W cieniu PRL-u. Pomruki kłamstw - Aneta Krasińska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

W cieniu PRL-u. Pomruki kłamstw ebook i audiobook

Aneta Krasińska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

61 osób interesuje się tą książką

Opis

Aniela usiłuje zapuścić korzenie w nowym mieście i tam zbudować swoją pozycję zawodową. To niekiedy wiąże się z potrzebą przymknięcia oka na niesprawiedliwość, cwaniactwo i kumoterstwo. Lekarka ma świadomość, że w tym świecie nie liczą się umiejętności, tylko znajomości.

Przez przypadek spotyka kolegę z czasów studenckich, który osiągnął sukces zawodowy i zbudował pozycję, dzięki czemu może pomóc Anieli w rozwiązaniu pewnego problemu, który pojawił się wraz z odnalezieniem klucza oraz dokumentu kładącego się cieniem na przeszłość Weroniki Szwarc.

Kobieta skupiona na poszukiwaniach wyjaśnień dotyczących przeszłości coraz mocniej wpada w sidła miłości, która nie miała prawa się przydarzyć.

Emocjonująca powieść ukazująca walkę o marzenia w świecie, w którym nie ma zasad, a każdy dzień potrafi boleśnie rozczarować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 38 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
4,7 (20 ocen)
16
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Robi się coraz ciekawiej. Tajemnica Weroniki wciąż nie została wyjaśniona , a tajemniczy ktoś z Nowego Jorku tylko jeszcze bardziej pobudza wyobraźnię. Problemy uczuciowe i rodzinne Anieli są nie do pozazdroszczenia. A wprowadzony 13 grudnia stan wojenny zdaje się przekreślać wszystkie plany Anieli . Czekam z niecierpliwością na tom trzeci , który wyjaśni wszystkie sekrety i zdemaskuje kłamstwa . Polecam gorąco .
10
Anisa15

Nie oderwiesz się od lektury

Są powieści, które mają wartość ponadczasową. Bez wątpienia taką powieścią jest książka Anety Krasińskiej "Pomruki kłamstw". Dla młodszego pokolenia będzie miała ta lektura wartość edukacyjną. Przybliży im te dawne czasy PRL-U, które na swój sposób obrosły już legendą. Zaś dla czytelników 40+ , których wczesne lata dzieciństwa, młodość, dotastanie czy nawet dorosłość będą miały charakter wspomnieniowy. Pisarce bowiem, w sposób wyjątkowy udało się oddać klimat ówczesnych czasów. Kartki na mięso, tzw "sprzedaż spod lady", kolejki, reglamentacja paliwa to tylko niektóre "cuda" 😉 ówczesnych czasów poruszone w powieści, a jest tego o wiele więcej. Szczególnie wspomnienia dawnej kuchni, tego co wtedy gościło na polskim stole nadają swoistego "smaku" tej powieści. Autora swoją fabułą otoczyła postać Anieli lekarki. Dzięki temu poznajemy od kuchni pracę w szpitalu, partyjne zagrywki czy powszechny szowinizm, bo przecież kobieta lekarz w męskim świecie...sami wiecie. Mnie najbardziej za...
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo drugi tom serii W cCieniu PRL-u
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-808-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Otu­lone ską­pym świa­tłem krzewy dum­nie pre­zen­to­wały pierw­sze tej wio­sny listki. Spo­mię­dzy nich wy­chy­lały się kępy ozdob­nych traw. Przed nimi prę­żyły się ko­lo­rowe tu­li­pany, jakby chciały sku­pić na so­bie wzrok wła­ści­ciela ogrodu.

Choć do­cho­dziła pół­noc, Bill Mo­ore krę­cił się po domu, nie mo­gąc za­snąć. Nie­kiedy do­pa­dała go no­stal­gia i wów­czas nie po­tra­fił cie­szyć się tym wszyst­kim, co udało mu się osią­gnąć. Za­nim przy­je­chał do No­wego Jorku, na­wet nie ma­rzył, że może mu się po­wieść. A tym­cza­sem za­ło­żył firmę, która z każ­dym ro­kiem co­raz le­piej pro­spe­ro­wała i cie­szyła się uzna­niem wśród klien­tów. Do­sko­nale wy­ko­rzy­stał nada­rza­jącą się szansę i wszedł w spółkę z czło­wie­kiem, któ­rego uczci­wość i za­rad­ność za­wsze mu im­po­no­wały. Po­sta­wił na pracę i po­mno­żył przy­wie­ziony ka­pi­tał. Jego sen o Ame­ryce się zi­ścił. Dla­czego więc te­raz, u schyłku ży­cia, bar­dziej sku­piał się nie na tym, czego do­ko­nał, ale na tym, co utra­cił, opusz­cza­jąc ro­dzinny kraj?

