Cena Milczenia - Jakub Pawełek - ebook

Cena Milczenia ebook

Jakub Pawełek

4,1
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kanion to przerażające miejsce. Pełna skalistych, ostrych jak brzytwa zębów, duszna od morowego powietrza rozpadlina. Śmierć, to pewna śmierć – tak wam powiem, zacni ludzie.

Dobrze, żeśmy przed wiekami wypędzili tam Najeźdźców, którzy chcieli zepchnąć nas do morza i omal nie potopili nas jak kocięta.

Ale odzyskaliśmy nasze plaże, Rozlewisko Wezery, największy szlak handlowy, o który cały czas bezpardonowo, toczymy miedzy sobą wojny.

Mamy swoich odchodzących w niełaskę czarowników, mamy nowa magie – inżynierów, którzy jak lubią mawiać – parą i ogniem wprowadza nasz świat w przyszłość. Mamy nasz świat, kontynent, królestwa i księstewka, od morza, aż po Góry Kolumnowe i wybity w nich Kanion…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 493

Oceny
4,1 (88 ocen)
31
39
14
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shellmovsky

Dobrze spędzony czas

Nie jestem fanem opowiadań ale całkiem fajne militarne fantasy
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze opowiedziana historia
00
Anhedoniiaa

Całkiem niezła

“Służę prawu, a według niego każde życie się liczy, nawet najmniejsze, najpodlejsze. Bez sądu nie ma kary. – odpowiedział pewnie rotmistrz.” – Jakub Pawełek, “Cena Milczenia”. Rzadko sięgam po opowiadania. Nie przemawia do mnie ta forma, ale postanowiłam zrobić wyjątek. Podejmując się recenzji “Ceny milczenia” autorstwa Jakuba Pawełka, liczyłam na proste, bardzo klasyczne fantasy z elementami militarnymi. Chciałam chociaż trochę przełamać się do tej formy pisania. Okazało się, że jest całkiem w porządku, a moja ciekawość co do dalszych losów bohaterów została rozbudzona. Niestety w pierwszym tomie czuć duży niedosyt wydarzeń. Szkoda, bo liczyłam na bardziej rozbudowaną fabułę. Autor opowiada nam trzy różne historie ujęte w siedmiu opowiadaniach. Dzieją się one w tym samym świecie zwanym Kanion. Postęp, który nieubłaganie nadszedł wraz z nowymi czasami, dla tego świata sprawił, że magia zostaje powoli zastąpiona nowoczesną technologią. To ciekawe, kiedy coś tak mitycznego zaczyn...
00
RobertSagan

Dobrze spędzony czas

Ksiazka ciekawa, jednak rozdziały sa dosyć dlugie i opowiadają o różnych postaciach przez co momentami można zgubić wątek ale ogolnie czyta sie dobrze, oczywiscie jak to jest modne historia i zakończenie jawnie wskazuje na kolejne części ktore chetnie bym przeczytał.
00
Evita72

Dobrze spędzony czas

Nie spodziewałem się fantasy w stylu Żambocha od Warbook. Ale jest. I to całkiem niezła. Wydaje się być początkiem cyklu powieści. Akcja nie koncentruje się na jednym bohaterze, mamy ich kilku. Być może zetkną się kiedyś w rozmowie lub bitwie.
00



Jakub Pawełek

Cena Milczenia

 

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2021 Jaku Pawełek

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Agnieszka Pietrzak

Korekta: Word_Factor

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-65904-99-7

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Jesteś efektem ubocznym, Wernar

We­szli do por­tu wraz ze zmierz­chem. Da­le­ko za mia­stecz­kiem skrzy­ły się bia­łe szczy­ty strze­li­ste­go pa­sma gór­skie­go. Gdy­by nie świ­dru­jący w noz­drzach smród do­ków, wi­dok mo­żna by uznać za ca­łkiem zno­śny. Wer­nar nie po raz pierw­szy do­bi­jał do Fa­rven, wy­izo­lo­wa­ne­go na wła­sne ży­cze­nie lądu, któ­ry ra­czej od­stręczał, za­miast za­chęcać do cu­mo­wa­nia. Po­sta­wił ko­łnierz i ro­zej­rzał się po na­brze­żu. Lu­dzie tu­taj byli zde­cy­do­wa­nie bar­dziej krępi niż na kon­ty­nen­cie, a wro­dzo­na skłon­no­ść do agre­sji spra­wia­ła, że chęt­nie naj­mo­wa­no ich jako za­ci­ężnych żo­łnie­rzy lub ochro­nia­rzy. Względ­nie płat­nych za­bój­ców.

– Scho­dzi­my na ląd. Tam po­cze­ka­my – za­ko­men­de­ro­wał ostro.

Kil­ka­na­ście za­kap­tu­rzo­nych po­sta­ci za­bur­cza­ło po­słusz­nie i po­ki­wa­ło gło­wa­mi, nie od­ry­wa­jąc się od swo­ich za­jęć. Kry­pa po­wo­li, lecz nie­ustępli­wie po­ko­ny­wa­ła ostat­nie jar­dy, by wresz­cie za­trzy­mać się przy jed­nym z na­brze­ży.

Fa­rve­ńscy do­ke­rzy cze­ka­li przy pu­stych jesz­cze fur­man­kach. Wy­so­cy, bar­czy­ści spra­wia­li wra­że­nie, jak­by dra­bi­nia­ste wozy za­ci­ągnęli do por­tu na wła­snych grzbie­tach.

Choć wy­da­wa­ło się to nie­mo­żli­we, mi­ędzy do­ke­ra­mi po­ja­wi­ła się po­stać prze­wy­ższa­jąca resz­tę o gło­wę. Tuż za nią chrzęści­ło pan­ce­rza­mi kil­ku zbroj­nych. Pło­mień po­chod­ni od­bi­jał się w ostrzach ha­la­bard.

– Po­wści­ągnij­cie – po­wie­dział Wer­nar, wi­dząc, że kil­ku z jego to­wa­rzy­szy si­ęgnęło do mie­czy. – Może nie będzie trze­ba.

– Na Fa­rven za­wsze trze­ba – od­pa­rł Bo­gnar, za­rzu­ciw­szy so­bie kap­tur na gło­wę.

– Może jed­nak nie… – Na twa­rzy Wer­na­ra po­ja­wił się cień uśmie­chu. Do­wód­ca prze­cze­sał dło­nią kędzie­rza­we, krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy.

Gru­pa, któ­rej prze­wo­dził ol­brzym, za­trzy­ma­ła się tam, gdzie opa­dał trap. Sta­ła na gra­ni­cy świa­tła, w pó­łm­ro­ku. Ogień po­chod­ni hu­czał na po­ry­wi­stym wie­trze, ta­ńczył na zdo­bio­nym ro­ślin­ny­mi mo­ty­wa­mi ka­fta­nie. Na pier­si ol­brzy­ma błysz­czał em­ble­mat przed­sta­wia­jący wpi­sa­ną w zło­ty okrąg, wy­so­ką la­tar­nię mor­ską. Wer­nar uśmiech­nął się sze­rzej i po­stąpił do przo­du, ku za­rząd­cy por­tu i chmur­nej gwar­dii po bo­kach. Mężczy­zna za­cho­wał się niby jego lu­strza­ne od­bi­cie, wy­ko­nał dwa dłu­gie kro­ki, wsze­dł w krąg świa­tła. Gęba wła­ści­cie­la ka­fta­na po­prze­ci­na­na była głębo­ki­mi bruz­da­mi. Jed­no z oczu nie­mal w ca­ło­ści po­kry­wa­ło biel­mo.

– Lok­ken! – krzyk­nął Wer­nar. – Jesz­cze kil­ka lat temu skąpy li­czy­kru­pa, a te­raz pro­szę, za­rząd­ca por­tu. Jak wi­dać, po­sa­da ci słu­ży.

– Wer­nar Hant­sholm, na­jem­nik i prze­myt­nik. – Lok­ken splu­nął na mo­kre de­ski. – Jak wi­dzę, te­raz pod an­ger­ską ban­de­rą.

– Żyć trze­ba. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Żyć trze­ba – po­wtó­rzył Lok­ken i ru­szył ku nie­mu z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi ręka­mi.

Pa­dli so­bie w ob­jęcia jak dwa nie­dźwie­dzie po­śród gór­skich ostępów. Sto­jące w cie­niu po­sta­ci, za­rów­no te na po­kła­dzie kry­py, jak i w ka­mien­nym doku, ode­tchnęły z ulgą. Lok­ken był wiel­ki jak dąb, Wer­nar le­d­wie mógł ob­jąć jego sze­ro­kie bary. Na­śmiaw­szy się i po­kle­paw­szy po ple­cach, zwol­ni­li uści­ski. Fale w tym cza­sie ude­rza­ły o na­brze­że, wy­rzu­ca­ły w po­wie­trze bia­łe pió­ro­pu­sze. Smród prze­sta­nej w por­cie wody dra­żnił nie­mi­ło­sier­nie.

– Pi­ąty rok się nie wi­dzi­my, Wer­nar, pi­ąty rok. Gdzieś ty się po­dzie­wał? – za­py­tał Lok­ken. – Król wy­słał cię ze swoi­mi cza­row­ni­ka­mi, to wy­ma­ga za­ufa­nia, a za­ufa­nie wier­nej słu­żby. Czy­żby nad­sze­dł czas na sta­bi­li­za­cję?

– Na pew­no nad­sze­dł czas na sta­ło­ść w do­cho­dach. – Wer­nar się uśmiech­nął i po­kle­pał przy­tro­czo­ny do pasa nie­wiel­ki mie­szek. – Po­zwo­lisz, że to­wa­rzy­skie za­le­gło­ści omó­wi­my przy ogniu, hm? – za­su­ge­ro­wał, sta­wia­jąc ko­łnierz kurt­ki.

Lok­ken prych­nął i kiw­nął po­twier­dza­jąco gło­wą, co uwy­dat­ni­ło dru­gi, a na­wet trze­ci pod­bró­dek za­rząd­cy.

 

Karcz­ma, w któ­rej nie­mal wszyst­kie po­ko­je wy­na­jęli an­ger­scy cza­row­ni­cy, była ciem­na i za­dy­mio­na. Już od we­jścia wy­ra­źnie dało się wy­czuć woń mi­ęsi­wa pie­czo­ne­go z go­ździ­ka­mi i słod­kie­go, przy­pra­wia­ne­go cy­na­mo­nem mio­du. Gwar pod­nie­sio­nych gło­sów od­bi­jał się od po­wa­ły. Wer­nar już przy pierw­szej ła­wie za­uwa­żył, jak ubra­na w ob­ci­sły gor­set kel­ner­ka ocho­czo nad­sta­wia­ła ty­łek do sążni­ste­go klap­sa. Uśmiech­nął się pod no­sem, utwier­dziw­szy się w prze­ko­na­niu, że na Fa­rven nic się w ci­ągu ostat­nich lat nie zmie­ni­ło.

Lok­ken wska­zał Wer­na­ro­wi przy­go­to­wa­ny za­wcza­su stół, po czym znik­nął na ty­łach karcz­my. Pod­ko­mend­ni na­jem­ni­ka nie zwle­ka­li z za­jęciem miejsc. Dwie kel­ner­ki o pe­łnych pier­siach i zwi­ąza­nych w gru­be war­ko­cze ru­dych wło­sach po­sta­wi­ły przed nimi ku­fle pe­łne mio­du. Zła­pa­li za na­czy­nia w jed­nym mo­men­cie, wznie­śli to­ast, roz­le­wa­jąc przy oka­zji spo­rą część za­war­to­ści na blat ławy.

Cza­row­ni­cy nie za­szczy­ci­li ich na­wet krzy­wym spoj­rze­niem. Za­pro­wa­dze­ni przez chłop­ców w ba­ra­nich ko­żu­chach, wspi­ęli się po scho­dach na pi­ętro karcz­my, gdzie przy­szy­ko­wa­no dla nich po­ko­je oraz ka­za­no przy­nie­ść ja­dło. Lu­dzie Wer­na­ra od­pro­wa­dzi­li nie­chęt­nym wzro­kiem za­kap­tu­rzo­ny kon­dukt.

– Za­raz mi żo­łądek dupą wyj­dzie – po­wie­dział Bo­gnar i wy­ta­rł bro­dę wierz­chem dło­ni. – Pie­czy­stym za­la­tu­je, a my od dzie­si­ęciu dni ży­je­my wędzo­ną rybą.

– Praw­da, na Fa­rven mają po­noć naj­lep­sze ło­sie. Na kon­ty­nen­cie mo­że­cie za­po­mnieć o ta­kiej ło­si­nie. Ksi­ążęta wy­pra­wia­ją się tu­taj jak na piel­grzym­ki, ku­li­nar­na roz­kosz, mó­wię wam. Żal nie sko­rzy­stać z ta­kiej oka­zji, nie sa­mym bim­brem czło­wiek żyje – po­wie­dział Elgi na­tych­miast.

Jako je­dy­ny z ca­łej hu­laj­par­tii pa­łał nie­skry­wa­ną mi­ło­ścią do wszel­kie­go ro­dza­ju ku­li­na­riów. Wy­ty­ka­nie to­wa­rzy­szom sma­ko­wej igno­ran­cji ba­wi­ło go set­nie za ka­żdym ra­zem.

– Ło­sia, tak sa­me­go? – za­py­tał sie­dzący na skra­ju ławy na­jem­nik.

– Nie, de­bi­lu – żach­nął się Elgi. Po­ci­ągnął po­rząd­ny łyk. – Na Fa­rven ło­sia przy­rządza się na kil­ka spo­so­bów. Naj­pow­szech­niej­szym i jed­no­cze­śnie naj­zna­ko­mit­szym jest elg­stek. To ma­ry­no­wa­ne w lo­kal­nych zio­łach mi­ęso, pie­czo­ne na rusz­cie i kro­jo­ne w gru­be pla­stry. Naj­częściej po­da­je się do nie­go du­szo­ne ziem­nia­ki w so­sie z bo­ro­wi­ków. Częstym do­dat­kiem są wa­rzy­wa, pa­rzo­ne lub pod­pie­czo­ne na wol­nym ogniu. Ale to za­le­ży od re­gio­nu wy­spy.

Wer­nar prze­łk­nął śli­nę, po­czuł, jak brzuch za­bur­czał mu chci­wie, spra­gnio­ny ło­si­ny. Elgi za­ko­ńczył wy­wód i po­to­czył spoj­rze­niem po to­wa­rzy­szach. Je­li­ta ode­zwa­ły się jed­no­gło­śnie wzdłuż ławy, jak wzbie­ra­jąca przy brze­gu fala.

– A pie­ro­gi mają? – za­py­tał Bo­gnar i za­śmiał się gar­dło­wo, uno­sząc ku­fel.

Kom­pa­nia ryk­nęła do­no­śnym śmie­chem i stuk­nęła na­czy­nia­mi. Za­mó­wie­nie kil­ku por­cji tra­dy­cyj­nie spa­dło na bar­ki naj­młod­sze­go sta­żem na­jem­ni­ka. Wy­so­ki i ży­la­sty Plo­vdi­vczyk za­klął pod no­sem, po czym po­słusz­nie ru­szył ku szyn­ko­wi.

– Strasz­nie dziw­ny zwy­czaj… żeby klient sam się mu­siał do­pra­szać mo­żli­wo­ści uszczu­ple­nia sa­kiew­ki – wtrącił Bog­nar po chwi­li.

– Fa­rve­ńczy­cy to dum­ny na­ród, po­noć na­wet ba­ro­no­wie, jak tu­taj zje­żdża­ją, mu­szą oso­bi­ście za­ma­wiać ja­dło. – Elgi za­mie­szał w ku­flu. – Taka ich tra­dy­cja, zro­bią dla cie­bie pra­wie wszyst­ko, ale mu­sisz sam po­pro­sić. Nie ma miej­sca na nie­do­mó­wie­nia.

– Jak na ar­chi­pe­la­gu… cho­ciaż tam lu­dzie wy­da­ją się ja­cyś ser­decz­niej­si. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Na wy­spach O’ki­na­wa jest ina­czej. Tam to wła­ści­wie jak na kon­ty­nen­cie, cho­ciaż mają te swo­je spi­cza­ste dom­ki i pa­go­dy co kil­ka mil, dla uczcze­nia sta­rych bo­gów. – Elgi mach­nął ręką. – Tu­taj, na Fa­rven, miesz­ka­ją… no, może nie wy­rzut­ko­wie, ale nie­zwy­kle or­to­dok­syj­ni przed­sta­wi­cie­le o’ki­naw­skiej spo­łecz­no­ści.

– Prze­cież tu­taj wszyst­ko jest inne niż na ar­chi­pe­la­gu… – Bo­gnar ob­ru­szył się, mach­nął ku­flem, roz­le­wa­jąc ko­lej­ny łyk. – Niech to cho­le­ra…

– Ow­szem, jest ina­czej. Żyją zu­pe­łnie, jak by to po­wie­dzieć… Żyją w ocze­ki­wa­niu, ci­ągłym na­pi­ęciu. Wie­cie, jak­by szy­ko­wa­li się na prze­trwa­nie wszyst­kie­go, do­słow­nie. Gdy­by świat miał ob­ró­cić się w perzy­nę, a po­tem od­ro­dzić na nowo, oni mie­li­by jako pierw­si sta­nąć na no­wym lądzie.

– Bred­nie… – prych­nął Bo­gnar.

– Skąd to wszyst­ko wiesz? – za­py­tał Wer­nar.

– Mój bra­ta­nek po­cho­dził z Fa­rven. Dużo mi opo­wia­dał, kie­dy od­wie­dzał nas w Kie­vgra­adzie. Mó­wił o wie­rze­niach, hi­sto­rii wy­spy, pierw­szych osa­dach. Ob­le­śny skur­wiel, za­wsze pa­trzył na mnie jak ten du­reń na kel­ner­kę… – Elgi trza­snął na­jem­ni­ka obok w ra­mię. – Nie po­ży­ło mu się dłu­go, ale uma­rł szczęśli­wy, z fiu­tem w dup­sku dzie­cia­ka ja­kie­goś lo­kal­ne­go szlach­ci­ca. To się na­zy­wa śmie­rć… Za­wsze miał szczęście.

– Nie wie­dzia­łem, że mia­łeś bra­tan­ka. Jak ro­dzi­na z tobą wy­trzy­ma­ła? Gęba ci się nie za­my­ka, na­wet jak śpisz. – Wer­nar wy­chy­lił ku­fel.

– Jak wi­dzisz, nie wy­trzy­ma­ła. – Elgi roz­ło­żył ręce, uś­miech­nął się, a jego su­mia­ste wąsi­ska po­wędro­wa­ły ku gó­rze ni­czym dwa węgo­rze.

Roz­grza­ni mio­dem i bu­cha­jącym z pa­le­ni­ska cie­płem, ro­bi­li się co­raz we­sel­si i co­raz mniej po­iry­to­wa­ni kil­ku­dnio­wym rej­sem. Na lek­kim rau­szu roz­pra­wia­li o prze­ży­tych przy­go­dach lub klęli na krnąbr­nych i po­zba­wio­nych po­czu­cia hu­mo­ru cza­row­ni­ków. Ak­tu­al­ni pra­co­daw­cy, choć pła­ci­li hoj­nie, sta­ra­li się czy­nić wszyst­ko, byle tyl­ko po­twier­dzić krążące po­śród po­spól­stwa ste­reo­ty­py.

Wer­nar od­wró­cił się do gwar­ne­go kon­tu­aru. Z da­le­ka roz­po­znał zmie­rza­jące­go w ich stro­nę Lok­ke­na. Za­rząd­ca por­tu minę miał nie­tęgą. Jako naj­wy­ższy ran­gą urzęd­nik w tej części mia­stecz­ka od­po­wia­dał za przy­wi­ta­nie i kwa­te­ru­nek an­ger­skiej eks­pe­dy­cji. Wer­nar klep­nął dło­nią wol­ne miej­sce tuż obok sie­bie. Za­rząd­ca nie opo­no­wał. Ława za­trzesz­cza­ła pod jego ci­ęża­rem, na­jem­nik spi­ął cia­ło w ocze­ki­wa­niu na trzask ła­ma­ne­go ku­prem drew­na. Za­miast tego na bla­cie wy­lądo­wał ko­lej­ny ku­fel pe­łen spie­nio­ne­go piwa.

– Wzi­ęli naj­lep­sze apar­ta­men­ty, mie­szek rzu­ci­li pod nogi i nie za­szczy­ci­li na­wet spoj­rze­niem, co? – za­py­tał Wer­nar, rad z wy­trzy­ma­ło­ści me­bla.

– Jak­byś tam był – od­po­wie­dział za­rząd­ca. – Oni tak za­wsze?

– Za­wsze – po­twier­dził Wer­nar. – Nic dziw­ne­go, że os­tat­ni­mi laty prze­sta­li być pu­pil­ka­mi wi­ęk­szo­ści wład­ców na kon­ty­nen­cie.

– Nie ma się co dzi­wić. – Lok­ken po­ki­wał wiel­kim, ły­sym łbem. – Ka­żdy, kto my­śli o so­bie jako o wy­jąt­ko­wym uni­ka­cie, naj­częściej oka­zu­je się zwy­kłym bu­ra­kiem.

– Trud­no za­prze­czyć… – stwier­dził Elgi po chwi­li.

– Ale dla pe­łne­go miesz­ka mo­żna słu­żyć i pod bu­ra­kiem. – Lok­ken wy­dął war­gi.

– Wkrót­ce i tak będzie z nich ćwi­kła, już się o to in­ży­nie­ro­wie po­sta­ra­ją – po­ci­ągnął Elgi. – A jak już je­ste­śmy przy ćwi­kle…

Wje­żdża­jąca na stół ło­si­na uci­ęła wszyst­kie dys­ku­sje. Roz­ga­da­ne do tej pory to­wa­rzy­stwo za­mil­kło, za­jęte pa­ła­szo­wa­niem aro­ma­tycz­ne­go mi­ęsi­wa. Elgi nie my­lił się ani krzy­ny. Da­nie było wy­bor­ne, Wer­nar z nie­ma­łym po­dzi­wem zer­kał w stro­nę szyn­ku. Je­śli tak go­to­wa­ło się na fa­rve­ńskiej pro­win­cji, jak elg­stek mógł sma­ko­wać w nad­mor­skiej sto­li­cy?

Za­spo­ko­iw­szy pierw­szy głód, Wer­nar si­ęgnął po ku­fel, któ­ry ja­ki­mś cu­dem po­now­nie był pe­łen mio­du. Uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie, czu­jąc, jak bło­go­stan roz­le­wa się po jego pęcz­nie­jącym żo­łąd­ku. Lok­ken jadł znacz­nie po­wści­ągli­wiej, z jego pó­łmi­ska znik­nął do­pie­ro pierw­szy pla­ster pa­ru­jącej ło­si­ny.

– Po­wiedz mi, Wer­nar, jak to się sta­ło, że za­ci­ągnąłeś się do An­ger­sczy­ków? – za­py­tał. – Je­śli do­brze pa­mi­ętam, ostat­ni­mi cza­sy słu­ży­łeś pod wy­de­ńskim ksi­ęciem. Wia­do­mym jest, że nie­szcze­gól­nie da­rzył się sym­pa­tią z ko­le­ga­mi po an­ger­skiej stro­nie gra­ni­cy.

– Po pierw­sze, słu­żyć to ja mo­głem tyl­ko pod wy­de­ńską ksi­ężną i nie po­wiem, zda­rza­ło się. – Wer­nar uśmiech­nął się kąśli­wie. – Po dru­gie, to było czte­ry lata temu, od tam­te­go cza­su spo­ro się na kon­ty­nen­cie zmie­ni­ło.

– Sły­sza­łem. – Lok­ken ski­nął po­twier­dza­jąco. – Choć je­śli za­py­ta­łbyś mnie o zda­nie, to po­wie­dzia­łbym, że gów­no się zmie­ni­ło… Ro­sza­dy ta­kie jak te­raz zda­rza­ły się za­wsze i wci­ąż będą trwać, są jak cy­kle, jak pory roku. Po in­ży­nie­rach przyj­dą na­stęp­ni i tak do usra­nej śmier­ci.

– Je­stem na­jem­ni­kiem, Lok­ken – wes­tchnął Wer­nar, mie­sza­jąc w pó­łmi­sku. – Idę tam, gdzie czu­ję pie­ni­ądz. Tak się zło­ży­ło, że an­ger­skich cza­row­ni­ków nie­szcze­gól­nie in­te­re­so­wa­li moi po­przed­ni pra­co­daw­cy. Na­to­miast nad­cho­dząca zmia­na, któ­rą tak ład­nie po­rów­na­łeś do na­stępu­jących po so­bie pór roku, zaj­mu­je ich jak naj­bar­dziej. Ro­bią so­bie ja­kieś na­dzie­je w zwi­ąz­ku z tą wy­pra­wą… Mnie tam za­jed­no, jak mó­wi­łem, hi­sto­ria mo­je­go za­trud­nie­nia nie mia­ła dla nich wi­ęk­sze­go zna­cze­nia.

– Ale twój miecz to co in­ne­go? – mruk­nął Lok­ken.

– Le­piej bym tego nie ujął – od­po­wie­dział Wer­nar z uśmie­chem. – Mój miecz oraz mie­cze mo­ich, zna­nych ci kom­pa­nio­nów.

Za­rząd­ca par­sk­nął pod no­sem i si­ęgnął po ku­fel. Stuk­nął gli­ną o na­czy­nie Wer­na­ra i wznió­sł to­ast. Resz­ta na­jem­ni­ków do­łączy­ła się, wpra­wia­jąc grdy­ki w drże­nie.

Kel­ner­ka była mi­strzy­nią w swo­im fa­chu, ze świe­żą ko­lej­ką po­ja­wi­ła się do­kład­nie w mo­men­cie, w któ­rym pu­ste ku­fle za­dzwo­ni­ły o drew­nia­ną ławę.

– No do­brze, Lok­ken, poza tym, że zo­sta­łeś za­rząd­cą por­tu, wy­da­rzy­ło się na wy­spie coś cie­ka­we­go? – za­py­tał Wer­nar. – Wi­dzę, że ru­bi­nów wci­ąż wam nie bra­ku­je.

Lok­ken podążył za wzro­kiem Wer­na­ra. Nad szynk­wa­sem roz­po­ście­ra­ła się sze­ro­ka kar­ma­zy­no­wa gir­lan­da, za­wie­szo­na mi­ędzy dwo­ma dębo­wy­mi słu­pa­mi. Cen­tral­ne miej­sce, wie­ńczące gir­lan­dę, zaj­mo­wa­ła na­bi­ja­na ćwie­ka­mi tar­cza z wy­ma­lo­wa­nym na zie­lo­nym tle krwi­sto­czer­wo­nym, do­kład­nie oszli­fo­wa­nym ka­mie­niem. Na­wet z tej od­le­gło­ści mo­żna było do­strzec, że głów­kę ka­żde­go ćwie­ka zdo­bi ru­bin.

– Ano, tego u nas nie bra­ku­je, przy­naj­mniej póki co. Ale mó­wią, że jesz­cze de­ka­da, może dwie i wy­dre­nu­je­my Fa­rven jak oliw­ki na Po­łud­niu – od­po­wie­dział Lok­ken. – Kie­dy by­łeś tu ostat­ni raz, dzia­ła­ły tu dzie­si­ąt­ki nie­za­le­żnych ko­pa­lń. Te­raz po­wsta­ły kom­bi­na­ty, bo­ga­ci wy­ku­pu­ją tych nie­co mniej za­mo­żnych i albo za­my­ka­ją, albo wy­ci­ska­ją jak cy­try­ny. Na Fa­rven ka­żdy się z nimi li­czy, na­wet król.

– Po­stęp, Lok­ken, na­wet wy nie mo­gli­ście się tego ustrzec.

– Wąt­pię, żeby ten po­stęp oka­zał się zmia­ną na lep­sze. Nie­licz­ni mają w ga­rści całą resz­tę, po­miar­kuj krzy­nę i po­wiedz, czy two­im zda­niem może z tego wy­jść coś do­bre­go?

Kie­dy się na­sy­ci­li, karcz­ma za­czy­na­ła po­wo­li pu­sto­szeć. Co bar­dziej spo­nie­wie­ra­ni go­ście albo za­le­ga­li na sze­ro­kich ła­wach, albo szu­ka­li opar­cia w trze­źwiej­szych kom­pa­nach. Nie­licz­ne oca­la­łe z boju prze­ciw­ko mio­do­wi grup­ki pro­wa­dzi­ły się wza­jem­nie ku otwar­te­mu na oścież wy­jściu. Przez próg wpa­dał nie­przy­jem­ny chłod­ny wiatr. Nie wszyst­kim uda­wa­ło się za pierw­szym ra­zem. Co chwi­la któ­ryś tra­cił wła­dzę w człon­kach i lądo­wał na de­skach z brzękiem ku­fli i pó­łmi­sków. Lok­ken ka­żdą z ta­kich scen kwi­to­wał gar­dło­wym śmie­chem.

Wer­nar, za­że­no­wa­ny tym te­atrem, si­ęgnął po na­czy­nie i jed­nym hau­stem wy­chy­lił za­war­to­ść, wle­wa­jąc roz­grze­wa­jący miód pro­sto w gar­dło. We­so­ło­ść za­czy­na­ła po­wo­li prze­ra­dzać się w otępie­nie i ty­po­wą dla sta­nu upo­je­nia tęsk­no­tę za nie­wia­do­mym.

– Pa­no­wie, wi­dzi­my się rano… Nie ba­luj­cie tu za ostro, wie­cie, jak tam­ci po­tra­fią być upier­dli­wi. – Wer­nar wspa­rł się na ła­wie i sta­nął na rów­ne nogi. – By­waj­cie. Lok­ken, po­każ no, ja­kie to kom­na­ty opła­ci­li nam za­cni ma­gi­cy.

Za­rząd­ca por­tu skrzy­wił się nie­znacz­nie, ale po­słusz­nie ski­nął gło­wą. Jak się ry­chło oka­za­ło, cza­row­ni­cy jed­na­ko­woż po­sia­da­li ja­kie ta­kie po­czu­cie hu­mo­ru. Lok­ken sta­nął na ko­ry­ta­rzu i si­ęgnął po pęk klu­czy, któ­ry uprzed­nio po­brał od karcz­ma­rza. Otwo­rzył za­mek i pchnął drzwi. Wer­nar za­śmiał się gar­dło­wo, wi­dząc – za­miast so­lid­ne­go łó­żka i ba­lii pe­łnej pa­ru­jącej wody – sien­ni­ki, przy któ­rych sta­ły cy­no­we wia­dra.

– Że­by­ście na podło­gę nie rzy­ga­li, bo prze­ciek­nie mi­ędzy de­ska­mi… Wie­cie, rzy­go­wi­ny w kuch­ni na pa­tel­niach znaj­dą – po­wie­dział Lok­ken z pe­łną po­wa­gą. – No i na sie­bie.

– Wzru­sza­jące…

– Mo­żli­we, ale z pew­no­ścią mało ape­tycz­ne. – Prze­pu­ścił na­jem­ni­ka do środ­ka. – No, to mam na­dzie­ję, że wi­dzi­my się rano.

 

Wer­na­ra obu­dził hur­got przy­po­mi­na­jący pędzącą w dół zbo­cza la­wi­nę. Czasz­ka eks­plo­do­wa­ła tępym, pul­su­jącym bó­lem. Za­miast kąśli­we­go prze­kle­ństwa z ust wy­do­był się chro­po­wa­ty jęk. Na­jem­nik otwo­rzył jed­no oko, doj­rzał, jak Bo­gnar sta­wia do pio­nu trąco­ne nogą cy­no­we wia­dro.

– Elgi się wkur­wi, oj, wkur­wi się nie na żar­ty… Po­sta­wił tar­czę zbyt bli­sko wia­dra, no i nie­chcący… – Bo­gnar był bla­dy jak bie­lo­na wap­nem ścia­na, żeby zła­pać pion, mu­siał przy­trzy­mać się prze­ci­na­jącej pod­da­sze kro­kwi.

– Sło­ńce już wsta­ło? – za­py­tał Wer­nar, po­wo­li pod­no­sząc się do sia­du.

– Mhm – mruk­nął Bo­gnar. – Trze­ba bu­dzić resz­tę, za­raz przyj­dzie ten twój sta­ry zna­jo­mek. Dłu­go się zna­cie?

– Sta­re dzie­je. – Wer­nar mach­nął ręką. Po­czuł, jak żo­łądek pod­je­żdża mu do gar­dła, woń rzy­go­win roz­le­wa­ła się po dusz­nym pod­da­szu. – Bo­gnar, budź kom­pa­nię i wi­dzi­my się na dole. Idę do cza­row­ni­ków.

