nę alej­ki, ci­ągnąc za sobą upar­tą ośli­cę oraz ucze­pio­ne­go wozu ksi­ęcia. Obe­rwał kil­ku­krot­nie czer­pa­kiem po krzy­żu. Za­ro­bił pro­sto w nos rze­pą ol­brzym­ką, któ­ra nie wia­do­mo jak wy­strze­li­ła po­nad tu­mult.

– Mi­sten, oni osza­le­li. Patrz, po­stra­da­li zmy­sły!

– Nie ro­zu­miem, na bo­gów, nie ro­zu­miem… Prze­cież to tyl­ko fak­to­ria, byle so­lid­niej­sza ma­nu­fak­tu­ra, za czym oni tak pędzą? Czy to pierw­szy raz ko­muś in­te­res po­sze­dł z dy­mem? – Mi­sten z nie­do­wie­rza­niem przy­glądał się osza­la­łym ze zgro­zy miesz­ka­ńcom.

Za­trzy­maw­szy się w bra­mie szpet­nej jak sie­dem nie­szczęść ka­mie­nicz­ki, Pforz­he­im­czyk spoj­rzał ku nie­bu. Po­nad da­cha­mi oko­licz­nych za­bu­do­wań uno­sił się ciem­ny, smo­li­sty słup dymu. Rósł z ka­żdą chwi­lą, roz­pły­wał się po nie­bie, prze­sła­nia­jąc bure chmu­ry.

– Dzie­ci! Bo­go­wie, ra­tuj­cie dzie­ci! – gruch­nęła pur­pu­ro­wa z wy­si­łku ko­bie­ci­na, ci­ągnąc za sobą dwój­kę roz­be­cza­nych ber­be­ci.

Wer­nar zbla­dł, Mi­sten zła­pał go za ra­mię, za­ci­snął pal­ce na skó­rza­nym ka­fta­nie.

– Za­sta­nów się…

– Na wóz, Mi­sten! – ryk­nął na­jem­nik, a Mal­wi­na za­ry­cza­ła roz­pacz­li­wie. – Wsia­daj albo zej­dź mi z dro­gi.

Wóz wy­pa­dł z ba­za­ru w pe­łnym pędzie. Mi­sten trzy­mał się bur­ty, usa­do­wił się mi­ędzy pu­sty­mi skrzyn­ka­mi. Mal­wi­na rża­ła za­pa­mi­ęta­le, kąsa­ła po­wie­trze na lewo i pra­wo. Wer­nar zła­pał lej­ce, owi­nął rze­mie­nie wo­kół nad­garst­ków. Lu­dzie uska­ki­wa­li na boki, prze­wra­ca­li się, wpa­da­li na sie­bie w pa­nicz­nej uciecz­ce przed roz­ju­szo­nym osłem i jesz­cze bar­dziej osza­la­łym wo­źni­cą. Na­jem­nik pró­bo­wał za­pa­no­wać nad Mal­wi­ną, któ­ra z upo­rem god­nym wy­ższej spra­wy la­wi­ro­wa­ła uli­ca­mi od le­wej do pra­wej. Wer­nar po­czuł, jak krew od­pły­wa mu z twa­rzy, do­strze­gł wy­krzy­wio­ną prze­ra­że­niem bu­zię kil­ku­let­nie­go otro­ka, któ­ry pchni­ęty pro­sto pod wóz w ostat­nim mo­men­cie prze­to­czył się na bok. Chło­piec prze­żył, a do­wo­dem tego była ci­śni­ęta przez mal­ca głów­ka ka­pu­sty, któ­ra roz­bi­ła się mi­ędzy ło­pat­ka­mi Wer­na­ra.

Brycz­ka skręci­ła gwa­łtow­nie, Mi­sten krzyk­nął gar­dło­wo, roz­płasz­czo­ny na ster­cie cy­no­wych kor­ców. Mal­wi­na ry­cza­ła wście­kle, tar­ga­ła łbem, młó­ci­ła po­wie­trze żó­łty­mi zęba­mi. Wer­nar, spo­co­ny, jak­by wła­śnie wy­nu­rzył się z ba­jo­ra, uśmiech­nął się krzy­wo, wi­dząc bra­mę, któ­ra ma­ja­czy­ła mi­ędzy dwie­ma przy­sa­dzi­sty­mi wie­życz­ka­mi. Po­nad sza­ro­ścią ka­mien­nych mu­rów roz­wi­jał się na nie­bie smo­li­sty tu­man. Na­jem­nik po­czuł, że prze­łyk za­czy­na go nie­przy­jem­nie swędzieć, a gar­dło dra­pać.

– Zwol­nij! Za­bi­jesz nas! – wrza­snął Mi­sten spo­mi­ędzy wiech­ci mar­chwi.

Ksi­ążę, czer­wo­ny z wy­si­łku, kur­czo­wo za­ci­skał dło­nie na szcze­blach wozu. Wer­nar nie od­wró­cił się, nie za­re­ago­wał. Sku­pio­ny na pro­wa­dze­niu nie­co­dzien­ne­go ry­dwa­nu, pe­łnię uwa­gi po­świ­ęcił pró­bie wbi­cia się mi­ędzy gru­pę stra­żni­ków miej­skich a wiel­ką babę, któ­ra po­rwa­ła się na nich z naj­wi­ęk­szym po­rem, jaki wi­dział w swo­im ży­ciu.

– Wer­nar!

Ści­ągnął wo­dze w ostat­niej chwi­li. Ośli­ca wierz­gnęła, za­ry­ła ko­py­ta­mi o za­bło­co­ny bruk. Wóz za­jęczał, za­stękał na łącze­niach, Wer­nar cze­kał, aż pod ty­łkiem usły­szy trzask pęka­jące­go drew­na.

– Lu­dzie, spo­koj­nie! – krzy­cze­li stra­żni­cy omia­ta­ni ludz­ką falą.

Trąco­ny wy­sta­jącym poza wóz ko­szem mar­chwi war­tow­nik ru­nął z ło­sko­tem na po­zo­sta­łych ha­la­bard­ni­ków.

– Gore! Cała fak­to­ria po­szła z dy­mem! – wyła ci­żba.

– Ra­tuj­cie, wody, wody! Gdzie słu­żba?! Szu­kaj­cie dzie­ci! – wrzesz­czał miesz­cza­nin, któ­re­go bru­nat­ny cha­pe­ron po­dry­gi­wał z ka­żdym ru­chem gło­wy.

Przez bra­mę wy­pa­dli pro­sto na jesz­cze bar­dziej po­nu­re pod­gro­dzie. Tłum ci­ągnął przez pola, mi­ędzy cha­łu­pa­mi i oka­za­łą karcz­mą, któ­rej ko­min nie­ustan­nie pusz­czał w nie­bo bia­ła­we obło­ki.

Wer­nar wy­mi­nął sa­dy­by, prze­je­chał błot­ni­stą dro­gą ku kra­ńcom osie­dla. Za­raz po­tem skręcił pro­sto przez ugór i sze­ro­kie kar­to­fli­sko. Wóz pod­sko­czył na mie­dzy, za­ko­le­bał się na nie­rów­no­ści. Mi­sten wrza­snął po raz ko­lej­ny:

– Opa­nuj się, kre­ty­nie!

Ksi­ążę prze­czo­łgał się mi­ędzy wor­ka­mi i skrzyn­ka­mi na czo­ło wozu, wpił dłoń w ra­mię na­jem­ni­ka.

– Patrz, Mi­sten! – wy­krzyk­nął Wer­nar.

Nie­opo­dal Ter Ru­gi­nae wy­ra­sta­ły trzy ma­syw­ne fak­to­rie. Że­la­zne mo­lo­chy, któ­re przy­po­mi­na­ły opa­li­zu­jące szkie­le­ty, obu­do­wa­ne czer­wo­ną tkan­ką pa­lo­nej ce­gły. Dro­ga bie­gnąca do po­czer­nia­łej wo­kół bu­dyn­ków zie­mi była sze­ro­ka, po­bru­żdżo­na ko­le­ina­mi wy­je­żdżo­ny­mi przez set­ki wo­zów. Tłum, któ­ry sku­pił się wo­kół zruj­no­wa­nej fak­to­rii, fa­lo­wał, zbli­żał się i pierz­chał wraz z ka­żdym ogni­stym buch­ni­ęciem. Fak­to­ria wy­gląda­ła, jak­by coś do­słow­nie ro­ze­rwa­ło ją od środ­ka. Ce­gla­ne ścia­ny znik­nęły, zdmuch­ni­ęte siłą wy­bu­chu, szkie­let wy­brzu­szył się, po­pękał i strze­lał w nie­bo po­gi­ęty­mi, czar­ny­mi od sa­dzy ki­ku­ta­mi. Wer­nar do­strze­gł, że ogień za­jął dru­gi z za­kła­dów, od­da­lo­ny od zruj­no­wa­ne­go bli­źnia­ka o le­d­wie kil­ka­dzie­si­ąt kro­ków. Jed­na ze ścian za­wa­li­ła się, z wnętrza biły w nie­bo kłęby oło­wia­ne­go dymu.

– Tak się to ko­ńczy... Tak wła­śnie się ko­ńczy, kie­dy za szyb­ko po­kła­da się uf­no­ść w nowe. Ru­ina i ogień – skwi­to­wał Mi­sten, przy­gląda­jąc się pie­kłu, ja­kie roz­gry­wa­ło się mi­ędzy za­bu­do­wa­nia­mi.

– Je­dzie­my, Mi­sten, trze­ba spraw­dzić, czy go tam nie było – rzu­cił Wer­nar, któ­ry zdo­łał opa­no­wać osza­la­łą i wy­czer­pa­ną go­ni­twą Mal­wi­nę.

– Kogo ty tam chcesz szu­kać? – rzu­cił ksi­ążę z obu­rze­niem wi­docz­nym na sza­rej od pyłu twa­rzy.

– Tego mło­de­go, jak mu tam było…

– Wer­nar, za­trzy­maj ten wóz.

Głos Mi­ste­na spra­wił, że na­jem­nik wstrzy­mał ośli­cę bez sło­wa. Taki ton, nie­zno­szący sprze­ci­wu, Wer­nar sły­szał do tej pory za­le­d­wie kil­ku­krot­nie. Na­uczo­ny do­świad­cze­niem, słusz­nie po­miar­ko­wał, że żar­ty się sko­ńczy­ły.

Mal­wi­na za­ry­cza­ła ża­ło­śnie, gdy tyl­ko wóz za­rył na mi­ędzy­rzędziach. Na­tych­miast opu­ści­ła łeb, po­ło­ży­ła po so­bie uszy i za­częła łap­czy­wie chłep­tać z po­bli­skiej ka­łu­ży.

– To nie jest two­ja spra­wa, Wer­nar. Pro­si­łem, tłu­ma­czy­łem, że nie mo­że­my się pa­ko­wać w ko­lej­ne kło­po­ty. Nie mogę na to po­zwo­lić. – Mi­sten po­kręcił gło­wą.

Mo­kre ko­smy­ki jego ja­snych wło­sów le­pi­ły się do ubra­nia, do na­si­ąk­ni­ęte­go sza­rą mżaw­ką płasz­cza.

– Wi­dzia­łeś dło­nie tego dziec­ka. Ro­zu­miesz, co ozna­cza­ły pęche­rze, prze­tar­cia, si­nia­ki na ra­mio­nach – od­po­wie­dział Wer­nar. – To nie była mat­czy­na ró­zga ani zbyt ci­ężka oj­cow­ska ręka. To była pra­ca, ka­tor­ga, ja­kiej nie po­win­no do­świad­czać żad­ne dziec­ko. Nie­za­le­żnie od tego, w ja­kim ksi­ęstwie się uro­dzi­ło. Nie­wa­żne, czy wy­cho­wa­ło się w rynsz­to­ku Ter Ru­gi­nae, czy na dwo­rze lo­kal­ne­go ko­me­sa.

– Nie mo­że­my, to nie jest na­sza spra­wa. In­ży­nie­ro­wie trzęsą tym mia­stem. Do ja­snej cho­le­ry, mają w ga­rści całą Vra­hi­nię, jak nie cały świat. Nie mu­sie­li zga­dzać się na nasz prze­jazd z cza­row­ni­ka­mi przez ich mia­sta. Nie wiem dla­cze­go, ale wy­ka­za­li do­brą wolę. Wiem tyl­ko, że nie mogę po­zwo­lić na nic, co mo­gło­by za­chwiać tym ukła­dem. Utra­ta jesz­cze cho­ćby jed­ne­go cza­row­ni­ka to klęska, na któ­rą mnie nie stać. – Ksi­ążę za­prze­czył ru­chem gło­wy. – Poza tym nie mamy żad­ne­go do­wo­du, któ­ry wska­zy­wa­łby na in­ży­nie­rów, na to, że zmu­sza­ją dzie­ci do…

– Pro­szę cię, Mi­sten. Prze­cież ty sam w to nie wie­rzysz. – Wer­nar prych­nął z za­że­no­wa­niem.

Ksi­ążę nie wie­rzył, oczy­wi­ście. Sam dość szyb­ko po­łączył fak­ty. Sły­szał wie­le plo­tek na te­mat me­tod, któ­ry­mi in­ży­nie­ro­wie chcie­li wpro­wa­dzić świat w swo­ją re­wo­lu­cję prze­my­sło­wą. Wi­ęk­szo­ść z tych hi­sto­rii wkła­dał mi­ędzy baj­ki. Sam jed­nak do­świad­czył tego, że kró­lew­skie skarb­ce otwie­ra­ły się tym sze­rzej, im zu­chwal­sze re­me­dia na pa­lące kon­ty­nent pro­ble­my pro­po­no­wa­li in­ży­nie­ro­wie. Szcze­gól­nie po Fa­rven, kie­dy cza­row­ni­cy prze­sa­dzi­li, prze­la­li cza­rę go­ry­czy, któ­rą świa­do­mie na­pe­łnia­li in­try­ga­mi, par­ty­ku­lar­ny­mi in­te­re­sa­mi i po­gar­dą.

In­ży­nie­ro­wie, przez dłu­gi czas zmar­gi­na­li­zo­wa­ni, od­rzu­ce­ni przez cza­ro­dziej­skie aka­de­mie jako szar­la­ta­ne­ria, cze­ka­li. I byli w tym dia­blo cier­pli­wi. Ob­ser­wo­wa­li, jak za­ufa­nie kró­lów i ksi­ążąt zbli­ża­ło się do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. Kie­dy pękło, wy­star­czy­ło tyl­ko skie­ro­wać cały gniew we wła­ści­wym kie­run­ku. I ko­rzy­stać z tego, czer­pać ga­rścia­mi. Zło­to, wpły­wy, nada­nia oraz ta­nia siła ro­bo­cza roz­la­ły się sze­ro­kim stru­mie­niem. Jak się ry­chło oka­za­ło, bez­ro­bot­nych do­ro­słych za­bra­kło ca­łkiem szyb­ko. Trze­ba było wów­czas si­ęgnąć po nie­na­ru­szo­ne jesz­cze re­zer­wy.

– Na­wet je­śli nie wie­rzę, to mu­szę od­wra­cać wzrok. Mam za­da­nie do wy­ko­na­nia i być może jego suk­ces będzie mógł z cza­sem od­mie­nić los ka­żde­go Ter Ru­gi­nae na świe­cie. Tam, w Pforz­he­im, mamy szan­sę. Tu­taj… – Mi­sten spoj­rzał na go­re­jący że­la­zny szkie­let. – Co chcesz zro­bić? We­jść w ogień, wy­nie­ść cia­ła, oca­lić po­pa­rzo­nych, któ­rzy umrą u stóp swo­ich bli­skich? Wi­ęk­szo­ść i tak nie do­trwa do świ­tu, umrze od żaru, ro­bi­ąc pod sie­bie w la­za­re­cie spon­so­ro­wa­nym przez tych, któ­rzy za­pędzi­li ich wcze­śniej do fak­to­rii. Co to zmie­ni, Wer­nar? Obu­dzi lud, ko­me­sa Ti­ze­ka? My­ślisz, że je­śli ten ku­ta­si­na nie po­tra­fił uchro­nić przed in­ży­nie­ra­mi włas­nego syna, to te­raz przej­rzy na oczy?

– Mogę po­móc, przy­naj­mniej tym tu­taj. Mogę wy­ko­rzy­stać moje prze­kle­ństwo do cze­goś wi­ęcej niż do otwie­ra­nia go­ły­mi ręka­mi wny­ków w le­sie – od­pa­rł Wer­nar. – Mam przy­glądać się bez­czyn­nie? Od­wró­cić wzrok, uda­wać, że to wca­le nie dym gry­zie mnie w gar­dło? Mam prze­ko­nać sam sie­bie, że to ja­skó­łki pisz­czą na ule­wę, a nie dzie­ci, któ­rym skó­ra od­cho­dzi od ko­ści?

– Je­śli się wmie­szasz, zgu­bisz nas wszyst­kich. Jak my­ślisz, na kogo spad­nie po­msta in­ży­nie­rów, kie­dy cie­bie tu nie będzie? – Mi­sten ski­nął na dwie go­re­jące fak­to­rie. – Komu tym po­mo­żesz? So­bie, wła­sne­mu po­kręco­ne­mu su­mie­niu?

– Może wy­ci­ągnę z ognia cho­ciaż jed­no dziec­ko… Może cho­ciaż jed­nej mat­ce albo ojcu zwró­cę nie­spa­lo­ne­go na węgiel syna. Mi­sten, o co ty mnie py­tasz?

– Ści­ągniesz tym na sie­bie gniew ta­kich lu­dzi jak Tho­iry. Ten pie­przo­ny, za­du­fa­ny w so­bie nar­cyz, któ­ry zrządze­niem losu wi­dzi sie­bie jako pana wszyst­kie­go, co ogar­nia wzro­kiem – od­po­wie­dział ksi­ążę. – Ilu zgi­nie przez two­je po­czu­cie obo­wi­ąz­ku? Ilu za­go­nią do ko­lej­nych fak­to­rii? Prze­cież obaj do­brze wie­my, że jesz­cze te po­go­rze­li­ska na do­bre nie okrzep­ną, a już za­bio­rą się do bu­do­wa­nia ko­lej­nych. Zo­sta­niesz tu na za­wsze? Będziesz bu­rzył fun­da­men­ty, prze­wra­cał ścia­ny?

– Pierw­szy raz mam re­al­ną szan­sę coś zmie­nić, Mi­sten. Mam ode­jść?

– Ni­cze­go nie zmie­nisz, Wer­nar. Nie tu­taj, nie w Ter Ru­gi­nae. Mo­żesz tyl­ko za­szko­dzić. Mnie, so­bie, cza­row­ni­kom i tym bie­da­kom, któ­rzy za­ła­mu­ją te­raz ręce, pa­trząc, jak ich bli­scy pło­ną żyw­cem. Je­śli chcesz praw­dzi­wej zmia­ny, nie za­czy­naj jej od roz­le­wu krwi. Bo je­dy­ne, co tym zmie­nisz, to licz­bę kur­ha­nów na żal­ni­ku.

Wy­be­be­szo­na eks­plo­zją fak­to­ria wci­ąż pło­nęła. Zglisz­cza sączy­ły nie­ustan­nie czar­ny, smo­li­sty dym, któ­ry mie­szał się ze sta­lo­wą war­stwą chmur. Dru­ga, na któ­rą prze­nió­sł się ogień, przy­po­mi­na­ła po­chod­nię, li­żącą pod­sta­wę chmur ogni­stym języ­kiem. Mi­sten miał ra­cję i Wer­nar zda­wał so­bie z tego spra­wę. Le­piej było ode­jść, od­wró­cić się i wy­je­chać z mia­sta, tak szyb­ko, jak to było mo­żli­we. Ale le­piej rzad­ko kie­dy ozna­cza­ło słusz­niej.

– Mu­szę spró­bo­wać, Mi­sten. Wra­caj do mia­sta, daj tyl­ko chwi­lę od­po­cząć Mal­wi­nie. To po­czci­wa ośli­ca. Szyb­ko do­trzesz do cza­row­ni­ków. – Na­jem­nik ze­sko­czył z wozu, za­pa­dł się w grząski, prze­ora­ny grunt.

– Cho­le­ra ja­sna, Wer­nar. Wpędzisz mnie do gro­bu prędzej niż mróz w zam­ku ojca – syk­nął ksi­ążę, któ­ry w ślad za na­jem­ni­kiem wpa­dł bu­ta­mi w roz­mi­ękłe ski­by. – Zo­sta­wić cię to jak sa­me­mu za­ło­żyć so­bie po­wróz na szy­ję.

– Nie mu­sisz iść. Cie­bie tu zna­ją, wie­dzą, kim je­steś. Będziesz dla nich wi­do­wi­skiem, a Tho­iry nie wy­gląda na ta­kie­go, któ­ry w ob­li­czu utra­ty re­pu­ta­cji będzie się wa­hał.

