W cztery strony świata - Grzegorz Zaleski - ebook

W cztery strony świata ebook

Grzegorz Zaleski

5,0

Opis

Dzisiaj rano przeczytałem w Internecie artykuł o ludziach, którzy postanowili porzucić swoje dotychczasowe życie i wybrać się w roczną podróż dookoła świata.

Taki wpis umieściłem w pamiętniku dokładnie na rok i dwa miesiące przed wyjazdem. Wtedy był to jedynie kiełkujący pomysł zakochanych w sobie narzeczonych, po których spodziewano się, że po ślubie (nastąpił trzy miesiące później) postarają się o dziecko i będą żyli spokojnie jak Bóg przykazał. Tak się jednak nie stało. Wraz z Asią postanowiliśmy bowiem wybrać się w podróż dookoła świata…

W trakcie tej wspaniałej dziesięciomiesięcznej podróży odwiedziliśmy Rosję, Uzbekistan, Kazachstan, Mongolię, Chiny, Wietnam, Kambodżę, Birmę, Malezję, Indonezję, Peru, Boliwię, Paragwaj i Argentynę. Podróżowaliśmy autobusem, samolotem, statkiem, pociągiem, samochodem, motocyklem, na koniach, a w końcu pieszo. Spaliśmy w hotelach, motelach, domach tubylców, w namiocie, na łódce, i gdzie tylko popadło. Widzieliśmy mnóstwo fantastycznych rzeczy i przeżyliśmy wiele, wiele wspaniałych chwil.

W trakcie podróży wszystkie przeżycia zapisywałem na naszym podręcznym komputerze. Dzięki uprzejmości portali gazeta.pl i naszemiasto.pl publikowane były one w formie relacji z podróży przez cały okres jej trwania. Stare pisarskie porzekadło brzmi jednak, że pisze się raz, aby później już tylko przepisywać. Wszystkich tych, którzy mieli więc wcześniej styczność z naszymi tekstami chcemy zapewnić, że teraz po prostu są jeszcze lepsze. Ponadto udało nam się dodatkowo w e-booku zawrzeć 105 najlepszych fotografii z podróży, które czasem więcej mówią niż same słowa.

Całkowicie świeże są natomiast porady praktyczne zawarte pod każdym podrozdziałem, jak i w osobnym rozdziale na końcu książki. Pod każdym podrozdziałem zamieściliśmy adresy agencji turystycznych, sprawdzone hostele, i inne przydatne informacje dotyczące wyżej opisanego kraju. W rozdziale "PORADY PRAKTYCZNE" na końcu książki zawarliśmy natomiast ogólne wskazówki ważne podczas całej naszej podróży.

Jeśli więc chcecie dowiedzieć się co to jest „wódka dla duszy”, jak wygląda taniec mongolskiego szamana,  kto jest dla Chińczyków prawdziwym mężczyzną, dlaczego w Tybecie córka może mieć czterech ojców, gdzie jeżdżą prawdziwi „Easy Riders”, czy jak w końcu smakuje miłość w hotelu na godziny – sięgnijcie po tą książkę.

Do zobaczenia w drodze
Asia i Grzegorz Zalescy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grzegorz Zaleski

W cztery strony świata

© Copyright by Grzegorz Zaleski & e-bookowo

Fotografie: Joanna i Grzegorz Zalescy

Projekt okładki: Aleksandra Twardokęs

ISBN 978-83-7859-082-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Patronat medialny:

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

WSTĘP

Próbuję sobie wyobrazić pierwszego w historii ludzkości podróżnika. Znużony nieustannym siedzeniem na drzewie, spogląda na ziemię i rozmyśla, jak wygląda świat z innej strony. Nie bez trudności schodzi z legowiska, urządza sobie przechadzkę, po czym wraca do swoich zarośniętych towarzyszy i zaczyna za pomocą dziwnych min i gestów opowiadać im swoje przygody.

Po co w ogóle zszedłeś z drzewa? – nie mogą nadziwić się koledzy z jednej gałęzi.

Ot tak, z ciekawości – odpowiada nasz bohater.

Od tego czasu dokonało się wiele epokowych wypraw, z których powstało mnóstwo fantastycznych książek. Motywy działania pozostały jednak te same : zobaczyć co czai się za rogiem, a później wrócić i o tym opowiedzieć.

Nie należymy do grona wielkich odkrywców, naukowców – pasjonatów, ani wiecznych wagabundów. Po prostu pewnego dnia postanowiliśmy przemierzyć sobie świat dookoła. Mimo to czujemy się wyjątkowo spośród osób, które wciąż boją się zrobić pierwszy krok w stronę nieznanej przygody.

Dla nich właśnie powstała ta książka. Starałem się jak najbarwniej i jak najciekawiej opisać to, co stanęło przed naszymi oczyma podczas wspaniałej dziesięciomiesięcznej podróży. Mam nadzieję, że dzięki temu udało mi się w erze wirtualnej rzeczywistości pokazać realny świat jako wciąż fascynujące i zdumiewające zjawisko. Być może dzięki temu po przeczytaniu tej książki podejmiecie również ową jedną szaloną decyzję, która odmieniła całe nasze dotychczasowe życie.

Wszystkie relacje były już wcześniej publikowane na bieżąco w serwisach www.gazeta.pl, oraz www.naszemiasto.pl. Stare pisarskie porzekadło brzmi jednak, że pisze się raz, aby później już tylko przepisywać. Wszystkich tych, którzy mieli więc wcześniej styczność z naszymi tekstami chcemy zapewnić, że teraz po prostu są jeszcze lepsze…

Całkowicie świeże są natomiast porady praktyczne zawarte pod każdym podrozdziałem, jak i w osobnym rozdziale na końcu książki. Pod każdym podrozdziałem zamieściliśmy adresy agencji turystycznych, sprawdzone hostele, i inne przydatne informacje dotyczące wyżej opisanego kraju. Część z nich być może w tej chwili traci na aktualności, będziemy jednak szczęśliwi gdy choć jedna przyda się komuś w podróży. W rozdziale „PORADY PRAKTYCZNE” na końcu książki zawarliśmy natomiast ogólne wskazówki ważne podczas całej naszej podróży. Nie chcemy bynajmniej zamieniać się tutaj w wujków i ciocie „Dobra Rada”, jednak sami z uwagą słuchaliśmy przed wyjazdem innych podróżników, nie mając bynajmniej ochoty wyważać wcześniej otwartych drzwi. Grzechem byłoby więc teraz nie podzielić się bogatym doświadczeniem, które zebraliśmy podczas trwania całej naszej wyprawy.

Do zobaczenia w drodze.

Asia i Grzegorz Zalescy

UZBEKISTAN – KIERUNEK SUKCES, REZULTAT ZWYCIĘSTWO

Stare miasto w Khivie.

Gościnny Uzbek i śpiąca kasjerka

Po dokładnej kontroli na lotnisku (łącznie ze zmianą obuwia na szpitalne, foliowe kapcie) wsiedliśmy do samolotu linii Air Uzbekistan, lecącego z Moskwy do Taszkientu. Tak, nam też nazwa linii lotniczej od początku wydawała się egzotyczna i lekko napawała strachem. Tymczasem – nic z tych rzeczy. Na miejscu okazało się, że samolot jest produkcji amerykańskiej, załoga doświadczona, a posiłek serwowany na pokładzie zdeklasował inne linie lotnicze – w tym znanych, zachodnich potentatów z branży. Wszystko byłoby więc pięknie, gdyby nie nasz sąsiad, kompletnie pijany Uzbek, który w karykaturalny sposób przejawiał narodową gościnność. Uzbek chciał mnie poczęstować wszystkim, co miał, czyli dokładnie starą gumą do żucia wyjętą z wymiętej kieszeni, natomiast w rewanżu domagał się skosztowania mojego obiadu z winem w pierwszej kolejności. Szczęśliwie lot trwał tylko cztery godziny i obyło się bez poważniejszych starć.

Po wylądowaniu nie mieliśmy czasu na kulturową aklimatyzację, ponieważ zaraz po przekroczeniu bramek kontroli paszportowej wyszliśmy prosto na ulicę w objęcia taksówkarzy gotowych przewieźć nas gdziekolwiek, byle za dolary. Wokół żadnych kantorów, jedyny znajdował się w hali odpraw, do której można się było dostać tylko… z biletem wylotu z Uzbekistanu. Trzeba było więc włączyć tryb kombinowania, pogadać z ochroniarzami, dostać się do kantoru, obudzić śpiącą w nim kasjerkę i wymienić sto dolarów na zawrotną sumę stu sześćdziesięciu tysięcy sum, potwierdzonych zawodowym certyfikatem. Niedługo potem miałem się dowiedzieć powodu niezmąconego snu panienki w kantorze. Otóż na każdej legalnej wymianie traciliśmy około trzydziestu procent w porównaniu z czarnym rynkiem. Wymiana czarnorynkowa jest podobno nielegalna i podobno można za nią trafić do więzienia, dlatego warto znaleźć kogoś zaufanego do tej operacji. Dzięki odrobinie szczęścia także i my dokonaliśmy udanej transakcji – ale gdzie i z kim, tego już nie mogę napisać.

Pan X nas ratuje

Pierwszy dzień zaczął się pod szczęśliwą gwiazdą. W toalecie lotniskowej spotkaliśmy Pana X, który przyjechał pożegnać rodzinę przed jej odlotem. X (anonim stosujemy, żeby oddać atmosferę podejrzliwości i nie mieszać naszego gospodarza w momentami krytyczną dla władz relację) tak się zdziwił, że w ogóle udało nam się dostać do Uzbekistanu, że potraktował nas jak przybyszów z kosmosu, których trzeba nauczyć oddychania tlenem. W zasadzie nie do końca rozumieliśmy jego zdziwienie, ponieważ uzyskanie wizy do tego kraju było dość łatwe i nic nie stanęło nam na przeszkodzie, żeby się tutaj znaleźć. Niemniej jednak zatroskany Pan X zabrał nas do swojej willi – pałacu, poczęstował kawą i kilkoma słowami wprowadził w sytuację. Po pierwsze potrzebowaliśmy rejestracji, której Uzbecy wymagają na każdą spędzoną w kraju noc. Podobno za brak rejestracji mogli nas wsadzić do więzienia i podobno nikt nas już z niego nie mógłby wyciągnąć bez płacenia haraczu idącego w tysiące dolarów – bo milicja to tutaj świętość, w dodatku żyjąca głównie z łapówek. Po takim naświetleniu sprawy przez Pana X od razu udaliśmy się do sprawdzonego hotelu po uzyskanie Bardzo Ważnego Świstka Papieru. Prawda jest taka, że milicji w Taszkiencie jest rzeczywiście mnóstwo. To prawdziwa rzesza śmiertelnie znudzonych ludzi, pilnujących prawie każdego krzaka. Oczywiście wzbudzaliśmy ich zaciekawienie, ale żaden nie zapytał o rejestrację i oprócz nieswojego uczucia nic przykrego nas nie spotkało.

Uzbekistan to prywatne państwo, oświadczył następnie X. Obecny prezydent dzierży władzę nieustannie od czasów uzyskania niepodległości, hojnie opłacając tajne służby i wojsko. Pieniądze z wszystkich interesów w kraju idą do prywatnej kabzy kilku rodzin, a kto się nie podporządkuje – może pakować manatki (Uzbekistan to chyba jedyne państwo, w którym nie ma koncernu Coca-Coli. Napój coca-cola jest, ale produkowany przez Uzbeków, którzy koncern wyrzucili i przejęli linię produkcyjną. Tak przynajmniej twierdził X, a jak jest naprawdę nie wiemy. Faktycznie coca-cola to jedyny zagraniczny napój dostępny na uzbecką kieszeń, wszystkie pozostałe pochodzą z przemytu i nawet dla nas wydawały się drogie).

Amir Timur bohaterem narodowym

Sam Taszkient oprócz ciekawego metra, którym prawie nikt nie jeździ, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Jedynym miejscem mogącym zaciekawić jest pomnik Timura oraz znajdujące się obok muzeum poświęcone jego osobie. Amir Timur (w tutejszym języku Generał Żelazo) był wodzem, który wychodząc z Samarkandy na przełomie XIV i XV wieku podbił ogromne terytoria i zyskał przydomek Władcy Trzech Kontynentów: Azji, Europy i Afryki. Z całym szacunkiem dla dokonań Timura – nazwa ta jest nadana sporo na wyrost. Tak naprawdę z Afryki zdobył jedynie Egipt, a z Europy doszedł do Rusi Kijowskiej. Uznanie jednak należy mu się niewątpliwie za to, że ucywilizował jedwabny szlak na terenie Uzbekistanu, czyniąc Khivę, Bucharę i Samarkandę jednymi z najważniejszych miast na owej trasie. Obecny prezydent Karimov zdaje się wielbić Timura: „Zrozumieć wielkiego wodza Timura, to odnaleźć źródła narodu uzbeckiego”. Dla mnie to hasło oznacza jednak, co innego: „Umarł król Timur, niech żyje król Karimov„. Tyle, że we współczesnych czasach wielkość państwa mierzy się dobrobytem jego obywateli, a nie ilością stawianych pomników.

Stoimy przed obliczem wszechmocnej bileterki

Z Taszkientu do Buchary postanowiliśmy pojechać nocnym pociągiem, aby zaoszczędzić pieniądze na hostelu (noc w pociągu, to noc zaliczona bez konieczności rejestrowania się). Sama jazda przebiegła spokojnie i nieprawdą okazała się informacja przeczytana w Internecie, że najgorsze na świecie są uzbeckie koleje. Wydarzeniem samym w sobie było natomiast kupowanie biletu w dworcowej kasie. Kiedy przyszliśmy wokół utworzyła się już nie kolejka, ale zbita ciżba ludzi z paszportami i potężną liczbą sumów w każdej ręce. Nie sposób było zgadnąć, kto jest ostatni po bilet. Po prostu każdy musiał pamiętać, kto po kim przyszedł i w ten sposób pilnowano porządku. Przed kasą panowała nabożna cisza, a cała uwaga wyczekujących skupiona była na pierwszym petencie. Jego uwaga natomiast skupiona była na palcach bileterki wystukujących sms-a na leżącej na stole komórce. Gdy tylko komórka powolnym ruchem ręki została odłożona na bok, paszport i pieniądze „pierwszego” lądowały pod nosem kasjerki zmuszając ją wreszcie do rozpoczęcia żmudnego procesu sprzedaży biletu. Wówczas ciżba napierała jeszcze mocniej mając nadzieję, że to przyśpieszy sprawę. Nic z tych rzeczy! Przecież adresat sms-a wysłanego przed chwilą musiał pilnie oddzwonić... Ta scenka rodem z Mrożka uświadomiła mi jak my – Polacy w ciągu ostatnich dwudziestu lat zdołaliśmy przesunąć się w stronę normalnego życia.

Buchara z Baśni tysiąca i jednej nocy

Buchara – pierwsze z trzech miast na jedwabnym szlaku – ukazała mi się taką, jaką sobie wymarzyłem jeszcze przed wyruszeniem na wyprawę: dostojne meczety i medresy rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, przemykające po rozpalonych słońcem ulicach pojedyncze sylwetki mieszkańców i cisza, przerywana jedynie szelestem wiatru. Cisza, spokój i brak turystów zaczęły mnie jednak po pewnym czasie trochę zastanawiać. Zapytawszy w końcu o przyczynę takiego stanu rzeczy dowiedziałem się, że przyjechaliśmy poza sezonem, który w Uzbekistanie trwa od kwietnia do maja i od sierpnia do września – a to za sprawą szalejących w lecie upałów. Rzeczywiście czterdzieści stopni w cieniu dawało się we znaki, ale wkrótce mieliśmy się przekonać, że to jeszcze nie jest szczyt możliwości uzbeckiego klimatu.

Zabytki Buchary nie zaimponowały nam swoim wiekiem – najstarsze pochodzą z XIV, a najmłodsze z XIX wieku. Mimo to ciągłość tradycji architektonicznych powoduje, że ma się wrażenie obcowania w starożytnym mieście sięgającym swą historią tysięcy lat. Najbardziej zdumiewające są medresy – swego czasu największe i najważniejsze ośrodki nauczania w całej centralnej Azji. Uczniowie przychodząc w wieku piętnastu lat, uczyli się w medresie tak długo, dopóki nie zdali wszystkich egzaminów (średnio zabierało im to dziesięć lat). Ich sposób życia był prosty, ale sprzyjający przyswajaniu wiedzy. W przerwach między modlitwami uczyli się w swoich pokojach lub słuchali mistrza siedząc pod drzewem rzucającym cień na dziedziniec. Obecnie niektóre medresy przywracane są do celów edukacyjnych i może to być ciekawa alternatywa dla kiepsko działającego systemu szkolnictwa w Uzbekistanie.

Całe życie toczy się na dziedzińcu

Niestety, ze względu na obowiązek hotelowej rejestracji, nie mogliśmy skorzystać z couchsurfingu, który zresztą w innych miastach poza Taszkientem praktycznie nie istnieje. Jedyną, ale dobrą alternatywą dla hoteli jest sieć gościńców typu B&B prowadzonych przez bogatsze rodziny, posiadające domy z patio i większą liczbą pokoi. W ten sposób można nieco podpatrzeć życie mieszkańców, które latem cały dzień toczy się na dziedzińcu. Według tradycji i z praktycznych powodów najmłodszy syn ma obowiązek żyć w jednym domu z rodzicami i opiekować się nimi do końca ich dni. Do zadań najmłodszej synowej przez rok po ślubie należy zamiatanie i oporządzanie podwórza. Potem zajmuje się ona głównie dziećmi. Nasz gospodarz w wieku około 23 lat był już więc poważnym ojcem, mężem oraz opiekunem własnych rodziców.

Cała rodzina w ciągu dnia przemykała tylko przez rozgrzane słońcem podwórze, aby w końcu wieczorem rozsiąść się gromadnie na świeżym powietrzu i wspólnie zjeść kolację. Na dziedziniec wniesiono dywany (Uzbecy rzadko spożywają posiłek przy tradycyjnych stołach), poduszki i kołdry, (do oparcia się a potem do spania); na środku rozłożono biały obrus, a na nim jedzenie. Jedno z okien domostwa otworzono tak, aby z podwórka łatwo można było oglądać telewizor postawiony w pokoju, na wysokim stoliku. W ten sposób i my obejrzeliśmy jeden z meczów mistrzostw świata w piłce nożnej.

Uzbecy jeżdżą na gazie

Droga z Buchary do Khivy rozdziela na potężnej pustyni Kyzył-Kum dwie oazy, w których życie możliwe jest jedynie dzięki podziemnym wodom. Linii kolejowej na tym odcinku nie wytyczono, podróż autobusem bez klimatyzacji w sześćdziesięciostopniowym upale może skończyć się ugotowaniem na twardo, zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest specjalny transport pod nazwą „shared taxi”.

Podjechaliśmy taksówką miejską na specjalny parking, z którego odjeżdżały taksówki „krajowe”. Już na parkingu podbiegł do nas młody jegomość krzycząc, że ma dla nas taksówkę dokądkolwiek chcemy pojechać. Zgodziliśmy się zatem pójść za jegomościem mając nadzieję na szybkie załatwienie sprawy. Podeszliśmy do kierowcy samochodu, który potwierdził gotowość do jazdy. Wrzucił nasze bagaże do bagażnika, usadowił na tylnym siedzeniu, po czym… odszedł spokojnie wypić herbatkę z kolegami. Po pół godziny czekania w palącym słońcu wyszedłem w końcu zdenerwowany do naszego kierowcy.

– Dlaczego nie odjeżdżamy? – spytałem grzecznie.

– Ano czekamy jeszcze na jednego pasażera – odpowiedział grzecznie.

– A nie możemy ruszyć bez niego?

– Możemy, ale wtedy musicie zapłacić za cztery osoby.

– Jak za cztery, jak czekamy tylko na jedną?

– Przewóz jest przy czterech, ale ostatecznie mogę pojechać przy trzech.

Zrezygnowany wróciłem do samochodu i uzbroiłem się w cierpliwość. Po dalszej pół godzinie przypomniałem sobie, że bądź co bądź to nie jedyny kierowca na parkingu. Rozglądnąłem się więc wokoło, szybko napotykając uśmiech innego kierowcy, oczywiście gotowego z marszu do jazdy. Po trzech zapewnieniach, że na bank wyruszymy od razu, postanowiłem zmienić kontrahenta. Wróciłem więc do pierwszego kierowcy i nakazałem mu oddać nasze bagaże. Trwało to dość długą chwilę, ale w końcu odzyskaliśmy swoje rzeczy. Afera zaczęła się jednak wtedy, kiedy pierwszy kierowca zorientował się, kto mu podwędził klientów. Doszło do ostrej wymiany zdań, a w końcu do bójki, po której nasz nowy kierowca został dosłownie wygoniony z parkingu. Po rozprawieniu się z konkurentem Pierwszy kierowca zaprosił nas z powrotem do swojej gabloty. Załamani przyjęliśmy jego propozycję, tym bardziej, że wreszcie pojawiło się dwóch chętnych do wspólnej jazdy. Zaraz, jak to dwóch? Czyli, że musimy się przez całą drogę upychać na tylnym siedzeniu z rosłym Uzbekiem? Nasz kierowca wzruszył ramionami powtarzając jak mantrę – możemy zawsze jechać sami wykupując taryfę VIP.

Przy tej okazji warto wspomnieć co nieco o uzbeckiej motoryzacji. Jej początki sięgają 1937 roku. Wówczas Stalin postanowił zebrać wszystkich Koreańczyków żyjących w Rosji i wysiedlić ich do Uzbekistanu oraz Kazachstanu. Koreańczycy jako naród silny przetrwali pierwsze lata, osiedlili się, a w końcu po upadku ZSRR nawiązali stosunki gospodarcze z nowym rządem i sprowadzili do Uzbekistanu markę Daewoo. Oprócz trzydziestoletnich Żiguli, Daewoo właśnie wraz z Chevroletem niepodzielnie rządzą na uzbeckich drogach. Nie wiedzieć dlaczego – wszystkie mają biały kolor i pomimo wszędobylskiego kurzu pozostają czyste. Kierowcy dokonują w swoich samochodach tylko jednego usprawnienia – zakładają instalacje gazowe. Albo robią to sami albo zlecają koledze, który choć trochę zna się na budowie silnika. Policji ten problem w ogóle nie interesuje. W rezultacie tego na ulicy powszechnym widokiem są nie tylko „zagazowane” osobówki, ale także minibusy (w nich butle umieszcza się na dachu), ciężarówki (mają założonych po 8 butli pod naczepą) a nawet autobusy. Ostatnio jedna z takich „bombek” wypełniona ludźmi wyleciała w powietrze siejąc większe zniszczenie niż atak terrorystyczny. Usprawiedliwieniem tego niebezpiecznego procederu może być jedynie brak paliwa. Na ulicach można zobaczyć kilometrowe kolejki samochodów czekających choćby na kilka litrów etyliny.

Drugim śmiertelnym zagrożeniem dla kierowcy oprócz gazowych pseudo-instalacji są w tym kraju drogi. Kto choć raz miał okazję z nich korzystać, już nigdy nie będzie narzekał na nasze – polskie. Półmetrowe dziury, wyboje, otwarte studzienki kanalizacyjne, to zwyczajowy tor przeszkód i prawdziwy test wytrzymałości każdego samochodu. Ale kiedy wydaje się, że po kolejnej dziurze, na którą wpadamy z prędkością stu kilometrów na godzinę, powinniśmy już rozpaść się na kawałki, nasze Daewoo sunie dalej wydając z siebie jedynie ciąg pisków i zgrzytów.

Miasto muzeum pośrodku pustyni

Do Khivy dotarliśmy kompletnie wyczerpani po pięciu godzinach przeprawy przez pustynię. Wbrew podróżniczym zasadom, zdecydowaliśmy się na pierwszy lepszy hostel podsunięty sprytnie przez taksówkarza. Był ogromny i prawie pusty. Brak sezonu zadziałał na naszą korzyść i zwyczajowe targowanie obniżyło cenę o jakieś czterdzieści procent. Po krótkiej drzemce i dwóch litrach wody na głowę byliśmy gotowi wynurzyć się z pokoju.

Khiva – niewielkie miasteczko zamknięte z trzech stron pustynią, a z czwartej granicą z Turkmenistanem, lata świetności jako przystań na jedwabnym szlaku ma już dawno za sobą. Wszystko co interesujące dla turysty mieści się w wewnętrznym starym mieście otoczonym obronnym murem. Zabytki wpisane w całości na listę światowego dziedzictwa Unesco, są zachowane lepiej niż w Bucharze. Honor należy oddać również Rosjanom, którzy w latach siedemdziesiątych przemienili Khivę w miasto – muzeum i przeprowadzili pierwsze prace restauracyjne. Obecnie większość medres jest w bardzo dobrym stanie, lecz tylko kilka z nich spełnia swoje dawne przeznaczenie. Reszta stanowi atrakcyjną lokalizację dla hoteli i sklepów z pamiątkami. Tym bardziej zadziwia krótkowzroczność ówczesnych khanów, którzy nie szczędzili na swoje zbytki pieniędzy przeznaczonych pierwotnie na szpital, drogę czy szkołę. Jeszcze w 1717 roku czuli się na tyle silni, że wymordowali cztery tysiące rosyjskich żołnierzy, którzy przybyli na pomoc w walce z lokalnymi przeciwnikami. Sto pięćdziesiąt lat później Rosjanie zajęli miasto bez żadnego oporu, nie pozostając oczywiście dłużnymi za masakrę sprzed półtora wieku.

W Khivie poczuliśmy dopiero co to znaczy upał. Po raz pierwszy przekonałem się, że może być niebezpieczny dla zdrowia. Pojęcie sjesty, które w przypadku krajów południowej Europy wydawało mi się wykrętem od pracy, tutaj jest niezbędne dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. Po mieście chodzić można od wczesnego rana do trzynastej, a następnie od siedemnastej do późnego wieczora. To nie oznacza, że w tym czasie spacerowanie należy do przyjemności. Już po pięciu minutach od wyjścia z pokoju obowiązkowo wyposażonego w błogosławioną klimatyzację, człowiek zaczyna się pocić jak w łaźni parowej i co za tym idzie – pochłania wszystkie zapasy wody. Bezwarunkowo trzeba mieć na głowie chustkę, kapelusz albo parasol w ręce, a najlepiej poruszać się jak szpieg z krainy dreszczowców, dotykając ciałem ściany rzucającej chociażby kilka centymetrów cienia.

Hello, how are you, do you have a baby?

Na ulicy zaczepiła nas starsza Pani z parasolem w ręce i dwoma dziewczętami obok siebie.

– Hello, how are you – spytała łamaną angielszczyzną.

– We are fine, thank you, how are you? – odpowiedzieliśmy grzecznie, nie spodziewając się angielskiej konwersacji pośrodku Uzbekistanu.

– I’m fine thank you. I’m teacher and they are my pupils. They want to ask you questions – odpowiedziała i wszystko się wyjaśniło. Oto pani nauczycielka wyszła z uczennicami na miasto porozmawiać po angielsku z zagranicznymi turystami. Spodobała nam się taka idea, więc zgodziliśmy się chętnie. Niestety dziewczyny trzęsły się ledwo żywe ze strachu.

– How old are you? – w końcu jedna z nich odważyła się zapytać. Kiedy podaliśmy swój wiek, dziewczyny wpadły w niemałe przerażenie.

– Are you husband and wife? – szybko dopytały, a potwierdzająca odpowiedź uspokoiła je nieco.

– How many children do you have? – poszły za ciosem. Słysząc w odpowiedzi, że jeszcze nie mamy żadnego, długo nie mogły wyjść ze zdziwienia. Wiedzieliśmy jakie będzie następne pytanie, ale nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Jeśli przyznamy, że jeszcze dla nas nie jest czas na dziecko, wywołamy wstrząs kulturowy. W Uzbekistanie bowiem każda dziewczyna w wieku osiemnastu lat to już dorosła mama. Kłamstwo, że nie stać nas na dziecko ma zbyt krótkie nogi. W końcu nas Europejczyków stać na wszystko. Na szczęście w końcu dziewczyny same wytłumaczyły sobie tą nierealną sytuację wmawiając nam jakieś dziwne choroby.

Samarkanda – trzy medresy Registanu

Po czterech dniach pobytu na północy Uzbekistanu z ulgą wsiedliśmy do klimatyzowanego wagonu coupe, który zawiózł nas do Samarkandy. Dotarliśmy tam nad ranem, kiedy miasto budziło się dopiero do życia. Świeże powietrze, jeszcze nie przesiąknięte kwaśnym zapachem potu i smrodem spalin zapraszało do przechadzki. Już po pierwszych minutach pobytu uznaliśmy zgodnie, że Samarkanda zdecydowanie wyróżnia się na tle całego kraju. Centrum miasta wokół Registanu zaskoczyło nas czystością uliczek, nowoczesnością (jak na uzbeckie warunki) budynków oraz występowaniem supermarketów z czymś na kształt „zróżnicowanego asortymentu produktów spożywczych”.

Trzy medresy Registanu – głównego placu Samarkandy, rywalizują między sobą o miano najpiękniejszej: medresa Ulugbeka (największego uczonego w Uzbekistanie na przestrzeni wieków), przyozdobiona mozaikami w kształcie gwiazd; medresa „lwia” – z wizerunkami lwów, które w rzeczywistości bardziej przypominają tygrysy (Islam zabrania wiernego przedstawiania żywych stworzeń), oraz stojąca pośrodku złota medresa, której kopuła od wewnątrz pokryta jest złotymi listkami. Wszystkie one swoim dostojnym wyglądem przywołują pamięć o królestwie Timura i jego potomnych. Za Registanem na końcu ulicy Taszkienckiej znajduje się święte miejsce Uzbeków – wzgórze Afrosiab. Na jego zboczach rozciąga się cmentarz przedzielony aleją wspaniałych mauzoleów wystawionych przez Timura i jemu współczesnych dla swoich krewnych.

Zabytki wspaniałe, ale wokół nich rzeczywistość skrzeczy. Krążący po Registanie policjant odpowiedzialny za pilnowanie porządku i bezpieczeństwa turystów, sprzedawał w sekrecie możliwość wejścia na jeden z remontowanych minaretów. Wejście prowadziło przez plac budowy i rusztowania, a sam widok nie wynagradzał konieczności późniejszego odkurzenia się z pozostałości po starej budowli. Jeżeli natomiast zechcecie odwiedzić Muzeum Sztuki i Historii Samarkandy (zaznaczone wielkim M na nowym wydaniu mapki turystycznej) to przestrzegamy, że zostało ono zburzone a jego zbiory przeniesione na drugi koniec miasta do innego muzeum, w którym są wprawdzie dostępne ale w szczelnie zamkniętej piwnicy.

Zostajemy opiekunami letniej kolonii

Ostatnie dni w Uzbekistanie postanowiliśmy spędzić w górach Chimgan niedaleko Taszkientu, aby na chwilę uciec od męczącego upału. Tym razem z pomocą przyszedł nam couchsurfing, a dokładniej młoda dziewczyna o imieniu Saida zapraszająca wolontariuszy na wakacyjny obóz języka angielskiego. Saida w młodym wieku postanowiła stanąć na własne nogi i otworzyć firmę organizującą letnie kolonie dla dzieci. W Uzbekistanie to wielkie wyzwanie. W takim przedsięwzięciu połowa rzeczy funkcjonuje na granicy prawa lub w ogóle nielegalnie, bynajmniej nie z powodu zaniedbań właściciela ale po prostu dlatego, że inaczej pewnych spraw nie da się załatwić. Próbując w tych harcerskich warunkach wymyśleć coś z niczego, urządzaliśmy dzieciom popołudniowe zabawy. Największą popularnością cieszyła się gra w przekazywanie monety, ponieważ te praktycznie w Uzbekistanie nie występują.

W przerwie pomiędzy pracą w formie wolontariatu wybraliśmy się na jednodniowy trekking w górach Chimgan. Ponieważ w Uzbekistanie chodzenie po górach jest uważane za przyjemność tylko dla zwariowanych turystów, coś takiego jak wytyczone górskie szlaki nie istnieje. Trzymaliśmy się zatem ścieżek wydeptanych przez chłopów na osiołkach kierując się w stronę góry, którą uznaliśmy za wystarczająco wysoką jak na własne ambicje. W rezultacie zdobyliśmy szczyt o nazwie Mały Chimgan (2100 m.n.p.m.), czego o mało nie okupiliśmy krwawą kłótnią z powodu braku wody i niestrawności żołądkowych.

Żegnając się czule z Saidą i dziećmi przekonaliśmy się jak mały jest świat, a losy podobnych do siebie ludzi przeplatają się w niespodziewany sposób. Wspominając na odchodnym o swoich polskich znajomych Saida zwróciła tym samym uwagę Asi. Okazało się, że ona i jej mama to osoby opisane przez Kingę w książce „Prowadził nas los”, która była naszą pierwszą inspiracją na drodze do wspólnej podróży. Ten fakt spowodował, że pożegnanie stało się trudniejsze niż się spodziewaliśmy. Przywiązanie dzieciaków także przerosło nasze oczekiwania. Tuliły się z płaczem, co i u dorosłych wywoływało łzy wzruszenia.

Wszystko będzie jutro

I