Wstał z tru­dem, gło­wa pęka­ła, jak­by ktoś wa­lił po niej oku­tą pałą. Za­pi­ął pi­ko­wa­ną kur­tę i ści­ągnął pa­sem. Po­pu­ścił jed­ną dziur­kę, czu­jąc, jak ło­si­na ma­ry­nu­je się w prze­tra­wio­nym al­ko­ho­lu. Wy­sze­dł na ko­ry­tarz, przy­sta­nął w po­ło­wie dro­gi do scho­dów i opa­rł się ple­ca­mi o zim­ne de­ski. Czuł się pod­le, jak­by wy­pluł go przy­pływ i rzu­cił na żwi­ro­we pla­że Fa­rven. Wy­ko­nał kil­ka głębo­kich wde­chów, by uspo­ko­ić ko­ła­ta­jące ser­ce. Za­po­mniał, co z czło­wie­kiem po­tra­fił zro­bić tu­tej­szy miód.

– Za­raz du­cha wy­zio­niesz – do­szło go od stro­ny scho­dów.

– Lok­ken, da­ruj so­bie. – Wer­nar ode­pchnął się od ścia­ny i ru­szył da­lej.

Za­rząd­ca stał w po­ło­wie scho­dów ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si ra­mio­na­mi. Miał na so­bie ten sam co po­przed­nie­go dnia albo bli­źnia­czo po­dob­ny ka­ftan.

– Lata już nie te. Mó­głbyś się do tej pory cze­goś na­uczyć. Cho­cia­żby tego, że fa­rve­ński miód to nie byle ja­kie szczy­ny z kon­ty­nen­tu.

– Dzi­ęku­ję za wy­kład, to nie­zwy­kle istot­na lek­cja, w samą porę – od­pa­rł Wer­nar, scho­dząc w dół. – Cza­row­ni­cy pew­nie już go­to­wi?

– Ow­szem, cze­ka­ją ra­zem z ta­bo­rem na ze­wnątrz. Szcze­rze mó­wi­ąc, nie wy­gląda­ją na szcze­gól­nie za­do­wo­lo­nych. Pew­ni­kiem my­śle­li, że to wy będzie­cie mar­z­nąć przed kar­czmą, cze­ka­jąc, aż ła­ska­wie wy­le­zą spod cie­płych ko­łder.

– Czy­li hu­mo­ry im do­pi­su­ją. – Wer­nar się uśmiech­nął. – Wy­świadcz mi, pro­szę, przy­słu­gę. – Przy­su­nął się do Lok­ke­na. Za­rząd­ca in­stynk­tow­nie za­cho­wał dy­stans, odór prze­tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu po­tra­fił po­wa­lić wołu. – Po­wiedz im, że będzie­my nie­zwłocz­nie, po­si­li­my się tyl­ko, chło­pa­ki nie po­pły­ną w głąb wy­spy o pu­stych brzu­chach.

– Zno­wu mu­szę za cie­bie świe­cić ocza­mi – żach­nął się Lok­ken.

– Po sta­rej zna­jo­mo­ści. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ma­cie kwa­drans – po­wie­dział za­rząd­ca. – Jak­byś nie wie­dział, co to zna­czy, to na dole na szynk­wa­sie stoi klep­sy­dra. Już się prze­sy­pu­je.

– Do­bry z cie­bie druh…

– No, już, już, zbie­raj tę swo­ją ho­ło­tę. – Lok­ken po­wstrzy­mał spo­so­bi­ące­go się do uści­sku Wer­na­ra.

– To naj­lep­sza na­jem­na gru­pa na tej wy­spie. Zwar­ci i go­towi…

Jak­by na po­twier­dze­nie tych słów od pod­da­sza dał się sły­szeć strasz­li­wy ra­ban. Coś zgrzyt­nęło, gruch­nęło, ktoś wrza­snął prze­ci­ągle.

– Kur­wa! Któ­ry ku­tas na­rzy­gał mi na tar­czę?!

 

Lok­ken wpa­try­wał się w ostat­nie ziarn­ka pia­sku prze­sy­pu­jące się do szkla­nej grusz­ki. Na­jem­ni­cy Wer­na­ra w mil­cze­niu prze­ły­ka­li chłod­ną już ja­jecz­ni­cę. Za­rząd­ca por­tu spoj­rzał wy­mow­nie na ich przy­wód­cę. Ten wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i po­kręcił bez­rad­nie gło­wą. Pod­sze­dł do Lok­ke­na, kwa­śny odór mio­du za­gry­zł chle­bem i sma­żo­ny­mi jaj­ka­mi.

– Za­raz do nich wyj­dę – uspo­ko­ił wy­ra­źnie znie­cier­pli­wio­ne­go za­rząd­cę. – Słu­chaj, Lok­ken. Całą dro­gę na wy­spę pró­bo­wa­łem się tego do­wie­dzieć. Wiesz, cze­go oni szu­ka­ją na Fa­rven? Ta cała eks­pe­dy­cja na­uko­wa śmier­dzi mi na sta­ja­nie. Zbyt są ner­wo­wi, za bar­dzo spi­ęci, ale pary z gęby nie chcą pu­ścić.

– Wer­nar, czy ja do­brze sły­szę? Może to miód jesz­cze we łbie ci bu­zu­je? – Lok­ken był zdu­mio­ny. – Nająłeś się do ro­bo­ty, o któ­rej nie masz zie­lo­ne­go po­jęcia?

– Ci­ężko od nich coś wy­ci­ągnąć, pić nie piją, pa­lić nie palą. – Skrzy­wił się Wer­nar. – Jak chcesz się z ta­ki­mi do­ga­dać?

– No nie wiem… Ale przy­zna­ję ra­cję. Jak mo­żna usi­ąść do roz­mo­wy, uprzed­nio nie na­wa­liw­szy się ni­czym po­spo­li­ty knur? – za­py­tał Lok­ken nie­co te­atral­nym to­nem.

Na­jem­nik skrzy­wił się jesz­cze moc­niej i spoj­rzał wy­mow­nie na za­rząd­cę. Ten uśmiech­nął się tyl­ko i po­pa­trzył z po­li­to­wa­niem na Wer­na­ra.

– Po­noć szu­ka­ją bo­skiej cząst­ki – po­wie­dział Lok­ken. – Nie tłu­ma­czy­li wi­ęcej, a ja nie do­py­ty­wa­łem. Wy­star­czył rzut oka, żeby wie­dzieć, że dal­szy wy­wiad nie jest im na rękę. Mnie za­do­wo­li­ło za­pew­nie­nie, że miesz­ka­ńcom mia­stecz­ka nic nie gro­zi, na resz­tę mogę co naj­wy­żej splu­nąć.

– O tej cząst­ce to i ja sły­sza­łem – wes­tchnął Wer­nar. – To wci­ąż nie­wie­le. Po­wa­żnie, nikt nie syp­nął przy­pad­kiem, ża­den z two­ich lu­dzi nie sły­szał cho­ćby plo­tek? Prze­cież masz tu­taj…

– Wer­nar, za­raz mnie szlag ja­sny tra­fi. Zbie­raj lu­dzi i je­dźmy, cza­row­ni­cy pła­cą na tyle sło­no, że mam na­dzie­ję, iż przy­pły­ną szu­kać cząstek jesz­cze przy­naj­mniej kil­ku­krot­nie.

Jak się spo­dzie­wał, cza­row­ni­cy prze­klęli wszyst­kich rów­no. Na­jem­ni­cy – ob­so­ba­cze­ni, zwy­zy­wa­ni, z ci­ężki­mi gło­wa­mi – sfor­mo­wa­li ko­lum­nę, któ­rej trzon sta­no­wi­ła gru­pa cza­row­ni­ków sku­pio­nych wo­kół drew­nia­ne­go, oku­te­go że­la­zem fur­go­nu. Wer­nar przy­jął re­pry­men­dę z opa­no­wa­niem god­nym lep­szej spra­wy, któ­ra w tym przy­pad­ku przy­po­mi­na­ła wy­pcha­ny do gra­nic mo­żli­wo­ści trzos.

Dro­ga do przy­sta­ni wio­dła przez głów­ną ale­ję mia­stecz­ka. Wy­bru­ko­wa­na rów­no ocio­sa­ny­mi ka­mie­nia­mi była dumą osa­dy. Ko­ńskie pod­ko­wy we­so­ło gra­ły o wy­gła­dzo­ny dukt. Po obu jego stro­nach ro­sły pod­mu­ro­wa­ne za­kła­dy ka­let­ni­cze, kra­my ze skó­ra­mi i mno­go­ścią ró­żne­go ro­dza­ju ja­dła. Tra­fił się na­wet sa­lo­nik ju­bi­ler­ski, któ­ry za­pra­szał do środ­ka chwy­tli­wym ha­słem re­kla­mo­wym. Wer­nar po­czuł, jak od woni roz­ma­itych sma­ko­ły­ków żo­łądek wy­wra­ca mu się do góry no­ga­mi.

Przy­stań wy­ra­sta­ła tuż za bra­mą mia­stecz­ka. Kil­ka po­przecz­nych pir­sów wdzie­ra­ło się w sza­ry nurt rze­ki. Oba brze­gi zdo­bi­ły fa­lu­jące na wie­trze wa­chla­rze ta­ta­ra­ku. Przy ło­dziach uwi­ja­li się tra­ga­rze i wy­męcze­ni szkut­ni­cy. Wy­gląda­ło na to, że przy­by­sze będą mo­gli wy­ru­szyć w rejs z mar­szu. Cza­row­ni­cy bez sło­wa mi­nęli na­jem­ni­ków i zsie­dli z koni. Ho­ło­ta skło­ni­ła się w pas, co bar­dziej wy­ryw­ni pa­rob­ko­wie rzu­ci­li się do fur­go­nu, nie­zbęd­ne ma­gi­kom uten­sy­lia w skrzy­niach oku­tych rów­nie moc­no jak sam fur­gon w mgnie­niu oka zna­la­zły się na po­kła­dach ło­dzi. Lok­ken przy­sta­nął nie­co z boku i przy­glądał się prze­ła­dun­ko­wi. Tu­taj rola za­rząd­cy do­bie­ga­ła ko­ńca, za kil­ka dni, kie­dy eks­pe­dy­cja wró­ci do mia­stecz­ka, po­dej­mie ich w tym sa­mym miej­scu. Wer­nar wraz z kom­pa­nią oci­ęża­le zsie­dli z kul­bak i prze­nie­śli swo­je juki do wy­go­spo­da­ro­wa­nej dla nich, naj­mniej oka­za­łej łaj­by. Majt­ko­wie bur­cze­li pod no­sem, wy­ra­źnie nie­za­do­wo­le­ni z to­wa­rzy­stwa ban­dy na­jem­nych zbi­rów. Ża­den jed­nak nie po­zwo­lił so­bie na otwar­ty ko­men­tarz.

Wy­ru­szy­li chwi­lę pó­źniej, od­bi­li od brze­gu i z plu­skiem roz­bi­ja­nej wio­sła­mi wody od­pły­nęli w górę rze­ki. Wer­nar wi­dział, jak Lok­ken unió­sł po­tężne ra­mię. Na­jem­nik od­po­wie­dział na gest, pa­trzył za za­rząd­cą do cza­su, gdy ten znik­nął w po­ran­nej mgle.

Rejs dłu­żył się nie­sa­mo­wi­cie od pierw­sze­go za­ko­la. Cza­row­ni­cy w ło­dziach za nimi roz­ma­wia­li ze sobą lub opa­tu­le­ni w gru­be płasz­cze ob­ser­wo­wa­li oto­cze­nie z głębi za­rzu­co­nych na gło­wy kap­tu­rów. Wer­nar ziew­nął prze­ci­ągle, chłod­ne po­wie­trze wy­wia­ło z nie­go zmęcze­nie i reszt­ki al­ko­ho­lo­we­go rau­szu. Ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­kła­dzie – część kom­pa­nów za­le­gła na mi­ęk­kich wo­rach, chra­pa­nie od­bi­ja­ło się od nur­tu rze­ki, nio­sło po wo­dzie ni­czym ryk nie­dźwie­dzia. Nie zna­la­złszy god­ne­go roz­mów­cy, Wer­nar opa­rł się o bur­tę i po­dzi­wiał mi­ja­ne kra­jo­bra­zy. Choć Fa­rven sły­nęło przede wszyst­kim z mio­du, ru­bi­nów i nie­prze­jed­na­nych w swo­jej na­tu­rze miesz­ka­ńców, nie spo­sób było od­mó­wić wy­spie uro­ku. Ni­ski, piasz­czy­sty brzeg po­tra­fił na prze­strze­ni kil­ku­set kro­ków za­mie­nić się w stro­me, bia­łe jak śnieg wa­pien­ne kli­fy. Sen­ne wrzo­so­wi­ska ustępo­wa­ły miej­sca­mi ciem­nej i mil­czącej pusz­czy, by chwi­lę pó­źniej za­mie­nić się w sze­ro­kie do­li­ny ko­lo­ro­wych pól upraw­nych. Miej­sco­wi wy­da­wa­li się nie zwra­cać na przy­ro­dę naj­mniej­szej uwa­gi. Znu­dzo­ny że­glu­gą ster­nik opie­rał się o wy­so­ką bel­kę i co chwi­la splu­wał w nurt łu­pi­na­mi sło­necz­ni­ka.

Po dwóch dniach ko­ry­to sta­ło się węższe, spo­koj­na do tej pory rze­ka prze­le­wa­ła się przez ka­ska­dy i mierz­wi­ła w spie­nio­ne ba­łwa­ny. Ło­dzia­mi te­le­pa­ło, kil­ku­krot­nie bli­scy byli roz­trza­ska­nia się na ostrych jak brzy­twy, wci­na­jących się w nurt ska­łach.

– Za­raz do­bi­ja­my – po­wie­dział ster­nik. – Przy­go­tuj­cie swo­je ła­chy.

– Część lu­dzi zo­sta­nie z wami przy ło­dziach. – Wer­nar wi­dział, że na twa­rzy ster­ni­ka ma­lu­je się po­gar­da. – Chy­ba nie my­śla­łeś, że zo­sta­wi­my was tu­taj po tym, jak cza­row­ni­cy zgo­dzi­li się za­pła­cić z góry?

Ster­nik nie od­po­wie­dział. Od­wró­cił się i na­pa­rł na rum­pel, mam­ro­cząc pod no­sem. Kom­pa­nia Wer­na­ra krząta­ła się po po­kła­dzie i po­rząd­ko­wa­ła wy­po­sa­że­nie. Na­jem­ni­cy przy­pa­sa­li sze­ro­kie mie­cze, za­rzu­ci­li tar­cze na ple­cy, ko­łcza­ny za­pe­łni­ły się strza­ła­mi. Choć nie spo­dzie­wa­li się kło­po­tów na tym od­lu­dziu, cza­row­ni­cy za­pła­ci­li im za ci­ągłą go­to­wo­ść bo­jo­wą. Ozna­cza­ło to nic in­ne­go, jak afi­szo­wa­nie się z pe­łnym na­pi­ęcia spoj­rze­niem, ca­ło­dnio­we pa­ra­do­wa­nie w pe­łnych pan­cer­zach i z dło­ńmi nie­ustan­nie opar­ty­mi na ręko­je­ściach mie­czy.

Do­bi­li do brze­gu, ło­dzie za­szu­ra­ły dnem o sze­ro­ką, żwi­ro­wą pla­żę. Sło­ńce prze­bi­ja­ło się mi­ędzy igła­mi roz­ło­ży­stych so­sen. Wzbu­rzo­na rze­ka szem­ra­ła we­so­ło za ich ple­ca­mi. Cza­row­nik, któ­ry jako je­dy­ny roz­ma­wiał z Wer­na­rem, pod­sze­dł do na­jem­ni­ka. Zrzu­cił kap­tur, uka­zu­jąc ogo­lo­ną na łyso gło­wę i wy­ta­tu­owa­ne w geo­me­trycz­ne wzo­ry ob­li­cze.

– Wer­nar, idzie­my pod górę – po­wie­dział spo­koj­nym to­nem. – We­źmie­my tyl­ko kil­ku lu­dzi. Li­czę, że do­pil­nu­jesz ło­dzi do na­sze­go po­wro­tu.

– Do­pil­nu­ję. Wy­bio­rę tych, któ­rzy pój­dą ra­zem z wami – od­pa­rł Wer­nar i ski­nął na Bo­gna­ra oraz kil­ku sto­jących wo­kół nie­go na­jem­ni­ków.

– Nie. – Cza­row­nik stuk­nął ko­stu­rem o piach. – Sami wy­bie­rze­my. Wró­ci­my ju­tro, o świ­cie bądźcie go­to­wi.

– To moi lu­dzie, nie mo­że­cie nimi dys­po­no­wać we­dle wła­sne­go uzna­nia… – opo­no­wał Wer­nar.

– A to jest moje zło­to. – Arlo, cza­row­nik o wy­ma­lo­wa­nej twa­rzy, za­trząsł miesz­kiem przy pa­sie spi­na­jącym sza­tę. – I wła­śnie dzi­ęki temu mogę wami dys­po­no­wać tak, jak tyl­ko mi się za­ma­rzy.

Wer­nar za­ci­snął szczękę, wy­pu­ścił po­wie­trze jak tur. Ski­nął nie­wy­ra­źnie, co Arlo skwi­to­wał sze­ro­kim uśmie­chem. Od­wró­cił się do zbroj­nych i po­ka­zu­jąc pal­cem, wy­zna­czył eskor­tę. We­dług map do ja­skiń pod górą mie­li le­d­wie kil­ka go­dzin dro­gi. Naj­bli­ższą osa­dę mi­nęli ze­szłe­go dnia, nie gro­zi­ło im tu nic poza dzi­ką zwie­rzy­ną i mor­der­czą nudą.

Cza­row­ni­cy, ze­braw­szy się w kon­wój ochra­nia­ny przez czwór­kę zbroj­nych, po­wo­li od­da­la­li się ku ścia­nie lasu. Je­den je­dy­ny osio­łek, któ­re­go ze sobą za­bra­li, ci­ągnął na ma­łym wo­zie oku­tą czar­nym me­ta­lem skrzy­nię o pó­ło­krągłym wie­ku. Nim znik­nęli za drze­wa­mi, Arlo od­wró­cił się do Wer­na­ra i za­ma­chał ko­stu­rem na po­że­gna­nie.

– Pa­trz­cie tej nocy na po­łud­nie! – za­wo­łał. – Ju­tro świat nie będzie już taki sam.

Wer­nar zdu­miał się tak wy­lew­nym po­że­gna­niem. Fuk­nął pod no­sem, unió­sł brwi, a po­tem od­ma­chał unie­sio­ną wy­so­ko ręką.

Do wie­czo­ra czas upły­nął na­jem­ni­kom na przy­go­to­wa­niu pro­wi­zo­rycz­ne­go obo­zo­wi­ska. Roz­bi­li im­pre­gno­wa­ne wo­skiem na­mio­ty, na­zbie­ra­li chru­stu i ogro­dzi­li pa­le­ni­sko wiel­ki­mi jak gło­wy ka­mie­nia­mi. Wer­nar dość szyb­ko upo­rał się z roz­sta­wie­niem rusz­tu i ko­cio­łka. W tym cza­sie Elgi wraz z jed­nym z to­wa­rzy­szy udał się na po­lo­wa­nie. Ob­sa­dy ło­dzi trzy­ma­ły się w ku­pie i ły­pa­ły nie­chęt­nym wzro­kiem na na­jem­ni­ków, któ­rzy nudę umi­la­li so­bie roz­mo­wą na co­raz to głup­sze te­ma­ty. Wer­nar po­czuł, że wzrok szkut­ni­ków za­czy­na go mier­zić, a pi­ęści świerz­bią do bit­ki. Na­uczy­łby te ka­pu­ścia­ne łby w try­mi­ga, żeby nie ga­pi­ły się na nich jak sro­ka w gnat… Iry­to­wa­ło go to, że na Fa­rven byle chło­pi­na mógł czuć się rów­ny na­wet i Lok­ke­no­wi. To nie był kon­ty­nent, gdzie na wi­dok hu­laj­par­tii Wer­na­ra w wio­skach trza­ska­ły okien­ni­ce, a ka­żda ulicz­ka ro­bi­ła się na­gle pu­sta i prze­stron­na.

Elgi wró­cił z po­lo­wa­nia gru­bo po zmro­ku, kie­dy po­ma­ra­ńczo­we sło­ńce scho­wa­ło się za od­le­głą ko­tli­ną, wci­na­jącą się kli­nem mi­ędzy ma­syw­ne, ośnie­żo­ne szczy­ty. Ru­mor, ja­kie­go przy tym na­ro­bił, obu­dzi­łby zma­rłe­go. Na skle­co­nych z ga­łęzi sa­niach ci­ągnął za sobą po­ka­źnych roz­mia­rów ło­sia. Na­wet miej­sco­wi że­gla­rze, do­tych­czas ły­pi­ący złym okiem i prze­kli­na­jący gar­dło­wo, oży­wi­li się wy­ra­źnie, chęt­ni na ka­wa­łek pie­czy­ste­go.

– Po­wiedz mi, ile je­le­ni i dzi­ków oszczędzi­li­ście, żeby ustrze­lić tego ło­sia? – Wer­nar zła­pał się pod boki i sta­nął przed my­śli­wy­mi.

– Wer­nar… – Elgi sa­pał jak ko­wal­ski miech. – Być na Far­ven i nie spró­bo­wać ło­sia…

– Je­śli do­brze pa­mi­ętam, pró­bo­wa­li­śmy ło­si­ny wszy­scy, jak tu sie­dzi­my. – Przy­wód­ca po­to­czył ra­mie­niem wo­kół obo­zo­wi­ska.

– To nie ma żad­ne­go zna­cze­nia – od­po­wie­dział Elgi. – Sły­sza­łem jesz­cze w mia­stecz­ku, że ło­si­na z rusz­tu naj­le­piej sma­ku­je z…

– Do­bra, wy­star­czy. – Wer­nar mach­nął ręką. – Da­waj­cie go tu­taj, bli­żej ogni­ska, ja­śniej będzie. Po ciem­ku tyl­ko go ze­psu­je­my.

Spra­wie­nie zwie­rzy­ny nie za­jęło im wie­le cza­su. Nim spo­mi­ędzy chmur wy­ło­ni­ły się sre­brzy­ste sier­py ksi­ęży­ców, nad­brze­żny obóz wy­pe­łnił się przy­jem­nym skwier­cze­niem pie­czo­ne­go mi­ęsa. Na­je­dli się do syta wszy­scy, łącz­nie z szy­pra­mi, któ­rzy za­częli wy­ka­zy­wać wi­ęcej ludz­kich od­ru­chów, a któ­rych w przy­pły­wie wy­jąt­ko­wej li­to­ści Wer­nar do­pu­ścił do ro­żna. Kie­dy tyl­ko sko­ńczy­ło się pie­czy­ste, od­szpun­to­wa­no wy­pe­łnio­ne mio­dem bu­kła­ki. At­mos­fe­ra z woj­sko­wej co­raz bar­dziej za­czy­na­ła przy­po­mi­nać bie­siad­ną. Roz­mo­wy kle­iły się jak ni­g­dy, tru­nek ude­rzył do głów, prze­ła­mu­jąc mury nie­chęci mi­ędzy na­jem­ni­ka­mi i gru­pą Fa­rve­ńczy­ków.

– Wer­nar, po­słu­chaj no mnie – po­wie­dział Elgi. – Wi­dać, że z tym Lok­ke­nem zna­cie się nie od dzi­siaj. Po­wie­dział ci może, po jaką cho­le­rę te cza­row­ni­ki tu przy­pły­nęli?

– Po­wie­dział – po­twier­dził Wer­nar i ski­nął gło­wą. – Ale po pierw­sze, tyle co on, to wie­dzia­łem jesz­cze na stat­ku, a po dru­gie, wąt­pię, że­byś coś z tego zro­zu­miał.

– Bo? – Elgi prze­chy­lił bu­kłak.

Stru­mień mio­du po­pły­nął po buj­nej bro­dzie i roz­lał się mi­ędzy ogni­wa­mi kol­czu­gi aż po cho­le­wy wy­so­kich bu­tów.

– Bo szcze­rze wąt­pię, czy wy­zna­jesz się tak samo do­brze na czar­no­ksi­ęstwie, jak na go­to­wa­niu – od­pa­rł Wer­nar. – Sły­sza­łeś coś o bo­skiej cząst­ce?

Elgi zmarsz­czył czo­ło. My­ślał bar­dzo in­ten­syw­nie, ale mimo ty­ta­nicz­ne­go wy­si­łku żad­na ja­śniej­sza iskier­ka nie po­ja­wi­ła się w jego umy­śle.

– No nie…

– Wła­śnie – od­po­wie­dział Wer­nar i wy­dął war­gi. – Lok­ke­no­wi też się nie zwie­rza­li. Bo­ska cząst­ka to wszyst­ko, po­czątek wszech­rze­czy. Tak mi mó­wił. Co to zna­czy, nie wiem, a do­wia­dy­wa­nie się rów­nież śred­nio mnie in­te­re­su­je. Znacz­nie bar­dziej cie­szy mnie myśl o pe­łnym trzo­sie.

– Cze­kaj, cze­kaj… – mruk­nął Elgi. – Ale po co im to wie­dzieć? Jaki świat jest, ka­żdy wi­dzi. Brud­ny, śmier­dzący i chci­wy. Pe­łen zbo­cze­ńców i prze­kra­cza­jące­go wszel­kie wy­obra­że­nia ku­rew­stwa. Po­wa­żnie trze­ba wy­bie­rać się na to za­du­pie, żeby się o tym prze­ko­nać?

Wer­nar nie od­po­wie­dział. Wzru­szył ra­mio­na­mi i uśmiech­nął się gorz­ko. Odło­żył swój bu­kłak i wstał, czy­ni­ąc wszyst­ko, byle tyl­ko za­cho­wać pe­łną rów­no­wa­gę. Od­sze­dł kil­ka kro­ków w mrok i przy­sta­nął obok roz­ło­ży­ste­go świer­ku. Roz­wi­ązał pas, cie­pły stru­mień roz­lał się po li­ściach i mi­ęk­kim mchu, któ­ry po­ra­stał wy­sta­jące spo­mi­ędzy traw ka­mie­nie. Wer­nar ode­tchnął z ulgą, spoj­rzał w stro­nę nie­od­le­głej góry. Wiatr sma­gał ostre, ska­li­ste kły, śnieg roz­wie­wał się i opa­dał, spo­wi­ja­jąc szczyt sre­brzy­stą mgie­łką.

Błysk ośle­pił go, Wer­nar krzyk­nął z bólu i zwa­lił się pro­sto w je­ży­ny sper­lo­ne cie­płym mo­czem. Pod za­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi czuł żywy ogień. Przez wła­sny wrzask sły­szał krzy­ki obo­zu­jących obok to­wa­rzy­szy. Wzrok wra­cał po­wo­li, bia­łe pla­my roz­my­wa­ły się wraz z ko­lej­ny­mi mru­gni­ęcia­mi. Na­jem­nik spoj­rzał w stro­nę wierz­cho­łka, tam, gdzie na­ro­dził się błysk. Szczyt znik­nął, ro­ze­rwa­ny na strzępy ma­syw do­słow­nie wy­pa­ro­wał. Tam, gdzie jesz­cze chwi­lę wcześ­niej sre­brzy­ły się tu­ma­ny bia­łe­go śnie­gu, te­raz wzbi­jał się ku nie­bu ogni­sty grzyb, prze­pla­ta­ny war­ko­cza­mi czar­ne­go, gry­zące­go dymu. Wer­nar z nie­do­wie­rza­niem przy­glądał się, jak gi­gan­tycz­ne, wy­rwa­ne ze szczy­tu bry­ły za­częły pi­ko­wać, prze­bi­jać się przez za­wie­szo­ne ni­sko obło­ki i roz­trza­ski­wać mi­ędzy drze­wa­mi. Nie­ist­nie­jący już szczyt wra­cał na wy­ży­ny ogni­stym desz­czem. Wer­nar od­wró­cił się do obo­zo­wi­ska, urwa­na ga­łąź zdzie­li­ła go w gło­wę, do­strze­gł jesz­cze, jak ol­brzy­mi ko­nar pada wprost na skłębio­nych przy ło­dziach fli­sa­ków. Usły­szał wrzask i chrup­ni­ęcie mia­żdżo­nych ko­ści, zie­mia za­częła usu­wać się spod nóg, a grzmot za­pie­rał dech w pier­siach. Wer­nar bie­gł przed sie­bie, ku wy­ci­ągni­ętym na brzeg łaj­bom, gdy po­czuł na cie­le ogień. A po­tem nie wi­dział już nic.

***

– Wró­cił. – Głos był wy­głu­szo­ny, od­le­gły.

Chciał od­po­wie­dzieć, cho­ćby krzyk­nąć. Przed ocza­mi wci­ąż miał jed­no­li­tą ciem­no­ść. Ból pul­so­wał w ca­łym cie­le.

– Bo­go­wie! Pa­trz­cie na jego rękę!

– Zno­wu za­czy­na drżeć, mu­si­my ucie­kać. Im bli­żej góry, tym go­rzej.

– Bierz­my go do mia­sta, bo nam tu­taj ska­pie­je. Lok­ken ka­zał szu­kać, je­śli wró­ci­my bez nie­go, ręce nam po­uci­na­ją…

– Mo­że­my go we­pchnąć do rze­ki, z po­wro­tem do ko­ry­ta… Nikt nic nie po­wie, jak go na pla­ży raki ogry­zą…

– Za­raz po­tem cie­bie osku­bią. Do ostat­niej ko­stecz­ki, będziesz się bie­lił mi­ędzy żwi­rem aż miło.

Ock­nął się jak po­ra­żo­ny pio­ru­nem, po­czuł na skó­rze lo­do­wa­te zim­no. Dru­gie chlu­śni­ęcie omal go nie udu­si­ło. Woda wda­rła się do gar­dła, Wer­nar za­nió­sł się rzężącym kasz­lem. Na bruk zrzu­co­no go, za­nim jesz­cze zdążył na do­bre zła­pać od­dech. Jęk­nął, gdy przy­wa­lił czo­łem pro­sto w ka­mień, o dzi­wo, nie po­czuł bólu. Po­trząsnął gło­wą dla otrze­źwie­nia, świat wi­ro­wał i roz­pły­wał się, jak­by utka­no go z mgły.

– Mamy jed­ne­go. – Tym ra­zem głos był wy­ra­źny.

– Na­jem­nik? – za­py­tał inny głos.

– Szlag… To Wer­nar. Cała dru­ży­na tam po­pły­nęła, a wró­cił aku­rat on. – Ktoś sta­nął tuż nad le­żącym.

Na­jem­nik nie wi­dział go, ale na­tych­miast roz­po­znał ci­ężki ba­ry­ton na­le­żący do za­rząd­cy por­tu.

– Dla nas to bez zna­cze­nia. Wa­żne, że prze­żył.

Wer­nar ty­ta­nicz­nym wy­si­łkiem prze­wró­cił się na ple­cy. Te­raz wy­star­czy­ło tyl­ko od­chy­lić nie­co szy­ję. Ob­raz wci­ąż się roz­ma­zy­wał, ale mężczy­zna i tak wi­dział wi­ęcej, niż po­trze­bo­wał.

Na głów­nym pla­cu por­to­we­go mia­stecz­ka pi­ętrzy­ły się sto­sy tru­pów. Wi­ęk­szo­ść bu­dyn­ków pło­nęła albo zo­sta­ła ob­ró­co­na we wci­ąż po­chło­ni­ęte ża­rem zglisz­cza. Po­nad czar­ne kłęby wy­ra­sta­ły tyl­ko okop­co­ne ki­ku­ty mu­ro­wa­nych ko­mi­nów. Lok­ken wraz ze zbroj­ną eskor­tą stał kil­ka kro­ków da­lej.

– Broń dzia­ła – po­wie­dział. – Je­stem pod wra­że­niem, na­sze pie­ni­ądze nie po­szły na mar­ne.

– Za­bie­ra­my oca­la­łe­go. – Wer­nar do­pie­ro te­raz do­strze­gł kil­ku cza­row­ni­ków, któ­rzy sta­li na­prze­ciw­ko za­rząd­cy. – Dla was to sku­tek ubocz­ny, a nam może się jesz­cze przy­dać.

– Sko­ro taka wa­sza wola. – Lok­ken wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wąt­pię, żeby prze­żył po­wrót na kon­ty­nent. Nam za­le­ży tyl­ko na bro­ni. Ten kraj zbyt dłu­go był na ła­sce kom­bi­na­tów. Czas, by ko­ro­na po­now­nie za­jęła na­le­żne jej miej­sce.

– Nie będzie żad­nej ko­ro­ny – za­prze­czył cza­row­nik.

Sto­jący za nim ma­gi­cy się zbli­ży­li.

– Co? – Lok­ken ani drgnął.

– Za­bie­ra­my oca­la­łe­go. Oraz broń.

„Arlo, to z pew­no­ścią on” – po­my­ślał Wer­nar, przy­tom­nie­jąc. Roz­po­znał sze­ro­ką, przy­sa­dzi­stą syl­wet­kę cza­row­ni­ka, oku­ta­ną w gru­by ma­te­riał.

– Nie taka była umo­wa. – Za­rząd­ca się ob­ru­szył. – Broń mia­ła tra­fić do nas, do ko­ro­ny Fa­rven. Da­li­śmy wam pie­ni­ądze i czas… To jest zdra­da, a my, wy­spia­rze, bar­dzo, ale to bar­dzo nie lu­bi­my zdraj­ców.

– To jest ra­cja sta­nu, Lok­ken. – Cza­row­nik unió­sł dłoń i wy­ce­lo­wał pa­lec w pie­rś za­rząd­cy. – Ta­kiej bro­ni nie od­da­je się byle hra­bie­mu na chy­bo­tli­wym sto­łku. Taka po­tęga może zmie­nić ob­li­cze świa­ta. Fa­rven było nie­wiel­ką ceną.

– Ty… – Za­rząd­ca po­stąpił na­przód.

Wer­nar wi­dział, jak mężczy­zna si­ęga do ręko­je­ści mie­cza. Nie zdążył, Arlo wy­su­nął ukry­tą za po­ła­mi sza­ty dłoń, szkla­na kula bły­snęła ogni­sty­mi re­flek­sa­mi. Cza­row­nik cof­nął się nie­co i ci­snął kulę pod nogi Lok­ke­na. Szkło trzas­nęło, a Wer­nar, choć le­żał kil­ka­na­ście kro­ków da­lej, po­czuł na po­licz­kach prze­szy­wa­jący mróz. Lok­ken za­ma­rł, po­dob­nie jak kil­ku zbroj­nych, któ­rzy za­trzy­ma­li się w pół kro­ku, z ha­la­bar­da­mi skie­ro­wa­ny­mi ku pier­siom cza­row­ni­ków. Mróz skle­jał po­wie­ki, język kost­niał mi­ędzy zęba­mi. Po­tem, od stro­ny tu­ma­nu, za ple­ca­mi cza­row­ni­ków strze­li­ły ci­ęci­wy. Lo­do­we, ocie­ka­jące mro­zem fi­gu­ry Lok­ke­na oraz stra­żni­ków roz­pa­dły się w ty­si­ące lśni­ących złom­ków. Krzyk, ko­lej­ne be­łty prze­szy­ły po­wie­trze. Wer­nar po pro­stu słu­chał – wrza­sku zbli­ża­jących się na­jem­ni­ków, nie­pew­nych ko­mend resz­tek stra­ży, osza­la­łych pi­sków oca­la­łych z po­gro­mu miesz­ka­ńców mia­stecz­ka. Słu­chał i ma­rzył o tym, że mróz po­chło­nie rów­nież jego.

Je­den z na­jem­ni­ków, któ­rzy wy­ło­ni­li się z dymu, sta­nął nad nim z unie­sio­nym mie­czem. Sztych za­wi­sł do­kład­nie na wy­so­ko­ści gło­wy Wer­na­ra. Cza­row­ni­cy drgnęli, Arlo krzyk­nął coś, ale żąd­ny mor­du na­jem­nik nie słu­chał, z za­ci­śni­ęty­mi zęba­mi sma­ko­wał zbli­ża­jącą się śmie­rć. Wy­pro­sto­wał się, go­tów na­przeć na gło­wi­cę. Wer­nar za­sło­nił się ręka­mi – obo­la­łe­go, sła­be­go jak ko­cię nie było stać na nic wi­ęcej. Coś zgrzyt­nęło i strze­li­ło me­ta­licz­nie. Żo­łdak sap­nął, po­stąpił krok do tyłu i stra­cił rów­no­wa­gę. Wer­nar po­czuł, jak ży­cie prze­sy­pu­je mu się mi­ędzy pal­ca­mi, cze­kał, aż pierw­szy szok mi­nie, a cia­ło eks­plo­du­je bó­lem, sły­szał o tym, wie­dział, że tak wła­śnie po­win­no być. Za­ci­snął zęby, ale je­dy­ne, co po­czuł, to zgrzy­ta­jąca żu­chwa. Na­jem­nik nie mógł chy­bić…

– Mó­wi­łem wam. – Arlo w to­wa­rzy­stwie ako­li­tów zbli­żył się do Lok­ke­na, dy­szał. – Broń nie musi tyl­ko nisz­czyć. Jest praw­dzi­wą siłą, jest ży­ciem… – Szarp­nął za rękę Wer­na­ra i unió­sł ją.

Temu wy­da­wa­ło się, że śni, że to miód, któ­ry wda­rł się do umy­słu gdzieś na brze­gu rze­ki, nie­opo­dal góry w głę­-bi lądu.

Przed­ra­mię wy­da­wa­ło się pul­so­wać. Skó­ra stward­nia­ła jak ka­mień i po­kry­ła się mi­nia­tu­ro­wy­mi bruz­da­mi, po­dob­ny­mi do tych, ja­kie wi­du­je się na spie­czo­nej sło­ńcem zie­mi. Ka­wa­łek klin­gi po­ru­szył się i wy­pa­dł z jed­ne­go z mi­kro­sko­pij­nych ka­nio­nów pro­sto na mo­kry bruk. Bruz­da za­skle­pi­ła się, sia­tecz­ka pęk­ni­ęć znik­nęła. Przed­ra­mię wy­gląda­ło na nie­na­ru­szo­ne.

– Co wy­ście ze mną zro­bi­li? – wy­ce­dził Wer­nar.

– Da­li­śmy ci nowe ży­cie – od­pa­rł cza­row­nik pod­nie­co­ny i pu­ścił ra­mię. – Je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju. Ży­cie, któ­re­go nie stwo­rzy­li bo­go­wie, ale zo­sta­ło uczy­nio­ne ręka­mi ich dzie­ci. Za­bierz­cie go, pil­nuj­cie jak źre­ni­cy oka, to przy­szło­ść, to na­sza przy­szło­ść, bra­cia. Uda­ło nam się…

– Co mi zro­bi­li­ście?! Co się ze mną dzie­je?! – wrzesz­czał na­jem­nik i mio­tał się, gdy pęta­no mu nogi i ra­mio­na.

Gło­wi­ca mie­cza tra­fi­ła go pro­sto w nos. Za­miast krwo­to­ku i bra­ku od­de­chu po­czuł le­d­wie dra­pa­nie. To wy­star­czy­ło, szok i nie­do­wie­rza­nie za­mknęły mu usta sku­tecz­niej niż cios. Chwi­lę pó­źniej, uznaw­szy, że to jed­nak nie dzie­je się na­praw­dę, Wer­nar stra­cił przy­tom­no­ść.

***

Przy­jem­ne ko­ły­sa­nie wy­rwa­ło go z nie­by­tu, czo­ło za­pul­so­wa­ło mgli­stym bó­lem, gdy tyl­ko roz­wa­rł po­wie­ki. Cza­row­nik sie­dział na zy­dlu tuż przy łó­żku. Od­rzu­co­ny na ple­cy kap­tur uka­zy­wał wy­ma­lo­wa­ną w geo­me­trycz­ne wzo­ry twarz. „Arlo” – po­my­ślał na­jem­nik.

– Pły­nie­my? – za­py­tał Wer­nar.

– Tak. – Cza­row­nik ski­nął po­twier­dza­jąco. – Wra­ca­my do An­ger­su.

– Co tam się wy­da­rzy­ło? Gdzie moi lu­dzie?

– Zo­sta­li na Fa­rven – od­pa­rł cza­row­nik. – Wy­spa, jaką zna­my, wkrót­ce prze­sta­nie ist­nieć.

– Lok­ken miał ra­cję? Wy to zro­bi­li­ście? Ta cała eks­pe­dy­cja to jed­na wiel­ka far­sa? – Wer­nar wspi­ął się na ło­kieć i ob­ró­cił na bok.

– Nie far­sa, ko­niecz­no­ść – pod­kre­ślił cza­row­nik. – Cena i tak była nie­wiel­ka. Wąt­pi­li­śmy, by poza de­to­na­cją uda­ło nam się osi­ągnąć bar­dziej… po­stępo­we re­zul­ta­ty. – Uśmiech­nął się.

– Po­stępo­we? – Wer­nar par­sk­nął pod no­sem.

Przy­po­mniał so­bie chwi­lę tuż przed tym, jak na jego przed­ra­mie­niu pękło ostrze. Przy­po­mniał so­bie wszyst­ko, cze­go ża­ło­wał i za czym tak bar­dzo wów­czas za­tęsk­nił. Tak wy­gląda­ła śmie­rć, tak przy­cho­dzi­ła, jako ty­si­ące ob­ra­zów, któ­re na­cho­dzi­ły na sie­bie w dzi­kim pędzie.

– Wkrót­ce zro­zu­miesz, Wer­nar. – Cza­row­nik wes­tchnął prze­ci­ągle i wstał z ta­bo­re­tu.

– Uczy­ni­li­ście ze mnie mon­strum, co tu ro­zu­mieć? – Na­jem­nik unió­sł ra­mię. – Je­stem… Na­wet nie wiem, czy ja jesz­cze żyję, czy nie wy­pa­li­ło mnie od środ­ka jak tej za­wszo­nej wy­spy.

Arlo nie od­po­wie­dział od razu, wy­dął mi­ęsi­ste war­gi. Na­rzu­cił kap­tur na łysą gło­wę i ru­szył ku drzwiom ka­ju­ty. Za­trzy­mał się i od­wró­cił w stro­nę Wer­na­ra.

– Ten świat będzie nie­dłu­go za mały dla nas, zna­jących taj­ni­ki. Jesz­cze chwi­la… a na­sze miej­sce zaj­mie żmi­ja, któ­rą wy­ho­do­wa­li­śmy na wła­snej pier­si. Iro­nia losu… Za­wsze się tego spo­dzie­wa­my i ni­g­dy nie po­tra­fi­my po­wstrzy­mać.

– Cze­go? – za­py­tał Wer­nar po­iry­to­wa­ny, znie­cier­pli­wio­ny, bli­ski pa­ni­ki. – O czym ty pie­przysz, Arlo?

– Mu­sie­li­śmy zna­le­źć… po­li­sę, któ­ra za­pew­ni nam prze­trwa­nie. Lok­ken ją sfi­nan­so­wał – od­po­wie­dział cza­row­nik po­wo­li, wa­żąc ka­żde sło­wo.

– A ja? – za­py­tał Wer­nar. – Też je­stem ceną za wa­sze prze­trwa­nie?

– Nie, Wer­nar. – Arlo po­kręcił gło­wą. – Ty je­steś do­wo­dem na to, że po­stąpi­li­śmy słusz­nie, a dla tego świa­ta wci­ąż ist­nie­je na­dzie­ja. ■

W odmętach lazuru

– Chy­ba tro­chę po­błądzi­li­śmy – po­wie­dział Wer­nar, przy­gląda­jąc się nie­re­gu­lar­nej li­nii wy­brze­ża.

– Mó­wi­łem tym idio­tom, żeby na noc zwi­nąć ża­gle. Gwiazd nie było, ciem­no, że oko wy­kol. Ale nie, upar­li się, po­grom­cy mórz! – Arlo wznió­sł ra­mio­na, któ­re za­raz po­tem okla­pły jak dwie wiel­kie płe­twy.

Brzeg za­miast nie­wiel­kiej, bo nie­wiel­kiej, ale jed­nak ry­bac­kiej osa­dy przed­sta­wiał sobą ob­raz ty­po­wy dla po­rzu­co­nej przez czło­wie­ka głu­szy. Spo­mi­ędzy fal wy­sta­wa­ły skal­ne zęby, szcze­rzące się wzdłuż ca­łe­go wy­brze­ża. Po­wa­lo­ne i zbu­twia­łe ko­na­ry drzew, ob­ro­śni­ęte mchem aż po ko­ro­ny, wy­sta­wa­ły po­nad mo­rze ni­czym po­nu­re uro­czy­sko.

– Kne­fel! – ryk­nął Arlo po­tężnie.

Gdzieś od stro­ny rufy po wil­got­nych de­skach po­kła­du, z roz­dzia­wio­ną gębą, przy­bie­gł za­ro­śni­ęty ka­pi­tan. Ko­szu­lę miał roz­che­łsta­ną, a czer­wo­na ka­mi­zel­ka na­bi­ja­na dzwo­necz­ka­mi przy ka­żdym kro­ku do­pro­wa­dza­ła Wer­na­ra do szew­skiej pa­sji. Kne­fel spoj­rzał na nich parą głębo­ko osa­dzo­nych oczu, jego zęby zaś wca­le nie wy­gląda­ły zdro­wiej niż szczel­nie za­kry­wa­jące brzeg pnie drzew.

– Gdzieś ty nas wy­wió­zł, głąbie je­den?! – huk­nął Arlo, poły jego sza­ty po­de­rwa­ły się jak skrzy­dła pta­ka. – Gdzie za­to­ka, gdzie Izbi­ca, ta za­tęchła dziu­ra, z któ­rej wy­pły­wa­li­śmy?

– Po­win­na być, po­win­na być jak ma­lo­wa­na do­kład­nie przed nami. – Ka­pi­tan kry­py sap­nął gniew­nie. – Mó­wi­łem mo­ści ma­gi­ko­wi. Chmu­ry co­raz rzad­sze, za­raz się roz­wie­ją, będzie słon­ko stać na nie­bie, będzie pew­nik, że w do­brym miej­scu je­ste­śmy. Do tego cza­su cze­kać, cze­kać i cze­kać, nie pie­klić się. Chy­ba to po­tra­fi­cie, mo­ści cza­row­ni­ku, hę?

Arlo prze­wró­cił ocza­mi. Miał dość mo­rza, szu­mu fal i ohyd­nej jak sto nie­szczęść po­lew­ki, któ­rą ser­wo­wa­ła gar­kuch­nia. Cza­row­nik nie rzy­gał nią tyl­ko co dru­gi dzień, kie­dy głód oka­zy­wał się sil­niej­szy niż obrzy­dze­nie.

– Rze­czy­wi­ście jak­by mniej chmur na nie­bie. – Wer­nar pod­nió­sł gło­wę, prze­cze­sał dło­nią sko­łtu­nio­ne wło­sy.

– Daj już spo­kój… – wes­tchnął Arlo. – Chcę ze­jść na ląd, po­czuć zie­mię pod sto­pa­mi, cie­plej­szy wiatr na twa­rzy. Od tej soli gębę mam jak tar­kę, a jak wi­dzę ku­cha­rza, to mam ocho­tę obe­drzeć skur­wy­sy­na ze skó­ry i wy­rzu­cić za bur­tę.

– Prze­stań już męczyć, gło­wa od tego pęka. I wierz mi, po­zby­łbym się two­je­go to­wa­rzy­stwa rów­nie chęt­nie jak ka­pi­tan Kne­fel – od­po­wie­dział na­jem­nik. – A gębę nie­wa­żne, jak dłu­go będziesz my­dlił, i tak zo­sta­nie pa­skud­na.

– To­bie da­lej nie prze­szło. – Arlo po­kręcił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem. – Sta­łeś się wy­pad­ko­wą se­tek lat po­szu­ki­wań, wy­si­łków ca­łych ge­ne­ra­cji cza­row­ni­ków. A ty co? Za­cho­wu­jesz się jak baba, bo wy­da­rzy­ło się to bez two­jej zgo­dy, przy­pad­kiem, spa­dło jak dar bo­gów. Ale prze­cież ty o ża­den dar nie bła­ga­łeś, nie za­no­si­łeś mo­dłów i nie skła­da­łeś ofiar ca­ło­pal­nych. Prze­ra­ża­jące jest to, jak aro­ganc­ko od­rzu­casz to… bło­go­sła­wie­ństwo. Wie­lu od­da­ło­by wszyst­kie klej­no­ty tego świa­ta, żeby być tobą. Za­ak­cep­tuj to, kim je­steś, zy­ska­łeś nowe ży­cie, od­pu­ść.

– Za­iste, nie wiem, skąd przy­szło ci do gło­wy, że mó­głbym ot tak, po pro­stu od­pu­ścić? – Wer­nar zwró­cił ku cza­row­ni­ko­wi swo­je chmur­ne i pe­łne wy­rzu­tu ob­li­cze. – Bar­dzo bym pro­sił, że­byś da­ro­wał so­bie ten wy­du­ma­ny te­atrzyk. Ciar­ki idą mi przez ple­cy na samo wspo­mnie­nie.

– Ka­żdy, Wer­nar. – Arlo spoj­rzał w górę, po­czuł na wy­ta­tu­owa­nej twa­rzy pierw­szy, jesz­cze nie­śmia­ły pro­mień sło­ńca. – Ka­żdy w ko­ńcu ak­cep­tu­je sie­bie. Albo umie­ra, ale w two­im chędo­żo­nym przy­pad­ku to wca­le nie by­ło­by ta­kie pro­ste. O co cho­dzi, co tak bar­dzo prze­szka­dza ci w fak­cie, że je­steś… nie do zra­nie­nia, być może nie­śmier­tel­ny?

Wer­nar nie od­po­wie­dział. Choć mógł na swo­im cie­le kru­szyć ostrza, po­czuł na skó­rze lo­do­wa­ty dreszcz. Bał się, nie wie­dział dla­cze­go, nie znał przy­czy­ny prze­ra­że­nia. Mimo to chcia­ło mu się zwy­czaj­nie wyć.

Bura za­sło­na chmur zni­ka­ła, kur­czy­ła się i bie­la­ła z ka­żdym po­dmu­chem wia­tru. Wkrót­ce przez nie­bo­skłon le­ni­wie prze­pły­wa­ły tyl­ko po­je­dyn­cze bia­łe obło­ki o wy­dłu­żo­nych, ry­bich kszta­łtach.

Na­jem­nik prze­cha­dzał się po po­kła­dzie, przy­gląda­jąc się brze­go­wi. Nie wie­dzieć dla­cze­go, wi­dok za­le­wa­nych przez falę drzew przy­pra­wiał go o trud­ną do zde­fi­nio­wa­nia no­stal­gię. Nie­ra­cjo­nal­ny strach roz­pły­wał się jak cu­mu­lu­sy, zo­sta­wiał po so­bie drże­nie, trud­ne do na­zwa­nia prze­czu­cie, nie­zna­ny wcze­śniej Wer­na­ro­wi nie­po­kój. Po­iry­to­wa­ny tą hu­śtaw­ką Wer­nar ści­ągnął brwi, wy­krzy­wił usta i wes­tchnął smęt­nie. Za­raz po­tem za­klął i trza­snął dło­nią o re­ling. „Arlo miał ra­cję” – po­my­ślał. „Ty­po­we bab­sko”.

– Da­chy! Da­chy wi­dać! – ryk­nął ktoś po­tężnie.

– Bo­go­wie! Prze­cież my­śmy po­win­ni już daw­no osi­ąść na mie­li­źnie! – Kne­fel za­dzwo­nił ka­mi­zel­ką jak sta­do ba­ra­nów zga­nia­nych z hali przez pa­stu­cha.

Ka­pi­tan sta­nął tuż obok Wer­na­ra i zła­pał się za gło­wę, zsu­nął wy­tar­ty, skó­rza­ny ka­pe­lusz i zmi­ął go w twar­dych dło­niach.

– Nig­dym ta­kie­go przy­pły­wu nie wi­dział… To nie może być! – Po­kręcił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem. – Będzie się o tym mó­wi­ło od Ca­spe­ro­we­go Wier­chu aż po Ksi­ęży­co­wą Za­to­kę.

– Tam, pa­trzaj­cie! To prze­cie Izbi­ca, kro­kwie czer­wie­nią ma­lo­wa­ne, to bos­ma­nat! – Je­den z ma­ry­na­rzy, maj­tek w za du­żych spodniach i zde­cy­do­wa­nie przy­ku­sej ko­szu­li­nie, wy­chy­lił się te­raz przez bur­tę. – Przy­kry­ło, po przy­sta­ni, nie ma jak cu­mo­wać!

– Obie­ca­łeś za­brać nas na brzeg, głąbie. – Arlo sta­nął obok nich, zmie­rzył ka­pi­ta­na ty­po­wym dla sie­bie, pe­łnym wy­ższo­ści spoj­rze­niem. – Mam już tej kry­py po­wy­żej uszu.

– A to pro­szę, woda głębo­ka, kark so­bie ci­ężko skręcić. Jak zrzu­ci­cie ten szla­frok, to was w dół nie po­ci­ągnie, do­pły­nie­cie. – Kne­fel wska­zał cza­row­ni­ko­wi zie­lon­ka­wą ki­piel ota­cza­jącą po­kład.

– Nie prze­ci­ągaj stru­ny… bo na pe­łną za­pła­tę nie mo­żesz już li­czyć. Obej­dziesz się chud­szym trzo­sem. – Arlo po­gro­ził ka­pi­ta­no­wi pal­cem. – Obie­cy­wa­łeś mi cu­mo­wa­nie w Izbi­cy z sa­miut­kie­go rana. A my tu­taj co? Sło­ńce już w ze­ni­cie, a po wio­sce zo­sta­ły za­to­pio­ne da­chy.

– Mo­ści Arlo. – Kne­fel zła­pał się pod boki, wy­prężył pie­rś. Wer­nar, wi­dząc za­ry­so­wa­ne pod skó­rą mi­ęśnie, zro­zu­miał, dla­cze­go ka­pi­tan cho­dził w roz­che­łsta­nej ko­szu­li. – Nie gró­źcie mi, bo jak wi­dzę, wa­sze cza­ro­dziej­skie sto­py wci­ąż ukle­pu­ją de­ski na moim po­kła­dzie. Je­śli nie po­tra­fi­cie w cu­dow­ny spo­sób prze­fru­nąć na brzeg, bacz­cie tedy, komu i co opo­wia­da­cie. Co zaś ty­czy się lądo­wa­nia w Izbi­cy, to jak mó­wi­łem, przy­stań jest przed wami. – Ka­pi­tan wska­zał dło­nią czer­wo­ne bel­ki wie­ńczące za­to­pio­ną budę bos­ma­na­tu. – Obie­ca­łem Izbi­cę, oto i jest, a pod­nie­sie­nie jej z dna to już chy­ba ro­bo­ta dla ma­gii, praw­da?

 

Dwie ło­dzie, ja­kie były na sta­nie le­ci­wej kogi, zwo­do­wa­no nie­dłu­go pó­źniej. Kne­fel, któ­ry w Wer­na­rze wi­dział ko­goś po­dob­ne­go swo­je­mu sta­no­wi, po­pro­sił o do­łącze­nie do wy­pra­wy zwia­dow­czej. Na­jem­nik nie opo­no­wał, ze­jść na w mia­rę su­chy ląd pra­gnął rów­nie moc­no jak cza­row­nik. Ten zaś, ura­żo­ny ni­czym dwor­ska pod­fru­waj­ka, osten­ta­cyj­nie sta­nął na sa­mym dzio­bie stat­ku, złączył dło­nie w sze­ro­kich ręka­wach na brzu­chu i pa­trzył przed sie­bie. Wer­nar uśmiech­nął się pod no­sem, nie bez sa­tys­fak­cji przy­glądał się, jak twarz Arla pur­pu­ro­wia­ła z wście­kło­ści, a jego ta­tu­aże z ka­żdą chwi­lą zda­wa­ły się co­raz ciem­niej­sze.

Ło­dzie po­wo­li wy­mi­ja­ły wy­sta­jące po­nad wodę ska­ły. Me­an­dro­wa­ły tuż obok po­wa­lo­nych pni drzew, zde­cy­do­wa­na wi­ęk­szo­ść nie była tak zbu­twia­ła, jak wy­da­wa­ła się z bez­piecz­ne­go dy­stan­su na po­kła­dzie kogi. Wio­śla­rze pra­co­wa­li me­to­dycz­nie, bez wa­ha­nia re­agu­jąc na po­le­ce­nia ster­ni­ka. Ten zaś nie mu­siał wy­po­wia­dać ani pół sło­wa, kręcił tyl­ko nad­garst­kiem, wy­krzy­wiał pal­ce lub wy­ko­ny­wał w po­wie­trzu nie­okre­ślo­ne ru­chy ca­łym przed­ra­mie­niem.

Wkrót­ce zna­le­źli się na wy­so­ko­ści po­mo­stu przy­sta­ni, z tą jed­nak ró­żni­cą, że sama przy­stań znaj­do­wa­ła się do­bre dwa sążnie pod po­wierzch­nią mo­rza. Ni­skie fale za­ła­my­wa­ły się tu­taj, pod­my­wa­jąc ster­czące na po­wierzch­ni zwie­ńcze­nia da­chów wiej­skich cha­łup. Wi­ęk­szo­ść po­zba­wio­na była strze­chy, drew­nia­ne szkie­le­ty wy­gląda­ły jak cmen­ta­rzy­sko.

– Taki przy­pływ, to być nie może… Mus ja­kiś ka­ta­klizm, cza­ry ani chy­bi – po­wie­dział je­den z ma­ry­na­rzy. Ogo­lo­ny na łyso, w skó­rza­nym ka­fta­nie wy­glądał jak wci­śni­ęta w ćwie­ko­wa­ną kurt­kę szyn­ka.

– Nie ta­kie rze­czy się wi­dzia­ło. – Mach­nął ręką dru­gi, wca­le nie chud­szy, choć ra­mio­na miał cien­kie jak pa­ty­ki. – Sły­sza­łem kie­dyś w por­cie dwóch ta­kich, co to roz­pra­wia­li, jak na Po­łud­niu w za­to­ce mo­rze cof­nęło się tak da­le­ko, że ło­so­sie i ha­li­bu­ty wo­za­mi z dna zwo­żo­no. Przez dwa roki wszędzie tyl­ko ryba i ryba, ta­kie bo­gac­two mo­rze od­da­ło.

– Co za bzdu­ry… – sap­nął łysy.

– To ża­den kłam, tak było, nie zmy­ślam.

– Za­po­mnia­łeś tyl­ko do­dać, że po­tem mo­rze wró­ci­ło rów­nie gwa­łtow­nie, jak się cof­nęło. Też sły­sza­łem tę hi­sto­rię, po­noć do dzi­siaj tam co roku świecz­ki na wodę pusz­cza­ją, żeby upa­mi­ęt­nić chy­tru­sów, któ­rzy nie zdąży­li przed falą – wtrącił je­den z wio­śla­rzy.

Wy­po­wie­dź w naj­mniej­szym na­wet stop­niu nie za­bu­rzy­ła ko­or­dy­na­cji mi­ędzy trój­ką na­pędo­wą.

– No i do­brze, ta­kim cu­dom nie mo­żna ufać. – Łysy kiw­nął ogo­lo­ną gło­wą, jego pod­bró­dek po­mno­żył się przy tym ru­chu przez trzy. – Mo­rze to ha­zard, a zwy­kle jak kto sta­wia wszyst­ko na je­den rzut ko­śćmi, to wszyst­ko po­tem tra­ci.

– Że z ta­kim ro­zu­mem cię do nauk nie do­pu­ści­li… Może u tego wy­sma­ro­wa­ne­go po gębie byś na cze­lad­ni­ka po­sze­dł? – Ten o pa­ty­ko­wa­tych rękach wy­dął sze­ro­kie, pe­łne usta. Wy­glądał te­raz jak sum, któ­re­mu nie wie­dzieć cze­mu od­ci­ęto wąsy.

Ma­ry­na­rze za­re­cho­ta­li zgod­nie, bar­dziej dla do­da­nia so­bie ani­mu­szu ani­że­li z po­wo­du traf­no­ści żar­tu. Wer­nar opa­rł się łok­ciem o bur­tę i spoj­rzał w dół. Woda była nie­zmąco­na, bez tru­du do­strze­gł za­to­pio­ne wozy dra­bi­nia­ste, pło­ty, któ­re za­pew­ne oka­la­ły nie­wiel­kie spła­chet­ki zie­mi wo­kół cha­łup. Ko­sze i becz­ki za­le­gły w za­głębie­niach te­re­nu, przy­kry­te gli­nia­ny­mi mi­sa­mi i drew­nia­ny­mi ta­le­rza­mi, jak ka­pe­lu­sza­mi od­ci­ęty­mi od mu­cho­mo­rów. Za­raz po­tem Wer­nar do­strze­gł po­cząt­ko­wo nie­wy­ra­źny kszta­łt, któ­ry za­czął ro­snąć i puch­nąć, w mia­rę jak zbli­żał się do po­wierzch­ni wody. Na­jem­nik za­klął pod no­sem, a po­tem zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­nie zro­bi­ło mu się cho­ler­nie przy­kro.

Naj­pierw po­nad ni­ziut­ką falę wy­ło­ni­ły się dwie pary cien­kich nóg za­ko­ńczo­nych sza­ry­mi ko­py­ta­mi. Ryby zdąży­ły już osku­bać część kro­wie­go mi­ęsa, Wer­nar do­strze­gł ko­lej­ne rany na ścier­wie. Na­brzmia­łe brzu­szy­sko za­go­to­wa­ło wodę wo­kół sie­bie, ce­lo­wa­ło w nie­bo spuch­ni­ętym fio­le­to­wym wy­mie­niem o czte­rech ster­czących strzy­kach.

– Alem się zląkł… – Ster­nik splu­nął przez ra­mię.

– Boś stra­chli­wy! Mu­ćki żeś nie wi­dział? – za­py­tał łysy z ba­so­wym śmie­chem.

– Tu nie tyl­ko kro­wy po­to­pi­ło – rzu­cił Wer­nar, a po­tem od­wró­cił wzrok.

Usia­dł przo­dem do wio­śla­rzy, po­chy­lił się i opa­rł o ko­la­na. Wy­star­czy­ło mu krót­kie, prze­lot­ne spoj­rze­nie po tru­pach, któ­re uno­si­ły się mi­ędzy szkie­le­ta­mi cha­łup. Nie mu­siał im się przy­glądać, wi­dział to wie­lo­krot­nie, ale pierw­szy raz wi­dok ten oka­zał się wca­le nie być mu obo­jęt­nym.

Przy­bi­li do brze­gu za Izbi­cą, u pod­nó­ża wzgó­rza, któ­re wy­ra­sta­ło za­raz za wsią i było częstym miej­scem spo­tkań kup­ców oraz miej­sco­wych ry­ba­ków. Wer­nar pa­mi­ętał, że kie­dy do­tar­li do wio­ski, na sto­ku wzgó­rza od­by­wa­ło się lo­kal­ne tar­go­wi­sko. To wła­śnie tam z ust do ust wędro­wa­ły wszel­kiej ma­ści opo­wie­ści, sa­kiew­ki z we­so­łym brzękiem zmie­nia­ły wła­ści­cie­li. Na szczy­cie po zmro­ku wy­kra­da­ne były po­ca­łun­ki, a nie­wiel­kie ogni­ska świad­ko­wa­ły naj­bar­dziej ludz­kim unie­sie­niom. Te­raz jed­nak, miast fio­le­tu astrów i wysp śnie­żno­bia­łych ja­stru­nów, pod sto­ka­mi wzgó­rza za­le­gli to­piel­cy. Wy­rzu­ce­ni na brzeg, wy­gląda­li jak wiel­kie błot­ne żó­łwie, któ­re przy­snęły tuż po wy­jściu z wody.

Zwia­dow­cy wy­ci­ągnęli ło­dzie, grzęznąc w bło­cie często pra­wie po ko­la­na. Pro­ces ten kosz­to­wał kil­ka bu­tów, bez­pow­rot­nie stra­co­nych w grzęza­wi­sku, oraz nie wie­dzieć cze­mu jed­ną lnia­ną ko­szu­lę.

– Pa­trz­cie, ile ich tu wy­rzu­ci­ło – po­wie­dział Kne­fel, zła­paw­szy się pod boki. – To nie był po pro­stu przy­pływ. Za­sko­czy­ło ich, pew­nie we śnie, strasz­na śmie­rć.

– Jest ich tu­taj ze trzy tu­zi­ny, tam, w wo­dzie, może dru­gie tyle – do­dał Łysy. – Wi­ęk­szo­ść zdo­ła­ła ujść z ży­ciem.

– Mus, że nie uszli da­le­ko. Nie po­rzu­ci­li­by do­byt­ku, na pew­no obo­zu­ją gdzieś w oko­li­cy – zgo­dził się Kne­fel.

Ka­pi­tan po­to­czył spoj­rze­niem po roz­le­wi­sku, za wzgó­rzem mo­rze wy­pe­łni­ło pola upraw­ne, rowy i wszyst­kie mi­nia­tu­ro­we ko­tlin­ki rów­ną, nie­mal lu­strza­ną ta­flą. Wer­nar nie­wpraw­nym okiem czło­wie­ka, któ­ry na mo­rzu by­wał rza­dziej niż oka­zyj­nie, oce­nił, że li­nia brze­go­wa w tym miej­scu cof­nęła się przy­naj­mniej o milę.

– Ja­kie­go do­byt­ku? Wszyst­ko pod wodą, po­szło na dno, tu­taj nie będzie już cze­go ra­to­wać. – Łysy po­gła­dził się po wy­go­lo­nej czasz­ce.