– Wąt­pię, żeby ktoś się mną prze­jął. Szcze­gól­nie kie­dy będziesz wła­ził mi­ędzy pło­mie­nie. – Mi­sten uśmiech­nął się kwa­śno.

– Słu­chaj…

– Nie ma­ru­dź tyle, przy­wi­ąż Mal­wi­nę do tej sa­mot­nej ja­błon­ki. Idzie­my! Idzie­my ra­to­wać cu­dzy świat i ruj­no­wać wła­sny, Wer­nar. W dro­gę!

Tłum ota­czał fak­to­rie co­raz grub­szym pie­rście­niem. Straż ognio­wa, któ­rej ko­lej­ne za­stępy co chwi­la zni­ka­ły w gęstym dy­mie, zdo­ła­ła już nie­co po­skro­mić pło­mie­nie w roz­dętej wy­bu­chem kon­struk­cji. Wer­nar wi­dział cia­ła le­żące przed bu­dyn­kiem. Zdjęte gro­zą ro­dzi­ny wpa­da­ły w bło­to, chcąc do­trzeć do swo­ich bli­skich, dy­go­czących od po­pa­rzeń. Wi­dział mężczyzn w sile wie­ku zwęglo­nych na skwar­ki, ko­bie­ty udu­szo­ne gęstym dy­mem, o skó­rze spie­czo­nej ni­czym ce­gły, roz­rzu­co­ne eks­plo­zją wo­kół in­ży­nier­skie­go kom­bi­na­tu. Wi­dział też dzie­ci, nie­rzad­ko kil­ku­let­nie, za­pła­ka­ne, prze­ra­żo­ne, brud­ne, jak­by wła­śnie wy­kąpa­ły się smo­le. I mar­twe, po­czer­nia­łe od go­rąca, wiot­kie w ra­mio­nach otępia­łych ro­dzi­ców. Na­wet nie czu­li, że przy­ci­ska­jąc do pier­si ich cia­ła, sami na­ra­ża­li się na po­pa­rze­nia.

Zdjęty gro­zą, zbli­żył się do bu­cha­jącej dy­mem i pło­mie­niem wy­rwy w zruj­no­wa­nej fak­to­rii. Pło­mień hu­czał przez dziu­rę, ale Wer­nar za­wa­hał się tyl­ko na mo­ment. Wy­obra­żał so­bie żar, któ­ry bił z jamy, pod­gry­zał odzież i zna­czył skó­rę bo­le­sny­mi pęche­rza­mi. Wzi­ął głębo­ki od­dech, za­mknął oczy i wsze­dł w pło­mień.

– Osza­lał… – stęk­nął mężczy­zna, klęcząc nad dy­go­czącym w szo­ku, po­pa­rzo­nym pa­rob­kiem. – Od­sze­dł od zmy­słów. Może tak było dla nie­go le­piej…

Wy­nu­rzył się z pło­mie­ni chwi­lę pó­źniej. W nad­pa­lo­nym ubra­niu, z czar­ną od sa­dzy twa­rzą. Nie­tkni­ęty przez pie­kiel­ny żar pa­nu­jący we­wnątrz ruin fak­to­rii. W ra­mio­nach trzy­mał dziec­ko. Nie żyło, choć mo­gło­by się wy­da­wać, że opla­ta­ło kark Wer­na­ra zwęglo­ny­mi, spęka­ny­mi ra­mio­na­mi. Ten sam czło­wiek, któ­ry jesz­cze chwi­lę temu tłu­ma­czył sza­le­ństwo na­jem­ni­ka, te­raz od­pro­wa­dzał go wzro­kiem. Nie do­wie­rzał i wca­le nie był w tej nie­wia­rze osa­mot­nio­ny. Tłum roz­stępo­wał się przed Wer­na­rem w mil­cze­niu, lu­dzie po­ty­ka­li się o wła­sne nogi. Mi­sten nie śmiał mu prze­szko­dzić. Cze­kał. Na­jem­nik od­sze­dł na bok, gdzie skła­do­wa­no po­skręca­ne cia­ła spa­lo­nych żyw­cem ofiar. Wie­dział, że inni się go bali, za­mie­ra­li w po­ło­wie ru­chu, opa­tru­jąc oca­la­łych. Mar­twe cia­ła, któ­re trzy­ma­li w ra­mio­nach, sy­cza­ły, kie­dy spa­da­ły na nie sza­re kro­ple desz­czu. Prze­ra­ził ich, tak. Spo­dzie­wał się tego, ro­zu­miał od­wra­ca­ny wzrok, wy­krzy­wio­ne bó­lem twa­rze. I pierw­szy raz nie czuł wsty­du. Pa­trzy­li na nie­go, czuł na so­bie dzie­si­ąt­ki par oczu, ale te spoj­rze­nia wca­le nie pa­li­ły. Wręcz prze­ciw­nie, do­da­wa­ły otu­chy. Zda­wa­ły się na­pędzać Wer­na­ra, jak z daw­na ocze­ki­wa­ny po­dmuch na­pędzał okla­płe ża­gle. Odło­żył dziew­czyn­kę na mo­krą płach­tę. Owi­nął ją ko­cem, któ­ry mo­men­tal­nie przy­kle­ił się do zwęglo­nej, od­cho­dzącej pła­ta­mi skó­ry. Wró­cił w ogień jesz­cze trzy­krot­nie. I trzy­krot­nie dzi­ęko­wał bo­gom, że pło­mie­nie mo­gły przy­naj­mniej wy­pa­lić jego łzy.

– Wer­nar. Wy­star­czy już… – Mi­sten sta­nął nad nim.

Od­cze­kał, aż cia­ło wy­nie­sio­nej ko­bie­ty spo­cznie na wil­got­nej płach­cie. Ksi­ążę mu­siał od­wró­cić wzrok. Ogień nie stra­wił ca­łej jej twa­rzy. Cier­pie­nia, któ­re pło­mień wy­rze­źbił w mi­ęśniach, nie mo­żna było za­po­mnieć.

– Cho­dźmy już, pro­szę – po­na­glił. – Znaj­dźmy go i wy­no­śmy się stąd.

Na­jem­nik wstał, prze­ta­rł dło­nią cze­rń osia­dłą na po­licz­kach. Skó­rę pod sa­dzą miał tak bia­łą, jak­by wy­ma­lo­wał się pa­lo­nym wap­nem.

– Wi­dzia­łem, jak umie­ra­ją, Mi­sten – po­wie­dział, pa­trząc ksi­ęciu pro­sto w oczy.

– Wiem – wy­ce­dził Kjer­rin­goy i za­zgrzy­tał za­ci­śni­ętą do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści szczęką.

We­szli w tłum przed fak­to­rią. Wer­nar roz­glądał się na boki, wo­dził wzro­kiem po twa­rzach, ra­mio­nach. Wci­ągał dym w płu­ca, kasz­lał, pluł pod nogi ciem­ną za­wie­si­ną. Pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie szcze­gó­ły, któ­re po­mo­gły­by mu od­ró­żnić Ra­do­va­na od in­nych.

– Ra­do­van! – krzy­czał. – Ra­do­va­aan!

Mi­sten szarp­nął go za ra­mię. Przy­tom­nie za­uwa­żył, że co­raz wi­ęcej par oczu zwra­ca­ło się w ich stro­nę. Wzrok ten nie był przy­jem­ny, nie był życz­li­wy. Ksi­ążę, nie­co oprzy­tom­nia­ły, na­tych­miast roz­po­znał za­wi­ść i nie­me oska­rże­nia.

– Ci­szej! – syk­nął do ucha na­jem­ni­ko­wi, przy­ci­ągnąw­szy go do sie­bie. – Spójrz na lu­dzi, sły­szą imię tego smar­ka i naj­chęt­niej sami wrzu­ci­li­by go w ogień.

– Ra­do­van nie ma z tym nic wspól­ne­go. Sam jest ofia­rą…

– Ale zie­mie, na któ­rych po­wsta­ły fak­to­rie, wci­ąż for­mal­nie są we wła­da­niu Istva­na. Jak my­ślisz, tłu­ma­czył się mia­stu, że stra­cił wła­dzę na mocy kró­lew­skie­go edyk­tu? Na­ra­zi­łby się na szwank? – od­pa­rł ksi­ążę. – Dla mo­tło­chu Istvan Ti­zek to taka sama ka­na­lia jak Tho­iry. A ten gów­niarz to jego mi­nia­tu­ra.

Prze­szli ku dru­giej fak­to­rii. Ogień, któ­ry po­cząt­ko­wo przy­pró­szył tyl­ko część da­chu, te­raz po­chła­niał bu­dy­nek nie­mal w ca­ło­ści. Stal jęcza­ła od żaru, ce­gły pęka­ły, kru­szy­ły się jak ze­schni­ęty pia­sek. Wer­nar prze­ci­skał się przez tłum la­men­tu­jących. Za­trzy­my­wał się, mru­żył oczy, ło­wił dźwi­ęki, dzi­kie krzy­ki se­tek gar­deł oszo­ło­mio­nych prze­ra­że­niem i pa­ni­ką.

Wer­nar wsko­czył w ogień i tu­taj. To­wa­rzy­szy­ły mu krzy­ki, wrza­ski prze­ra­że­nia i pe­łne roz­pa­czy za­wo­dze­nia. Po­tem była tyl­ko ci­sza. Raz za ra­zem, kie­dy na­jem­nik w po­żar­tym przez pło­mie­nie odzie­niu wy­nu­rzał się z dymu i nió­sł w omdla­łych z wy­si­łku ra­mio­nach zwęglo­ne cia­ło, to­wa­rzy­szy­ła mu tyl­ko ci­sza. I sza­ra mżaw­ka, któ­ra nie­ubła­ga­nie, bez­czel­nie spo­wi­ja­ła świat po­pie­la­tym ca­łu­nem.

Go­rąco du­si­ło, wtła­cza­ło po­wie­trze do gar­dła, roz­pa­la­ło trze­wia. Mi­sten za­czął zo­sta­wać w tyle. Trzy­mał się na dy­stans, ra­zem z ci­żbą, żar ha­mo­wał go z ka­żdym ko­lej­nym kro­kiem. Do­trzy­ma­nie kro­ku Wer­na­ro­wi sta­wa­ło się nie­mo­żli­we. Nie miał jak we­jść w ogień. Po­sta­no­wił więc po­móc ina­czej, kon­spi­ra­cję i tak już szlag tra­fił. Stał więc na gra­ni­cy żaru i od­bie­rał ofia­ry wy­nie­sio­ne z dymu. Nió­sł je przez bło­to, na chy­bo­tli­wych no­gach. Wer­nar nie py­tał, dla­cze­go wci­ąż za­ci­skał szczęki jak bo­jo­wy ogar. Czy był to żar mar­twych ciał, pa­lących dło­nie? A może tyl­ko wy­obra­źnia. Wer­nar nie po­tra­fił roz­sądzić, co było gor­sze.

Dzi­ki ryk za ich ple­ca­mi spra­wił, że obaj zba­ra­nie­li i in­stynk­tow­nie od­sko­czy­li na boki. Tur­kot kół za­grzmiał gro­źnie. Ogrom­ny wóz za­chrzęścił osia­mi i za­trzy­mał się przy pło­nącej fak­to­rii. Na­jem­nik z nie­do­wie­rza­niem przy­glądał się czwór­ce wiel­kich koni po­ci­ągo­wych, na któ­re od chrap aż po pęci­ny na­rzu­co­no pi­ko­wa­ne pła­ty ci­ężkie­go ma­te­ria­łu. Zdębiał do resz­ty, kie­dy na wo­zie do­strze­gł ogrom­nych roz­mia­rów bla­sza­ną becz­kę, za­ko­ńczo­ną roz­wi­ja­nym mi­ęsi­stym wężem. Za­ło­ga cu­dacz­ne­go po­jaz­du, ubra­na po­dob­nie jak wierz­chow­ce, uwi­ja­ła się spraw­nie przy ma­szy­ne­rii. Dwóch po­żar­ni­ków ma­cha­ło za­wzi­ęcie wiel­ką prze­ciw­wa­gą, wąż na­pu­chł, za­trzesz­czał sta­lo­wy­mi ob­ręcza­mi. Po­tężny, ciem­ny stru­mień wody wy­try­snął ze zwęża­nej ko­ńców­ki, bły­ska­wicz­nie sięg­nął za­rwa­ne­go da­chu. Stru­mień roz­pa­dł się tam wiel­ki­mi jak do­rod­ne ja­błka kro­pla­mi i ru­nął pro­sto w ogień. Dru­gi wóz za­trzy­mał się ka­wa­łek da­lej, le­wa­ry skrzy­pia­ły, ko­lej­ny wąż try­snął stru­mie­niem. Ko­nie rża­ły dzi­ko, roz­grze­by­wa­ły mo­krą zie­mię.

– Wer­nar! Mam go! – usły­szał za sobą.

Stłu­mio­ny sy­kiem wy­strze­li­wa­nej wody, to­nący w huku ognia głos le­d­wie si­ęgał uszu na­jem­ni­ka.

– Wer­nar! Wra­caj tu­taj!

– Pa­nie Wer­na­rze! – Do zna­ne­go, za­chryp­ni­ęte­go te­no­ru Mi­ste­na do­łączył dźwi­ęcz­ny, chło­pi­ęcy alt.

Na­jem­nik od­wró­cił się gwa­łtow­nie. Sta­li na ubo­czu ro­ze­dr­ga­nej ci­żby. Bie­giem wy­mi­nął wóz, chla­pał grud­ko­wa­tym bło­tem na lewo i pra­wo. Kil­ku­krot­nie po­śli­zgnął się, ra­to­wał sze­ro­ko roz­rzu­co­ny­mi ręka­mi przed pew­nym spo­tka­niem z brązo­wą bre­ją.

– Cho­dźmy stąd! – rzu­cił Mi­sten, któ­ry trzy­mał chło­pa­ka za ra­mio­na. Do­kład­nie tak jak Tho­iry po­przed­niej nocy.

Ra­do­van nie wy­ry­wał się. Nie miał na to siły. Le­d­wie stał, w po­dar­tym ubra­niu, z twa­rzą po­kry­tą sa­dzą, pe­łną go­rących plam. Gdy­by nie pew­ne dło­nie Mi­ste­na, otrok osu­nąłby się pro­sto w śmier­dzące ba­gno.

Ode­szli na bok, ku naj­bar­dziej wy­su­ni­ętej w stro­nę mia­sta fak­to­rii. Tu­taj żar nie bił tak moc­no. Mimo roz­gry­wa­jące­go się tuż pod bo­kiem pan­de­mo­nium wci­ąż sły­chać było pra­cu­jące ko­tły, sy­cze­nie cu­dacz­nych ma­szyn i mia­ro­wy stu­kot mło­tów. Pra­ca szła pe­łną parą i nic nie mo­gło jej za­trzy­mać.

– Nic ci nie jest? – za­py­tał Wer­nar, kie­dy schro­ni­li się mi­ędzy sto­sa­mi skrzyń.

Osło­ni­ęci od dymu i za­ci­na­jące­go z an­tra­cy­to­we­go ca­łu­nu ka­pu­śnia­ka, po­czu­li w mi­ęśniach ukłu­cia scho­dzące­go stre­su.

Ra­do­van za­prze­czył ru­chem gło­wy. Sta­rał się być dziel­ny, co bio­rąc pod uwa­gę mi­zer­ną fi­zys, nie wy­gląda­ło szcze­gól­nie prze­ko­nu­jąco. Syn ko­me­sa prze­stępo­wał z nogi na nogę i cho­wał dło­nie w przy­pa­lo­nym wa­cia­ku, pre­zen­tu­jąc sobą ob­raz nędzy i roz­pa­czy.

– Po­pa­rzy­ło cię, praw­da? – Na­jem­nik kuc­nął przy chłop­cu, nie pró­bo­wał go do­tknąć.

– Ucie­kłem, jak tyl­ko wy­bu­chło… – mruk­nął chło­pak.

– Pra­co­wa­łeś tam? Ka­za­li ci tam ha­ro­wać?

Ra­do­van kiw­nął gło­wą.

– Dla­cze­go? – rzu­cił Wer­nar. – Cze­mu in­ży­nie­ro­wie każą pra­co­wać dzie­ciom? Twój oj­ciec nie sprze­ci­wiał się, nie pró­bo­wał in­ter­we­nio­wać? Co ta­kie­go tu się sta­ło, że za­go­ni­li do fak­to­rii też dzie­ci?

– Wer­nar… prze­cież on nie ma po­jęcia, o co go py­tasz – wtrącił się Mi­sten. – Ma le­d­wie kil­ka lat. To wy­ro­stek. Skąd ma wie­dzieć, jak skur­wia­ły jest ten świat?

– Ja wiem. – Ra­do­van ski­nął po­now­nie. – Kie­dy in­ży­nie­ro­wie przy­szli pierw­szy raz, tat­ko bar­dzo krzy­czał, nie zga­dzał się. Mó­wił, że… że się z chu­ja­mi na gło­wy po­za­mie­nia­li, je­śli my­ślą so­bie w Ter Ru­gi­nae mieć nie­wol­ni­ków.

– Ci­ężko temu za­prze­czyć… – mruk­nął Mi­sten, bacz­nie przy­gląda­jąc się ak­cji ga­śni­czej.

– Ale oni nie słu­cha­li, oj­ciec od­pra­wił ich, bar­dzo krzy­czał. My­śla­łem, że będzie ka­zał po­szczuć psa­mi. Cza­sem tak ro­bił, jak się bar­dzo ze­zło­ścił. Pa­no­wie w skó­rach po­szli bez sło­wa, ale uśmie­cha­li się, aż zim­no ob­le­wa­ło. Nie ska­rży­li się jak kup­cy albo ka­pła­ni… Od ojca za­wsze wy­cho­dzi­ło się z krzy­kiem, strasz­nie wte­dy do sie­bie mó­wi­li… – Ra­do­van po­kręcił gło­wą, po­ci­ągnął no­sem. – Po­wie­dzie­li tyl­ko, że wró­cą. I wró­ci­li do Ter Ru­gi­nae bar­dzo szyb­ko.

Wer­nar wy­mie­nił z Mi­ste­nem po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Sło­wa Ra­do­va­na po­twier­dza­ły plot­ki o wąt­pli­wym ugrun­to­wa­niu dy­plo­ma­tycz­nych cnót ko­me­sa Istva­na Ti­ze­ka. In­ży­nie­ro­wie z pew­no­ścią wy­ko­rzy­sta­li złą sła­wę wła­dy­ki do prze­for­so­wa­nia ustępstw.

– Co było po­tem? – za­py­tał ksi­ążę.

Ra­do­van przy­gry­zł war­gę, jak­by zo­rien­to­wał się, że może po­wie­dzieć zbyt wie­le. Oso­bom, któ­re nie po­win­ny zbyt wie­le wie­dzieć. Syn ko­me­sa sły­szał, co dzia­ło się z lu­dźmi, któ­rzy w Ter Ru­gi­nae wy­cho­dzi­li przed sze­reg.

– Mów, Ra­do­van. Nie wy­py­tu­je­my z wro­dzo­nej cie­ka­wo­ści – po­na­glił Wer­nar. – Chce­my po­móc. A on… – Ski­nął na Mi­ste­na. – Choć bar­dzo nie daje po so­bie po­znać, chce po­móc jesz­cze bar­dziej niż ja.

Ksi­ążę łyp­nął na nich spode łba. Był zi­ry­to­wa­ny, prze­mo­czo­ny, nie­pew­ny. Zdzi­wi­ło go, że w tak nie­przy­chyl­nych oko­licz­no­ściach na­jem­nik po­tra­fił zdo­być się na prze­sad­nie szcze­ry uśmiech. Nie ro­zu­miał tego, nie po­tra­fił wy­ja­śnić, był jed­nak pe­wien, że gdy­by nie stu­por Ra­do­va­na, wzi­ąłby ro­ze­dr­ga­ne­go chłop­ca w ra­mio­na.

– Wró­ci­li po kil­ku­na­stu dniach, ra­zem z tym wy­so­kim… – pod­jął Ra­do­van po chwi­li.

– Tho­iry – rzu­cił kwa­śno Wer­nar.

– Mhm, ma strasz­nie dziw­ne imię. – Ra­do­van po­kręcił gło­wą. – Przy­je­chał z ja­ki­mś pa­pie­rem. Wi­dzia­łem przez szpa­rę w drzwiach, jak oj­ciec czy­tał list. Za­uwa­żył mnie, więc ucie­kłem… ale kie­dy na mnie pa­trzył, to wy­glądał, jak­by w ogó­le się nie gnie­wał. Wte­dy wszyst­ko się zmie­ni­ło. Oj­ciec już nie krzy­czał, jak od nie­go wy­cho­dzi­li, inży… idży… och, oni też nie krzy­cze­li. Ale ci­ągle się uśmie­cha­li, a oj­ciec sie­dział w fo­te­lu i nic nie mó­wił.

– Tho­iry mu­siał do­star­czyć pe­łno­moc­nic­two. Wolę se­nio­ra, do­ty­czącą praw in­ży­nie­rów na zie­miach Ti­ze­ków – stwier­dził Mi­sten. – Zwi­ązał Istva­no­wi ręce, za­mknął usta jed­nym de­kre­tem.

– I tyle? – mruk­nął Wer­nar. – To wy­star­czy­ło, żeby za­go­nić do ro­bo­ty kogo po­pad­nie?

Ra­do­van za­ci­ął usta w kre­skę. Przy­sia­dł na po­bli­skiej skrzyn­ce, za­maj­tał no­ga­mi w po­wie­trzu. Miał do­pie­ro osiem lat. Tyl­ko uda­wał i jak wi­ęk­szo­ść re­zo­lut­nych dzie­cia­ków ro­zu­miał bar­dzo wie­le. Przy­po­mi­nał so­bie nie­do­wie­rza­nie, zło­ść, bez­rad­no­ść. Gdy­by do­brze wy­si­lił pa­mi­ęć, mó­głby od­two­rzyć całe zda­nia, ja­ki­mi ci­ska­ła mat­ka po wi­zy­cie in­ży­nie­ra. Rzad­ko krzy­cza­ła, to za­wsze była do­me­na Istva­na. Jed­nak kie­dy pod­no­si­ła głos, na­wet ko­me­so­wa straż wstrzy­my­wa­ła od­dech. A Ra­do­van pa­mi­ętał, że tam­ten wrzask roz­dzie­rał du­szę.

– Tyle, Wer­nar. Wy­star­czy­ło tyl­ko tyle – po­twier­dził Mi­sten.

– On na to nie za­słu­żył, cho­le­ra ja­sna, ża­den dzie­ciak na to nie za­słu­żył. – Na­jem­nik po­kręcił gło­wą. – Słu­chaj, Mi­sten. Może by­śmy…

Ra­do­van ener­gicz­nie pod­nió­sł gło­wę. Sto­py, któ­re do tej pory ko­le­ba­ły się w przód i w tył, za­trzy­ma­ły się gwa­łtow­nie.

– Nie, Wer­nar.

Roz­czo­chra­na ma­ków­ka opa­dła bez­wład­nie, ra­mio­na za­drża­ły. Ra­do­van nie ode­zwał się ani sło­wem.

– Hej, wy tam! – krzyk spra­wił, że wszy­scy trzej mo­men­tal­nie stęże­li.

Ton nie był przy­ja­zny, brzmiał pe­łny­mi wy­rzu­tu re­je­stra­mi. Zbli­ża­li się do nich trój­ką. Ich syl­wet­ki i sze­ro­kie bar­ki nie były za­pro­sze­niem do ser­decz­nej roz­mo­wy.

Wer­nar ob­li­zał spierzch­ni­ęte war­gi, za­ci­snął pi­ęści. Stwier­dził, że je­śli nie będzie trze­ba, nie uży­je mie­cza, da im choć cień szan­sy. Mi­sten na­tych­miast wy­czuł in­ten­cje na­jem­ni­ka. Nie spusz­cza­jąc wzro­ku z mężczyzn, prze­chy­lił gło­wę.

– Nie rób tego, Wer­nar. Nie po­gar­szaj sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­le­źli­śmy. To nie dzicz, nie Dram­men, a już na pew­no nie Fa­rven – syk­nął przez za­ci­śni­ęte zęby. – Je­śli rze­czy­wi­ście za­le­ży ci na ży­ciu tego chło­pa­ka, po­miar­kuj choć chwi­lę, za­sta­nów się. Po­zwól im prze­żyć, a nam opu­ścić to cho­ler­ne mia­sto.

– Nie mogę tego obie­cać, Mi­sten. Je­śli spró­bu­ją…

– To nie zro­bisz nic, Wer­nar. Do wszyst­kich de­mo­nów! Choć raz po­słu­chaj, co do cie­bie mó­wię!

Byli bli­sko, le­d­wie kil­ka kro­ków od sto­sów skrzyń, któ­re za­le­ga­ły w cie­niu oca­la­łej fak­to­rii. Czar­na skó­ra, w któ­rą się wci­snęli, nie była tak błysz­cząca jak ta no­szo­na przez Tho­iry’ego. Klam­ry spi­na­jące kurt­ki nie były tak licz­ne i z całą pew­no­ścią nie zo­sta­ły wy­ko­na­ne ze sre­bra. Mi­sten zro­zu­miał, że nie przy­dy­ba­li ich sami in­ży­nie­ro­wie, co naj­wy­żej aspi­ran­ci.

– Do was mó­wię! Co tu ster­czy­cie, jak gore?! Wia­der wam za­bra­kło? Prze­rwy wam się za­chcia­ło, nie­ro­by, hę?! – rzu­cił ten w środ­ku, łysy i bar­czy­sty. Ewi­dent­nie pre­ten­du­jący do roli sa­mo­zwa­ńcze­go li­de­ra.

Prze­śli­zgnął się wzro­kiem po Wer­na­rze. Na­jem­nik pa­no­wał nad sobą, pew­ny prze­wa­gi, jaką miał nad całą trój­ką. Dłu­żej zaś przyj­rzał się Mi­ste­no­wi, zmru­żył oczy, lu­stru­jąc jego rów­no przy­ci­ęte wło­sy, ide­al­nie gład­ki płaszcz. Wy­dął war­gi, kie­dy spod poły okry­cia wy­chy­nął bo­ga­to wy­szy­wa­ny, do­sko­na­le skro­jo­ny sa­jan w ko­lo­rze oce­anicz­nej głębi. Ksi­ążę prze­łk­nął śli­nę, miar­ko­wał, że wa­ha­nie wy­ki­da­jły nie po­trwa dłu­go.

– A ten wy­pier­dek? Co tak sie­dzi, jesz­cze od­le­żyn do­sta­nie! Do ro­bo­ty, już, mi­giem! No, sio, do fak­to­rii. Stal się sama nie za­har­tu­je! – krzyk­nął dru­gi, sto­jący nie­co z boku.

Głos miał tak pi­skli­wy, że nikt nie zwró­cił na nie­go wi­ęk­szej uwa­gi. Łysy w środ­ku tyl­ko uśmiech­nął się pó­łgęb­kiem.

– Sły­sze­li­ście. Co­ście za jed­ni, a mło­dy pa­nicz Ti­zek dla­cze­go nie jest na swo­im sta­no­wi­sku w fak­to­rii? – za­py­tał bez­na­mi­ęt­nie. – Oca­la­łych, nie­po­ra­nio­nych, po­le­co­no prze­nie­ść do nie­na­ru­szo­ne­go za­kła­du.

– Ka­że­cie dzie­ciom tam ha­ro­wać? – rzu­cił Wer­nar wy­zy­wa­jąco.

– Spo­koj­nie, nie szu­ka­my zwa­dy ani kło­po­tów – wtrącił Mi­sten, wy­ko­nu­jąc krok do przo­du i prze­ci­na­jąc dro­gę na­jem­ni­ko­wi. – Je­stem ksi­ążę Mi­sten Kjer­ri­no­gy, pan na Pforz­he­im, wio­dę cza­ro­dzie­jów na pó­łnoc. Na pew­no o nas sły­sze­li­ście.

– Sły­szeć, sły­sze­li­śmy. Plu­ga­we na­sie­nie, re­likt, któ­re­go nikt już nie po­trze­bu­je i nie ho­łu­bi. Po­win­ni znik­nąć z tej zie­mi jak sta­rzy bo­go­wie, opium dla mas – od­po­wie­dział łysy.

Kjer­rin­goy skwa­śniał na twa­rzy. „Fa­na­ty­cy” – po­my­ślał. „Thoi­ry mu­siał im wie­le wmó­wić, wy­prać mó­zgi po­czu­ciem wy­ższo­ści do ostat­niej sy­nap­sy”.

– Dla­te­go je­ste­śmy w Ter Ru­gi­nae tyl­ko prze­jaz­dem. Uzu­pe­łnia­my za­pa­sy ra­zem z moim to­wa­rzy­szem – uśmiech­nął się Mi­sten. – To jest Wer­nar, je­den z mo­ich… ry­ce­rzy, któ­rzy po­ma­ga­ją za­pew­nić bez­pie­cze­ństwo w trak­cie pod­ró­ży.

– Za­bi­ja­ka, tak? – Łysy spoj­rzał po­nad ra­mie­niem Mi­ste­na, przyj­rzał się ba­daw­czo po­sta­wie na­jem­ni­ka, bo­jo­we­mu ka­fta­no­wi na pier­si.

Za­trzy­mał wzrok na mie­czu, przy­tro­czo­nym do pasa. Kal­ku­lo­wał szan­se w po­ten­cjal­nym star­ciu. Rad z wy­ni­ku ra­cho­wa­nia, uśmiech­nął się sze­ro­ko, pre­zen­tu­jąc żó­łte jak siar­ka uzębie­nie.

– Do was nic nie mamy, mo­że­cie ode­jść, do­ko­ńczyć w mie­ście swo­je spra­wy. Będzie­my ra­dzi, je­śli czym prędzej za­bie­rze­cie ze sobą tę bła­ze­ńską ha­ła­strę i wy­nie­sie­cie się z Ter Ru­gi­nae. – Łysy ru­szył pro­sto na Mi­ste­na. – To jest po­rząd­ne mia­sto, nie ma w nim miej­sca na ku­glar­skie sztucz­ki.

– Mhm. – Wer­nar skrzy­żo­wał ra­mio­na na pier­si.

Na­jem­nik po­stąpił na­przód, płyn­nie zna­la­zł się przed Ra­do­va­nem. Chło­pak sku­lił się na skrzyn­ce, ob­jął ra­mio­na­mi po­zdzie­ra­ne ko­la­na.

– Po­rząd­ne mia­sto, jak wi­dać – ci­ągnął da­lej na­jem­nik. – Ten mło­dy, któ­re­go tak gor­li­we szu­ka trzech wiel­kich chło­pa, to wy­pisz wy­ma­luj ob­raz ładu i spra­wie­dli­wo­ści.

– Nie wtrącaj się, póki jesz­cze mo­żesz, po­tar­ga­ńcu – od­po­wie­dział łysy, krzy­wi­ąc pa­skud­nie usta. – Wspa­nia­ło­my­śl­nie uznam, że tego nie usły­sza­łem, a te­raz zej­dź mi z dro­gi. Gów­niarz idzie z nami i wra­ca do ro­bo­ty.

Mi­sten trącił ły­se­go ra­mie­niem. Nie chciał go za­trzy­mać, tyl­ko za­ma­ni­fe­sto­wać swo­je obrzy­dze­nie. Ten zaś, roz­zu­chwa­lo­ny po­sia­da­ną w Ter Ru­gi­nae wła­dzą, tyl­ko cze­kał na pre­tekst. Od­wró­cił się gwa­łtow­nie, noz­drza nadęły mu się jak u byka. Mi­sten usko­czył w bok, od­chy­lił się, by ze­jść z za­si­ęgu mu­sku­lar­ne­go ra­mie­nia.

– Brać ich! – wark­nął łysy gar­dło­wo.

Po­zo­sta­ła dwój­ka chwy­ci­ła za pasy, wy­szarp­nęła nie­wie­le dłu­ższe od dło­ni, sta­lo­we rur­ki. Wer­nar par­sk­nął tyl­ko, po­stąpił na­przód. Zro­bił to jed­nak przed­wcze­śnie. Dwóch opry­chów jak na za­wo­ła­nie wy­rzu­ci­ło ra­mio­na w przód, rur­ki roz­su­nęły się, zwęża­jąc ku ko­ńco­wi zwie­ńczo­ne­mu nie­wiel­ką, na­bi­ja­ną kol­ca­mi kul­ką. Na­jem­nik za­wa­hał się na krót­ką chwi­lę, za­klął szpet­nie. Łysy, ukon­ten­to­wa­ny wa­ha­niem, uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej. Ru­szył ku Mi­ste­no­wi, któ­ry opa­rł się ple­ca­mi o skrzyn­ki. Si­ęgnął pod płaszcz, do po­chew­ki z ukry­tym we­wnątrz szty­le­tem.

Wer­nar za­ata­ko­wał bły­ska­wicz­nie, wy­sko­czył z pi­ęścią skie­ro­wa­ną w po­kry­ty lek­kim za­ro­stem po­li­czek ły­se­go. Szczęka za­chrzęści­ła, prze­ciw­nik za­chwiał się na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach. Dwóch po­moc­ni­ków za­częło ob­cho­dzić Mi­ste­na i Wer­na­ra bo­ka­mi. Pró­bo­wa­li oskrzy­dlić na­jem­ni­ka, la­wi­ru­jąc mi­ędzy skrzyn­ka­mi. Ostro­żnie prze­stępo­wa­li z nogi na nogę w roz­mo­czo­nym desz­czem grun­cie. Ra­do­van, prze­ra­żo­ny, ze­sko­czył, wci­snął się w naj­dal­szą szpa­rę.

Pforz­he­im­czyk wy­ko­rzy­stał mo­ment ata­ku Wer­na­ra, prze­ślizg­nął się ple­ca­mi po skrzy­niach, zwa­lił w bło­to kosz wy­pe­łnio­ny dziw­ny­mi za­wi­ni­ąt­ka­mi. Wy­szarp­nął szty­let z po­chwy i za­świe­cił po oczach jed­ne­mu z łże-in­ży­nie­rów.

Łysy, ude­rzo­ny przez Wer­na­ra, wró­cił do pio­nu o jed­no ude­rze­nie ser­ca za pó­źno. Na­jem­nik za­ata­ko­wał po­now­nie, cel­nym cio­sem w ner­ki spra­wił, że łysy zgi­ął się, sap­nął jak tur. Po­now­nie nie upa­dł, ale Wer­nar nie zdo­łał za­dać ko­lej­ne­go cio­su. Mężczy­zna o wy­mocz­ko­wa­tej twa­rzy, z krzy­kiem po­dob­nym pa­nien­ce na jar­mar­ku, sza­rżo­wał na nie­go z wy­so­ko unie­sio­ną pa­łką. Sta­lo­wa kul­ka z kol­ca­mi świ­snęła w po­wie­trzu. Na­jem­nik zdo­łał unie­ść dłoń.

Kul­ka gruch­nęła me­ta­licz­nie, ko­ńców­ka pa­łki wy­gi­ęła się, zgrzyt­nęła mia­żdżo­na siłą ude­rze­nia. Wy­mo­czek w kurt­ce otwa­rł usta, wy­ba­łu­szył oczy i wrza­snął pi­skli­wie. Wy­rwał kol­czat­kę z za­mkni­ętej dło­ni, za­mach­nął się po­now­nie ra­mie­niem z ca­łej mocy. Wer­nar zła­pał ko­ńców­kę pa­łki, szarp­nął, broń wy­pa­dła z dło­ni wy­mocz­ka. Ten za­wył jesz­cze gło­śniej, po­tknął się o skrzyn­ki i wpa­dł mi­ędzy wy­pe­łnio­ne wap­nem wor­ki.

– Wer­nar! Uwa­żaj! – usły­szał z sza­mo­ta­ni­ny.

Łysy chwy­cił skrzyn­kę po­tężny­mi ra­mio­na­mi. Lek­ko­ść, z jaką po­de­rwał pa­ku­nek, ka­za­ła Wer­na­ro­wi wie­rzyć, że we­wnątrz trzy­ma­no tyl­ko po­wie­trze. My­lił się. Nim zdążył za­re­ago­wać, siła ude­rze­nia do­słow­nie zmio­tła go mi­ędzy sto­sy pu­deł. Gdy­by po­cisk tra­fił w Mi­ste­na, ksi­ążę ani chy­bi opu­ści­łby ten pa­dół łez. Wer­nar zaś za­pa­mi­ętał ude­rze­nie, ma­low­ni­czy lot i wi­ru­jące wo­kół de­ski. Za­pa­mi­ętał rów­nież mo­ment przy­zie­mie­nia oraz skrzy­pie­nie drew­nia­ne­go rusz­to­wa­nia, któ­re w gro­te­sko­wo po­wol­ny spo­sób prze­chy­la­ło się ku upad­ko­wi.

Łysy do­pa­dł na­jem­ni­ka w kil­ka su­sów. Sta­nął nad nim, wy­szcze­rzo­ny, pe­łen prze­ko­na­nia, że jego opo­nent jest jed­ną nogą w gro­bie. Wer­nar, choć rze­czy­wi­ście oszo­ło­mio­ny, za­cho­wał na tyle trze­źwy umy­sł, by per­fek­cyj­nie wy­ce­lo­wać w ko­la­no wiel­ko­lu­da. Wło­żył w kop­nia­ka całą siłę, but tra­fił na wy­so­ko­ści wy­wi­ni­ętej na wierzch cho­lew­ki. Ko­la­no chrup­nęło, wy­gi­ęło się w dru­gą stro­nę. Łysy za­wył, wy­ba­łu­szył oczy i zwa­lił się mi­ędzy szcza­py.

– Mi­sten, bierz ma­łe­go i nogi za pas! – Wer­nar wy­gra­mo­lił się spo­mi­ędzy ster­ty po­ła­ma­nych de­sek, otrze­pał zmie­sza­ne z py­łem tro­ci­ny.

Trze­ci z niby-in­ży­nie­rów stra­cił re­zon, od­stąpił od ko­lej­nej pró­by roz­łu­pa­nia ksi­ążęcej czasz­ki. Wi­dok wy­jące­go wnie­bo­gło­sy przy­wód­cy, któ­ry mio­tał się i wił mi­ędzy skrzy­nia­mi, sku­tecz­nie po­zba­wił go resz­ty za­pa­łu.

– Ra­do­van! – krzyk­nął Mi­sten, omia­ta­jąc prze­strzeń wo­kół sie­bie ostrzem szty­le­tu.

Chło­piec znik­nął po­śród za­mie­sza­nia, roz­pły­nął się w po­wie­trzu nie wia­do­mo kie­dy. Ksi­ążę za­klął siar­czy­ście, wy­krzy­wił po­ci­ągłą twarz.

– Ra­do­van! – wrza­snął z ca­łych sił Wer­nar, by prze­krzy­czeć wy­cie ły­se­go.

– Nic mu nie jest.

Wer­na­ra zmro­zi­ło, roz­po­znał głos. Spo­koj­ny, pe­łen neu­tral­ne­go tonu, z któ­re­go nie dało się wy­czy­tać ni­cze­go poza pew­no­ścią sie­bie. Od­wró­cił się, spoj­rzał tam, gdzie wy­so­kie stru­mie­nie wody li­za­ły po­czer­nia­ły od ognia dach fak­to­rii. Tho­iry stał w oto­cze­niu czte­rech dra­bów. Wca­le nie mniej po­staw­nych niż łysy, któ­ry szlo­chał, trzy­ma­jąc się za zmia­żdżo­ne ko­la­no. Na­jem­nik w mgnie­niu oka oce­nił, że w po­rów­na­niu z ban­dą ły­se­go ta czwór­ka to zu­pe­łnie inna liga. Oczy­wi­ście, da­łby im radę, mó­głby po­za­bi­jać ich go­ły­mi ręka­mi, ale Mi­sten miał ra­cję. Od­wet spa­dłby na tych, któ­rzy na obro­nę nie mie­li żad­nych szans.

– Nic ci nie jest, praw­da, Ra­do­van? – za­py­tał Tho­iry z uśmie­chem, po­kle­pu­jąc chłop­ca po ra­mio­nach.

Mło­dy Ti­zek stężał pod do­ty­kiem in­ży­nie­ra. Za­ma­rł do­kład­nie tak samo jak po­przed­niej nocy, na miej­skim ry­necz­ku. Chło­piec nie od­po­wie­dział. Jak spa­ra­li­żo­wa­ny, po pro­stu stał przed Thoi­rym ze spusz­czo­ną gło­wą, ma­jąc za tło bure ko­łtu­ny dymu.

– Cho­le­ra ja­sna… – syk­nął Wer­nar.

– Spło­nęła nam cała fak­to­ria. Do szczętu, wy­bu­chła jak prze­kłu­ty ba­lon – pod­jął in­ży­nier. – Dru­ga, jak wi­dać… może coś z niej będzie, ale przy­wró­ce­nie jej do sta­nu uży­wal­no­ści zaj­mie ty­go­dnie, może na­wet całe mie­si­ące. Przy mniej po­my­śl­nych wia­trach pro­duk­cję uda się wzno­wić do­pie­ro na wio­snę. To wie­le złe­go jak na jed­no mia­stecz­ko. Jak na nie­wiel­kie, po­czci­we Ter Ru­gi­nae na pó­łno­cy Vra­hi­nii.

– Ka­żde­mu się zda­rza. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi. – Na­wet tak par­szy­wym mia­stecz­kom jak Ter Ru­gi­nae na pó­łno­cy Vra­hi­nii.

Tho­iry nie zmie­nił wy­ra­zu twa­rzy ani na jotę. Uśmie­chał się, pa­trząc zza przy­dy­mio­nych szkieł. Ochro­na trwa­ła nie­ru­cho­mo po obu jego bo­kach. Byli go­to­wi do star­cia, wy­star­czy­ło­by jed­no ski­nie­nie. In­ży­nier wes­tchnął i przez dłu­ższą chwi­lę przy­glądał im się ba­daw­czo.

– Zno­wu to samo – po­wie­dział. – Te same oska­rże­nia. Ile razy już to sły­sze­li­śmy? Ile razy w dzie­jach świa­ta pu­ka­no się w czo­ła, wy­ty­ka­jąc ta­kich jak my pal­ca­mi?

– Okrut­ni­ków? Ow­szem, wy­ty­ka­no. Część ob­rzu­ca­no na­wet na sza­fo­cie zgni­ły­mi po­mi­do­ra­mi – od­pa­rł Wer­nar.

– Pio­nie­rów – rzu­cił twar­do Tho­iry. – Je­ste­śmy ko­łem, któ­re ru­szy ten świat do przo­du. Wy­rwie go z po­sad zgnu­śnia­łe­go ma­ra­zmu.

– Za­ga­nia­jąc do ka­to­rżni­czej pra­cy na­wet dzie­ci?

– To tyl­ko try­by w ma­szy­nie. Jak ty, mło­dy pa­nicz Ti­zek, ta­kże jak ja – od­po­wie­dział Tho­iry. – My nie bu­du­je­my fak­to­rii dla sie­bie. Nie wzno­si­my la­bo­ra­to­riów i hut dla wła­sne­go zy­sku. Nie od­kry­wa­my cu­dów tech­no­lo­gii, żeby od­gro­dzić się od lu­dzi mu­rem ta­jem­ni­cy i nie­zro­zu­mia­łych obrzędów. My bu­du­je­my dla przy­szłych po­ko­leń, dla dzie­ci pa­ni­cza Ti­ze­ka, może do­pie­ro dla jego wnu­ków. Nasz los to pra­ca, ci­ężka, do kra­ńca sił, do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. Wszyst­ko po to, żeby we wła­ści­wym cza­sie na­sze wnu­ki obu­dzi­ły się w zło­tej erze. Na­wet je­śli na­sza będzie naj­bar­dziej par­szy­wą z mo­żli­wych…

– Zbu­du­je­cie nowy świat na tru­pach wła­snych dzie­ci. Ja­kie po­ko­le­nia na tym wy­ro­sną, par­szyw­cy?! – Wer­nar po­stąpił dwa kro­ki na­przód. – Są rze­czy, któ­rych nie mo­żna zro­bić za wszel­ką cenę, Tho­iry.

Mi­sten wpa­dł przed nie­go, ochro­na Tho­iry’ego zbli­ży­ła się do in­ży­nie­ra, a na­jem­nik do­strze­gł, jak ich pal­ce moc­niej za­ci­snęły się na pa­łkach za pa­sa­mi.

– Opa­nuj się! – syk­nął ksi­ążę. – Pa­mi­ętaj, po co tu je­ste­śmy. Ty też nie mo­żesz zro­bić wszyst­kie­go, Wer­nar. Ni­cze­go tym nie udo­wod­nisz.

– Po­słu­chaj przy­ja­cie­la, na­jem­ni­ku – do­dał Tho­iry. – Po­słu­chaj, póki jesz­cze jest szan­sa na unik­ni­ęcie błęd­nych de­cy­zji.

By­wa­ły chwi­le, w któ­rych Wer­nar ża­ło­wał, że przy­jął zle­ce­nie od Arla. Pluł so­bie w bro­dę na wspo­mnie­nie po­rząd­ne­go trzo­su, jaki rzu­cił mu pod nogi wy­ta­tu­owa­ny cza­row­nik przed rej­sem na Fa­rven. Kie­dy ry­czał jak bóbr nad roz­je­cha­nym przez po­wóz szcze­nia­kiem, nie dzi­wił się po­gar­dli­wym spoj­rze­niom je­źdźców Mi­ste­na Kjer­rin­goya. Kil­ka dni po przy­go­dzie w Dram­men mi­ja­li przy­sió­łek, w któ­rym wy­pra­wia­no wła­śnie we­se­le. Wer­nar pierw­szy gar­nął się do bło­go­sła­wie­ństw i ob­da­ro­wy­wa­nia no­wo­że­ńców do­bra­mi, ja­kie cza­row­ni­cy skrzęt­nie ukry­wa­li pod der­ka­mi na wo­zach. Ma­go­wie po­msto­wa­li, pu­ka­li się w czo­ła, wy­gra­ża­li za­ci­śni­ęty­mi pi­ęścia­mi. Mi­sten śmiał się ser­decz­nie, a Wer­nar pusz­czał to wszyst­ko mimo uszu. Te­raz, kie­dy krew bu­rzy­ła się w nim jak woda w garn­cu, nie ża­ło­wał Fa­rven ani przez mo­ment.

– Tho­iry, po­wiem to raz. Błęd­ną de­cy­zję pod­jąłeś już daw­no temu. – Po­stąpił krok do przo­du. – Te­raz przy­sze­dł czas po­znać jej kon­se­kwen­cje.

Ochro­na in­ży­nie­ra wy­szła przed Tho­iry’ego, od­dzie­li­ła go od ksi­ęcia i kro­czące­go po­wo­li na­jem­ni­ka. Mi­sten przy­mknął oczy, po­pra­wił chwyt na ręko­je­ści szty­le­tu. Li­czył, miar­ko­wał w gło­wie, ilu zdo­ła po­ko­nać, nim roz­bi­ją mu łeb na ka­wa­łki. Wer­nar nie chciał za­bi­jać, nie si­ęgnął po miecz. Pra­gnął ich tyl­ko oka­le­czyć. Do­tkli­wie, tak, by zro­zu­mie­li je­dy­ny ar­gu­ment, ja­kie­go w Ter Ru­gi­nae nikt jesz­cze prze­ciw­ko nim nie za­sto­so­wał.

– Szko­da – wes­tchnął Tho­iry.

Jego dło­nie wci­ąż opie­ra­ły się na ra­mio­nach Ra­do­va­na. Ochro­na ru­szy­ła pew­nie, za­młyn­ko­wa­ła w po­wie­trzu pa­łka­mi, kol­czat­ki na ko­ńcach za­świsz­cza­ły złow­ro­go.

– Wiel­ka szko­da, Wer­nar – rzu­cił Tho­iry. – Ale masz słusz­no­ść. Ka­żdy mie­rzy się z kon­se­kwen­cja­mi wła­snych de­cy­zji. Cza­sem na­wet nie do ko­ńca wła­snych. – In­ży­nier prze­krzy­wił bla­de usta w pa­ro­dii uśmie­chu.

Na­jem­nik unik­nął pierw­sze­go cio­su, zręcz­nie od­su­nął się z li­nii ata­ku. Pa­łka za­fur­ko­ta­ła, Wer­nar pchnął opa­da­jące ra­mię ochro­nia­rza. Kol­cza­sta kula tra­fi­ła w lewy go­leń ata­ku­jące­go. Skó­ra i kość pękły jak za­pa­łki, drab za­wył i zwa­lił się w tył, pro­sto na zła­ma­ny pisz­czel. Mi­sten w tym cza­sie spa­ro­wał ude­rze­nie, za­klesz­czył pa­łkę o je­lec szty­le­tu, przy­ci­snął prze­ciw­ni­ka do sto­su skrzyń. Zwar­ci w uści­sku sza­mo­ta­li się jak wście­kłe psy.

Wer­nar na­ta­rł na dru­gie­go, śle­dził ruch jego ra­mie­nia. Wi­dział do­kład­nie co­raz węższe seg­men­ty pa­łki oraz sta­lo­wą kulę, upstrzo­ną zło­ta­wy­mi gu­za­mi. Ochro­niarz wrza­snął, ryk­nął ni­czym ol­brzym, Wer­nar wy­rzu­cił ra­mię, otwar­tą dło­nią wy­mie­rzył w miej­sce, w któ­rym kol­czat­ka po­win­na huk­nąć o ska­mie­nia­łą skó­rę dło­ni. Wy­mie­rzył do­brze, wręcz per­fek­cyj­nie, a po­tem po­czuł.

Zło­te kol­ce wbi­ły się w dłoń, otwa­rły tkan­ki, si­ęgnęły nie­mal sa­mej ko­ści. Na­jem­nik otwa­rł usta, ra­mię zwiot­cza­ło, łzy na­pły­nęły do oczu. Nogi ugi­ęły się pod nim, jak­by zro­bio­no je ze słod­kiej waty. Ostat­nim, co za­pa­mi­ętał, był pi­skli­wy krzyk. Pe­łen prze­ra­że­nia i żalu, bez­rad­ny, nie­spo­dzie­wa­ny.

– Wer­nar! – krzy­czał Ra­do­van.

***

Zbu­dził go me­ta­licz­ny szczęk i prze­szy­wa­jący wy­krzy­wio­ne cia­ło pa­rok­syzm bólu. Pro­mie­nio­wał od po­gru­cho­ta­nej dło­ni aż po bark. Wer­nar stęk­nął kil­ku­krot­nie, sta­rał się nie ru­szać zbyt gwa­łtow­nie. Fi­zycz­ne cier­pie­nie było dla nie­go tak nie­wia­ry­god­ne i doj­mu­jące, jak­by od­czu­wał je pierw­szy raz w ży­ciu.

Był w lo­chu – kie­dy tyl­ko wci­ągnął w noz­drza stęchłe po­wie­trze, na­brał pew­no­ści, że znaj­du­je się gdzieś pod zie­mią. Cela była nie­wiel­ka, jak przy­sta­ło na ksi­ążko­wy przy­kład pro­stej izo­lat­ki. Choć we­wnątrz pa­no­wał mrok, roz­świe­tla­ny tyl­ko łuną po­chod­ni za­tkni­ętej gdzieś w ko­ry­ta­rzu, Wer­nar omió­tł spoj­rze­niem swo­je nowe lo­kum. Sie­dział na sien­ni­ku, wy­pcha­nym, jak wnio­sko­wał z za­pa­chu, prze­gni­łą sło­mą, w któ­rej za­lęgło się ja­kieś pa­skudz­two. Ra­mio­na miał bo­le­śnie unie­sio­ne po­nad gło­wę, sku­te ła­ńcu­chem po­pro­wa­dzo­nym mi­ędzy dwie­ma ob­ręcza­mi.

Wy­kręcił gło­wę, spoj­rzał na pra­wą dłoń. Ktoś na­ło­żył mu opa­tru­nek, za­ban­da­żo­wał i od­ka­ził ranę. Mimo to Wer­nar czuł, jak dłoń pul­su­je, puch­nie pod war­stwa­mi na­sączo­nej tka­ni­ny. Z ciem­nych plam na ban­da­żach nie cie­kła już krew, co przy­jął z nie­ma­łą ulgą. Prze­ra­że­niem zaś na­pa­wał go sam fakt, że do zra­nie­nia w ogó­le do­szło. Szok i ude­rze­nie bólu ści­ęły go z nóg, po­zba­wi­ły przy­tom­no­ści. Nie był na to przy­go­to­wa­ny. Nie po Fa­rven. Nie po ostrzach, któ­re pęka­ły, kru­szy­ły się jak szkla­ni­ce w zde­rze­niu z jego tward­nie­jącą na­tych­miast skó­rą.

– Pie­przo­ny po­stęp… – mruk­nął pod no­sem, przy­gląda­jąc się opa­trun­ko­wi.

Wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią i chęcią ode­gna­nia my­śli od pul­su­jącej dło­ni, za­sta­na­wiał się, czy Mi­sten re­zy­du­je w celi obok. Wy­obra­żał so­bie cza­row­ni­ków, któ­rzy po­zba­wie­ni ja­kiej­kol­wiek ochro­ny go­nie­ni są wła­śnie uli­ca­mi mia­sta, ku ucie­sze ga­wie­dzi. Fan­ta­zja pod­su­nęła mu ob­ra­zy prze­bie­ra­jące­go krót­ki­mi nó­żka­mi Arla. Prze­ra­żo­ne­go do szpi­ku ko­ści, sku­pio­ne­go tyl­ko na tym, żeby unik­nąć zgni­łe­go jaja lub cel­ne­go cio­su ro­ha­ty­ną.

Ga­lop ima­gi­na­cji wstrzy­ma­ły kro­ki. Ktoś zbli­żał się ko­ry­ta­rzem, po­chrząku­jąc przy tym co chwi­lę. Wer­nar spoj­rzał przez kra­ty. Stra­żnik za­trzy­mał się i kop­nął w pręty, któ­re za­dzwo­ni­ły ża­ło­śnie. Za­ko­le­ba­ły się na tyle moc­no, że na­jem­nik za­sta­na­wiał się, czy po dru­gim ra­zie nie wy­le­cia­ły­by z ko­tew.

– Eee! Obu­dzi­łeś się, ma­gicz­ny za­sra­ńcu?! – chark­nął stra­żnik.

– Obu­dzi­łem… – od­po­wie­dział Wer­nar nie­chęt­nie.

Na­uczo­ny do­świad­cze­niem, nie pró­bo­wał zgry­wać tward­sze­go, niż było to ko­niecz­ne. Wy­zwi­ska, obe­lgi, plwo­ci­ny i tak ni­g­dy nie do­si­ęga­ły krat. Wer­nar wie­dział, że od­po­wied­nie re­la­cje z wi­ęzien­nym to już po­ło­wa dro­gi do wol­no­ści.

– No, to masz szczęście. Bo mi się spu­ścić z pęche­rza za­chcia­ło i bym cię mu­siał cie­płym stru­my­kiem do trze­źwo­ści wró­cić – za­re­cho­tał stra­żnik. – Chra­pa­łeś, mało krat nie wy­rwa­ło.

Na­jem­nik ga­da­tli­wo­ść do­zor­cy wzi­ął za do­brą mo­ne­tę. Pa­mi­ętał, że ci mil­czący by­wa­li naj­gor­si. Lu­bi­li ro­bić osa­dzo­nym rze­czy, któ­re ni­g­dy nie po­win­ny wy­da­rzyć się na­wet w wi­ęzien­nych ce­lach.

– Za co tu tra­fi­łem? – za­py­tał jak idio­ta.

– Za nie­win­no­ść, jak wszy­scy – od­pa­rł stra­żnik i kwik­nął ra­doś­nie w po­dzi­wie nad wła­sną bły­sko­tli­wo­ścią.

– By­łem przy fak­to­riach z pew­nym czło­wie­kiem…

– A tak, by­łeś, fakt. Ksi­ążę Mi­sten Kjer­rin­goy był tam z tobą, trud­no je­go­mo­ścia za­po­mnieć. – Do­zor­ca kiw­nął gło­wą, a przy­naj­mniej tak wy­da­wa­ło się Wer­na­ro­wi.

– Jest tu­taj?

– A co cię to in­te­re­su­je, mat­ku­jesz mu? A może ra­do­ść bie­rze, jak cię ksi­ążęcym ten­te­ge­sem smy­ra tu i ów­dzie?

Wer­nar wes­tchnął, bo choć stra­żnik nie spra­wiał wra­że­nia sa­dy­sty, na­jem­nik już po kil­ku zda­niach czuł się zmęczo­ny roz­mo­wą.

– Za­raz cię za­bie­ra­my. Będziesz się spo­wia­dać – rzu­cił do­zor­ca po chwi­li. – Raz ci już łapę roz­bi­li na mia­zgę. Oni nie lu­bią, jak im się czło­wiek sprze­ci­wia. Że cię jesz­cze łba nie po­zba­wi­li… Bądź za­tem tak miły, cza­ro­dziej­ski ła­chu­dro, i po­sta­raj się, żeby stra­ci­li cię przy­naj­mniej nie na mo­jej słu­żbie. Nie lu­bię ta­kich scen… źle mi się po­tem sy­pia, a ja­dło nie sma­ku­je przez kil­ka dni.

Nie wie­dząc, co czy­nić z tak oso­bli­wą pro­śbą, Wer­nar nie zro­bił nic. Mil­czał, wpa­tru­jąc się w po­ka­źny kon­tur do­zor­cy, któ­ry żach­nął się i po chwi­li znik­nął w ko­ry­ta­rzu.

Do­my­ślał się, kim miał być ta­jem­ni­czy roz­mów­ca. Dla­te­go też nie zdzi­wił się, kie­dy za­pro­wa­dzo­no go przed ob­li­cze Tho­iry’ego. In­ży­nier cze­kał na nie­go w nie­wiel­kiej, po­zba­wio­nej okien kom­na­cie. Po­sa­dzo­no go na twar­dym, wy­je­żdżo­nym i roz­chy­bo­ta­nym zy­dlu przy sze­ro­kiej ła­wie. Prze­ci­ągni­ęto ła­ńcuch przez ob­ręcz po­środ­ku i spi­ęto klam­rą. In­ży­nier przy­glądał się temu pro­ce­de­ro­wi w mil­cze­niu, z wła­ści­wym so­bie uśmie­chem i na­su­ni­ęty­mi na nos oku­la­ra­mi.

– Po­ro­bi­ło się, praw­da? – rze­kł po chwi­li, wska­zu­jąc na za­ban­da­żo­wa­ną dłoń Wer­na­ra.

– Jest tu Mi­sten? – rzu­cił na­jem­nik.

– Rze­czy­wi­ście, nie my­ślisz o so­bie – skon­sta­to­wał Tho­iry. – Jak mó­wi­li. Em­pa­tia przy­bra­ła u cie­bie roz­mia­ry, któ­re zda­ją się przy­ćmie­wać wszyst­kie inne od­ru­chy. Choć sły­sza­łem, że sta­łeś się wy­jąt­ko­wo czu­ły głów­nie na cier­pie­nie zwie­rząt. Praw­da to? Wów­czas oka­za­ło­by się, że mamy wie­le wspól­ne­go.

– Od­po­wiesz na moje py­ta­nie?

– Od­po­wiem. Mi­ste­na tu­taj nie ma, ksi­ążę jest u ko­me­sa Ti­ze­ka, ojca Ra­do­va­na. – Tho­iry spoj­rzał gdzieś w bok, na gru­be ścia­ny. – Przed­staw so­bie, że kie­dy pa­dłeś jak dłu­gi, to rzu­cił się w su­kurs z nie mniej­szą pa­sją, jaką ty wy­ka­zy­wa­łeś w obro­nie pa­ni­cza Ti­ze­ka.

– Nie wie­rzę, że w ogó­le nie ru­sza cię zmu­sza­nie dzie­ci do ta­kiej ka­tor­gi… – Wer­nar po­kręcił gło­wą w nie­do­wie­rza­niu. – Wi­dzia­łeś te cia­ła wo­kół fak­to­rii. Ile ich tam spło­nęło żyw­cem? Trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści, sto?

– Sie­dem­dzie­si­ąt sze­ść. Ran­nych wci­ąż li­czą – od­pa­rł Tho­iry. – Wiem, co o mnie my­ślisz. Nie tyl­ko o mnie, ale i o resz­cie mo­ich kon­fra­trów. Masz nas za mon­stra w ludz­kiej skó­rze, okrut­ni­ków i mor­der­ców. Za­pew­ne wy­kon­cy­po­wa­łeś so­bie w gło­wie wi­zję gil­dii in­ży­nie­rów jako kon­sor­cjum zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wy­na­tu­rzo­ne­go niż cza­row­ni­cy. A tych, jak do­brze wiem, nie da­rzysz szcze­gól­ną sym­pa­tią.

– Po­wiedz mi, że mylę się w osądzie…

– My­lisz się, za­iste. – Ski­nął gło­wą Tho­iry. – Z kil­ku po­wo­dów i po­zwól, że nie wszyst­kie tu­taj przy­to­czę. To nie miej­sce i nie czas.

– Wy­star­czy­łby cho­ciaż je­den. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi na tyle, na ile po­zwa­lał mu ła­ńcuch.

– Tyl­ko je­den? – Tho­iry oży­wił się. – Pro­szę bar­dzo. Wiesz, jak wy­gląda­ło albo z cze­go żyło Ter Ru­gi­nae, za­nim się po­ja­wi­li­śmy?

Na­jem­nik tyl­ko z czy­stej prze­ko­ry od­cze­kał chwi­lę, nim po­kręcił prze­cząco gło­wą.