Prze­niósł wzrok na trzy­mane w rę­kach zdję­cie. Star­sza ko­bieta uśmie­chała się do niego. W dło­niach ści­skała mały bu­kie­cik kon­wa­lii. Zza jej ple­ców wy­chy­lał się wy­soki bu­dy­nek, zu­peł­nie nie­pa­su­jący do reszty obiek­tów wzno­szo­nych w War­sza­wie. Znów zer­k­nął na po­zu­jącą przed obiek­ty­wem apa­ratu ko­bietę. Ko­chał ten uśmiech i ko­ja­rzył go z naj­szczę­śliw­szym okre­sem swego ży­cia. Bie­ga­jąc po sto­łecz­nych uli­cach, czuł się wolny. Miał po­czu­cie, że świat stoi przed nim otwo­rem. Wraz z wej­ściem do Pol­ski wojsk nie­miec­kich po­jął, że czas zmo­dy­fi­ko­wać plany i po­szu­kać in­nej ścieżki ży­cia. Gdyby tylko wtedy wraz z ro­dzeń­stwem wy­ka­zali się sta­now­czo­ścią, dzi­siaj mógłby cho­ciaż sta­nąć przy gro­bie matki. Póź­niej kilka razy pró­bo­wał ją na­mó­wić do ucieczki za ocean, ale wy­ma­wiała się wie­kiem i przy­wią­za­niem do miej­sca, gdzie przy­szła na świat.

Po la­tach wie­dział, że błę­dem było po­zo­sta­wie­nie jej w kraju, gdzie z każ­dym dniem sy­tu­acja wy­glą­dała co­raz go­rzej, a ko­niec wojny wcale nie przy­niósł ocze­ki­wa­nego wy­zwo­le­nia. Lu­dzie tra­cili wol­ność, a na­wet ży­cie tylko dla­tego, że ich po­glądy nie po­do­bały się ów­cze­snej wła­dzy. Ja­kimże był szczę­ścia­rzem, mo­gąc otwar­cie mó­wić o po­li­tyce. Cho­ciaż w ten spo­sób wspie­rał swą oj­czy­znę i nie po­zwa­lał za­po­mnieć o niej in­nym.

Od­sta­wił zdję­cie matki na ko­modę i zer­k­nął na inne, z któ­rego spo­glą­dała na niego znacz­nie młod­sza ko­bieta. Za nią rów­nie mocno tę­sk­nił, ale i ona wy­brała inną drogę, ska­zu­jąc go na sa­mot­ność.

ROZ­DZIAŁ I

W Pol­sce wła­śnie wsta­wał nowy dzień. Nie­śmiały świer­got za­chwy­co­nych na­dej­ściem wio­sny pta­ków prze­ni­kał przez uchy­lone okno do wnę­trza kuchni. Krzą­ta­jąca się po niej Aniela Bed­nar­ska w po­śpie­chu po­pi­jała mocną her­batę i przy­go­to­wy­wała śnia­da­nie dla có­rek i męża. Nie by­łaby sobą, gdyby wy­szła na dy­żur do szpi­tala, nie zo­sta­wiw­szy ka­na­pek na stole.

Lu­biła po­ranne dy­żury, bo po po­wro­cie mo­gła przy­rzą­dzić obiad i do­pil­no­wać, żeby wszy­scy do­mow­nicy zje­dli cie­pły po­si­łek. O ile młod­sza z có­rek – Ga­bry­sia z ape­ty­tem po­chła­niała wszystko, co matka pod­sta­wiła jej pod nos, to star­sza Jola wo­lała gry­ma­sić i wy­dłu­by­wać lep­sze ką­ski. Mi­rek zwy­kle wpa­dał po pracy tylko na chwilę. W prze­lo­cie coś zja­dał i je­chał na pry­watne bu­dowy. Nad­zór nad pro­wa­dzo­nymi pra­cami bu­do­wal­nymi da­wał mu drugą pen­sję, a oni wciąż jesz­cze nie wy­koń­czyli pię­tra wznie­sio­nego kilka lat wcze­śniej domu.

Aniela do­piła her­batę. Umyła szklankę i na pal­cach wy­szła na po­dwórko. Wsia­dła do no­wego po­lo­neza w ko­lo­rze bu­tel­ko­wej zie­leni i wy­je­chała z po­se­sji. Wpraw­dzie do so­cha­czew­skiego szpi­tala nie miała da­lej niż dwa ki­lo­me­try, ale rano za bar­dzo się spie­szyła, by tra­cić czas na prze­chadzkę.

Kiedy do­je­chała na miej­sce, za­par­ko­wała na ty­łach roz­ło­ży­stego pię­tro­wego bu­dynku i bocz­nymi drzwiami we­szła do środka. Dzi­siaj nie miała czasu, by choć przez chwilę po­pa­trzeć na ob­sy­pane zie­le­nią drzewa w nie­wiel­kim parku po­wsta­łym z my­ślą o pa­cjen­tach. Nie­mal na­tych­miast po wej­ściu jej noz­drza za­ata­ko­wał odór potu i de­ter­gen­tów. We­szła do po­koju dla le­ka­rzy i od­ru­chowo uchy­liła okno.

– Tak ci go­rąco? – wark­nął bu­dzący się z drzemki le­karz.

– Czas wsta­wać, pa­nie Ko­złow­ski, i przy­po­mnieć so­bie o pa­cjen­tach – od­parła tym sa­mym to­nem, po czym zdjąw­szy z wie­szaka far­tuch, umie­ściła na ha­czyku wia­trówkę, w któ­rej przy­szła. – Ja­cyś nowi pa­cjenci? – za­py­tała, zmie­nia­jąc buty.

Zdjęte z nóg czó­łenka wsta­wiła do szafy, a stopy wsu­nęła w białe trepy. Dbała o po­rzą­dek. Tak ją wy­cho­wano. Może dla­tego nie zno­siła roz­gar­dia­szu pa­nu­ją­cego we wspól­nym dla wszyst­kich le­ka­rzy po­miesz­cze­niu. Pla­cówka już od lat po­trze­bo­wała roz­bu­dowy, bo do­słow­nie pę­kała w szwach.

– Dwóch z wy­padku pod Bie­li­cami – re­fe­ro­wał Ko­złow­ski, prze­cią­ga­jąc się na ka­na­pie.

Jego ja­sne, zbyt dłu­gie włosy zdą­żyły się zmierz­wić i te­raz od­sta­wały każdy w inną stronę. Mimo że Wal­de­mar Ko­złow­ski li­czył so­bie pięć wio­sen mniej od Anieli, która w tym roku miała świę­to­wać czter­dzie­ste pierw­sze uro­dziny, to na czubku głowy prze­świ­ty­wała mu ły­sina, a po­więk­sza­jące się z każ­dym ro­kiem worki pod oczami do­wo­dziły wielu nie­prze­spa­nych nocy. Po­wo­dem jed­nak nie było nad­mierne ob­cią­że­nie dy­żu­rami, ale roz­wią­złe ży­cie to­wa­rzy­skie, któ­rym chi­rurg lu­bił się prze­chwa­lać.

Aniela spoj­rzała w lu­stro przy­kle­jone do we­wnętrz­nych drzwi szafy i pal­cami na­stro­szyła włosy na czubku głowy, które roz­ja­śniła i od nie­dawna no­siła dość krótko przy­cięte. Dłuż­sze pa­sma wiły się wo­kół po­ty­licy i się­gały ra­mion. Bed­nar­ska nie wy­szłaby też z domu bez uma­lo­wa­nych ust i rzęs wy­tu­szo­wa­nych po to, by nieco od­cią­gnąć wzrok od po­ja­wia­ją­cych się wo­kół oczu drob­nych zmarsz­czek. Stwier­dziw­szy, że jej wy­gląd jest za­do­wa­la­jący, za­mknęła szafę i wy­słu­chała reszty bar­dzo ogól­ni­ko­wego ra­portu ko­legi koń­czą­cego nocny dy­żur.

Po­że­gnaw­szy Ko­złow­skiego, opu­ściła po­miesz­cze­nie i udała się do po­koju pie­lę­gnia­rek. Zaj­rzała do środka.

– Cześć – przy­wi­tała Ka­ta­rzynę Sy­cho­wicz-Wal­kie­wicz, która rów­nież szy­ko­wała się do ob­ję­cia dy­żuru, dla­tego za­pi­nała gu­ziki bia­łego far­tu­cha.

– Hej, w ogóle nie mo­głam się dzi­siaj zwlec z łóżka – po­ża­liła się od­dzia­łowa.

– Ciężki wie­czór? – Aniela spoj­rzała z tro­ską na przy­ja­ciółkę. Od lat po­wta­rzała jej, by coś zmie­niła w swoim ży­ciu, ale ta wciąż tkwiła w miej­scu, nie po­tra­fiąc do­ko­nać wy­boru.

– Dzień jak co dzień... – przy­znała, mo­cu­jąc wsuw­kami biały cze­pek z czar­nym pa­skiem.

– Chcesz po­ga­dać?

– Nie dam rady. Wie­czo­rem mam ze­bra­nie u Wiolki.

– U mo­jej Joli do­piero w przy­szłym mie­siącu i mam na­dzieję, że cho­ciaż w szkole po­trafi się wła­ści­wie za­cho­wać. – Bed­nar­ska wes­tchnęła.

– Mó­wię ci, że osi­wieć można z tymi dzie­cia­kami – stwier­dziła Ka­ta­rzyna i od­ru­chowo zer­k­nęła w lu­stro, jakby w oba­wie, że do­strzeże srebrne nitki w swych kru­czo­czar­nych wło­sach, któ­rych wbrew mo­dzie nie ob­cięła i które zwy­kle upi­nała w kok. – Wio­leta ubz­du­rała so­bie, że musi mieć gar­ni­tur i ko­szulę.

– Po­każ jej szafę Ryśka i niech nosi ubra­nia ojca – za­su­ge­ro­wała, chi­cho­cząc, Aniela.

– A wiesz, że i ja na to wpa­dłam, ale Wiola mnie wy­śmiała. Po­wie­działa, że jakby w ta­kich ła­chach po­szła do szkoły, toby ją wy­gwiz­dali.

Aniela zmarsz­czyła brwi i przy­sia­dła na fo­telu pod oknem. Od­ru­chowo je uchy­liła, a po­tem wró­ciła do roz­mowy.

– Prze­cież w szkole obo­wią­zują mun­durki, to i tak nikt nie do­strzeże tego, co włoży pod spód.

– Otóż nie cho­dzi o to, co wi­dać, ale co spod niego wy­staje i jak się od­zna­cza – wy­ja­śniła przy­ja­ciółka, po czym ciężko opa­dła na drugi fo­tel. – Wio­leta ma­rzy o dam­skim gar­ni­tu­rze. Musi być bar­dziej do­pa­so­wany, a ona jest chuda jak szczapa.

– Przy­znaję, że ja też przy swo­jej córce czuję się stara i nie­wiele ro­zu­miem z tego, jak pod­cho­dzi do ży­cia.

– Doj­rze­wamy, ko­chana – za­uwa­żyła Ka­ta­rzyna. Choć me­tryka wska­zy­wała, że do­piero co skoń­czyła czter­dzie­ści pięć lat, to wciąż jesz­cze nie­je­den męż­czy­zna się za nią obej­rzał na ulicy, gdy za­krę­ciła okrą­głymi bio­drami pod­kre­ślo­nymi przez ob­ci­słe spodnie z no­gaw­kami roz­sze­rzo­nymi od ko­lan.

– Daj spo­kój – syk­nęła Aniela i żwawo po­de­rwała się z miej­sca. – Głu­poty ple­ciesz! Idziemy na od­dział, bo lada mo­ment po­jawi się szef i go­tów po­my­śleć, że nie ma ani le­karki dy­żur­nej, ani prze­ło­żo­nej pie­lę­gnia­rek. – Mru­gnęła po­ro­zu­mie­waw­czo.

Kiedy sta­nęły na ko­ry­ta­rzu, w głębi do­strze­gły zmie­rza­ją­cego w ich stronę Jó­zefa Kę­skę. Or­dy­na­tor w jed­nej dłoni trzy­mał dużą le­kar­ską teczkę, a w dru­giej, wy­cią­gnię­tej da­leko przed sie­bie, dzier­żył ga­zetę co­dzienną. W ten spo­sób jesz­cze przed przy­stą­pie­niem do pracy za­po­zna­wał się z wia­do­mo­ściami z kraju i ze świata.

Choć były ko­bie­tami, już dawno się na­uczyły, że w tym miej­scu kon­we­nanse nie mają zna­cze­nia. Skło­niły się więc prze­ło­żo­nemu i ro­ze­szły do swych za­jęć.

Aniela we­szła do pierw­szej z sal, gdzie le­żało dwóch po­szko­do­wa­nych w wy­padku. Po prze­stą­pie­niu progu na­tych­miast po­czuła za­duch. Otwo­rzyła więc okno i od­cze­kała chwilę, aż do środka wpad­nie tro­chę świe­żego po­wie­trza. Póź­niej za­po­znała się z wpi­sami w kar­tach pa­cjen­tów i obej­rzała za­bez­pie­czone zła­ma­nia. Nie za­sko­czyło ją to, co uj­rzała. Wal­dek nie tru­dził się przy tym­cza­so­wym za­ban­da­żo­wa­niu koń­czyn, twier­dząc, że nie ma to więk­szego zna­cze­nia, gdyż rano trzeba wszystko zdjąć i za­ło­żyć gips. Na noc­nych dy­żu­rach ni­gdy tego nie ro­bił. Wie­działa, że jak zwy­kle zo­sta­wił jej ro­botę, ale zdą­żyła się już do tego przy­zwy­czaić.

Je­den z pa­cjen­tów drgnął prze­bu­dzony nie­spo­dzie­wa­nym do­ty­kiem i spoj­rzał na nią za­sko­czony.

– Spo­koj­nie – ode­zwała się Aniela, kła­dąc mu dłoń na ra­mie­niu. – Już wszystko wiem i za­raz po ob­cho­dzie zaj­miemy się pa­nem i pań­skim tatą – do­dała, spo­glą­da­jąc na wciąż śpią­cego męż­czy­znę z za­ban­da­żo­waną głową.

– Czy ojcu nic nie bę­dzie? – do­py­ty­wał młod­szy z pa­cjen­tów. – Mó­wi­łem mu, żeby mocno się mnie trzy­mał, ale jak pod­je­chał pod nas ten du­reń z War­szawy, to jawką za­maj­tało i wy­ło­ży­li­śmy się na as­fal­cie.

– Pań­ski tata miał sporo szczę­ścia, bo przy ta­kim upadku mógł o wiele bar­dziej ucier­pieć. Mu­simy spraw­dzić, co z jego głową, ale na ra­zie wy­gląda, jakby miał wię­cej szczę­ścia niż ro­zumu.

– Bo wie pani, on nie lubi jeź­dzić w ka­sku... – Spo­sęp­niał. – Ja tam za­kła­dam i dla­tego dyńka zdrowa – stwier­dził i na do­wód po­stu­kał się pię­ścią w czoło.

– No, no... – ostrze­gła go le­karka. – Po ta­kim upadku le­piej nie ku­sić losu.

Za­mie­rzała do­dać coś jesz­cze, ale do­szły ją od­głosy skrzy­pie­nia są­sied­niego łóżka, dla­tego od­wró­ciła się w stronę bu­dzą­cego się pa­cjenta. Chwy­ciła i przez chwilę uci­skała jego prze­gub, sta­ra­jąc się zmie­rzyć puls. Drugą dło­nią po­ka­zała, by się nie od­zy­wał i po­zwo­lił jej pra­co­wać. Kiedy więc z po­wro­tem odło­żyła jego rękę na koł­drę, na­tych­miast się ode­zwał:

– A kiedy nas stąd wy­pu­ści­cie?

– Naj­pierw mu­simy wło­żyć w gips pań­ską nogę, a po­tem zo­sta­nie pan kilka dni na ob­ser­wa­cji, bo oba­wiam się, że mo­gło dojść do wstrzą­śnie­nia mó­zgu.

– Ja nie mogę tu zo­stać, bo trza ob­siać zie­mię. Tro­chę jej mam, to chcę wy­ko­rzy­stać każdy skra­wek – ża­lił się.