– Ry­ba­cy nie po­rzu­cą sa­dyb, cho­ćby mie­li wy­rwać z bag­na jed­ną po­dziu­ra­wio­ną sieć. To sil­ni lu­dzie, wró­cą tu­taj, jak tyl­ko wody się cof­ną – wy­ro­ko­wał Kne­fel z pew­no­ścią god­ną uczo­ne­go z aka­de­mii. – Wiel­ka fala, tu przy­szła wiel­ka fala. Wi­dzia­łem to już kie­dyś, dno mo­rza się ła­mie, wy­brzu­sza, uno­sząc wodę ku lądo­wi. To strasz­na siła, ale ustępu­je rów­nie szyb­ko, jak ata­ku­je. Wierz­cie mi, ry­ba­cy też to wie­dzą, dla­te­go sta­wiam bro­dę, że znaj­dzie­my ich w try­mi­ga. Pew­ni­kiem już się szy­ku­ją, żeby wró­cić na swo­je.

– A po jaką cho­le­rę nam tu wie­śnia­ków szu­kać? Czy nie mo­że­my wró­cić na mo­rze, za­wi­nąć do na­stęp­ne­go por­tu? – za­py­tał Łysy.

– I co będziesz po dro­dze żreć? Nie czu­łeś aby, że się coś w po­traw­ce zmie­ni­ło? Sza­ra szcze­ci­na nie gry­zła w dzi­ąsła, hę? – za­py­tał Kne­fel. – Mus nam tego cho­ler­ne­go ma­gi­ka bez­piecz­nie do Aman­te­rii od­sta­wić. Taka była umo­wa.

Na­jem­nik do­strze­gł, że twa­rze ma­ry­na­rzy po­bla­dły wy­ra­źnie. Po­licz­ki nie­któ­rych nadęły się jak ba­lo­ny, żo­łąd­ki pod­je­cha­ły aż do gar­deł. Inni zaś ogra­ni­czy­li swo­je re­ak­cje do splu­ni­ęcia z po­gar­dą pro­sto pod sto­py kom­pa­nów, mi­ędzy na­pęcz­nia­łe tru­py.

– Prze­wod­nik może rów­nie do­brze tu­taj brzu­chem ryć w mule. – Łysy wska­zał na cia­ła ob­my­wa­ne zie­lon­ka­wą mor­ską wodą. – Sami dro­gi i tak nie zna­my.

– A wy? – Kne­fel zwró­cił się do Wer­na­ra, któ­ry do tej pory stał na ubo­czu, cier­pli­wie cze­ka­jąc na roz­wój wy­da­rzeń.

– A ja wiem, że nikt mnie na prze­wod­ni­ka nie naj­mo­wał – od­po­wie­dział Wer­nar. – I to by było na tyle, je­śli cho­dzi o moje zda­nie. Zsze­dłem z wami na ląd, po­mo­gę zna­le­źć oca­la­łych, bo jak słusz­nie wy­kon­cy­po­wał mo­ści ka­pi­tan, oni ra­czej do­byt­ku, na­wet po­to­pio­ne­go, nie zo­sta­wi­li­by na pa­stwę losu i zło­dziei.

– Wi­dać po was, Wer­nar, że dłu­go z cza­row­ni­ka­mi prze­sta­wa­li­ście. – Kne­fel po­ki­wał gło­wą, na któ­rą po­wró­cił po­mi­ęty skó­rza­ny ka­pe­lusz. – So­li­dar­no­ść rze­mie­śl­ni­czą że­ście wy­rzy­ga­li przez bur­tę ra­zem z po­lew­ką.

– Nie bierz mnie pod włos, Kne­fel. – Wer­nar opa­rł dłoń na gło­wi­cy mie­cza. – Ja tak jak i wy, za dar­mo nie pra­cu­ję. Klien­ci, któ­rzy pró­bo­wa­li prze­ko­nać mnie do wo­lon­ta­ria­tu, nie oka­za­li się wy­bit­ny­mi dy­dak­ty­ka­mi.

– No… – Ka­pi­tan się za­du­mał. – W ta­kim przy­pad­ku rze­czy­wi­ście nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, jak zna­le­źć wsio­ków i mo­dlić się do bo­gów, żeby prze­wod­nik nie plu­skał się gdzieś mi­ędzy cha­łu­pa­mi, nadęty jak ba­lon.

Łysy, wy­ra­źnie nie­za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu spra­wy, łyp­nął na Wer­na­ra złym okiem, a po­tem na­chy­lił się do Kne­fla. Ka­pi­tan mo­men­tal­nie zmie­rzył na­jem­ni­ka uwa­żnie, od ko­niusz­ków bu­tów aż po czu­bek gło­wy.

– Nie – od­pa­rł twar­do ka­pi­tan. – Dziw­ne rze­czy o nim mó­wi­li na po­kła­dzie. Wolę nie spraw­dzać, czy to kłam, nie te­raz.

Wer­nar po­jął, o co cho­dzi, po­dob­nie jak Łysy, któ­ry spu­ścił wzrok i znik­nął za ple­ca­mi kom­pa­nów. Na­jem­nik chciał się uśmiech­nąć, zło­wiesz­czo i pro­wo­ku­jąco. Gru­bas mó­głby do­star­czyć mu nie­ma­łej roz­ryw­ki. Może na­wet po­zwo­li­łby mu się do­si­ęgnąć dyn­da­jącym u pasa kor­dem, cho­ćby dla kro­to­chwi­li i sa­me­go wy­ra­zu twa­rzy Ły­se­go. Wer­nar nie uśmiech­nął się jed­nak, po­smut­niał wy­ra­źnie. Zmarsz­czył brwi i od­sze­dł na bok, tam gdzie, jak pa­mi­ętał, po­wi­nien znaj­do­wać się szlak wio­dący z Izbi­cy w głąb po­fa­łdo­wa­ne­go lądu.

Ka­pi­tan po­dzie­lił dru­ży­nę na dwo­je, miar­ku­jąc jed­nak, że Łysy wca­le nie mu­siał być wy­jąt­kiem, je­śli szło o sto­su­nek do Wer­na­ra, wo­lał trzy­mać na­jem­ni­ka bli­sko sie­bie. Gru­pa Kne­fla szyb­ko od­na­la­zła szlak. Roz­mok­ni­ęty, z ko­le­ina­mi, któ­re te­raz za­mie­ni­ły się w lep­kie od gli­ny ko­ry­ta, nie nada­wał się do ni­cze­go. Mu­sie­li klu­czyć przez po­bli­ski za­gaj­nik, któ­ry ni­skim grzbie­tem wy­ła­niał się po­nad roz­le­wi­skiem. Szczęśli­wie dla zwia­dow­ców grzbiet ci­ągnął się wzdłuż dro­gi, po­zwa­lał za­cho­wać orien­ta­cję, uła­twiał na­wi­go­wa­nie w zruj­no­wa­nej falą oko­li­cy.

– Mo­ści Wer­nar! Po­cze­kaj no pan! – Na­jem­nik usły­szał za sobą zdy­sza­ny głos ka­pi­ta­na.

Wędrów­ka po grząskim grun­cie była nie lada wy­zwa­niem. Wer­nar kil­ku­krot­nie ra­to­wał się przed upad­kiem, ła­pi­ąc się ra­chi­tycz­ne­go drze­wo­sta­nu na zbo­czach grzbie­tu.

– Tak? – Za­trzy­mał się, prze­nió­sł ci­ężar cia­ła na nogę, któ­rą po­sta­wił na wy­sta­jącym po­nad bło­to ka­mie­niu.

– Mnie się wi­dzi, że to, co my tu te­raz mu­si­my zno­sić, to wa­sza spraw­ka. Ma­gi­cy, oni tam na Fa­rven nie na dar­mo pły­nęli. Tam się ja­kieś eks­pe­ry­men­ta mia­ły dziać, sły­sza­łem – mó­wił Kne­fel. Zzia­ja­ny, ro­bił pau­zy co dwa sło­wa, by za­czerp­nąć tchu. – Jak w nocy pier­dol­nęło, to my­śla­łem, że nie­bo się roz­wa­rło i ogniem sy­pie, jak dzia­do­wie ga­da­li.

Resz­ta kom­pa­nii w mo­zol­nym tem­pie szła grzbie­tem w mil­cze­niu. Po­nu­ry kon­dukt mu­siał wy­glądać nie­wie­le le­piej niż chma­ra obe­rwa­ńców ucie­ka­jących przed wiel­ką wodą.

– Cie­ka­we wnio­ski. – Wer­nar wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Praw­da? – Kne­fel uśmiech­nął się szel­mow­sko. – Wszy­scy­śmy to wi­dzie­li. Ja­sno­ść, błysk nad szczy­tem góry. Zmiot­ło wierz­cho­łek, la­wi­ny ze­szły w lasy, a z nie­ba spa­da­ło nie­bie­skie że­la­zo. To ja­sne jak sło­necz­ko, że wiel­ka fala przy­szła wła­śnie z tego po­wo­du. Wierz­cie mi, to nie tyl­ko Izbi­ca, całe wy­brze­że musi tak wy­glądać.

– Trud­no wam od­mó­wić lo­gi­ki, ale jak wi­dać, cza­row­nik ze mnie ża­den. Tra­fi­ło mi się tak samo jak wam, albo i go­rzej… Do tego, co wy­da­rzy­ło się na wy­spie, nie przy­ło­ży­łem ręki – od­pa­rł Wer­nar.

– A bo to mu­sie­li­ście? – Kne­fel ob­ru­szył się, wstrząsnął ra­mio­na­mi. – My­śli­cie, że was kmiot­ko­wie nie za­pa­mi­ęta­li, jak z or­sza­kiem, na wła­snym ko­niu obok ma­gi­ków je­cha­li­ście?

– Nie je­stem cza­row­ni­kiem – za­prze­czył sta­now­czo Wer­nar. – Poj­mu­ję, co chce­cie mi po­wie­dzieć, ale ka­żdy, na­wet ry­bak, je­śli będzie wy­gra­żał pi­ęścia­mi, to ra­czej nie w moją stro­nę.

– Wiel­ką ma­cie uf­no­ść w roz­sądek ludu, za­iste wiel­ką. – Kne­fel wes­tchnął, Wer­nar stał tuż obok nie­go, choć wzro­kiem si­ęgał ścia­ny lasu, jaka wy­ra­sta­ła nie­opo­dal. – Jak­by­ście jed­nak do­szli do wnio­sku, że ży­cie wam miłe, a po­my­ślu­nek u was ozdro­wiał, to za­wsze mo­że­cie zwró­cić się o po­moc. Ura­dzi­my, nie za dar­mo oczy­wi­ście. Wszak, po­dob­nie jak i wy, wal­tor­nia­tu upra­wiać nie za­mie­rza­my.

Kne­fel zła­pał za róg ka­pe­lu­sza, ski­nął nim, po czym od­wró­cił się ple­ca­mi do na­jem­ni­ka i kro­cząc, jak­by roz­gnia­tał wi­no­ro­śl, ru­szył za ko­lum­ną ma­ry­na­rzy.

Wer­nar wes­tchnął. Ka­pi­tan mógł mieć ra­cję, nie­za­le­żnie od tego, czym dla nie­go był „wal­tor­niat”. Win­ni cze­mu­kol­wiek rzad­ko mie­li oka­zję, by się wy­tłu­ma­czyć. Dla ofiar nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia. Na­jem­ne ży­cie na­uczy­ło Wer­na­ra aż nad­to, że wdzi­ęcz­no­ść była na tym świe­cie rów­ną rzad­ko­ścią, co szczęśli­we ma­łże­ństwo. Pa­mi­ętał ka­mie­nie, któ­re sy­pa­ły się w jego stro­nę, kie­dy z to­wa­rzy­sza­mi jako straż tyl­na wje­żdża­li do wio­sek ogo­ło­co­nych wcze­śniej przez wal­czące stro­ny pod­czas do­wol­nej kam­pa­nii. Wspo­mnie­nia pod­po­wia­da­ły mu chmur­ne spoj­rze­nia i za­ci­śni­ęte pi­ąst­ki mło­dych chłop­ców, kie­dy mi­jał przy dro­dze wi­siel­ców, opła­ki­wa­nych przez wo­jen­ne wdo­wy. Cier­pi­ący nie po­trze­bo­wa­li bez­po­śred­nich spraw­ców, by po­zwo­lić so­bie na ze­mstę. W ko­ńcu cho­dzi­ło o re­wa­nż sam w so­bie, wy­rzu­ce­nie z sie­bie emo­cji, okrut­ną spra­wie­dli­wo­ść, śmie­rć za śmie­rć. Za­ło­że­nie, że w tym przy­pad­ku mo­gło­by być ina­czej, za­kra­wa­ło na sza­le­ństwo. Mimo to Wer­nar z pew­nym za­sko­cze­niem stwier­dził, że naj­wy­ra­źniej co­raz bar­dziej od­cho­dzi od zmy­słów.

Grzbiet płyn­nie wto­pił się w za­gaj­nik na skra­ju znacz­nie star­sze­go lasu. Wy­brzu­sze­nie spłasz­czy­ło się, roz­my­ło, po­kry­te war­stwą dar­ni­ny i kępek mchu, nie­po­dziel­nie pa­nu­jących mi­ędzy cien­ki­mi ło­dy­ga­mi świer­ków. Szyb­ko zna­le­źli wy­dep­ta­ną ście­żkę, za­raz po­tem ko­lej­ną i na­stęp­ną, któ­re łączy­ły się w za­wi­łe dró­żki, jed­no­my­śl­nie pro­wa­dząc zwia­dow­ców w głąb lasu. O tym, że zbli­ża­li się do obo­zo­wi­ska, naj­pierw po­wia­do­mił ich węch. Wer­nar po­my­ślał, że Elgi z pew­no­ścią roz­po­zna­łby ga­tu­nek pie­czo­ne­go wła­śnie mi­ęsi­wa. Za­raz po­tem uak­tyw­nił się słuch. Płacz dziec­ka, a po chwi­li ca­łych gro­mad dzie­ci ude­rzył ich ni­czym grom. Na ko­ńcu nową Izbi­cę do­strze­gli na wła­sne oczy mi­ędzy cien­ki­mi, rzad­ki­mi brzo­za­mi. Po­la­na była na tyle duża, że po­nad na­mio­ta­mi i sza­ła­sa­mi le­d­wie mo­żna było do­strzec ko­ro­ny drzew po dru­giej stro­nie.

– Pa­trz­cie, jak się urządzi­li… – Kne­fel sta­nął na kle­pi­sku mi­ędzy trzy­ma­jący­mi się na sło­wo ho­no­ru kon­struk­cja­mi z chru­stu.

– Na wy­brze­żu to ich się jak­by mniej wy­da­wa­ło – stwier­dził je­den z ma­ry­na­rzy. – Niby tyle tru­pów mo­rze wy­rzu­ci­ło, a na­mno­ży­ło ich się jak mrów­ków.

– Kne­fel miał ra­cję, to nie tyl­ko Izbi­ca. Ten obóz to pew­nie nowy dom dla oca­la­łych z po­bli­skich wio­sek – za­uwa­żył Wer­nar.

Usły­szał ich za pó­źno, kie­dy się od­wró­cił, za­miast ła­cia­tych brzó­zek sta­ło przed nimi czte­rech mężczyzn o twa­rzach nie­wy­ra­ża­jących woli kon­wer­sa­cji, z wi­dła­mi i po­sta­wio­ny­mi na sztorc ko­sa­mi w brud­nych łap­skach. Ko­lej­na gru­pa po­ja­wi­ła się mi­ędzy sza­ła­sa­mi. Roz­wrzesz­cza­ne dzie­cia­ki na rękach umil­kły nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie.

– Kim je­ste­ście, co tu ro­bi­cie? – pa­dło z ust naj­wy­ższe­go, któ­ry jako je­dy­ny poza ko­szu­lą miał na grzbie­cie skó­rza­ną ka­mi­zel­kę wi­ąza­ną rze­mie­niem.

Spo­sób, w jaki za­ci­skał dłoń na drzew­cu włócz­ni, ka­zał Wer­na­ro­wi uznać, że drągal do­sko­na­le wie­dział, jak się nią po­słu­gi­wać. I zro­bi­łby to znacz­nie szyb­ciej, niż Kne­fel zdo­ła­łby si­ęgnąć kor­da.

– Po­roz­ma­wiaj­my – rzu­cił ka­pi­tan but­nie, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­si.

– Wła­śnie roz­ma­wia­my – od­po­wie­dział włócz­nik.

– To tak się u was roz­ma­wia? – za­py­tał Kne­fel. – Jak was kto w cha­łu­pie od­wie­dza, to mu że­la­zem przed ocza­mi świe­ci­cie na wie­cze­rzy?

– Nikt mnie w cha­łu­pie nie od­wie­dza, a wie­cie cze­mu?

– Nie po­sia­dam się z cie­ka­wo­ści. – Kne­fel wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Bo jest dwa­na­ście sążni pod wodą, ra­zem z do­byt­kiem i żoną. – Drągal skrzy­wił się, jego po­ci­ągła twarz na­bra­ła ko­lo­ru kre­dy. – Po pro­stu od­po­wiedz­cie.

Wer­nar spu­ścił wzrok. Wy­obra­ził so­bie falę, któ­ra prze­le­wa­ła się przez wio­skę jak ka­wa­le­ria przez pie­cho­tę. Była noc, huk mu­siał zbu­dzić wy­so­kie­go w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym woda wda­rła się mi­ędzy cha­ty. Wer­nar ode­tchnął płyt­ko, jak­by uwi­ęzio­ny w za­le­wa­nej wio­sce sam wal­czył o ży­cie, o ka­żdy od­dech. Wy­da­wa­ło mu się, że po­czuł sól na war­gach. Do­tknął ust, sło­no­ść roz­pły­nęła się, jak­by jej ni­g­dy nie było.

– Przy­pły­nęli­śmy z wy­spy… – rzu­cił bez na­my­słu.

Usły­szał świst po­wie­trza, ja­kie wy­do­by­ło się z płuc ka­pi­ta­na. Do­strze­gł też nie­znacz­ną, ale wy­ra­źną zmia­nę w spoj­rze­niu włócz­ni­ka.

– Przy­pły­nęli­ście z Fa­rven? – za­py­tał wy­so­ki.

– No tak, przy­pły­nęli­śmy. Ale wi­dać nam, że świat się pod na­szą nie­obec­no­ść krzy­nę zmie­nił – wtrącił Kne­fel.

– Co ro­bi­li­ście na wy­spie?

– A bo to prze­słu­cha­nie? – za­pe­rzył się Kne­fel. – Fa­rven to była wa­sza dzie­dzi­na, mie­li­ście przy­stań po dru­giej stro­nie cie­śni­ny, czy jak?

– Kne­fel… od­po­wia­daj, jak py­ta­ją. Póki jesz­cze za­cho­wu­je­my po­zo­ry i uda­je­my, że ich wca­le nie jest dwu­krot­nie wi­ęcej.

– Po­słu­chaj ko­le­gi, bo do­brze ci ra­dzi. Co ro­bi­li­ście na wy­spie? – Drągal po­wtó­rzył py­ta­nie.

– Han­dlo­wa­li­śmy. Za­mie­ni­li­śmy cały ma­ga­zyn tka­nin na kil­ka szka­tu­łek ru­bi­nów – ze­łgał Kne­fel bez wa­ha­nia.

– Gów­no praw­da! – do­le­cia­ło pi­skli­wie spo­mi­ędzy sza­ła­sów. – Żad­ni z nich han­dla­rze, żad­ni kup­cy. O ten, tu­taj, to Kne­fel, ka­pi­tan kogi.

Wy­mo­czek w fil­co­wym ka­pe­lu­szu prze­ci­snął się mi­ędzy uzbro­jo­ną stra­żą. Włócz­nik wy­glądał przy nim ni­czym ol­brzym, zmie­rzył chu­der­la­ka pe­łnym obrzy­dze­nia spoj­rze­niem. Wo­źni­ca, któ­ry jesz­cze kil­ka dni wcze­śniej za­ba­wiał ich swa­wol­ny­mi roz­mo­wa­mi w dro­dze z Aman­te­rii, te­raz wska­zy­wał Wer­na­ra krót­kim, ko­ści­stym pa­lu­chem.

– A ten to na­jem­nik, całą zgra­ję ta­kich jak on wio­złem. Cza­row­ni­ków ochra­nia­li, co na Fa­rven pły­nęli. Ja­kem żyw, wio­złem ich z Aman­te­rii aż do po­mo­stu w Izbi­cy. Ten w ka­mi­zel­ce ich tam ode­brał, jesz­cze mnie w dupę kop­nął, jak się kła­nia­łem w pas za mar­ny mie­szek mie­dzia­ków. – Wo­źni­ca pod­ska­ki­wał jak tru­sia, sza­lał po kle­pi­sku.

– Ależ z cie­bie par­szy­wy skur­wy­syn… – Kne­fel po­wo­li po­kręcił gło­wą, splu­nął pod nogi. – Trze­ba cię było, za­miast kop­nąć w zad, pchnąć pod że­bra i zo­sta­wić w ro­wie, że­byś ska­piał.

– Oooo, sły­szy­cie! – unió­sł się wo­źni­ca.

– Prze­stań po­dry­gi­wać jak pa­jac, Cor­nell, bo mi się przed ocza­mi mie­ni. – Włócz­nik po­ło­żył na ra­mie­niu wo­źni­cy wiel­ką jak bo­chen dłoń.

Chły­stek za­trzy­mał się w miej­scu, jak­by ktoś wło­żył go w ima­dło i do­ci­snął korb­ką.

– Mówi praw­dę? – za­py­tał.

Ka­pi­tan nadął się, go­tów do naj­szczer­sze­go za­prze­cze­nia, na ja­kie go tyl­ko było stać.

– Tak – rzu­cił Wer­nar, a Kne­fel okla­pł jak ba­lon, z któ­re­go spusz­czo­no po­wie­trze.

– No czyś ty do szczętu zdur­niał? – wy­du­kał ża­ło­śnie. – Prze­cież nas za­raz po­nadzie­wa­ją na te ro­ha­ty­ny i prze­ro­bią na dursz­la­ki. Na­wet nie zdążysz krzyk­nąć „o kur­wa”.

– Jak­by nas chcie­li po­za­bi­jać, już by to zro­bi­li. Sko­ro jesz­cze sto­imy, zna­czy, że być może do­sta­nie­my szan­sę, aby się wy­tłu­ma­czyć.

– Nie nam osądzać. Po­roz­ma­wia­cie ze star­szy­zną obo­zu. Za­sia­da­ją tam też star­si z Izbi­cy, więc mar­ne ma­cie szan­se… ale lep­sze to niż prze­ro­bie­nie na dursz­lak, praw­da?

Przy­wód­ca ski­nął nie­znacz­nie, pod­wład­ni opu­ści­li wid­ły i kosy. Gęby da­lej jed­nak mie­li wy­krzy­wio­ne, Wer­nar wie­dział, że ma­rzy­li o tym, by wy­pruć im fla­ki.

– Od­daj­cie broń. Nie wej­dzie­cie do obo­zu i nie sta­nie­cie przed star­szy­mi z mie­cza­mi w dło­niach – po­le­cił włócz­nik. – Nie pro­te­stuj­cie i nie pró­buj­cie ni­cze­go głu­pie­go. To się może tyl­ko źle sko­ńczyć.

– Mamy wam niby za­ufać? Prze­cież jak się tyl­ko od­wró­cę, to mnie mo­że­cie dziab­nąć tym ku­rew­stwem pro­sto w ner­ki. – Kne­fel mimo ostrze­że­nia nie mógł od­pu­ścić so­bie cho­ćby pró­by po­sta­wie­nia na swo­im.

– Mogę – zgo­dził się drągal. – Twój kord, na­tych­miast. Resz­ta to samo, trze­ci raz nie będę po­wta­rzał.

Wła­ści­cie­le kos i wi­deł uśmie­cha­li się ob­le­śnie, pal­ce drga­ły ner­wo­wo na drzew­cach. Byle ktoś za­pro­te­sto­wał po­now­nie, wark­nął albo łyp­nął krzy­wym okiem… Mo­żna by­ło­by so­bie po­uży­wać, ode­grać się na lo­sie. Do­cze­ka­li się.

– Bie­gnę! Po­wiem resz­cie! Wró­ci­my po was!

Ma­ry­narz rąb­nął łok­ciem jed­ne­go z chło­pów, szczęka trza­snęła. Kosa wy­pa­dła z rąk, ju­cha try­snęła z nosa na kle­pi­sko sze­ro­kim stru­mie­niem. Chłop za­wył prze­szy­wa­jąco, za­chwiał się, ła­pi­ąc się za zmia­żdżo­ne noz­drza. Ma­ry­narz rzu­cił się ku ścia­nie lasu, sa­dził po­nad po­wa­lo­ny­mi ko­na­ra­mi tak spraw­nie, że Wer­na­ro­wi przez krót­ką, ulot­ną chwi­lę wy­da­wa­ło się, iż maj­tek zdo­ła znik­nąć mi­ędzy drze­wa­mi. Drągal wes­tchnął tyl­ko, pod­rzu­cił włócz­nię i jak­by od nie­chce­nia ci­snął w ślad za zbie­giem. Ostrze we­szło mi­ędzy kręgi, do­kład­nie po­mi­ędzy ło­pat­ki. Ma­ry­narz kwik­nął bo­le­śnie i zwa­lił się wśród ka­lin.

– Prze­cież pro­si­łem – po­wtó­rzył wy­so­ki, a u jego stóp z brzękiem lądo­wa­ło że­la­zo.

Rada star­szych, wbrew ocze­ki­wa­niom, wca­le nie była ulo­ko­wa­na w naj­wi­ęk­szym na­mio­cie obo­zo­wi­ska. Nie zaj­mo­wa­ła też sza­ła­su na cen­tral­nym, mo­gło­by się zda­wać, pla­cu. Drągal ra­zem ze swo­ją stra­żą za­pro­wa­dził ich wąski­mi ście­żka­mi aż na dru­gi ko­niec wy­dep­ta­nej przez set­ki stóp po­la­ny.

Obo­zo­wi­sko ucie­ki­nie­rów wy­gląda­ło do­kład­nie tak, jak mo­żna było so­bie o po­dob­nym miej­scu ima­gi­no­wać, i to ra­czej w mrocz­niej­szych sce­na­riu­szach. Zwia­dow­cy wi­dzie­li roz­wie­szo­ne mi­ędzy sza­ła­sa­mi szma­ty, roz­ci­ągni­ęte na ko­nop­nych sznu­rach. Lnia­ne ko­szu­le i gie­zła chwia­ły się na wie­trze, ko­lor ich su­ge­ro­wał zaś, że wy­pra­no je w bło­cie, któ­re opa­no­wa­ło ko­czo­wi­sko. Wer­nar uznał, że mu­sia­ła to być część le­ci­we­go do­byt­ku, jaki – prze­mok­ni­ęty na wskroś – uda­ło się wy­rwać mo­rzu w noc ka­ta­stro­fy. Po­je­dyn­cze gar­kuch­nie, od któ­rych do­la­ty­wał za­pach gu­la­szu, ob­le­ga­ne były przez brud­ną i gło­śną cze­re­dę. Pa­le­ni­ska, nad któ­ry­mi ob­ra­ca­no odar­te z fu­tra wie­wiór­ki i szczu­ry, wy­wra­ca­ły żo­łądek na sam wi­dok. Wer­nar uznał bez wa­ha­nia, że ob­ra­zek ten mó­głby być dla El­gie­go znacz­nie do­tkliw­szy niż śmie­rć gdzieś u pod­nó­ża góry na Fa­rven.

Nim do­tar­li na dru­gi ko­niec ko­lo­nii, na­jem­nik był brud­ny aż do ko­lan, jego ubra­nie śmier­dzia­ło spa­le­ni­zną i mie­szan­ką wszel­kich do­stęp­nych obo­zo­wych odo­rów. Umy­sł z ko­lei bar­wa­mi swo­ich my­śli przy­po­mi­nał roz­ci­ągni­ęte mi­ędzy sza­ła­sa­mi szma­ty, prze­mo­czo­ne i po­skręca­ne niby strąki tłu­stych wło­sów.

Kil­ku zbroj­nych sto­jących mi­ędzy pnia­ka­mi świe­żo wy­ci­ętych drzew zmie­rzy­ło ich wzro­kiem, któ­ry poza po­dejrz­li­wo­ścią wy­ra­żał tyl­ko pust­kę. Drągal uści­snął dłoń jed­ne­go z nich, wy­mie­ni­li kil­ka zdań. Zbroj­ny łyp­nął na Wer­na­ra i Kne­fla. Fuk­nął pod no­sem i prze­ta­rł bro­dę brud­ną dło­nią.

– Rusz­cie się. Star­si nie mają ca­łe­go dnia. – Włócz­nik wska­zał wy­cin­kę.

Ta si­ęga­ła dość głębo­ko w rzad­ki las. Pach­nia­ła ży­wi­cą i świe­żo ści­ętą korą, któ­ra jak śnieg za­le­ga­ła na mo­krej zie­mi. Za­pach ten, w od­ró­żnie­niu od obo­zu, któ­ry cuch­nął prze­pe­łnie­niem, stra­chem i doj­mu­jącą bie­dą, łech­tał noz­drza jak naj­zna­ko­mit­sze pach­ni­dła. Star­si, jak za­uwa­żył Wer­nar, wca­le nie spra­wia­li wra­że­nia star­szy­zny. Trzech mężczyzn oraz ko­bie­ta byli w sile wie­ku, na­jem­nik od­nió­sł wręcz wra­że­nie, że przed­sta­wi­ciel­ka bar­dziej zdro­wo­roz­sąd­ko­wej od­no­gi ga­tun­ku była wręcz dziew­częciem. Drągal za­trzy­mał się przy oba­lo­nej do­pie­ro co brzo­zie, od­cze­kał chwi­lę.

– Zna­le­źli­śmy ich na gra­ni­cy obo­zu. Przy­szli od stro­ny Izbi­cy, to zwiad – po­wie­dział gło­sem, któ­re­mu da­le­ko było do buty i pew­no­ści sie­bie sprzed chwi­li.

– Wy­da­je mi się, że to do­pie­ro po­czątek hi­sto­rii – rzu­ci­ła dziew­czy­na.

Trzech mężczyzn opu­ści­ło trzy­ma­ne w dło­niach sie­kie­ry, otak­so­wa­ło wzro­kiem Wer­na­ra oraz resz­tę. Na­jem­nik od­po­wie­dział spoj­rze­niem.

Choć na twa­rzy mia­ła smu­gi sa­dzy, a sło­mia­ne wło­sy spi­na­ła z tyłu wy­tar­tą i wy­pło­wia­łą chu­s­tą, dziew­czy­na była nie­wia­ry­god­nie ład­na. Trój­kąt­na twarz ma­gne­ty­zo­wa­ła, ko­ści po­licz­ko­we wy­ra­źnie od­ci­na­ły się na skó­rze, a wąskie usta i błękit­ne, przy­mru­żo­ne oczy nada­wa­ły ob­li­czu wiecz­nie roz­gnie­wa­ne­go wy­ra­zu. Wer­nar uznał, że w tym błęki­cie mó­głby uto­nąć ka­żdy, jak w Izbi­cy.

– Uwa­ża­łbym z tym zna­le­zie­niem… Wle­źli­śmy już mi­ędzy sza­ła­sy, jak nas przy­dy­ba­li. – Kne­fel skrzy­żo­wał ra­mio­na na pier­si, udo­wad­nia­jąc, że na wi­dok błysz­czących gło­wic sie­kier wca­le nie stra­cił re­zo­nu.

– To praw­da? – za­py­ta­ła.

– Praw­da… – Drągał wes­tchnął, ski­nął nie­chęt­nie.

– Czy nie mó­wi­łam ostat­nio, że obóz musi być chro­nio­ny? Raz to wam za mało, Bru­no? – za­py­ta­ła.

– Nie, ale nie mam tylu lu­dzi, żeby na­raz wszyst­kie­go do­glądać. – Włócz­nik Bru­no po­kręcił gło­wą z przy­kle­jo­ną do czo­ła grzyw­ką. – Obóz jest za duży jak na…

– Wy­star­czy – prze­rwa­ła dziew­czy­na. Wer­nar zro­zu­miał, że nie chcia­ła zdra­dzać licz­by zbroj­nych, ja­kich mie­li pod ręką. – Wra­caj na pa­trol, pil­nuj na­szych lu­dzi. Wy­da­je mi się, że mamy tu­taj do po­ga­da­nia.

– Dzi­ęku­ję, Ze­naj­da.

Drągal od­sze­dł ze swo­im pocz­tem. Po­włó­cząc no­ga­mi, ru­szył wzdłuż obrze­ży ko­czo­wi­ska, wy­zna­czo­ne­go przez zie­lo­ne strze­chy sza­ła­sów i nie­jed­no­krot­nie po­rwa­ne płach­ty jurt oraz na­mio­tów. Zo­sta­li sami, sta­li przed…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej