W kręgu kłamców - Francis Kate - ebook + książka

W kręgu kłamców ebook

Francis Kate

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poznajcie Moondrive Shadows – linię młodzieżowych thrillerów, które wciągają, zaskakują i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Odważycie się po nie sięgnąć? Jednak pamiętajcie – to, co straszne, zawsze kryje się w cieniu…

SIEDMIORO KŁAMCÓW W KRĘGU. PRZETRWA TYLKO JEDNO Z NICH.

Rok temu w ich szkole doszło do tragedii. Teraz część uczniów, wyłoniona w niejasny sposób, trafia na wyjazd, który niespodziewanie kończy się w opuszczonym motelu. Bez zasięgu. Bez opieki. Bez drogi ucieczki. Telefony milczą – aż do momentu, gdy pojawia się pierwsza wiadomość: Wiem, co zrobiliście. Czas za to zapłacić.

Od tej chwili, co godzinę, muszą wskazać spośród siebie osobę, która najbardziej zasługuje na karę. Ta z największą liczbą głosów wychodzi poza wyznaczony krąg. Jeśli nie wybiorą nikogo – zginą wszyscy.

Każde z nich coś ukrywa. Każde ma powód, by się bać. I tylko jedno wyjdzie stąd żywe. A ktoś, kto obserwuje każdy ich ruch, nie spocznie, dopóki prawda nie wyjdzie na jaw…

Wciągający thriller młodzieżowy o zemście, winie i wyborach, które kosztują życie. Dla fanów „Ktoś z nas kłamie” Karen M. McManus oraz dusznych, psychologicznych rozgrywek w klimacie „Squid Game” i „Alice in Borderland”.

Kate Francis to angielsko-amerykańska pisarka i architektka. Ukończyła Uniwersytet w Edynburgu oraz prestiżową Bartlett School of Architecture. Pracowała dla topowych londyńskich biur projektowych, a dziś mieszka w Kalifornii, dzieląc czas między rodzinę i pisanie. Gdy nie tworzy, uwielbia pływać kajakiem, spacerować z psem i tworzyć historie, które nie dają bohaterom (ani czytelnikom) chwili wytchnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 385

Data ważności licencji: 7/30/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Circle of Liars

Copyright © 2025 by Kate Francis

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Łukasz Hajdrych

Opieka wydawnicza: Natalia Karolak

Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Dominika Szczerek

Grafiki w książce: Toxa2x2 / Shutterstock

Adiustacja: Kinga Kosiba / d2d.pl

Korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Projekt okładki: Tomasz Majewski (front), Agnieszka Gontarz

Fotografie na okładce: Daniel Gregoire / Unsplash

ISBN 978-83-8135-585-8

Książka jest dziełem fikcyjnym. Postacie, wydarzenia i dialogi są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń albo osób żywych lub martwych jest całkowicie przypadkowe

.

www.moondrive.pl

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków. Wydanie I, 2025.

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Dla Nat, Jacka i Gemmy

Prolog

Powietrze w bunkrze było gorzkie i wilgotne. Takie, jakiego mógłby spodziewać się ktoś walczący o ostatni łyk powietrza, wzywający pomocy i starający się rozciąć zardzewiałym gwoździem zaciśnięte wokół nadgarstków opaski zaciskowe.

Łukowaty, pofalowany sufit oświetlony był przez rząd prowizorycznie zamontowanych nagich żarówek. Pomieszczenie wypełniał hałas pracującego agregatu prądotwórczego – tak głośny, że ściany aż wibrowały. Nie było to miejsce, w którym ktokolwiek mógłby chcieć przebywać.

Mimo to ktoś tam jednak mieszkał.

W jednym kącie pomieszczenia znajdowała się niewielka kuchnia z ekspresem do kawy, zawalona paczkami z ramenem. Za plastikową zasłoną dyskretnie ukryta była toaleta turystyczna. Obok znajdowały się leżanka, hantle i drążek do podciągania się.

Nieco dalej ścianę oświetlało niepokojące niebieskie światło. Przed rzędem nowoczesnych monitorów stało prowizoryczne biurko. Ich ekrany były włączone, wyświetlały się na nich kolorowe obrazy bezkresnej pustyni, kilku różowych budynków oraz ciemnych pomieszczeń. Środkowy monitor prezentował starą przydrożną tablicę migającą światłami. Litery odcinały się wyraźnie na tle czystego nieba: „Motel Loba, brak wolnych miejsc”.

Kamery śledziły wszystko. Na ekranach nic się nie poruszało. Jeszcze nie.

Na ścianie za biurkiem wisiała korkowa tablica. Do niej przypięte były zmięty dwudziestodolarowy banknot i osiem fotografii – typowe szkolne zdjęcia na zielonym tle. Osiem uśmiechniętych osób z dumnie uniesionymi głowami, promieniujących pewnością siebie, pozowało do aparatu. Atrakcyjni, z pięknymi fryzurami – to nie były już dzieciaki. To byli młodzi dorośli, jedną nogą już poza szkołą, gotowi podbijać świat. Przed nimi całe życie.

Na jednym z monitorów błysnęło małe czerwone światełko. W rogu ekranu pojawił się ruch. W pole widzenia, oświetlany zachodzącym słońcem, wjechał autobus, który zwolnił przed migającą tablicą. Drzwi otworzyły się i z pojazdu wysiadła jedna postać, potem druga i kolejna. Nastolatki, śmiejąc się i żartując, ciągnęły za sobą walizki i plecaki. Wesołe i rozgadane, zupełnie nieświadome tego, co na nich czekało.

Ich uśmiechnięte, roześmiane fotografie obserwowały ich w milczeniu. Niezdolne wydobyć z siebie żadnego dźwięku, nie były w stanie ostrzec swoich odpowiedników na ekranie, aby nie wysiadali z autobusu. Aby wrócili tam, skąd przyjechali. Aby uciekali, zanim będzie za późno.

Jedne po drugich postacie wędrowały przez kolejne monitory, przez skraj pustyni, idąc w stronę motelu. Z każdym ich krokiem na którymś ekranie migało czerwone światło, aktywował się wykrywacz ruchu i przechwytywały ich kolejne, obserwujące wszystko w milczeniu kamery.

W ciężkim powietrzu bunkra rozbrzmiało głośne skrzypnięcie.

Samotna postać wstała i wyszła z cienia, w którym siedziała, czujnie obserwując. Niebieskie światło rzucane przez monitory oświetlało skraj jej ubrań, podkreślając je. Dobrze zbudowana, przeciętnego wzrostu osoba, w szarej bluzie z kapturem, który zasłaniał całą jej twarz.

Postać podeszła do biurka, uważnie wpatrzona w ekrany przed sobą. Identyfikowała każdą z postaci na ekranie i liczyła je, porównując z fotografiami na tablicy. Zgadza się. Wszyscy obecni.

Postać wzięła głęboki wdech i usiadła na stojącym przy biurku fotelu na kółkach. A więc stało się. Po długich miesiącach planowania i przygotowań oto nadszedł ten moment. Pierwszy krok został wykonany. Jak do tej pory nie było żadnych problemów.

Po trzystu sześćdziesięciu czterech dniach wreszcie nadszedł czas.

Zemsta.

Rozdział 1

Ana

Trzysta sześćdziesiąt cztery dni.

Ściśle rzecz biorąc – trzysta sześćdziesiąt trzy, odkąd lekarze w szpitalu stwierdzili zgon Danny’ego Reyesa. Ale nie mieli racji. Jego serce może i biło jeszcze przez jeden dzień, wspomagane przez stojącą obok jego łóżka maszynę, ale on już wtedy nie żył.

Ana Reyes wiedziała. Poczuła moment, w którym jej brat bliźniak poddał się i przeszedł na drugą stronę – skuliła się wtedy na podłodze w szatni. Tak wiele bólu, tak mało rzeczy, których można byłoby się chwycić. Krótki, słaby ostatni łyk powietrza – i koniec. Tak szybko. Tak łatwo.

Od tamtej chwili minęły trzysta sześćdziesiąt cztery dni, jutro rocznica.

Wesołej rocznicy.

Ana ściągnęła słuchawki i rozciągnęła ramiona, próbując pozbyć się sztywności, której nabawiła się w czasie długiej jazdy autobusem. Spojrzała na miejsce, które przez kolejne trzy dni miało być jej domem.

Stara tablica z informacją o motelu migała jej nad głową na zmianę czerwonym i żółtym światłem. Jaskrawe kolory mieszały się z barwą zachodzącego nad pustynią słońca.

Witamy w motelu Loba.

Przydrożny stary obiekt swoje najlepsze lata (a może nawet i całe dekady) miał już zdecydowanie za sobą.

Po obu stronach popękanego asfaltowego parkingu ciągnęły się dwa skrzydła motelu z różowymi drzwiami do pokojów. Za nimi rozrzuconych było jeszcze kilka samotnych budynków. Pojedyncza palma, rosnąca pośrodku działki, pilnowała odgrodzonego basenu. Żadnych samochodów, żadnych ludzi, żadnych śladów życia – w każdą stronę jedynie pustynia. Droga, którą przyjechali, kończyła się metr za tablicą. Czerwony kurz pokrywał każdą możliwą powierzchnię, a spomiędzy pęknięć w asfalcie i betonie wyrastały chwasty. Całość miała bardzo postapokaliptyczny wydźwięk. Brakowało tylko zombie grasujących po okolicy w poszukiwaniu świeżego mięsa.

Ana westchnęła.

Świeże mięso przyjechało dziesięć minut temu: siódemka pełnych energii licealistów, którzy biegali już wokół motelu, hałasując, jakby byli u siebie w domu. Narzekanie zaczęło się, jeszcze zanim autobus zatrzymał się na parkingu. To zdecydowanie nie był luksusowy hotel, którym kuszono ich w zaproszeniu.

Ale Anie to nie przeszkadzało. Było to miejsce dobre jak każde inne.

Bo nie ma tak naprawdę miejsca, w którym mogłaby czuć się komfortowo w rocznicę najgorszego dnia swego życia. Ciemność, którą nosiła w sobie, towarzyszyła jej zawsze i miała nie opuścić jej już do śmierci. To, gdzie była, nie miało żadnego znaczenia. Nawet w domu, w którym zawsze czuła się bezpieczna i szczęśliwa, teraz w powietrzu unosiła się atmosfera bólu i straty. Wspomnienia atakowały z każdej strony: w kuchni, gdzie stał żółty stół, w sypialni, gdzie znajdowało się puste łóżko z nietkniętą granatową pościelą… Pustka czająca się w oczach matki, przepaść, która wyrosła między nimi i rozdarła ich wspólne życie… Dzielona przez nie obie świadomość, że z powodu jakiejś chorej, pokręconej karmy zmarło to lepsze z dwojga rodzeństwa. Ana w duchu pogodziła się z prawdą, że to ona powinna umrzeć.

Tutaj, pośrodku niczego, będzie mogła przynajmniej zrobić to, co najważniejsze. Zapewnić matce przestrzeń do opłakiwania syna bez konieczności patrzenia w twarz córce.

Ana wzięła głęboki wdech.

Pustynne powietrze było jakieś inne: słone i pachnące szałwią. Przetaczający się nad pustkowiem wiatr smagał jej nogi drobinkami piasku i kurzu. Blask bijący od wiszącej nad nią tablicy rozświetlał ziemię u jej stóp, migając niczym światła radiowozu, ostrzegające, aby się nie zbliżać.

Pora się zameldować – nie mogła się tu wiecznie ukrywać. To tylko trzy dni, upomniała się. Co złego może się stać?

Ana poprawiła przewieszoną przez ramię torbę podróżną, odwróciła się plecami do pustyni i ruszyła w stronę północnego skrzydła motelu, z jego zakurzonymi oknami i migającym na czerwono neonem, który optymistycznie głosił:

REC P JA

– Co za nora!

Ana natychmiast rozpoznała ten głos – spędziła ostatnie osiem godzin w autobusie, starając się go nie słyszeć. Dwie postacie stały przy pojeździe i mówiły do siebie podniesionymi głosami, które niosły się po pustym parkingu. Ana obserwowała tę dwójkę uważnie, trzymając się bezpiecznie na dystans. Nie uśmiechało jej się pakować w kolejną dramę Ellisa.

Ellis Locke miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był świetnie zbudowany i uważał się za absolutną gwiazdę ostatniej klasy St Francis High. Stał przy drzwiach autobusu, zdecydowanie górując nad niewysokim kierowcą.

– To miała być wycieczka doluksusowego kurortu na pustyni! – ryknął Ellis, machając kierowcy przed oczami małą czarną karteczką. – Spójrz na zaproszenie. To miejsce w niczym nie przypomina tego ze zdjęcia. Gdzie jest spa? Gdzie namioty do ćwiczenia jogi? Gdzie stajnie? Tu nawet nie ma zasięgu!

Kierowca – niewysoki mężczyzna w średnim wieku, w poplamionym szarym ubraniu, które rozciągało się i opinało w zdecydowanie niewłaściwych miejscach – sprawiał wrażenie absolutnie niewzruszonego faktem, że krzyczy na niego chłopak, który mógłby być pewnie jego wnukiem.

– Przykro mi, młody. Ta „nora”, jak ją nazwałeś, to miejsce, w którym spędzicie najbliższe trzy noce.

– Jaja sobie robisz? Ta wycieczka to była główna nagroda w szkolnej loterii.Główna nagroda. W tamtym roku zwycięzcy pojechali do pieprzonego Palm Springs. Czy to ci wygląda na Palm Springs? Ewidentnie jesteśmy nie tam, gdzie trzeba.

Kierowca wyciągnął z tylnej kieszeni zwinięty kawałek papieru i pomachał nim Ellisowi przed nosem, wskazując palcem na plan podróży.

– Patrz. Wszystko tu jest, widzisz? Motel Loba. Tu masz mapę. Zapłacili mi, żebym was tu przywiózł, i swoje zrobiłem. Jak masz z czymś problem, to dzwoń do szkoły.

– A jak niby mam to zrobić, geniuszu? Nie mamy, kurwa, zasięgu! – wydzierał się Ellis, z tym swoim akcentem rodem z Los Angeles. Wyrwał kierowcy plan podróży i przeczytał z wściekłością. Nie udało mu się znaleźć w nim żadnego argumentu na swoją korzyść, wskazał więc pogardliwie na naszywkę z nazwiskiem starszego mężczyzny. – Dobra, w porządku… Benny, tak? Słuchaj, to musi być jakaś pomyłka. To miejsce jest absolutnie nie do przyjęcia. Połącz się przez radio i natychmiast znajdź nam jakiś inny lokal. Jasne?

Benny podciągnął spodnie i wyprostował się na całą swoją niezbyt imponującą wysokość.

– Myślisz, że co my mamy? Lata dziewięćdziesiąte? Nie używam radia, młody. Korzystam z telefonu, jak wszyscy. Ty nie masz zasięgu, ja nie mam zasięgu. – Benny zachichotał głośno, po czym rozkaszlał się jak stary palacz.

Ana ruszyła przed siebie, powstrzymując się, żeby się nie uśmiechnąć. Benny starał się, jak mógł. Ale Ellis był jednym z tych typów przekonanych, że są panami całego wszechświata, i wydawało się mało prawdopodobne, żeby odpuścił, dopóki nie dostanie tego, czego chce. Tak, Ellis był rozpuszczonym gówniarzem, ale mimo to jakaś mała cząstka Any mu kibicowała. Tak, był dupkiem, był bogaty i miał kontakty.

Ale Danny go uwielbiał. To się też trochę liczyło.

Grupka pięknych nastolatków, przyjaciół Danny’ego, zajęła pomieszczenie szumnie opisane jako rec p ja. W cieniu starego motelu szukali kryjówki przed żarem zachodzącego słońca.

Jade Clark rozłożyła się na wysłużonej, popękanej różowej skórzanej sofie i z zadowoleniem robiła sobie zdjęcia, podczas gdy jej chłopak, Jax Patel, kręcił się przed nią z wysoko uniesionym telefonem, szukając zasięgu. Ich designerskie torby i drogie markowe ciuchy mocno kontrastowały z nędznymi, starymi meblami. Zupełnie jakby ktoś zrobił w śmietniku zdjęcie do „Vogue’a”.

Alex Cabrera siedział pod oknem z nieodłączną gitarą. Gdy Ana weszła do środka, zerknął w stronę drzwi i wpatrywał się w nią przez burzę opadających mu na twarz włosów. Wyglądał jakoś dziwnie – jego opalona skóra była nienaturalnie blada.

Choroba lokomocyjna, domyśliła się Ana. Znała go jak własną dłoń.

A przynajmniej kiedyś tak było.

Odwróciła się, odsuwając od siebie wspomnienia, zanim przejęłyby nad nią kontrolę i skłoniłyby ją do przejścia przez recepcję i podejścia do niego.

Gdy rozejrzała się po pomieszczeniu, uleciały z niej wszelkie nadzieje na szybkie zameldowanie się. Z całym tym miejscem coś było nie tak. Biurko było antykiem z lat osiemdziesiątych – kwiatowy, różowy laminat obity panelami z ciemnego drewna. Z żółtych płytek sufitowych nad kontuarem zwisały bożonarodzeniowe dekoracje, chociaż był kwiecień. Wszystko w pomieszczeniu pokrywała gruba warstwa kurzu. Wykrzywione otwarte szklane drzwi za kontuarem prowadziły do czegoś, co wyglądało jak opuszczone biuro.

Na tablicy za ladą widniała ręcznie napisana wiadomość:

RODZINY, KTÓRE SIĘ SPIESZĄ, PROSZONE SĄ O ZAMELDOWANIE SIĘ SAMODZIELNIE

Ana zastanawiała się, kiedy ostatnio mogło się tu komuś spieszyć. W 1985 roku? Przecież ten motel nie miał prawa nadal działać.

– Nie wpisuj się, nie ma sensu. Nikogo tu nie ma. Budynek jest kompletnie pusty. – Jade spojrzała na Anę. – To oczywiste, że jesteśmy nie tam, gdzie trzeba. Ellis poszedł wyjaśnić wszystko z kierowcą. – Westchnęła przeciągle, jakby dźwigała na barkach ciężar całego świata, i spojrzała na swoje paznokcie.

Jade do mistrzostwa opanowała sztukę nieustannego wyglądania na znudzoną. Entuzjazm był dla zwykłych śmiertelników.

– Tu też nie ma zasięgu – powiedział pod nosem Jax, machając telefonem w stronę Jade. – Całe to miejsce to jedna wielka martwa strefa.

– Serio? Motel bez wi-fi? To w ogóle legalne? – zapytała znudzonym tonem Jade. Usiadła wyprostowana, a jej idealnie proste włosy opadły jej na plecy przepiękną złotą falą. – Co temu Ellisowi zajmuje tyle czasu? Naprawdę bardzo potrzebuję wziąć prysznic.

– Nic się nie martw, kochanie. – Jax posłał jej jeden ze swoich wyluzowanych uśmiechów. – Ellis powiedział, że wszystko załatwi. Podejrzewam, że niedługo pojedziemy dalej. – Zadarł swoją przystojną twarz do góry i spojrzał w kamerę w telefonie. – Cześć wszystkim, chwilowo utknąłem w tym starym, opuszczonym motelu…

Jade przewróciła oczami i rozejrzała się w poszukiwaniu innej rozrywki. Jej wzrok zatrzymał się na Alexie.

– Tak mi się nudzi. Zagraj mi coś, Alex – poprosiła, opadając na sofę, i rozciągnęła się na całej jej długości.

Ana przez moment poczuła się trochę niekomfortowo. Nie podobało jej się, że Alex przeszedł na ciemną stronę, że dołączył do grona popularnych dzieciaków, był zapraszany na największe imprezy, a w stołówce siedział z tymi „fajnymi”. To nie był Alex, którego znała. Ten miły, wrażliwy chłopak, który mieszkał w mieszkaniu obok.

Najlepszy przyjaciel Danny’ego.

– Jeśli mamy zostać tu dłużej, to potrzebuję, żeby ktoś mi poprawił humor. – Jade zerkała na Alexa ponad oparciem kanapy, wiercąc się jak niemowlak w sklepowym wózku. – Prooooszę.

Powiedz nie, błagała go w myślach Ana. Powiedz, że masz chorobę lokomocyjną. Po prostu jej odmów. Nie chciała patrzeć, jak Alex gra dla Jade Clark, jakby był płatną atrakcją.

Alex wyglądał okropnie, ale powoli sięgnął do futerału po gitarę. Uniósł na moment oczy i uchwycił spojrzenie Any.

Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok. Policzki jej płonęły. Atmo­sfera wokół była jak w szkole – cała przestrzeń zdominowana przez elitę St Francis. Zawłaszczyli sobie całą tę wycieczkę: auto­bus, motel… nawet Alexa, a wszystkich innych zepchnęli na bok. Typowe.

– Ja… może pójdę sprawdzić, czy nie mają tu telefonu stacjonarnego… czy coś… – wymamrotała Ana, nie zwracając się do nikogo konkretnego, i odeszła w stronę malutkiego biura. – Gdyby trzeba było do kogoś zadzwonić w sprawie pomyłki… albo coś…

Wszystko, byle tylko stąd uciec.

Biuro wyglądało na równie opuszczone jak recepcja. W stęch­łym powietrzu unosił się leniwie kurz, widoczny we wpadających przez żaluzje promieniach słońca, i opadał na stojące pod ścianami rzędy szafek na dokumenty.

Ana rozejrzała się po pokoju, ale niewiele było w nim do oglądania. Nie licząc dużego, starego komputera na biurku i wszechobecnej grubej warstwy kurzu, pomieszczenie było w zasadzie puste. Ana podeszła do biurka. Gdyby działało tu połączenie ethernetowe, mogliby przynajmniej wysłać mail do szkoły. Nacisnęła klawisz na klawiaturze, a następnie włącznik monitora, mając nadzieję, że będą działać, ale nic się nie wydarzyło.

Z recepcji dobiegły ją dźwięki muzyki. Znajome akordy. Alex stroił gitarę, gotowy, żeby zapewnić rozrywkę Jade. Ana żałowała, że nie zamknęła za sobą drzwi.

Gdzie, u diabła, jest Raya? – pomyślała, zirytowana. W wycieczce brała udział siódemka osób, ale Raya Mori była jedyną, z którą Ana czuła się bliżej związana. Przynajmniej do pożaru. Przez ostatni rok praktycznie się nie spotykały – za dużo problemów, zbyt wiele smutku. Gdy tylko dojechali na miejsce, Raya, jak można było się spodziewać, rozpłynęła się w powietrzu. Pewnie schowała się za którymś budynkiem i popalała zioło z Cadenem Loftusem, naczelnym dilerem St Francis High. Prawdo­podobnie starali się nadrobić stracony czas i zacząć wakacje z przytupem. Wycieczka i tak była już kiepska. Jeśli jeszcze do tego jedyna przyjaciółka Any zaginie w akcji, będzie zupełnie do dupy.

Ana westchnęła i już zamierzała się odwrócić do wyjścia, gdy nagle zauważyła leżącą w rogu biurka niewielką różową kopertę. Podniosła ją. Była zaadresowana do St Francis High.

Czyli ktoś się ich tu jednak spodziewał.

Przez moment kusiło ją, żeby otworzyć kopertę, ale po chwili się rozmyśliła. Niech Ellis i reszta się z tym użerają. To oni mieli problem z tym miejscem, więc niech to oni próbują coś wy­myślić. Ona chciała po prostu przetrwać najbliższe trzy dni, nie niepokojona i niezauważana przez kogokolwiek. Odda im kopertę, a później poszuka Rai i wyciągnie ją z nory, w której się schowała.

Gdy wróciła do recepcji, z ulgą spostrzegła, że Jade straciła zainteresowanie Alexem i wpatrywała się pustym wzrokiem w swój bezużyteczny w tej chwili telefon. Jax kucał na starej podłodze z linoleum, strzelając artystyczne fotki. Alex zerknął na Anę. Gitara balansowała lekko na jego kolanie.

– Ja… eee… Znalazłam to w gabinecie – powiedziała Ana, pokazując kopertę. Żadnej reakcji. – To chyba jakiś list czy coś takiego. Jest zaadresowany do nas. Czyli chyba jednak jesteśmy we właściwym miejscu? – Te słowa sprawiły, że wszyscy na nią spojrzeli.

– Otworzyłaś? – zapytała Jade, po raz pierwszy od przyjazdu wykazując minimum zainteresowania. Wstała leniwie z sofy i podeszła do niej. – No, co tam jest napisane?

– Nie otworzyłam. Ja…

Ana nie dokończyła zdania.

Najpierw oślepił ją jasny rozbłysk, a potem nastąpił ogłuszający huk, który wstrząsnął budynkiem po same fundamenty. Okna zadrżały, drzwi huknęły, a z sufitu posypały się chmury pyłu i tynku.

Ana skuliła się i rzuciła na podłogę pod biurkiem, instynktownie zasłaniając rękoma głowę.

Przez kilka chwil nie miała odwagi się poruszyć, ale jej myśli pędziły jak szalone. Co się stało? Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Wokół niej unosił się gęsty kurz, osiadający na podłodze i ubraniach Any. Jej serce biło jak szalone.

Co się dzieje?

Czyjś kaszel sprowadził ją z powrotem na ziemię.

Alex. Wstała i rozejrzała się. Znalazła go. Leżał na podłodze pod oknem, krztusił się pyłem. Ich spojrzenia się spotkały – w jego oczach zobaczyła szok, ale też coś jeszcze. Coś znajomego. Zupełnie jak rok temu. Znów przez to przechodzili.

To jedno spojrzenie wystarczyło – ocknęła się, jakby ktoś nią potrząsnął. Nagle wszystkie zmysły zaczęły pracować na sto procent.

Alexowi nic nie było. Jade i Jax kręcili się po recepcji, kaszląc. Biurko stało na swoim miejscu, nieuszkodzone. Do eksplozji doszło na zewnątrz, na parkingu.

Przemknęła koło biurka i wybiegła na zewnątrz przez rozwarte drzwi. Alex pędził tuż za nią. Pustynne powietrze falowało od gorąca. Obrócili się w stronę unoszącej się wysoko chmury czarnego dymu. Pod nią ujrzeli płonącą skorupę powykrzywianego metalu. Płomienie lizały jej szkielet.

Ana wstrzymała oddech, gdy obserwowała, jak trzaskający ogień pochłania wszystko wokół. Alex stanął obok niej. Obróciła się powoli w jego stronę. Oboje mieli zdezorientowany wzrok.

Wiedzieli, co to oznacza. Autobus był zniszczony. Przepadła ich jedyna opcja na powrót do domu.

Nad ich głowami, przebijając się przez kłęby czarnego dymu, migała czerwono-żółtymi światłami tablica motelu. Zapalały się one i gasły. Zapalały się i gasły. I tak w kółko.

Witamy w motelu Loba. Brak wolnych miejsc. Miłego pobytu…

Rozdział 2

Ellis

Co, u diabła?

W jednej sekundzie Ellis szedł w stronę recepcji. W kolejnej – ściana gorącego powietrza uderzyła go w plecy z taką mocą, że jego stopy oderwały się od ziemi i został ciśnięty twarzą w ziemię. W uszach mu dzwoniło. Na skórze nadal jeszcze czuł pieczenie.

Znał to uczucie. Doświadczył go przed rokiem, gdy stał na boisku do koszykówki i patrzył, jak hala sportowa wokół niego płonie, a dach pochłaniają języki ognia. Czuł wzmagający się z każdą chwilą ucisk w piersi – zaciskający się olbrzymi supeł. Czy to strach? Szok? Kto wie? To były tylko słowa. Ale pamiętał to uczucie – czyste, fizyczne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem.

Nic mu nie było, przemknęła mu przez głowę myśl. Żył. Instynktownie rozmasował ramię – nierówne, układające się we wzorki blizny po oparzeniach były wrażliwe na dotyk, a nerwy, mimo upływu roku, wciąż paliły.

Ogarnij się, skarcił sam siebie. Nic ci nie jest. Wstawaj.

Usłyszał głos. Ktoś się zbliżał.

– Jezu… Ellis, wszystko w porządku? – Ktoś go dotknął. Czarne paznokcie. Raya Mori.

Gwałtownym ruchem odgonił ją od siebie.

– Nic… nic mi nie jest. – Udało mu się jakoś to z siebie wydusić. – Kierowca… tam był… – Ellis machnął ręką w stronę autobusu. Potrzebował chwili, żeby się otrząsnąć, świat wokół wirował.

Z płonącej skorupy autobusu buchał szary dym. Przez jego chmurę przedzierała się w ich stronę ciemna postać – Benny.

Ellis patrzył, jak Raya do niego podbiega. Dostrzegł też kogoś jeszcze, kogoś dużego… Caden? We dwójkę chwycili kierowcę i odciągnęli go na bezpieczną odległość od płomieni.

Benny kaszlał, ale na pierwszy rzut oka nie był ranny. Padł na ziemię i podparł się na niej rękoma. Na jego czerwonej twarzy malował się komiczny wręcz wyraz niedowierzania.

– Mój… mój autobus!

– Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? – Raya uklękła obok niego i położyła mu rękę na ramieniu.

Caden stał z boku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, i przestępował z nogi na nogę. Było widać, że Benny’emu nic się nie stało, ale podoba mu się zainteresowanie, jakie wzbudzał.

– Dobrze już, dobrze. Nic mi nie jest… Ale mój autobus! Co ja zrobię? Teraz jak nic zostanę bez pracy. – Resztki włosów na jego głowie sterczały na sztorc, jego twarz i dłonie pokrywał popiół.

Szok Ellisa stopniowo mijał, ustępując miejsca czystej złości. Jak to się stało? Mógł przecież zginąć.

– I powinieneś stracić tę swoją pieprzoną robotę – powiedział. – Autobusy nie wybuchają bez powodu, prawda? Gdyby do eksplozji doszło kilka minut wcześniej, to wszyscy byśmy zginęli.

Ktoś musiał za to odpowiadać. Ktoś musiał być winny. Tak funkcjonował świat Ellisa. Nie mogło być tak, że coś złego przydarzyło mu się zupełnym przypadkiem.

– Zamknij się, Ellis – warknęła Raya. – Nie wiemy, co się stało. Może autobus po prostu przegrzał się w czasie jazdy? Daj Benny’emu spokój. Niewiele brakowało, żeby zginął.

– Toja prawie zginąłem. – Ellis zacisnął pięści.

Nie lubił Rai Mori. Po prostu. Nie lubił jej przed tranzycją, z tą jej fryzurą na grzybka i w za dużych spodniach. Nie lubił jej też teraz, z jej krótkimi ciemnymi włosami, oczami pomalowanymi na czarno i kolczykami, które powinny być prawnie zakazane. Emowiedźma.

Czuł, że w środku zaczyna się niebezpiecznie gotować. Do głosu zaczęła dochodzić adrenalina. Tracił panowanie nad sobą.

Reszta grupy biegła w ich stronę. Zmusił się, żeby wziąć się w garść. To nie były odpowiedni czas ani miejsce, żeby zacząć panikować.

Zastanów się, co ojciec zrobiłby w sądzie, pomyślał. Wyobraził sobie spokojną, opanowaną, emanującą dostojnością postać swojego ojca – Granta Locke’a, genialnego adwokata specjalizującego się w sprawach kryminalnych, przechadzającego się po sali sądowej, kontrolującego otoczenie wokół siebie, skupiającego na sobie uwagę wszystkich. Był wielki niczym prawdziwy Mściciel. W równym stopniu przystojny, co bezwzględny.

Weź się w garść. Bądź jak ojciec. Instynktownie dotknął swojego drogiego rolexa i zacisnął palce na jego tarczy, by się uspokoić.

Teraz cała grupa była już w stanie skrajnej histerii. Jade krzyczała coś wniebogłosy. Jax kręcił wszystko komórką. Siostra bliźniaczka Danny’ego i Alex pochylali się nad kierowcą autobusu, który paplał w kółko, z tym śmiesznym akcentem, o swoim „biednym autobusie”. Ellis odciął się, słuchał ich tylko jednym uchem. Odwrócił się od nich i wpatrywał w dogasające płomienie, dopóki jego serce się nie uspokoiło, a panika nie uleciała.

Teraz, gdy minęło już bezpośrednie zagrożenie, powoli zaczęło docierać do nich, co się stało. Jedno po drugim milkli. Ellis przytaknął samemu sobie, napinając ramiona. Nie miał wątpliwości, kto powinien objąć w tej chwili przywództwo nad grupą. Benny – jedyny dorosły wśród nich (chociaż to określenie było w jego przypadku mocno naciągane) – nie był w stanie zająć się nawet samym sobą, nie mówiąc już o siódemce nastolatków uwięzionych w motelu na pustyni po tym, jak ich autobus wyleciał w powietrze. Nie, oto nadszedł moment działania. Sytuacja wymagała, aby objawił się prawdziwy lider, i Ellis był gotów podjąć się tego zadania.

Odwrócił się w stronę grupy.

– Czy ktoś jest ranny? – Bił od niego naturalny autorytet i Ellis zdawał sobie z tego sprawę. Nikt się nie odezwał, kilkoro pokręciło głowami. – To świetnie. Są wszyscy?

Przytaknęli. Popatrzył po nich, upewniając się. Cała siódemka plus Benny. Są wszyscy.

– Ellis, co my teraz zrobimy? – Jade otrzepała swoje króciutkie szorty Lululemon i sprawdziła w kamerze telefonu, jak wygląda. Teraz, gdy szok minął, jej starannie wypielęgnowana doskonałość wróciła na swoje miejsce. – Serio. Jak wrócimy do domu? Nie możemy nawet wezwać ubera. Do dupy z tym wszystkim!

Po grupie przebiegł szept potakiwań.

– Niewiele możemy zrobić. Nie mamy autobusu, niedługo zapadnie zmrok, a najbliższe miasto jest wiele kilometrów od nas. Możemy spróbować złapać sygnał w komórkach. W między­czasie jednak możemy po prostu rozlokować się w motelu i wyciągnąć z całej tej sytuacji tyle frajdy, ile się da. – Mówił krótko i bezpośrednio, tak jakby wydawał rozkazy. Zupełnie jak jego ojciec.

– Moment, chcesz powiedzieć, że mamy spaćtutaj? – zapytał Jax, a w jego pięknych zielonych oczach błysnęła panika. – Muszę wrzucić dzisiaj nowy film. Serio.

Zawtórował mu chór głosów.

– Ja tu nie zostanę – oświadczyła Jade. – To miejsce jest obskurne i…

– I nie ma wi-fi – dokończył zrezygnowany Jax.

– Nie ma jedzenia – burknął Caden.

– Czy ktoś z was oglądał może Psychozę…? – Raya się uśmiechnęła.

– Dobra, koniec dyskusji! – warknął Ellis. Popatrzył po twarzach, na których malowało się wyczekiwanie. – Nie mamy wyboru, tak? Czy nam się to podoba, czy nie, musimy tu zostać. Przynajmniej na razie. Rano się stąd wyniesiemy.Jasne?

Niechętne potakiwania.

– To nie fair – syknęła pod nosem Jade.

– Na miłość boską, Jade! – krzyknął na nią Ellis, tracąc resztki cierpliwości. – Ogarnij się. To nie moja wina, że kierowca przywiózł nas do złego motelu.

Benny wymamrotał coś, protestując.

– W sumie to… jesteśmy we właściwym miejscu – przerwał mu cichy głos.

Siostra bliźniaczka Danny’ego, jego nudny cień. Jak ona miała na imię? Emma? Anna? Ellis nie mógł sobie przypomnieć i w sumie mało go to obchodziło.

– Masz jakiś problem, siostrzyczko Danny’ego? – zapytał ostrym głosem.

Skuliła się nieco pod jego spojrzeniem.

– Po prostu… ja… znalazłam coś. – Wyciągnęła małą różową kopertę. – Była w biurze recepcjonisty. Jest zaadresowana do nas. Ktoś się tu nas spodziewał.

Ellis spojrzał na nią. Może i była nudna oraz absolutnie nic nie znaczyła, ale było w niejcoś. W jej oczach, głosie, może nawet w tym, jak obracała głowę, było coś z Danny’ego. Jakby powidok, żywe przypomnienie, że on kiedyś żył.

Wyrwał jej kopertę z ręki, zwracając uwagę na charakterystyczne blizny na dłoni – nie tylko na nim pożar pozostawił tamtego dnia piętno. Odwrócił się do niej plecami, bo wolał patrzeć gdziekolwiek, byle nie na nią, i otworzył kopertę.

W środku była kartka przedstawiająca różę na jasnożółtym tle. Wyglądała absolutnie niewinnie, chociaż nieco tandetnie. Gdy otworzył kartkę, wypadł z niej dwudziestodolarowy banknot. Schylił się i podniósł go.

Przez jego twarz przemknął cień.

– No i co w niej jest? – zapytała zniecierpliwiona Jade. Brzmiała na nieco mniej znudzoną niż zwykle.

Ellis potarł twarz, po czym odwrócił kartkę tak, żeby wszyscy zobaczyli jej zawartość. W środku wydrukowany był całkiem zwyczajny tekst: „Szczęśliwej pierwszej rocznicy”. Poniżej ktoś dopisał odręcznie: „Tylko prawda was wyzwoli”.

– Serio? – Jade zmarszczyła nos. – Co to ma w ogóle znaczyć? I co to za tekst: „szczęśliwej rocznicy”?Szczęśliwej? Przepraszam, ale to chore.

Miała rację. Następnego dnia mijał dokładnie rok od pożaru. Jeśli ktoś wiedział, że są z St Francis High, to musiał wiedzieć też o pożarze – i o ludziach, którzy zginęli, prawda? Ellis popatrzył po zmartwionych twarzach.

– Słuchajcie, też nie wiem, o co chodzi. Ale to na pewno nic takiego. Pewnie spieszyli się i nie mieli innej kartki. – Nagle poczuł potrzebę znalezienia się z dala od tlącego się autobusu… od tych idiotów. Oddał kartkę siostrze Danny’ego, a dwudziestodolarowy banknot wsunął sobie niepostrzeżenie do kieszeni. Ręce zaczęły mu odrobinę drżeć. Schował je, nim reszta zdążyła to spostrzec. Nie wolno mu było okazywać słabości. – Dobra, wprowadźmy się do swoich pokojów. Kto pierwszy, ten lepszy.

Na te słowa się ożywili. Jade złapała Jaxa za rękę i praktycznie zaciągnęła go do recepcji. Reszta ruszyła za nimi.

Ellis zaczekał, aż się oddalą, i odwrócił się, aby spojrzeć ponownie na autobus. Przez powybijane okna widać było czerwone płomienie, przypominające wpatrzone w niego ogniste spojrzenia. Prawda była taka, że nie miał pojęcia, co tu się stało. Może autobus faktycznie się przegrzał. Może motel był po prostu jakimś tanim oszustwem, a kartka, którą znaleźli – niefortunnym zbiegiem okoliczności. Może to wszystko można było jakoś logicznie wyjaśnić. Po prostu… Po prostu coś tu nie pasowało.

Włożył rękę do kieszeni i zaczął bawić się dwudziestodolarowym banknotem, skubiąc palcami jego rogi. Przełknął nerwowo ślinę.

To oczywiste, że ktoś chciał, żeby tu trafili. Powoli szli naprzód, po drodze odkrywając prawdę. Ale jeden fakt był niepodważalny – byli uwięzieni w motelu Loba. Może kolejny dzień przyniesie jakieś rozwiązanie. Na razie jednak, tej jednej nocy, byli zmuszeni grać w czyjąś grę, chociaż nawet nie znali jej zasad.

Rozdział 3

Ana

– Cześć, sąsiadko.

Ana zamarła. Niedobrze. Spojrzała w bok. Alex otwierał drzwi do sąsiedniego pokoju. Jakie były szanse, że będą sąsiadami? Zaczekała przecież, aż reszta wybierze sobie sypialnie, po czym złapała losowy klucz. Skarciła się w duchu za to, że nie zwróciła na to większej uwagi.

– Sąsiedzi na zawsze, co? – rzucił Alex. Wyglądał na podenerwowanego.

– Najwyraźniej. – Ana przygryzła wargę, unikając kontaktu wzrokowego.

To będzie niezręczne. Przez większość ostatniego roku zanim wyszła z mieszkania, nasłuchiwała przez drzwi, aby upewnić się, że na klatce nie wpadnie na Alexa. Ich rodziny mieszkały po sąsiedzku. A teraz mieli spędzić razem trzy pełne dni. Żadnej możliwości, aby uniknąć kontaktu.

– Pomóc ci? – zapytał Alex, wskazując na klucz. Męczyła się z zamkiem. Cholerstwo nie chciało się przekręcić.

– Nie… Ja… Dam sobie radę.

Od miesięcy nie znalazła się tak blisko niego. Był wyższy niż kiedyś. Z daleka nie było tego widać, ale teraz, gdy stali obok siebie, dostrzegła różnicę. Patrzyli na siebie pod absolutnie niewłaściwym kątem. Aby spojrzeć mu w twarz, Ana musiała zadzierać głowę.

Ale nie tylko to się zmieniło. Po roku zadawania się z przystojniakami zaczął wyglądać jak jeden z nich. Jego pierś i ramiona zrobiły się szersze, T-shirt z logo Lakersów, który miał na sobie, rozciągał się gdzie trzeba, jego twarz zrobiła się jakby bardziej kwadratowa – nadal widziała w nim jeszcze ślady chłopca, którego znała, ale były to tylko chwilowe przebłyski. Alex nie był już dzieckiem. Stało się to aż nazbyt widoczne.

Ana zaczerwieniła się.

– Dobra, nie będę cię zatrzymywał – powiedział Alex. – Ja tylko… chciałem zapytać, jak się trzyma Carmen? Rzadko ją ostatnio widuję.

– Yyy… w porządku. Trzyma się. Z mamą wszystko dobrze. Tak. Dziękuję, że pytasz.

„Trzyma się” było naciąganym stwierdzeniem. Bardziej pasowałoby: „nadal funkcjonuje mimo śmierci jedynego syna, utraty pracy i uzależnienia od antydepresantów”. Jej mama nie była już tą samą osobą, którą znał Alex. Ale z drugiej strony: które z nich niby było?

– Okej, dzięki. To dobrze – powiedział Alex cicho. Wiedział, że Ana chce się znaleźć z dala od niego, to było oczywiste. W jego oczach pojawił się ból. Jego jasnobrązowe oczy to jedyne, co się w nim nie zmieniło. Wciąż miał to samo przyjazne spojrzenie. Boże, wszystko w nim kojarzyło się z bólem. Z rzeczami, którym nie była gotowa stawić czoła.

Głupi zamek nadal nie chciał drgnąć. Szarpnęła mocno drzwiami, pociągnęła je w stronę framugi, po raz kolejny mocując się z kluczem.

Zaczęło się tak jak zawsze. Hałas, ryk narastający gdzieś w głowie, między uszami. Po wszystkich przeżyciach z ostatnich godzin – eksplozji autobusu i upiornej kartce – czuła, że zbliża się do granic wytrzymałości. Rok terapii z niekompetentnym szkolnym psychologiem, panem Dankmanem, nauczył ją przynajmniej jednej pożytecznej rzeczy: wiedziała, kiedy nadchodzi kryzys.

Wszystko będzie dobrze. Poradzisz sobie, powiedziała do siebie. Już przez to przechodziła – więcej razy, niż byłaby w stanie zliczyć. Po prostunaprawdę potrzebowała być teraz sama.

– Hej, część grupy chce się później spotkać na basenie – powiedział Alex, wskazując głową w stronę odgrodzonego terenu pośrodku parkingu. – Wiesz… żeby trochę rozładować napięcie, wyciągnąć z całej tej sytuacji tyle frajdy, ile się da. Pomyślałem, że pobędę z nimi chwilę. Nie mam ochoty siedzieć dzisiaj sam w pokoju, jutro jest w końcu rocznica i w ogóle. Pomyślałem, że może też będziesz chciała dołączyć… jeśli potrzebowałabyś towarzystwa czy coś.

Alexowi udało się powiedzieć to wszystko, nie spojrzawszy na nią ani razu. Przynajmniej tyle. Gdyby popatrzył jej w twarz, mógłby dostrzec coś w jej oczach. Wspomnienia.

Dannyi Alex.

Byli nierozłączni. Wszyscy troje byli utalentowanymi stypendystami, każdego dnia tłukącymi się godzinę autobusem z Receidy na bogate przedmieścia La Cholla. Po szkole wiecznie przesiadywali w kuchni: Danny się wygłupiał, Alex pisał teksty piosenek dla ich kapeli, Trash Dogs. Zawsze roześmiani, zawsze rozluźnieni, zawsze razem. Wszystko skończyło się w dniu, w którym zginął Danny.

Ryk w głowie nasilił się. Teraz albo nigdy. Jeśli w tej chwili zrani jego uczucia, jakoś mu to później wynagrodzi. Lepiej tak, niż żeby zobaczył, jak dostaje ataku paniki.

– Jasne, pewnie. Przyjdę… dzięki – wymamrotała. Poczuła niewysłowioną ulgę, gdy zamek wreszcie szczęknął, otworzyła drzwi i weszła do pokoju.

– To super. – Alex się uśmiechnął.

– Tak. – Skinęła mu.

– Do zobaczenia.

– Tak.

– To na razie, cześć.

– Cześć.

Boże. Ana zatrzasnęła za sobą drzwi i przez długą chwilę stała, oparta o futrynę, nasłuchując, jak szybko i mocno bije jej serce, i starając się uspokoić.

W pokoju było ciemno. Przez żaluzje wpadały paski słabego blasku, rzucanego przez tablicę przy drodze. Migające na zmianę czerwone i żółte światełka padały na skraj łóżka, szafkę nocną i pojedynczy fotel stojący pod ścianą. Umeblowanie było proste, absolutnie podstawowe i stare, a w pokoju panowała duchota – mimo to miejsce zapewniało odrobinę prywatności. Ana, wdzięczna za nieco przestrzeni dla siebie, włączyła lampkę i spuściła rolety.

Rzuciła torbę na przykryte narzutą łóżko i poszła do łazienki. Palący w skórę prysznic powinien załatwić sprawę. Musi się po prostu czymś zająć. Potrafi to zrobić. Jest ekspertką w znajdowaniu sobie zajęcia.

Odkręciła prysznic i ustawiła temperaturę wody na najgorętszą, jaką była w stanie znieść. Rzuciła ubrania na stos i weszła pod strumień wody. W pierwszej chwili szok wywołany gorącem był tak duży, że aż westchnęła. Tak, było dobrze, tego właśnie potrzebowała.

Ana włożyła pod wodę całą głowę i pozwoliła, aby spływała jej ona strumieniami po twarzy, wzdłuż nosa i podbródka. Stała tak dłuższą chwilę, dopóki temperatura nie sprawiła, że jej ciało zaczęło protestować, słabnąć, kusić, aby położyła się i wtopiła w wyłożoną płytkami podłogę. Ale nie zrobiła tego. Przez ostatni rok wystarczająco dużo czasu spędziła, kuląc się na podłodze. ­Dzisiaj była już silniejsza. Żałoba zmusiła ją do tego, aby dorosnąć.

Liście, pokruszone szkło, puszka zielonej farby. Dogoniły ją wyraziste obrazy, błyskające przed oczami. Odepchnęła je na bok.

Zajmij się czymś, przestrzegła ją głowa.

Ana wyszła spod prysznica i zawinęła się w sztywny różowy ręcznik. Przetarła zaparowane lustro i spojrzała na swoją twarz. Odbicie spojrzało na nią jej charakterystycznymi orzechowymi oczami.

Oboje z bratem nie odziedziczyli po matce tylko jednej cechy. Carmen Reyes dorastała w Republice Dominikańskiej i w dniu, w którym skończyła osiemnaście lat, przeprowadziła się do Kalifornii w poszukiwaniu nowych przygód. Znalazła ich więcej, niż planowała – krótko po przyjeździe zaliczyła wpadkę i zaczęła swoje nowe, wspaniałe życie jako samotna matka.

Bliźnięta, które urodziła, odziedziczyły po niej przyjacielski charakter i urodę – gęste, falujące włosy i szeroki uśmiech. Oczy były jedynym, co miały po drugim rodzicu. Za każdym razem, gdy Ana spoglądała w lustro, widziała fragment ojca – odbicie mężczyzny poznanego przez jej matkę pewnej nocy siedemnaście lat temu. W odróżnieniu od ciepłych, brązowych oczu Carmen, te, które odziedziczyli, były absorbujące i wiecznie się zmieniały – błyszcząco orzechowe, mieniące się tysiącami barw otaczającego je świata: błękitem, zielenią, złotem. Oczy Danny’ego.

Ana odwróciła wzrok.

Odkręciła wodę w umywalce i nabrała w złożone dłonie nieco orzeźwiająco chłodnej wody. Gorący prysznic podrażnił blizny po oparzeniach na jej dłoniach i sprawił, że stały się ognisto­czerwone. Wyglądały surowo i groźnie, tak jak w szpitalu, gdy po raz pierwszy zdjęto jej bandaże. Przez dłuższą chwilę trzymała dłonie pod bieżącą wodą, obracając je z jednej strony na drugą, dopóki bolesne pieczenie nie ustąpiło.

Lustro znów zaszło parą, a jej odbicie rozmyło się i zmieniło w różowo-brązową plamę. Uwagę Any przykuło coś ciemnego w górnej części lustra. Odwróciła się, aby sprawdzić co to.

Było ulokowane w górnym rogu ściany łazienki. Mała czarna kropka, nie większa niż gumka od ołówka. Ten, kto ją tam umieścił, nie silił się na subtelności. Pod jakimś wykończeniem lub za prysznicem byłaby niedostrzegalna, ale w rogu, między pastelowymi płytkami, mocno się wyróżniała.

Ana poczuła w żołądku nieprzyjemne uczucie. Podeszła do ściany i stanęła na skraju wanny, aby przyjrzeć się temu bliżej. Światło odbijało się od niewielkiego okrągłego przedmiotu wciśniętego w maleńki otworek. Czarna powierzchnia pokryta siateczką lśniła i – w odróżnieniu od wszystkich innych rzeczy w motelu – wyglądała na nową. Z całą pewnością nie była to kamera… Może jakiś mikrofon? Starannie zamontowany w ścianie, w milczeniu nasłuchiwał wszystkiego, co robiła, każdego dźwięku, który wydawała. Cofnęła się, niemal tracąc przy tym równowagę, i instynktownie owinęła się ciaśniej ręcznikiem.

Niedobrze. Bardzo niedobrze. To mogło znaczyć tylko jedno.

Ktoś ich szpieguje.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

Rozdział 1. Ana

Rozdział 2. Ellis

Rozdział 3. Ana

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie