24,50 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 24,50 zł
"W razie wątpliwości - bądź sobą" opowiada o współczesnych kobiecie, żonie, matce i business woman. Wiedzie one życie wypełnione po brzegi pasmem nie kończących się sukcesów... Brzmi dobrze? Tylko w teorii.
W praktyce bohaterka jest zaganianą samozatrudnioną. Niewątpliwie na co dzień zmaga się z trudami życia. Z pewnością jest narażona na zdrowotny uszczerbek wskutek nasilającej się burzy hormonalnej syna – nastolatka. Dlatego nieustannie jest wystawiana na ryzyko pedagogicznego seppuku przez jego rezolutnego młodszego brata. Bohaterka bezskutecznie walczy o ład i estetykę przestrzeni domowej i wciąż naiwnie wierzy w talię osy po czterdziestym roku życia...
Książka "W razie wątpliwości - bądź sobą. Z pamiętnika młodej business woman" jest żartobliwą, pełną pasji opowieścią o zmaganiach z codziennością. Książka jest podszyta dystansem do świata i jednocześnie bezlitośnie demaskuje wyobrażenia współczesnej kobiety na temat idealnego życia. Dotyczy to różnych jego aspektów: pracy, relacji, urody, kariery czy macierzyństwa. Jest to pozycja wręcz obowiązkowa dla wszystkich (nie) perfekcyjnych żon, matek i kobiet biznesu. Wszystko po to aby wiedziały, że jest ktoś, kto empirycznie doświadczył, że można żyć bardzo nieidealnie i w wyniku przeprowadzonych badań odczuł wielką ulgę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 95
Iwona Święch-Olender
w razie wątpliwości - bądź sobą!
Perfekcyjnym żonom, matkom i kobietom biznesu.
Żeby wiedziały, że jest ktoś, kto empirycznie doświadczył, że można żyć bardzo nieidealnie, i w wyniku przeprowadzonych badań odczuł wielką ulgę.
Copyright by Wydawnictwo IGI MEDIA 2021
Wydawnictwo IGI MEDIA
ul. Technologiczna 4, 45-839 Opole www.wydawnictwo.igimedia.pl
Wydanie pierwsze, Opole 2021
ISBN: 978-83-958923-1-8
Redakcja: Maciej Nowak
Korekta: Krzysztof Szymczyk
Skład i łamanie: Stanislav Solovskyi Projekt okładki: Mirosław Matusiak Ilustracje: Olga Koval
Druk: Drukarnia Lega
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie bez zgody Wydawcy całości publikacji lub jej fragmentów w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Kopiowanie meto-dą kserograficzną, fotograficzną, umieszczanie na nośni-kach magnetycznych, optycznych i innych narusza prawa autorskie niniejszej publikacji.
W razie wątpliwości -
bądź sobą!
Z pamiętnika początkującej business woman Iwona Święch-Olender
Wstęp
Drogi Pamiętniku,
przepraszam, że tak się do Ciebie zwracam — wiem, to ogromne nadużycie, bo przecież się jeszcze w ogóle nie znamy. Moja kobieca intuicja podpowiada mi jednak, że zgodzisz się pozostać niemym powiernikiem moich opowieści, pełnych spektakularnych przeżyć i dramatycznych zwrotów akcji. Powiem tylko, że niekiedy może być nie-cenzuralnie, głośno i mogę nawoływać do przemocy — to element wysublimowanej formy terapii i nie należy z tym walczyć. Po prostu ignoruj to.
Nie znamy się, należy Ci się ode mnie kilka słów tytułem autoprezentacji.
Urodziłam się czterdzieści lat temu, z małym, naprawdę niewielkim haczykiem. I nie wracałabym już więcej do tego wątku, zwłaszcza że z każdym dniem ów haczyk będzie się powiększać, a to wywołuje u mnie delikatne rozdrażnienie.
Na świecie pojawiłam się w czasach, kiedy dzieci mogły jeszcze bezkarnie moczyć ręce w kałuży, lizać gremialnie jednego wspólnego lizaka, a gdy watahy zasmarkanych nielatów biegały po zmroku po osiedlowych podwórkach, wycierając rękawem gile sięgające pasa, nikt nie wzywał
policji (milicji). Dziurawe skarpetki, zamiast wyrzucać, wówczas się cerowało, a mleko co rano stało na korytarzu i był to jedyny artykuł spożywczy, który sam przychodził do domu, bo za wszystkim innym należało się solidnie wystać w długich sklepowych ogonkach.
W zasadzie, gdy patrzę na swoje życie, to często myślę sobie, że tak naprawdę urodziłam się dwa razy. Może ze 5
względu na to, że tego pierwszego razu nie pamiętam, więc musiałam go sobie powtórzyć, by za drugim razem, jak na perfekcjonistkę przystało, wszystko dokładnie zare-jestrować i zorganizować.
Moje drugie narodziny wydarzyły się zaledwie kilka lat temu, kiedy po wielu próbach odnalezienia się na urzędniczym etacie, usilnie starając się zachować resztki we-wnętrznej równowagi (swojej i przełożonych) oraz daleko idące zrozumienie względem korporacyjno-urzędniczych zasad i obyczajów, ni stąd, ni zowąd, pewnego dnia wymknęłam się swojej ugrzecznionej psyche spod kontroli i założyłam własną firmę. DNA mojego biznesu — poprzez nazwisko w ewidencyjnym wykazie oraz numer identy-fikacji podatkowej — zostało bezpowrotnie naznaczone specyficznym sposobem patrzenia na świat, opatrzone niefrasobliwym stylem bycia, wyposażone w niezwykle bogaty katalog życiowych perypetii, których niewielką zapewne część wkrótce postaram Ci się opowiedzieć. I oto jestem! Pani własnego start-upu, bogini branży eventowej, królowa czynnych podmiotów sektora prywatnego wpisanych do rejestru REGON. Jako początkująca business woman nadal ratuję po swojemu świat, tak jak to działo się od dawna, z tą tylko różnicą, że na finałowym etapie procesu ratowania od jakiegoś czasu wystawiam faktury.
Zapewne jesteś ciekawy, jak wyglądam.
No cóż, jestem niewysoka i wciąż jeszcze nie otyła, nie-mniej jednak z każdym dniem proporcje wzrostu do wagi zmieniają się na niekorzyść wzrostu.
Przez wiele lat byłam bardzo drobnej, eterycznej postury.
Jako nastolatka marzyłam o kształtnej sylwetce, niestety karykaturalnie chude ciało odmawiało współpracy. Dwa porody później okazało się, że wreszcie przestało mi to 6
przeszkadzać, ale wówczas, niestety, okoliczności uległy przedawnieniu i teraz wszystko — mimo że większe — wy-daje się ciasnawe, choć sobie tego w ogóle nie życzę.
Zawsze też marzyłam, by być eteryczną blondynką. Przez długi czas, jak już wspominałam, z eterycznością radziłam sobie całkiem nieźle, jednak kiedy w końcu zdecydowałam się na drastyczną zmianę koloru włosów i wreszcie moje kosmyki z odcienia burgundu przeszły w kolor jasnoplatynowej stali, przytyłam i cały plan dochodzenia do wizerun-ku eterycznej blondynki uległ drastycznemu zaburzeniu, finalnie zaliczając spektakularne fiasko.
Mimo tych wszystkich niepowodzeń tak się złożyło, że mam męża i dwóch synów. Są cudowni! Tylko z parytetem w naszej rodzinie coś poszło nie tak. Nieraz w skrytości ducha wyobrażam sobie, że całą rodziną siedzimy w salo-nie i czytamy na głos najbardziej wzruszające fragmenty
„Ani z Zielonego Wzgórza” albo ubieramy lalki Barbie, aranżując koktajl w domku przy plaży i rywalizując o Kena w coraz to nowszych i bardziej wyszukanych lalkowych kreacjach. Niestety, mąż nie podejmuje wątku. O dzieciach nie wspomnę. A szkoda, bo ja, jak trzeba, to się naginam. Umiem na przykład precyzyjnie strzelać piłką w światło bramki i mam własne konto w Brawl Stars.
Bardzo chciałabym też mieć psa, ale mąż nie chce, żebym miała. Kiedyś powiedział, że albo on, albo pies. Zaczęłam nawet rozważać, czy damy radę żyć z moim czworonogiem z jednej wypłaty, i uznałam, że byłoby trudno, chyba że szczeniak poszedłby do jakiejś pracy. I tym sposobem nadal jestem mężatką. Bez psa.
Drogi Pamiętniku, to świetnie, że odtąd będziemy razem.
Na dobre i na złe. Przy czym muszę od razu zastrzec, że złe może być częściej niż dobre. Bo jak jest OK, to jakoś 7
nie mam potrzeby, żeby pisać. Za to jak się poirytuję…
To tymczasem. Miej się dobrze.
Twoja I.
5 listopada, wtorek
— Dziś jest pierwszy dzień reszty mojego życia! — krzyk-nęłam przed lustrem, uśmiechając się w myślach do prze-biegłego planu, który skrupulatnie ułożyłam i osobiście zatwierdziłam na cały tak cudownie rozpoczęty poranek.
Postanowiłam opracować Plan Reszty Życia.
A że na zegarku dochodziła jedenasta, należało się po-spieszyć.
OK — pomyślałam — nic złego się nie dzieje. Trochę późno zaczynasz, Maleńka, ale w gruncie rzeczy przed tobą sprawy ważne, bardzo ważne, w zasadzie fundamentalne, a w tych — jak wiadomo — pośpiech jest złym doradcą.
A zatem do dzieła. Należało ową resztę życia, którą właśnie dziś inaugurowałam, rozpocząć jakoś zmyślnie i nie roztrwonić na bzdury. Ułożyłam harmonogram pierwszego dnia, a że plan wydał mi się niesamowicie twórczy i konstruktywny, spisałam go w formie poradnika, żeby inne silne i niezależne kobiety mogły skorzystać z gotowca.
Po pierwsze — uczcij swój pierwszy dzień reszty życia.
Kiedy rodzi się człowiek, wszyscy świętują. To zatem wy-jątkowa okazja, żebyś mogła uczcić własny początek, bo kiedy rodziłaś się na serio, świętowali w zasadzie wszyscy oprócz ciebie. Tym razem nie zrób błędu — masz nieby-wałą okazję być na własnym pępkowym. Przygotuj wino i coś słodkiego. W końcu rodzi się nie kto inny, tylko nowa ty. W takim momencie nie będziesz przecież liczyć kalorii.
Zresztą niemowlęta muszą jeść, żeby się prawidłowo roz-wijać. Najwyżej, niczym położne w przypadku bobasów na porodówce, będziesz regularnie kontrolować swoją wagę.
Po drugie — kup sobie nowy ciuch. Jeśli akurat trwa twoje 9
pępkowe i po kilku lampkach wina nie za bardzo masz jak wyruszyć z domu na zakupy, odpal Internet i daj się ponieść! Wiesz, ile nowy człowiek potrzebuje odzieży? Przebiera się co najmniej kilka razy dziennie, bo albo mu się uleje, albo siusiu zboczy z trasy, albo bobas najzwyczajniej w świecie urośnie. Dlatego nie oszczędzaj na sobie. Być może już nigdy więcej nie będziesz miała takich potrzeb odzieżowych, jakie masz w tym szczególnym momencie.
Tak, szpilki też mogą być. Wprawdzie niemowlęta nie sto-sują, ale przecież, kurza stopa, kiedyś wyrastają na kobiety. Przynajmniej te, które urodziły się dziewczynkami.
Po trzecie — dużo odpoczywaj. O tak, nie obwiniaj się za sen, sen od pierwszych chwil życia wywiera zbawienny wpływ na życie człowieka. Zmęczona świętowaniem swoich narodzin? Odpocznij. Wyczerpujące zakupy w sieci?
Zdrzemnij się. W czasie snu przeciętny dorosły człowiek spala około siedemdziesięciu kalorii. Dlatego bez żadnych wyrzutów możesz nadrobić straty jakąś przekąską po przebudzeniu, najlepiej taką, która będzie korespondować z wytrawnym winem i czekoladkami. Wiadomo, żeby ci się nie ulało.
Po czwarte — nie tłum emocji. Jest ci zimno, zrobiłaś się głodna, mąż zapomniał o rocznicy, waga pokazuje za dużo kilogramów — płacz, głośno i donośnie. Niech każdy wie, że oto dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia i że jesteś na tym świecie. Gdy rodziłaś się naprawdę, też darłaś się na cały szpital położniczy i nikt nie czuł do ciebie urazy.
Dlaczego nie powtórzyć taktyki? Na wszelki wypadek rycz i obserwuj reakcje.
Plan wydawał się genialny, więc postanowiłam wdrożyć go w całości.
I tak minął pierwszy dzień reszty mojego życia. Spłakana, 10
spłukana, objedzona słodyczami i nietrzeźwa rzuciłam się w objęcia Morfeusza, mimo że trzeci punkt harmonogramu wychodził mi już bokiem.
Na szczęście jutro znów mam szansę. Licząc barany, prze-myślę dokładnie, jak uczcić kolejny pierwszy dzień reszty mojego życia.
13 listopada, środa
— Mamooo, a wiesz? Jednak świetnie, że chodzę na te szachy! — taki wywód snuje w drodze ze szkoły moja młodsza latorośl, zdzierając przy tym o betonowy chodnik czubki nowiutkich butów przewidzianych na cały sezon zimowy. — Naprawdę warto! — dorzuca, jakby chcąc zagłuszyć odgłosy masakry popełnianej z każdym krokiem na świeżo zakupionym obuwiu.
Nic to buty, nic czubki. Tym razem nie słyszę, nie dostrze-gam. Poziom endorfin w moim organizmie przekroczył
dopuszczalne normy, twarz łagodnieje, a kręgosłup napina się z dumą jak struna w gitarze akustycznej.
On powiedział, że ŚWIETNIE! Że WARTO!
Wiedziałam. Wiedziałam, że jeszcze odkryje w sobie pasję, że zrozumie, ile korzyści osiąga siedmioletnie dziecko, zasiadając do kratkowanej planszy z opracowaną w pocie czoła strategią wojny na drewniane figurki! Wzrost IQ, progresja rozwoju wyobraźni, poszerzenie umiejętności matematycznych, a nawet zbawienny wpływ na sferę językową — to wszystko obiecywali guru polskiej myśli psychologicznej rodzicom brodzącym w gąszczu zajęć dodatkowych dla nieletnich intelektualistów. No i proszę!
Efekty już są, nie trzeba było długo czekać! Mój potomek tak drastycznie poszerzył swoje horyzonty, że po zaledwie dwóch miesiącach zajęć sam konstruktywnie przeanalizo-wał sytuację i wyciągnął słuszne wnioski!
Suniemy teraz w stronę domu. Ja – dryfując w myślach po bezkresnych przestrzeniach genialnego umysłu mojego urwipołcia, on – głośno szurając i zahaczając przy tym p 12
odeszwą o zwłoki rozjechanego gołębia w stanie głębokie-go rozkładu.
— A wiesz, dlaczego lubię te szachy? — wyrywa mnie z zadumy nad geniuszem potomka głos gołębiego profa-natora. — Bo po każdych zajęciach pani daje nam cukier-ki! Niestety coca-colowe już się skończyły, ale są jeszcze karmelowe, też dobre! — ciągnie wywód syn szachista.
Poczułam się jak hetman skoszony bez uprzedzenia przez szeregowego pionka.
No i pięknie, matka. No i pięknie.
Szach-mat!
— Kochanie, może jednak kupimy psa? Podobno badania dowodzą, że dziewięcioro na dziesięcioro dzieci w wieku szkolnym wychowywanych w towarzystwie zwierząt osią-gało ponadprzeciętne wyniki w nauce. To chyba wystarczająco silne uzasadnienie. Nie zależy ci na rozwoju twoich synów?
— Ależ zależy. Tylko że ja z kolei czytałem, iż zgodnie z wy-nikami badań amerykańskich naukowców u dziewięciu na dziesięciu mężczyzn posiadających psa poziom satysfakcji z życia osobistego ulegał dynamicznemu obniżeniu wskutek przelania uczuć małżonki na zwierzę. Ponadto u sześciu na dziesięciu mężczyzn całkowitej degradacji ulegało ich życie intymne z powodu dzielenia sypialni z czworonogiem, któremu zapatrzone weń partnerki po-13
zwalały spać w łóżku i który zwykle zajmował przestrzeń pomiędzy małżonkami, uniemożliwiając jakiekolwiek zbli-żenie. W niezależnych periodykach odnalazłem ostatnio ciekawy artykuł, w którym autorzy — kadra profesorska czołowych europejskich uczelni — przytaczała statystyki mówiące o tym, że w przypadku ośmiu na dziesięć mał-żeństw zakończonych rozwodem partnerka cieplej wypo-wiadała się o swoim zwierzęciu niż o małżonku, podczas gdy dziewięćdziesiąt procent ankietowanych par wska-zywało, że początek ich kłopotów małżeńskich zbiegał się z momentem przygarnięcia pupila. Przypadek? Nie sądzę.
Naprawdę, kochanie, dla kilku piątek w szkolnym dzienni-ku jesteś w stanie poświęcić nasz związek?
2 grudnia, poniedziałek