Aniela po­wstrzy­mała go, gdy chciał usiąść.

– Te­raz naj­waż­niej­sze jest pań­skie zdro­wie. Pro­szę spo­koj­nie le­żeć i za­cze­kać na ob­chód.

– Ale ja nie mam czasu – na­le­gał.

Le­karka z niemą prośbą o wspar­cie spoj­rzała na le­żą­cego obok syna. Ten w lot po­jął, czego od niego ocze­kuje.

– Oj­ciec, leż, jak pani dok­tórka każe, bo cię nie wy­pusz­czą aż do lata – za­gro­ził, ale gdy zre­zy­gno­wany męż­czy­zna opadł na łóżko, mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do Bed­nar­skiej. – A może w ta­kim to­wa­rzy­stwie to oj­ciec chciałby tu zo­stać?

Star­szy pa­cjent po­stu­kał się pal­cem w czoło i nie­mal na­tych­miast zro­zu­miał, że to nie naj­mą­drzej­sza po­stawa, więc tylko mruk­nął coś pod no­sem i za­wie­sił wzrok na prze­ciw­le­głej, nieco odra­pa­nej bia­łej ścia­nie.

Aniela uśmiech­nęła się nie­znacz­nie, a po­tem po­de­szła do łó­żek po­zo­sta­łych pa­cjen­tów i za­po­znała się z daw­ko­wa­niem le­karstw i wy­ni­kami zle­co­nych ba­dań. Wo­lała być przy­go­to­wana do ob­chodu. Or­dy­na­tor Kę­ska lu­bił za­sy­py­wać ją py­ta­niami, jakby sam nie mógł spraw­dzić za­pi­sów w kar­tach za­wie­szo­nych przy łóż­kach cho­rych.

Kiedy już prze­czy­tała wszyst­kie in­for­ma­cje, opu­ściła salę i prze­szła do dru­giej. I w tej, i w czte­rech ko­lej­nych wy­ko­nała te same czyn­no­ści. Za­jęło jej to bli­sko dwie go­dziny, gdy więc kilka mi­nut po ósmej we­szła do po­koju le­kar­skiego, była już cał­kiem do­brze przy­go­to­wana do ko­lej­nego dnia pracy.

– O, na­resz­cie ko­le­żanka przy­szła – bąk­nął pod no­sem prze­ło­żony, a po­tem odło­żył ga­zetę na bok, zga­sił pa­pie­rosa i wstał z fo­tela, by wło­żyć ki­tel. Z torby wy­jął ste­to­skop i po­drep­tał do drzwi, nie ob­da­rzyw­szy Bed­nar­skiej spoj­rze­niem.

Le­karka po­dą­żyła w ślad za nim. Na ko­ry­ta­rzu do­łą­czyła do nich Ka­ta­rzyna i trzy jej pod­władne. Wspól­nie we­szli do pierw­szej z sal.

Or­dy­na­tor, sku­biąc su­mia­stego wąsa, prze­biegł wzro­kiem po kar­cie przy­wie­zio­nego w nocy młod­szego z po­szko­do­wa­nych, a po­tem po­dał ją Anieli, sam zaś zbli­żył się do pa­cjenta. Jedna z pie­lę­gnia­rek, by­stra blon­dynka z roz­bie­ga­nym wzro­kiem, w pod­sko­kach zna­la­zła się przy łóżku i pod­wi­nęła koł­drę, by le­karz bez prze­szkód mógł obej­rzeć po­kie­re­szo­wane ciało. Chi­rurg przy­ło­żył dłoń do brzu­cha pa­cjenta, a drugą umie­jęt­nie go opu­kał. Po­tem ostroż­nie na­ci­snął klatkę pier­siową. Na ko­niec włą­czył mi­kro­sko­pijną la­ta­reczkę i za­świe­cił nią w oczy.

– I co te­raz, dok­to­rze? – za­py­tał męż­czy­zna.

Le­karz się wy­co­fał i po­dyk­to­wał Anieli, co ma za­no­to­wać w kar­cie pa­cjenta. Gdy skoń­czył, pod­su­nęła mu do­ku­ment do pod­pisu. Bez słowa od­szedł do są­sied­niego łóżka i znów się­gnął po kartę pa­cjenta.

Młod­szy z uczest­ni­ków wy­padku po­no­wił py­ta­nie, ale i tym ra­zem nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Zdu­miony spoj­rzał na Anielę, ale ta tylko lekko wzru­szyła ra­mio­nami i po­de­szła do po­da­ją­cego jej kartę or­dy­na­tora. Ten zaś wy­ko­nał iden­tyczne czyn­no­ści jak uprzed­nio, nie re­agu­jąc na py­ta­nia za­da­wane mu przez oby­dwu męż­czyzn.

Reszta pa­cjen­tów, le­piej już zna­jąc cha­rak­ter chi­rurga, w mil­cze­niu pod­da­wała się ba­da­niom i cier­pli­wie cze­kała na ich wy­nik. Tylko dwóch ba­da­nych miało dzi­siaj otrzy­mać wy­pis, co Aniela skru­pu­lat­nie od­no­to­wała w ich kar­tach.

Kiedy le­karz pod­szedł do drzwi, stra­szy z ran­nych znów usi­ło­wał go za­gad­nąć.

– Pa­nie, ja nie mam czasu na po­ga­duszki. Wszystko jest w kar­cie i każdy wie, co ma ro­bić – fuk­nął Kę­ska, nie od­wró­ciw­szy się do roz­mówcy.

– Mam go­spo­dar­stwo na gło­wie, to mu­szę wie­dzieć, kiedy stąd wyjdę.

– Na gło­wie to masz pan nie­złego guza – sark­nął szef od­działu. – Ale mu­simy się jesz­cze do­wie­dzieć, co jest w środku, bo pad­niesz, czło­wieku, na polu i wtedy to już nikt ci nie po­może – do­dał hardo i znik­nął na ko­ry­ta­rzu.

Onie­miały pa­cjent wciąż jesz­cze pa­trzył w miej­sce, gdzie przed chwilą stał le­karz, usi­łu­jąc po­jąć jego słowa. Nie na rękę był mu ten po­byt w szpi­talu. Wie­dział, że bę­dzie mu­siał uszczk­nąć nieco z uciu­ła­nych pie­nię­dzy, by wy­ra­zić swą wdzięcz­ność dla or­dy­na­tora za to, że się nimi za­jął. Ina­czej nie wy­pa­dało. Bo co by zro­bił, gdyby znów tra­fił na chi­rur­gię, a za po­przedni po­byt i opiekę nie po­dzię­ko­wał? Te­raz do­piero pluł so­bie w brodę, że za­chciało mu się włó­czyć po nocy jawką, i to bez ka­sku na gło­wie.

Aniela po­dą­żyła za prze­ło­żo­nym. Wie­działa, że nie znosi na ni­kogo cze­kać.

Do dzie­wią­tej upo­rali się z ob­cho­dem, a póź­niej dok­tor Kę­ska udał się na blok ope­ra­cyjny, gdyż już cze­kało na niego zła­ma­nie z prze­miesz­cze­niem u młod­szego z uczest­ni­ków wy­padku. Anieli zaś przy­dzie­lił ope­ra­cję usu­nię­cia wy­rostka ro­bacz­ko­wego u mło­dej dziew­czyny, która le­żała u nich od wczo­raj.

Kiedy Aniela skoń­czyła za­bieg, zbli­żało się po­łu­dnie. Wcho­dząc na od­dział, po­czuła zmę­cze­nie. Od rana ani na chwilę nie usia­dła. Mu­siała też coś zjeść, żeby do­trwać do końca dy­żuru. Od­ru­chowo zaj­rzała do po­koju pie­lę­gnia­rek, ale żad­nej nie za­stała. Już za­mie­rzała od­wró­cić się na pię­cie, gdy usły­szała pod­nie­sione głosy. Po­dą­żyła w stronę, skąd do­cho­dziły. W są­sied­niej sali zna­la­zła roz­e­mo­cjo­no­wa­nego męż­czy­znę.

– Kładź się, czło­wieku, i nie rób cyrku – po­le­ciła pie­lę­gniarka usi­łu­jąca po­dać śro­dek uspo­ka­ja­jący rzu­ca­ją­cemu się na łóżku pa­cjen­towi.

– Nikt mi tu nic nie mówi! Chcę stąd wyjść! – po­wta­rzał.

– Jak przyj­dzie le­karz, to wszystko po­wie.

– To chcę le­ka­rza!

– Nie ma żad­nego! – wrza­snęła wresz­cie zi­ry­to­wana pie­lę­gniarka.

– Syn jest ope­ro­wany i nie­długo wróci na salę – wy­ja­śniła Aniela, gdy we­szła do środka. – Pro­szę się nie ru­szać, bo so­bie pan za­szko­dzi – do­dała znacz­nie ci­szej.

Star­szy męż­czy­zna za­stygł, ana­li­zu­jąc jej słowa. Wresz­cie otrzy­mał od­po­wiedź na wie­lo­krot­nie za­da­wane py­ta­nie. Z nie­sma­kiem łyp­nął na wy­krzy­wioną ze zde­ner­wo­wa­nia twarz mło­dej pie­lę­gniarki, która od rana go zby­wała, a po­tem, zmę­czony, opadł na po­duszkę.

– To nie bę­dzie po­trzebne – za­rzą­dziła Aniela, pa­trząc na strzy­kawkę. – Pan Ignacy spo­koj­nie po­czeka na po­wrót syna, prawda?

Pa­cjent de­li­kat­nie ski­nął głową. Bed­nar­ska za­cze­kała, aż pie­lę­gniarka opu­ści po­miesz­cze­nie, a po­tem sama wy­co­fała się na ko­ry­tarz. Młoda ko­bieta, która od kilku mie­sięcy pra­co­wała na tym od­dziale, stała na ze­wnątrz, a gdy le­karka za­mknęła za sobą drzwi, za­raz się po­ża­liła:

– Od rana mam z nim urwa­nie głowy. Cały czas ma­ru­dzi i do­py­tuje o syna. Za­cze­piał mnie za każ­dym ra­zem, gdy wcho­dzi­łam na salę, więc nie wy­trzy­ma­łam.

– Trzeba było po­słać po sio­strę od­dzia­łową. – Aniela wes­tchnęła, bo Lidka po­winna już znać pa­nu­jące na od­dziale za­sady.

– Od­dzia­ło­wej nie ma... – za­częła i na­tych­miast urwała, wie­dząc, że po­wie­działa za dużo.

– A do­kąd po­szła?

Lidka zbli­żyła się do le­karki, bo wie­działa, że ta da­rzy pie­lę­gniarkę od­dzia­łową sym­pa­tią. Gdyby jed­nak wieść o chwi­lo­wej ab­sen­cji do­szła do uszu or­dy­na­tora, Sy­cho­wicz-Wal­kie­wicz mia­łaby spore kło­poty.

– Po­noć jej mąż... – za­wie­siła głos, li­cząc, że le­karka jest do­brze zo­rien­to­wana w pry­wat­nych spra­wach jej prze­ło­żo­nej.

Aniela rze­czy­wi­ście wie­działa, w czym rzecz. Nie za­mie­rzała więc dłu­żej roz­ma­wiać na ten te­mat.

– Gdyby or­dy­na­tor o nią py­tał, to po­wiedz, że po­szła na we­wnętrzny, bo za­bra­kło wam środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych, a ten nowy pa­cjent chło­nie je jak gąbka. Po­tem daj mi znać, a ja już się zajmę sprawą – wy­szep­tała, roz­glą­da­jąc się na boki, by mieć pew­ność, że nikt ich nie słu­cha.

Lidka ocho­czo po­ki­wała głową, po czym wró­ciła do dy­żurki, by roz­dzie­lić leki dla pa­cjen­tów.

Aniela, czu­jąc na­ra­sta­jące zmę­cze­nie, zmie­rzała w stronę po­koju le­kar­skiego i ma­so­wała so­bie na­pięte mię­śnie na karku. Z każ­dym ro­kiem czuła, że ma mniej siły, by stać przy stole ope­ra­cyj­nym. Ko­chała to i po prze­pro­wadzce do So­cha­czewa bez wa­ha­nia pod­jęła pracę w szpi­talu, ale też wi­działa po so­bie upły­wa­jący czas i nie­kiedy się za­sta­na­wiała, czy na stare lata nie po­winna wró­cić do prak­tyki w przy­chodni. Znała ten ro­dzaj pracy. I choć w mło­do­ści zu­peł­nie jej nie do­ce­niała, ma­rząc o eta­cie na chi­rur­gii, to nie­kiedy tę­sk­niła za spo­ko­jem.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki