Barwy uczuć. Tom 2. Za głosem nienawiści - Aneta Krasińska - ebook

Barwy uczuć. Tom 2. Za głosem nienawiści ebook

Aneta Krasińska

4,7

Opis

Gdy szczęście miewa wysoką cenę…

Ucieczka z Warszawy na podlaską wieś otwiera nowy rozdział w życiu Luizy. Jednak kłopoty nie omijają jej nawet tam. Samotne wychowywanie syna nie jest łatwe, a szkole, w której znalazła pracę, grozi zamknięcie. Do tego nastaje pandemia, która przysparza kolejnych życiowych komplikacji. Ale Luiza ma dla kogo żyć i nie waha się ryzykować. Czy mimo wsparcia przyjaciół uda jej się osiągnąć upragnioną stabilizację i bezpieczeństwo? Czy demony przeszłości wreszcie zostaną pokonane i usuną  się w cień?

Wzruszająca powieść o tym, jak trudno jest odciąć się od przeszłości, by na nowo zbudować swój świat. Polecam gorąco. Edyta Świętek - autorka "Sagi krynickiej"

 Kibicowałam Luizie od samego początku. Ujęła mnie swoją szczerością i kreatywnością. Siła jest kobietą! I bohaterka tej opowieści to udowadnia. A miłość ma wiele twarzy. Czasami przychodzi w dziwnych momentach, ale przychodzi. I to jest piękne! Polecam! Agnieszka Krizel - MOTYL literacki 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
13
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Często wracając we wspomnieniach do swoich młodzieńczych lat, myślimy sobie, że gdybyśmy wtedy wykazali się taką dojrzałością i życiową mądrością, jaką mamy dziś, na pewno nie podjęlibyśmy takich samych decyzji i nie dokonali takich samych wyborów, za które nierzadko wysoką cenę przychodzi nam płacić nawet przez wiele lat. Prawda jest jednak taka, że będąc młodą osobą, ulegamy emocjom i pokusom świata nęcącego nas wieloma perspektywami na drodze ku spełnianiu naszych życiowych marzeń i pragnień. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie konsekwencje na przyszłość będzie miało to, co teraz zdecydujemy. To dopiero czas i samo życie skutecznie, choć niekiedy bardzo boleśnie weryfikuje to, czy podjęte przez nas wówczas kroki były słuszne, a co za tym idzie, pozbawia nas młodzieńczych różowych okularów i sprawia, że już zupełnie inaczej wszystko postrzegamy. Na własnej skórze przekonała się o tym bohaterka cyklu Barwy uczuć autorstwa Anety Krasińskiej -Luiza, którą poznaliśmy w pierwszej czę...
10
warszawa12

Nie oderwiesz się od lektury

To Historia młodej dziewczyny , która mogła być każda z nas. Piękna , poruszająca . Powiem jedno , książka warta jest każdej wylanej łzy.
10
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
Agatkabeatka

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna lektura. Kontynuacja losów Luizy , jej syna i jej przyjaciół
00
bookczystakartka

Całkiem niezła

Przyjemna lektura
00

Popularność




Copyright © Aneta Krasińska, Kraków 2023

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Redakcja: Maria Talar

Korekta: Agnieszka Krizel

Skład i łamanie: Beata Kostrzewska/grafikaslowa.pl

Opracowanie wersji elektronicznej: Grzegorz Bociek

ISBN 978-83-67834-16-2

Kraków 2023

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia8/202, 31-535 Kraków

Rozdział I

2017 rok

Końcówka wakacji rozpieszczała pogodą i w żadnym razie nie zachęcała do powrotu w szkolne mury. Upały nie ustępowały, a rolnicy z coraz większą nadzieją spoglądali w niebo, wypatrując deszczowych chmur. Z popękanej ziemi przy byle wiaterku unosiły się tumany pyłu, pudrując rośliny, które ostatkiem sił próbowały przetrwać do jesieni. Wszechobecny kurz sprawiał, że kolory pól i łąk utraciły blask.

Słońcu dumnie zawieszonemu na niebie coraz częściej udawało się wyglądać spoza obłoków próbujących je od rana całkowicie zasłonić. Duszne powietrze zdawało się nie poruszać, potęgując odczucie suchości w gardłach. Ani jeden liść nie drgnął na rozłożystych konarach drzewa rosnącego pośrodku cmentarza, na którym zebrało się kilkadziesiąt osób żegnających bliską ich sercu osobę. Pożegnalna pieśń nagle się urwała, pozostawiając cierpiących żałobników w samotności z własnym bólem. Nikt się nie spieszył z odejściem znad grobu. Jakby czas się zatrzymał. Jedynie gdzieś ponad głowami zgromadzonych kilka wróbli zaciekle się kłóciło, chowając się w przerzedzonym listowiu.

Gdy kapłan wyszedł z cmentarza, kolejne osoby poczęły się schylać, by chwycić grudkę ziemi i rzucić ją na opuszczoną do grobu trumnę. Tłum stopniowo topniał. Wreszcie grabarze mogli zacząć zasypywać grób, nad którym pozostała garstka żałobników. Dwie starsze kobiety ukradkiem ocierały łzy. Obok jednej z nich stało dwóch młodych mężczyzn. Jeden obejmował kobietę, dając jej wsparcie. Drugi trzymał się nieco na uboczu, jakby nie chciał przeszkadzać.

Luiza z oczyma pełnymi łez obserwowała obydwie kobiety. Zbliżały się do sześćdziesiątki, jednak ich wyniszczone pracą na roli twarze i dłonie sprawiały, że wyglądały znacznie starzej. Obydwie miały rodziny i to one je wspierały. Gdzieś w skrytości serca zazdrościła im tego. Ona stała na uboczu. Nie śmiała podejść bliżej, choć wiedziała, że ma do tego prawo.

– Mamo, idziemy? – Drgnęła, słysząc męski głos. Wciąż nie mogła się do tego przyzwyczaić.

W odpowiedzi skinęła głową, ale nie poruszyła się.

– Mamo… Chodźmy stąd.

Delikatne pociągnięcie za rękaw przywołało ją do porządku. Wiedziała, że powinna odejść, a jednak nie potrafiła pozostawić osoby, która przez ostatnich dziesięć lat okazała jej tyle serca. Wiedziała, że nadchodzi czas zmian, a przecież zdążyła się już przyzwyczaić do swojego życia.

Lekko chwyciła Maćka za łokieć i ruszyła do furtki. Chłopak górował nad nią o głowę. Ostatniego lata znacznie urósł i gdy trzeba było włożyć czarne spodnie na pogrzeb, okazało się, że sięgają mu do kostek. Na szczęście w pobliskich Siemiatyczach można było znaleźć kilka sklepów z odzieżą dla nastolatków.

Maciek wiedział, czego chce, i jeśli jakieś ubranie mu się nie podobało, nie było sensu go kupować, bo i tak nigdy go nie włożył. Luiza szybko się zorientowała, że nie warto go przekonywać na siłę. W ten sposób, choć jego szafa wyglądała dość skromnie, żadne ubrania w niej nie zalegały.

Kobieta minęła furtkę i dopiero wtedy usłyszała znajomy głos.

– Zaczekajcie. Matka zaprasza was na konsolację. – Adam ich dogonił.

– Nie będziemy przeszkadzać – odparła, odwróciwszy się w stronę przyjaciela. – W takich chwilach najważniejsza jest rodzina – dodała i przelotnie zerknęła na Maćka, który wsunął ręce do kieszeni i czekał na nią cierpliwie.

– Babcia by się ucieszyła, gdybyście przyszli. Dla niej byliście jak rodzina – wyjaśnił.

– Pani Ludmiła była niesamowitą osobą. – Uśmiechnęła się na wspomnienie zmarłej, która ofiarowała jej dach nad głową i przez lata dawała poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowała. – Tak trudno mi uwierzyć, że już jej z nami nie ma.

– Ja też nie mogę się odnaleźć w tej sytuacji, ale takie są koleje losu. – Westchnął i zdjął czarną marynarkę, a później rozpiął pierwszy guzik przy koszuli. Choć z wiekiem na jego głowie pojawiły się pierwsze srebrne włosy, wbrew sugestiom producentów jego programów telewizyjnych nie zamierzał ich farbować. Gdy przekroczył trzydziestkę nabrał ciała, ale się nie roztył. Dwa razy w tygodniu chodził na siłownię i systematycznie pracował nad posturą. W konsekwencji zachował zgrabną sylwetkę, co też doceniały fanki jego programów oraz kolejne narzeczone, od których nie mógł się opędzić.

– Coraz mniej takich ludzi jak pani Ludmiła – powiedziała ze smutkiem i strzepała niewidoczny pyłek z czarnej atłasowej bluzki. – Cieszę się, że mogłam ją poznać – dodała i z wdzięcznością spojrzała na Adama.

– To była transakcja wiązana. – Zaśmiał się. – Babcia nie chciała słyszeć o przeprowadzce z Mielnika, a z każdym rokiem było jej coraz trudniej samej funkcjonować.

Obydwoje zamilkli, wspominając Ludmiłę, która do ostatnich chwil swojego życia hodowała jedną krowę, bo tylko od niej mleko jej smakowało. Po podwórku zawsze biegały kury, kilkanaście kaczek i perliczki od czasu do czasu przeganiane przez kundla, który we krwi miał zarządzanie mieszkańcami kurnika. To było miejsce, do którego przywiózł ją Adam. To tutaj leczyła rany zadane przez Grzegorza i dzień po dniu na nowo sklejała swoje życie.

– Luizko, chyba nam nie odmówisz? – Rozległ się głos za jej plecami.

Jedna ze starszych kobiet prowadzona przez dwóch mężczyzn patrzyła na nią wyczekująco. Czarna sięgająca stóp sukienka podkreślała jej smutek. Stojący obok niej mężczyźni w żałobnych garniturach cierpliwie czekali. Młodszy zdążył rozpiąć guziki przy koszuli i zdjąć marynarkę. Starszy wytrwale znosił trudy upalnego dnia, jedynie rozluźniając krawat pod szyją.

– Kacper później cię odwiezie do domu – przekonywała, uważnie obserwując Luizę.

Młodszy z mężczyzn skinieniem głowy potwierdził słowa matki.

Luiza wyciągnęła ręce i w mgnieniu oka przytuliła drobną kobietę, która bez krępacji zaszlochała. Przez chwilę stały, nie zważając na pozostałych zebranych.

– Jadzia, idziemy. – Ciepły głos męża kobiety przerwał ciszę. – Goście już czekają. Gąsińscy i Sałacińscy chcą zaraz po obiedzie ruszać w drogę do Warszawy.

– Spotkamy się na miejscu – odparł Adam i podstawił ramię Luizie.

Kobieta wsunęła dłoń i wszyscy ruszyli w stronę parkingu. Chwilę później kilka aut wyjechało na drogę prowadzącą do Siemiatycz, gdzie w niewielkiej restauracji córki zmarłej Ludmiły zarezerwowały miejsca dla żałobników z najbliższej rodziny.

Adam podkręcił klimatyzację, by choć przez chwilę odetchnąć od upału. Siedzący na tylnym siedzeniu Maciek wlepił wzrok w telefon i oglądał jakieś zabawne filmiki. Od czasu do czasu uśmiechał się pod nosem, zapominając o całym świecie.

Gdy minęli ostatnie skrzyżowanie w Mielniku, Adam nieco przyspieszył. Nie lubił się wlec za innymi. Od kilku miesięcy kolejne auto cieszyło jego oko i dawało poczucie spełnienia. W końcu na nie zapracował. Od dwóch lat mieszkał też w nowym apartamencie w Miasteczku Wilanów i chociaż pozostało mu jeszcze kilka lat spłacania kredytu, nie przyjmował do wiadomości, że na razie mieszkanie należy nie do niego, tylko do banku. Na stu metrach kwadratowych urządził obszerny salon w obowiązkowych kolorach czarnym i białym z miękką kanapą i wygodnym, rozkładanym fotelem, z którego przez olbrzymie przeszklone okno tarasowe podziwiał panoramę Warszawy. W takie jak dziś, upalne dni wychodził na wyłożony trawą z rolki taras, na którym zatrudniony przez niego projektant ustawił kilkanaście donic z roślinnością. Dbaniem o to, by jak najdłużej cieszyła oko gospodarza, zajmowała się Elena – Ukrainka z Kijowa, która przyjechała do Polski w poszukiwaniu lepszego życia, bo choć ukończyła psychologię na uniwersytecie we Lwowie, to w swoim kraju nie znalazła pracy w zawodzie i dotychczas w Polsce również nie. Adam szczerze nad tym ubolewał, bo Elena nieraz służyła mu wsparciem i z uporem maniaka namawiała go do życiowej stabilizacji.

– Jutro wracasz do pracy? – zagadnął Luizę, choć doskonale wiedział.

– Wakacje się skończyły, więc koniec lenistwa – odparła. – Właściwie już się nie mogę doczekać. Wiesz, niby pracuję tam już pięć lat, ale każdy rok jest inny, dlatego nigdy się nie nudzę.

– Podziwiam cię, że to wytrzymujesz.

– Ale co? – Spojrzała na niego zaciekawiona.

– Ten hałas, ciągłe napięcie i rutynę.

– Rutynę? – Szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. – Praca w szkole jest jak operacja na żywym organizmie i to bez znieczulenia. – Zaśmiała się przekornie. – Nigdy nie wiesz, czym cię zaskoczy pacjent.

– Nie wiem, jak to robisz, że ta praca cię nie wykańcza. – Pokręcił głową z niedowierzaniem.

– A ciebie nie męczą kolejne wywiady z tymi samymi osobami, które mają coraz mniej do powiedzenia na konkretny temat?

– Taka branża. – Wzruszył ramionami, skupiając się na wyprzedzanym samochodzie. – Sama wiesz, jak to wszystko funkcjonuje.

– Wiem i dlatego w ogóle za tym nie tęsknię – wyjaśniała i zamilkła.

Przed wjazdem do Siemiatycz Adam zdjął nogę z gazu. Nie zamierzał płacić kary, a wiedział, że tutejszy komisariat policji bryluje w rankingach liczby wystawionych mandatów przypadających na jednego policjanta. Przeciągającą się ciszę od czasu do czasu przerywał stłumiony śmiech Maćka, który zdążył rzucić na siedzenie obok krawat, jaki Luiza kazała mu włożyć przed wyjściem na pogrzeb. Przyjemny chłód wypełnił przestrzeń w aucie, więc nikomu się nie spieszyło, by z niego wysiąść.

– Postaram się jak najszybciej znaleźć jakieś lokum – Luiza się odezwała, wciąż nie odrywając wzroku od mijanych zabudowań.

– Nie rozumiem. – Adam zmarszczył czoło, zerkając na nią ukradkiem. – Nie chcesz mieszkać u babci?

– Pani Ludmiły już nie ma, więc pewnie będziecie chcieli sprzedać gospodarstwo.

– Nic nie wiem o sprzedaży. Teraz ani matka, ani ciotka Baśka nie mają do tego głowy, więc i ty się nie przejmuj. – Machnął ręką i skręcił na podjazd restauracji, przed którą stało już kilka aut na zamiejscowych numerach rejestracyjnych.

– Mówiłam ci już, że jestem twoją dłużniczką? – upewniła się, gdy zaparkował.

– Coś tam kiedyś wspominałaś, ale nie bardzo pamiętam.

Przewróciła oczami.

– Dziękuję – szepnęła.

– Daj spokój, tylko dbaj o kury. – Zaśmiał się serdecznie i pociągnął za klamkę.

Gdy tylko wysiedli z nowego volvo, upał zaatakował ich ze zdwojoną mocą. Wychłodzone ciała szukały schronienia, dlatego czym prędzej podążyli do restauracji. Obszerne pomieszczenie zostało przedzielone kilkoma wiklinowymi przepierzeniami, które miały dawać namiastkę intymności. Adam szybko odkrył, w której części wnętrza znajduje się jego rodzina. Przyciszone głosy żałobników i krzątające się wokół nich kelnerki stanowiły dostateczny drogowskaz. Luiza poprawiła grzywkę i pociągnęła wlekącego się za nimi Maćka. Wiedziała, że nastolatek wolałby spędzić ostatni dzień wakacji, grając z kolegami w jakąś grę komputerową. Za jej czasów dni wolne od nauki wykorzystywało się do tego, by się spotkać z koleżankami i kolegami na placu zabaw i razem poszwendać po okolicznych parkach czy blokowiskach. Teraz młodzież nie wyściubiała nosa z domu. Tym bardziej rozumiała niezadowolenie syna.

Podeszli do długiego stołu, przy którym Adam wskazał cztery wolne miejsca. Zajęli trzy z nich, a młoda kelnerka, wdzięcząc się, postawiła przed nimi bulionówki wypełnione gorącymi flaczkami. Luiza nie przepadała za tym daniem, ale od kiedy zamieszkała u Ludmiły, musiała zaakceptować wiele potraw, których wcześniej nie wzięłaby do ust. Ukradkiem zerknęła na syna. Najwidoczniej miał podobne odczucia, bo mieszał łyżką w zupie, udając, że jest zbyt gorąca, by zacząć ją jeść. Tylko Adamowi zupełnie nie przeszkadzała temperatura serwowanych flaczków. Bez zbędnych ceregieli pochłonął całą porcję i z zainteresowaniem spoglądał na wciąż pełne miseczki Luizy i Maćka.

– Nie jecie? – zagaił bez krępacji.

– Chętnie się podzielę – Luiza zaoferowała, okraszając ofertę szczerym uśmiechem, którego na nowo się uczyła.

– Przecież nie pogardzę. W Warszawie tak dobrych nie spotkasz – zapewnił, przysuwając sobie jej porcję.

Pozostali żałobnicy zdawali się być niezainteresowani tym, co wyprawiał Adam. Posileni zupą, żywo rozmawiali o pozostawionym przez Ludmiłę gospodarstwie i jej niemałym inwentarzu. Nikt nie dysponował ani czasem, ani możliwościami, by się nim zająć. Matka Adama miała dostatecznie dużo własnego przychówku. Od świtu do nocy krzątała się po obejściu, by zadbać o każde stworzenie, które tam mieszkało. Jej siostra Barbara już się dawno wyniosła ze wsi i wraz z mężem urządziła się w niewielkim mieszkanku w Siemiatyczach i o powrocie nie chciała słyszeć. Gdy tak snuli dywagacje, do Adama przysiadł się jego starszy o rok brat, Kacper. Mężczyzna w niczym nie przypominał brata. Był od niego znacznie niższy i bardziej krępy. Jego jasne włosy zaczesane na prawą stronę już dawno wymagały strzyżenia. Czarne, szerokie spodnie pamiętały czasy matury, za to jego wyraz twarzy zdradzał znużenie codziennością.

– Już zjedliście? – zagadnął, spoglądając smutno na pustą zastawę.

– Genialne – Adam zachwalał, oblizując usta. – Lepsze robiła tylko babcia Ludmiła.

– Oj, w gotowaniu nikt jej nie dorównywał – zauważyła Luiza.

– Ty też sobie radzisz całkiem, całkiem. – Kacper spojrzał na nią, a uśmiech sam wypełzł na jego usta.

Adam połknął ostatni kęs i odstawił nakrycie obok poprzedniej bulionówki.

– Patrzcie, patrzcie, to my się znamy od kilkunastu lat i nigdy mi nie zaprezentowałaś swojego talentu kulinarnego – przemówił żartobliwie, po czym wytarł usta papierową serwetką. – No, no Kacper, szacun. – Z uznaniem schylił się w stronę starszego brata.

– Raz czy dwa akurat trafiłem na obiad u babci, który przygotowała Luiza.

– Nie tłumacz się, stary. – Młodszy brat poklepał go po plecach i porozumiewawczo mrugnął do Luizy.

Ta ostentacyjne westchnęła, nie chcąc wchodzić w słowne potyczki braci. Odwróciła się w stronę syna. Maciek najwyraźniej skończył gmeranie w zupie, bo odstawił bulionówkę, a czekając na drugie danie, wyjął telefon i zaczął do kogoś pisać. Ciche powiadomienia co rusz informowały go o nadejściu odpowiedzi.

– Schowaj telefon – szepnęła, nachyliwszy się nad synem.

– Ale dlaczego? – Spojrzał na nią zdziwiony. – I tak nikt na mnie nie zwraca uwagi – zbył ją.

– Ja widzę i to wystarczy – wyjaśniła równie cicho.

– Jak zwykle się czepiasz. – Naburmuszył się, po czym ostentacyjnie wepchnął telefon do kieszeni spodni i zastygł, przypatrując się niewielkiemu wazonowi wypełnionemu polnymi kwiatami.

Dwie bystre kelnerki wniosły salaterki z ziemniakami i mizerią. Trzecia, nieco od nich starsza, podała siedzącym najbliżej kuchni półmiski z kotletami schabowymi i pieczoną karkówką. Rozmowy na chwilę przycichły. Wszyscy rozumieli, że w pierwszej kolejności należy zadbać o wyczyszczenie zastawy. Wiele z tych osób czekała długa podróż powrotna. Pewnie wcale by nie przyjeżdżali do położonej na odległej prowincji wioski, gdyby nie jeden maleńki fakt. Nikt nie umiał powiedzieć, kogo Ludmiła ustanowiła spadkobiercą. Powszechnie bowiem wiedziano, że starsza kobieta bywała kapryśna, a jej relacje z najbliższymi nie należały do najlepszych.

– Może puścić ziemię w dzierżawę? – zaproponował dalszy krewny Jadwigi, którego Luiza nigdy wcześniej nie widziała.

– Od dawna nikt jej nie obrabiał – odparła Jadwiga, przełknąwszy żylasty kawałek mięsa. – Nie wiem, czy ktoś będzie zainteresowany.

– Dopóki nie załatwicie spraw spadkowych, nic nie zrobicie z ziemią – dodał starszy mężczyzna, nerwowo wyskubujący swoją kozią bródkę.

– Zobaczymy, pożyjemy – Kacper skwitował. – Na razie dom jest w dobrych rękach – dodał, zerkając na Luizę. – A w gospodarstwie wszyscy jej pomożemy.

– No, chyba jednak nie wszyscy. – Adam podniósł obydwie wymuskane dłonie do góry.

– No, na ciebie to raczej nie można liczyć – pochwycił ojciec, posyłając Adamowi złowrogie spojrzenia.

– O co ci chodzi? – nasrożył się. – Znowu zaczynasz?

– Kochani, nie teraz – Jadwiga się obruszyła.

Wśród zebranych powiało chłodem. Nagle wszyscy z większym zainteresowaniem poczęli lustrować zawartość własnych talerzy. Tylko Adam siedział, nie tknąwszy swojej porcji. Miał dość tego spotkania. Przyjechał tu dla babci, która bywała jego sumieniem, gdy coś spaprał, i drogowskazem, gdy się pogubił. I choć dzieliło ich prawie pół wieku, zawsze była mu bliższa niż rodzice czy brat.

– Dziękuję, na mnie już pora – powiedział Adam, po czym cmoknął Luizę w policzek i wyszedł, nie obdarzywszy matki nawet jednym spojrzeniem.

Luiza miała ochotę do niego dołączyć, ale wiedziała, że nie ma prawa zawracać mu głowy. Nieśmiało liczyła na podwózkę obiecaną przez Kacpra.

Po wyjściu Adama atmosfera wyraźnie zgęstniała. Goście, szybko przełknąwszy jedzenie, jeden po drugim poczęli się żegnać i wychodzić z lokalu.

– Możemy już iść? – Maciek spytał z nadzieją w głosie.

Luiza spojrzała na Kacpra, ale ten pogrążony w myślach widocznie nie usłyszał pytania chłopaka. Podniosła się więc i w podziękowaniu skinęła głową w stronę Jadwigi, która szybko wyłapała jej gest i spróbowała się uśmiechnąć. Zaskoczony mężczyzna poderwał się z miejsca, potrącając szklankę z napojem, który rozlał się na białym obrusie. Kolorowa plama w błyskawicznym tempie zajmowała coraz większy obszar, choć Kacper z równie dużą determinacją atakował ją serwetką zerwaną spod własnego kołnierzyka.

– Odwiozę was – powiedział szybko, na chwilę odrywając wzrok od stołu. – Przecież obiecałem – dodał, powracając do wycierania plamy.

Luiza wzięła kolejną chusteczkę i pomogła mu zapanować nad zaciekiem. Chwilę później pożegnali żałobników i wyszli na parking. Kacper wgramolił się do wysłużonego fiata sieny i natychmiast opuścił szybę, po czym wyskoczył na zewnątrz. Gorące powietrze buchnęło z wnętrza. Luiza otworzyła drzwi i zaczekała, aż w środku auta nieco się ochłodzi. Kątem oka dostrzegła syna krążącego w kółko z przyciśniętym do ucha telefonem. Co chwila kopał niewielkie kamyki, którymi wysypano parking. Wreszcie szybkim krokiem podszedł do nich i nie odkładając telefonu od ucha, zapytał:

– Mogę zostać u Radka?

– Myślałam, że pomożesz mi przy kurach – westchnęła.

– Mamo… Radek dostał kolejną wersję Fify, jutro zaczyna się buda, to nie będzie, kiedy się spotkać i wypróbować – żachnął się.

– Leć, ja pomogę Luizie – Kacper zaoferował, okraszając propozycję uśmiechem dziecka, które właśnie otrzymało upragnioną zabawkę.

Nie musiał dwa razy powtarzać. Maciek wystrzelił jak z procy.

– Ojciec Radka mnie odwiezie! – krzyknął, biegnąc wzdłuż parkingu.

– Nie musisz się przejmować. Ja ci we wszystkim pomogę – powtórzył Kacper, nie spuszczając wzroku z Luizy.

– Bez przesady – zaprotestowała, wsiadając do sieny. – Nie mam prawa tak cię wykorzystywać.

– Ale przecież nie pozwolę ci zostać samej ze wszystkim – oponował. – Możesz na mnie liczyć.

– Wiem, ale muszę się nauczyć samodzielności. W końcu, dopóki nie zdecydujecie, co dalej z gospodarstwem, ktoś musi się opiekować drobiem.

– Wiem, że masz dużo pracy w szkole, jakbyśmy jeszcze mogli cię obarczać pracą w gospodarstwie? – spytał retorycznie, uruchomiwszy silnik, który zarzęził. Po chwili samochód powoli wytoczył się na drogę. – Postaram się jak najczęściej zaglądać i ogarnąć najgorszą robotę.

Luiza zamilkła. Życie pisało zaskakujące scenariusze. Nie było więc sensu dyskutować.

***

Raźne pianie młodego koguta niosło się wśród łąk i pól, informując mieszkańców Mielnika, że oto nadszedł kolejny poranek i czas zakasać rękawy, by przygotować się na nadchodzącą zimę. Ciągle jeszcze nocne przymrozki w ciągu dnia odchodziły w zapomnienie, jednak w powietrzu wyczuwalna była wilgoć i chłód.

Luiza otworzyła jedną powiekę, by się upewnić, że zaczęło się rozwidniać. Czerwone cyfry na tarczy elektronicznego zegarka ustawionego na nocnym stoliku nie pozostawiały wątpliwości, że czas wstawać. Ostrożnie wysunęła stopę spod kołdry i największym palcem dotknęła podłogi w poszukiwaniu kapci. Dotyk filcowych bamboszy przywołał uśmiech na jej twarzy. Może były to babcine kapcie, ale nie zamierzała się tym przejmować. Poranki w starym domu były zimne, a najbardziej ciągnęło od podłogi, dlatego już dawno przestała się przejmować wyglądem i postawiła na wygodę. Z obutymi nogami odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku, po czym się przeciągnęła. Donośny koguci głos nie pozwolił jej na zwlekanie, więc narzuciła gruby sweter i raźnie podreptała na zewnątrz. Przed domem wciągnęła puszyste skarpety i kalosze. Teraz już mogła wyjść na podwórko. Otworzyła kurnik. Rozkrzyczany drób począł biegać po obejściu w poszukiwaniu smacznych kąsków. W tym czasie Luiza do dwóch starych saganków wsypała po kwarcie pszenicy, a do trzeciego, nieco większego – nalała wody.

Od półtora miesiąca tak wyglądał każdy jej poranek. Później napełniła wodą miskę Ramzesa, który jak zwykle przyjaźnie merdał ogonem i łasił się do jej nóg, dopóki w drugim naczyniu nie znalazła się solidna porcja gotowanej na mleku kaszy, suto okraszonej skwarkami. Takie przysmaki dla swojego ukochanego psa przygotowywała Ludmiła, a po jej śmierci tę tradycję kontynuowała Luiza. Próbowała najpierw przekonać pupila do jedzenia suchej karmy. Ten jednak z uporem maniaka udawał, że nie dostrzega miski wypełnionej małymi kulkami. Skomląc, oczekiwał na swoje przysmaki. Luiza nie miała sumienia patrzeć na głodnego psa.

Pogłaskała pupila i wróciła do domu. W niewielkiej kuchni, w której wciąż stała kuchenka węglowa służąca do gotowania i ogrzewania pomieszczenia, wlała wodę do czajnika elektrycznego i włączyła czerwony przycisk. Później otworzyła drzwi do niewielkiego pokoju, do którego wchodziło się bezpośrednio z kuchni.

– Maciek, wstawaj – odezwała się łagodnie.

Brak reakcji syna kazał jej ponowić polecenie, ale i tym razem odpowiedziała jej cisza.

– Synu! – Stanęła przy łóżku i pociągnęła kołdrę.

– Jeszcze chwilę – odparł zaspany.

– Nie ma chwili, bo nie zdążymy do szkoły.

– I?

Jego głos zawisł w powietrzu niczym namolna mucha.

Luiza miała ochotę krzyknąć, żeby przywołać chłopaka do porządku, ale wiedziała, że to tylko sprowokuje kolejną dyskusję, z której nic sensownego nie wyniknie, a ona będzie miała popsuty dzień.

– I ja też się przez ciebie spóźnię, a bardzo tego nie lubię.

– To jedź sama, a ja dojdę później – odparł, mocniej naciągając kołdrę na głowę.

– Zawsze jeździmy razem i nie zamierzam tego zmieniać.

– Zawsze rano marudzisz i może czas najwyższy coś z tym zrobić – burknął spod kołdry.

Luiza wiedziała, że nadszedł czas na wyciągnięcie najważniejszego argumentu. W innym razie ta słowna przepychanka potrwa znacznie dłużej.

– Wiesz, jak bardzo potrzebujemy pieniędzy?

– Yhy. – Jęknięcie było oznaką, że ryba połknęła haczyk.

– Za spóźnienia na pewno nie dostanę premii.

Przedłużające się milczenie syna kazało jej zaczekać. Wreszcie kołdra odskoczyła na bok, a spod niej wynurzył się chudy dryblas.

– Mamita, ty zawsze taka marudna byłaś? – stęknął, boso przechodząc obok niej do maleńkiej łazienki, którą niedawno dobudował Kacper z ojcem.

– Matki mają to do siebie! I pamiętaj o umyciu zębów – dodała, triumfując.

– Nie masz litości! – odkrzyknął zza zamkniętych drzwi.

Luiza wreszcie mogła się zająć śniadaniem. Jajecznica z wczoraj zebranych jaj smakowała wyśmienicie ze świeżym chlebem podarowanym jej przez Jadwigę.

Kiedy wsiedli do samochodu, Maciek naciągnął kaptur na głowę, a w uszy włożył słuchawki. O rozmowie mogła zapomnieć. Przestała z tym walczyć. Maciek nie należał do osób wylewnych. Najważniejsze, że nie spóźnią się do szkoły. O dalszej edukacji syna bała się myśleć. Nauka nie leżała w obrębie jego zainteresowań i z tego powodu mocno ubolewała. Póki miała go na oku, bez problemu zdawał z klasy do klasy. Mógłby osiągać znacznie lepsze wyniki, gdyby tylko chciał i odrobinę się postarał. Cóż, jeśli Maciek robił wszystko, by na naukę nie znajdować czasu i chęci.

Zatrzymała się na szkolnym parkingu, chłopak wysiadł z samochodu i nie czekając na matkę, poczłapał do wejścia. Miała ochotę krzyknąć, by zdjął kaptur, ale wiedziała, że i tak jej nie usłyszy. Głośno westchnęła, po czym ruszyła w ślad za nim.

– Cześć – koleżanka z pracy odezwała się tuż za plecami Luizy.

– Cześć – odparła, usiłując przyspieszyć kroku.

Kobieta jednak zrobiła to samo i po chwili zrównała się z nią. Młoda nauczycielka ubrana w czarny dres i białe trampki wyglądała jak uczennica spiesząca na lekcję. Długie włosy związała na czubku głowy w koński ogon, który z każdym krokiem odbijał się od jej pleców.

– Masz jakieś przecieki? – szepnęła konspiracyjnie.

Luiza natychmiast zrozumiała pytanie, ale nie zamierzała dyskutować, zwłaszcza z kimś takim jak Hanna Artychowska. Od takich osób wolała się trzymać z daleka.

– Nic nie wiem. Ostatnio mam tyle zeszytów i kartkówek do oceny, że nie wyściubiam nosa z pokoju nauczycielskiego, a po lekcjach wracam do domu, żeby jak najszybciej znowu usiąść do sprawdzania.

– Ty to pewnie dostaniesz z tysiaka – mówiła, a w jej głosie pojawiła się znana całemu gronu pedagogicznemu nuta zazdrości.

– Nie sądzę, przecież inni też ciężko pracowali przez cały rok – stwierdziła i przyspieszyła kroku, by jak najszybciej skryć się w swojej pracowni.

– Dyrektor nie rozumie, że teraz dzieciakom nie chce się gonić za piłką, tylko całe dnie siedzą z nosami w telefonach i rąbią w te głupie gierki, ale kto dostaje za to po uszach? Wuefiści, bo jak inaczej…

Luiza wiedziała, że to, o czym mówi Artychowska ma sens. Sama też odczuwała tę zmianę, która zaszła w świadomości uczniów na przestrzeni kilku lat. Coraz trudniej jej było znaleźć tych, którym jeszcze się coś chciało i zmotywować ich do wzięcia udziału w konkursie recytatorskim albo czytelniczym. Nie było to jednak niemożliwe. Tylko że Artychowska zamiast działać, wolała psioczyć na uczniów, a lekcje prowadzić w stylu „na macie”, czyli macie piłkę i grajcie. Gdy przychodziło jednak do przyznania corocznych nagród dyrektora, najgłośniej dopytywała, czy została ujęta wśród wyróżnionych.

– Do zobaczenia później. – Luiza skierowała się w stronę schodów prowadzących na piętro, gdzie mieściła się jej pracownia.

Udała, że nie słyszy kolejnych narzekań nauczycielki, oddalając się od natręta. Odetchnęła, zamknąwszy za sobą drzwi. Na biurku położyła sprawdzone w domu kartkówki. Nie wypadły zbyt dobrze, dlatego nie zamierzała wstawiać słabych ocen. To będzie taki prezent od niej dla uczniów z okazji Dnia Nauczyciela. Dzisiaj zamierzała raz jeszcze wytłumaczyć zagadnienia z gramatyki i wyznaczyć termin poprawy kartkówek.

Uczniowie przyjęli jej propozycję z radością, a ona miała nadzieję, że przyłożą się do skorzystania z drugiej szansy. Po trzech lekcjach wszyscy zeszli do sali gimnastycznej, gdzie pierwszoklasiści mieli złożyć ślubowanie na ucznia. Kilka wierszy przeplatanych piosenkami pokazało ich umiejętności. Gromkie oklaski pozostałych uczniów stanowiły podziękowania za występ.

– Chyba o nas nie zapomniał – Luiza usłyszała szept Hanny tuż za swoimi plecami.

Wtedy rozległ się głos dyrektora dziękującego uczniom za występ, a  nauczycielom za pracę w minionym roku.

– Niech już przejdzie do nagród – Hanna go ponaglała.

Luiza spróbowała się odsunąć, ale miała wrażenie, że kobieta podąża za nią jak cień.

– W tym roku musi dać tym, którym nie dał w ubiegłym – szeptała Artychowska, choć nikt jej nie słuchał.

Wreszcie dyrektor zakończył fazę podziękowań, po czym uśmiechnął się do siedzącego w dwóch pierwszych rzędach grona pedagogicznego i otworzył teczkę z pamiątkowymi dyplomami, które począł kolejno wręczać nauczycielom. Luiza obserwowała Hannę dumnie kroczącą w stronę szefa. Jej sportowy strój kompletnie nie pasował do charakteru uroczystości, ale najwyraźniej kobieta nie miała z tym problemu. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem wracała na swoje miejsce, bacznie przysłuchując się kolejnym wyczytywanym nazwiskom.

– Ciekawe, ile skapnie na łebka, skoro wszystkim dał nagrody? – Artychowska nie przestawała snuć rozważań.

– A nie wystarczy sam dyplom? – Zaperzyła się siedząca obok Luizy nauczycielka matematyki, która najwyraźniej straciła cierpliwość. – Hanulka, sprawdzisz konto, to się dowiesz – dodała Kinga Kaczmarczyk nad wyraz wzburzona ciągłym gadulstwem wuefistki.

– Dyplomem nie zapłacę w sklepie – żachnęła się rozmówczyni, ale zamilkła, głośno oklaskując ostatnie słowa dyrektora, dziękującego wszystkim, których uczniowie odnieśli sukcesy w konkursach i olimpiadach wiedzy.

Po skończonej uroczystości uczniowie wrócili na zajęcia. Luiza tego dnia miała krótszy plan lekcji, ale i tak czekała na Maćka, by go zabrać do domu. Poszła zatem do pokoju nauczycielskiego, bo dyrektor zaprosił kadrę na tort upieczony przez jego matkę.

Gdy weszła do niewielkiego pomieszczenia z dużym stołem, odwiesiła klucz od pracowni polonistycznej. Kątem oka dostrzegła stojącą pod oknem Artychowską, która mocno gestykulując, coś opowiadała dyrektorowi. Mężczyzna uśmiechał się pod nosem i coraz częściej spoglądał w stronę Luizy, jakby oczekiwał wybawienia.

– Proszę się częstować, pani Luizo – przerwał dywagacje wuefistki. – Moja mama jest mistrzynią w robieniu tortów.

– Żona by się panu przydała, panie dyrektorze. – Kąśliwie zauważyła jego dotychczasowa rozmówczyni, która nawet nie obdarzyła Luizy spojrzeniem.

– Ja już jestem w związku. – Zaśmiał się i chcąc ukryć zażenowanie, podrapał się po gęstej czuprynie.

– Tak? – Artychowska aż otworzyła usta ze zdziwienia. – Cicha woda. I my nic nie wiemy? – Podejrzliwie spojrzała na Luizę, która jak na zawołanie wzruszyła ramionami.

– Ależ wiecie.

– Ja nie, to może pan dyrektor zdradzi.

– Jestem wierny mojej pierwszej miłości – odparł, po czym odkroił i położył na talerzyku kawałek tortu.

Luiza skinieniem podziękowała i wzięła ciasto.

– Pan dyrektor to taki mężczyzna jak sprzed lat – wuefistka się rozmarzyła.  – A ponoć to tylko kobiety są sentymentalne.

– A ja się wcale nie wstydzę, że kocham moją pracę, i nie zamierzam tego ukrywać – wyjaśnił, mrugając porozumiewawczo do Luizy, która usiadła przy stole i zaczęła jeść. W końcu nie wytrzymała i roześmiała się, uważając, by się nie zakrztusić. Artychowska prychnęła pod nosem i zbita z tropu opuściła pokój.

– Niektórzy są zbyt wścibscy – zauważył dyrektor, gdy został z Luizą sam na sam.

– Taki typ.

– Najgorsze, że sama tego nie widzi i zamiast zająć się pracą, ciągle zawraca mi głowę swoimi wyimaginowanymi problemami, jakbym miał mało swoich.

– À propos, czy w tym roku też mam zorganizować zbiórkę dla Polaków na Kresach? – zapytała, przełknąwszy kęs naprawdę smacznego tortu.

– Pani Luizo, pani najlepiej wie, w którą strunę uderzyć, żeby rodzice otworzyli portfele i hojnie wspomogli rodaków zagranicą.

– Ja tylko ich proszę. – Wzruszyła ramionami.

– Już ja wiem, ile to wymaga pani pracy i zaangażowania, dlatego mam nadzieję, że widok nagrody na koncie będzie dla pani miłą niespodzianką, choć zdaję też sobie sprawę, że to i tak nie zrekompensuje czasu i zaangażowania, jakie pani wkłada w tę akcję.

– Panie dyrektorze… – Machnęła ręką. – Przecież ja nie dlatego to robię.

– Wiem – uciął jej. – I tym bardziej doceniam. – Kiwnął głową i uśmiechnął się po przyjacielsku.

Choć Artur Foremski był w wieku Luizy, to przyjął zasadę, że z pracownikami się nie spoufala. Kiedy dwa lata temu objął stanowisko, nie chciał, żeby wszyscy weszli mu na głowę. Nie był zarozumiały, ale wiedział, że jego funkcja wymaga autorytetu, a skoro przyszedł z innej szkoły, musiał na nowo popracować nad swoją pozycją. Nadmierna otwartość mogła mu w tym zaszkodzić.

– Obowiązki wzywają – zauważył Foremski, po czym poprawił szarą marynarkę idealnie podkreślającą jego szczupłą sylwetkę, i ruszył do wyjścia.

Luiza dokończyła jeść tort, po czym wyjęła telefon i zadzwoniła do fundacji, z którą współpracowała. Zanotowała listę rzeczy niezbędnych dla podopiecznych organizacji. Szybko stwierdziła, że potrzebujących przybyło w tym roku. Miała też świadomość, że ceny znów wzrosły, a pensje zatrzymały się na poziomie sprzed kilku lat. Sama też rzadko pozwalała sobie na ekstrawagancję i kupno nowych ubrań. Wszystkie zaoszczędzone pieniądze przeznaczała na ubrania dla Maćka. Chłopak rósł jak na drożdżach, a o alimentach nawet nie myślała. Ceniła sobie święty spokój. Z resztą problemów jakoś dawała radę.

Gdy dwie godziny później wychodziła z pracy, w głowie miała już plan działania, aby zachęcić rodziców swoich uczniów do pomocy tym, dla których los nie był łaskawy, a ustalone po wojnie granice sprawiły, że mieszkali na obczyźnie.

Maciek wsiadł do samochodu i naciągnął kaptur na głowę. Włożył słuchawki i głośniej podkręcił muzykę. Jego plecak, niczym zgniłe jajo, wylądował na tylnym siedzeniu.

Luiza wzięła głęboki oddech, zastanawiając się nad tym, czy warto rozpoczynać batalię o to, by syn zechciał z nią porozmawiać. Czasem się zastanawiała, gdzie się podział jej mały chłopczyk, dla którego była w stanie dwukrotnie wywrócić swoje życie do góry nogami.

Nie odrywała wzroku od drogi, leniwie sunąc za jakimś nadgryzionym zębem czasu fiatem, który już dawno powinien wylądować na szrocie. W pamięci wrócił moment, gdy dowiedziała się o ciąży. Wtedy nie miała pojęcia, jak dużym wyzwaniem okaże się posiadanie rodziny. Kolejno zmieniała swoje życiowe plany, by ostatecznie wylądować kilkaset kilometrów od miasta, w którym spędziła dzieciństwo i wczesną młodość. Czy żałowała? Nigdy w ten sposób nie myślała o decyzji, którą podjęła w chwili całkowitego zwątpienia w to, że Grzegorz kiedykolwiek się zmieni. Potrzebowała stabilizacji, której on jej nie gwarantował. Straciła dużo czasu, by to wreszcie pojąć, ale gdy zrozumiała, zdecydowała się na drastyczny krok. Krok, którego jej syn wciąż nie potrafi zrozumieć. A może ona nie ma siły, by podjąć ten bolesny temat i po raz kolejny spróbować go przekonać do swoich racji.

Myśląc o tym, dojechała do domu. Raźne ujadanie Ramzesa wyrwało ją z zadumy. Maciek ociągając się, wysiadł z samochodu i otworzył bramę. Zaparkowała tuż za nią. Łaszący się do jej nóg pies polizał jej dłoń i raz jeszcze radośnie zaszczekał.

– Nalej wody Ramzesowi – zwróciła się do syna.

Ten teatralnie przewrócił oczyma i szurając podeszwami po piachu, którym było wysypane podwórko, poczłapał do studni. Wprawdzie do domu zostały dociągnięte rury i była bieżąca woda, ale żuraw wciąż stał przy studni i wodę dla zwierząt brano stamtąd.

Luiza weszła do domu i zakrzątnęła się przy kuchni. Rozpaliła ogień. Gdy żyła pani Ludmiła, nigdy nie pozwalała, by od jesieni do wiosny ogień wygasł. Dzięki temu stojąca w saganie na kuchence zupa zawsze miała taką temperaturę, że nadawała się do zjedzenia.

Teraz chwilę trwało, zanim się podgrzała. Obok sagana z obiadem Luiza postawiła mniejszy garnczek z kaszą dla Ramzesa. Wiedziała, że pupil lubił podgrzane jedzenie. W tym czasie pościerała okruchy ze stołu i naszykowała talerze.

Kilkanaście minut później usiadła do stołu naprzeciwko syna i zaczęła jeść ogórkową z własnoręcznie zakiszonych ogórków, na które przepis już dawno dała jej pani Ludmiła. W Warszawie to matka robiła przetwory, więc gdy Laura trafiła do Mielnika, nie miała pojęcia, od czego zacząć. Pani Ludmiła cierpliwie tłumaczyła proporcje i pilnowała, by Laura niczego nie pomyliła. Od kilku lat to ona grała pierwsze skrzypce, nie pozbawiając pani Ludmiły możliwości dyrygowania podczas przygotowań.

– Jak było w szkole? – przerwała ciszę.

– Spoko – Maciek odparł, nie podnosząc wzroku znad talerza. Zupa wyraźnie mu smakowała, bo żwawo wiosłował łyżką.

– Pracę z matmy dobrze zrobiłeś?

– No, proste.

– A dzisiaj dużo masz zadane?

– Tylko ta rura… – zawiesił głos i łypnął na matkę, wiedząc, że przesadził. – Ta twoja przyjaciółeczka byłaby chora, gdyby nie zadała chociaż jednego zadania.

– Kinga jest świetną nauczycielką i chce was jak najlepiej przygotować do egzaminu – tłumaczyła, udając, że nie usłyszała wcześniejszego epitetu w kierunku przyjaciółki.

– Ale jutro jest wolne z okazji Dnia Nauczyciela, a my, choć nie idziemy do budy, mamy ślęczeć nad zeszytem.

– Słusznie zauważyłeś, że to święto nauczycieli, czyli uczniowie mogą popracować.

– Wiesz co… – Najwidoczniej chciał dosadnie powiedzieć, co o tym myśli, ale wciąż jeszcze się hamował. – Jak ja nie cierpię tego, że jesteś nauczycielką i ciągle tłumaczysz te swoje kumpele – psychopatki, które się na nas wyżywają.

– S y n u – przeciągała samogłoski, by podkreślić niezadowolenie.

– No co? – oburzył się, a jego wzrok zapłonął. – Przecież mówię prawdę.

– To twoje wymysły, którymi obrażasz nauczycieli.

– Oj, myślałby kto, że oni tacy biedni – przekomarzał się, wracając do jedzenia.

– Maciek, nie życzę sobie, żebyś tak mówił o moich kolegach i koleżankach z pracy. Nie wyobrażasz sobie, jak ciężko te osoby pracują, żeby tacy jak ty wyszli na ludzi – żachnęła się, po czym z impetem wstała od stołu.

Drżącymi dłońmi odkroiła pajdę chleba, wcale się nie starając, by była równo ucięta. Nie potrafiła zrozumieć wrogości, którą jej syn podszywał każde słowo. Zrobiła głęboki wdech i spróbowała się uspokoić. Wróciła na swoje miejsce i ugryzła duży kęs chleba. Straciła ochotę na posiłek, lecz nie przywykła do marnowania jedzenia. W ciszy dokończyli obiad.

Kolacji nie jadła. Maćka też nie zamierzała rozpieszczać, więc nie przygotowała kanapek. Najwidoczniej chłopak nie miał ochoty sam ich robić, dlatego poszedł spać głodny.

Dzień Nauczyciela od kilku już lat pozostawał dniem wolnym dla uczniów i pedagogów. Owszem kilku nauczycieli dyżurowało w szkole, żeby się w razie potrzeby zaopiekować dziećmi, których rodzice nie mieli z kim pozostawić w domu. W tym roku święto przypadało w piątek. Luiza zamierzała odpocząć, dlatego nie spieszyła się ze wstawaniem. Dni robiły się coraz krótsze, więc dopiero przed siódmą zaczęło się rozwidniać. Kogut najwidoczniej nie mógł tego zapamiętać, bo ostentacyjnie zaczął piać, burząc jej misterny plan. Zacisnęła powieki i spróbowała zasnąć. Jednak regularnie powracający hałas, zmusił ją do zwleczenia się z łóżka i odwiedzin w kurniku.

– I nie mógłbyś mi choć raz odpuścić? – zapytała, patrząc na maszerującego po kurniku koguta. – Taki z ciebie służbista – syknęła, po czym szeroko otworzyła drzwiczki i wycofała się, by nasypać pszenicy dla ptactwa, które poczęło się tłoczyć wokół pożywienia.

Przez dłuższy czas patrzyła na to kłębowisko piór, a gdy poczuła chłód, przypomniała sobie, że wciąż jest w piżamie. Mocniej otuliła się grubą chustą, która stanowiła spadek po Ludmile i wycofała się do domu. Wślizgnęła się do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Miała prawo odespać cały tydzień rannego wstawania. Właśnie oddawała się w objęcia Morfeusza, gdy usłyszała ujadanie Ramzesa. Nie reagowała. Rozchodzące się po ciele przyjemne ciepło sprawiło jej przyjemność. Chciała pozostać w tym błogim stanie. Coś lub ktoś miał jednak inny plan. Szczekanie nie ustawało. Zrobiła więc kilka głębszych oddechów i odrzuciła kołdrę. Kiedy jednak usiadła na łóżku, Ramzes się uspokoił.

– Dobry piesek. – Uśmiechnęła się pod nosem i z powrotem wskoczyła do łóżka.

Nie zdążyła się nakryć kołdrą, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Z zaskoczenia aż podskoczyła. Jej oczy wielkości spodków zaczęły lustrować przestrzeń, jakby chciały prześwietlić grube ściany z bali, z których prawie sto lat temu dziad Ludmiły wzniósł ten dom. Pukanie nie ustawało. Ponownie narzuciła na siebie chustę, podeszła do wejścia, przekręciła klucz i uchyliła skrzypiące drzwi.

– To też trzeba w końcu zrobić – Kacper odezwał się na powitanie i zaczął otwierać, i zamykać drzwi, by się upewnić, że dawno nieoliwione zawiasy zgrzytają przy każdym ruchu. – Cześć. – Przeniósł wzrok na Luizę i widząc jej zaskoczoną minę, dodał: – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem, ale później muszę jeszcze zrobić porządki na naszym podwórku, dlatego jestem.

Wyraz twarzy Luizy nie zmienił się pomimo tego wyjaśnienia, dlatego szybko dodał:

– Ostatnio widziałem, że najwyższy czas posprzątać w kurniku.

– Aha. – Powoli kiwnęła głową, składając w całość ten chaos myślowy, który wywołała niezapowiedziana wizyta Kacpra.

– To ja lecę do roboty, a ty sobie jeszcze poleż, czy co tam chcesz – dorzucił, naciągając czapkę, którą ściskał w lewej dłoni.

Długie gumofilce na nogach i drelichowe spodnie na szelki, spod których wystawała flanelowa koszula, nie pozostawiały wątpliwości, w jakim celu przyjechał.

– Zaraz się przebiorę i ci pomogę.

– Oszalałaś? To nie jest robota dla ciebie.

– Robota jak każda inna w gospodarstwie.

– Na szczęście ty nie musisz jej wykonywać. Na razie to mój obowiązek – dodał stanowczo.

W tej samej chwili Maciek obudzony dochodzącymi z sieni głosami, przecierając zaspane oczy, wyjrzał ze swojego pokoju.

– Maciejka, dawaj, chłopie. Robota jest do zrobienia – zagaił Kacper, spostrzegłszy chłopaka.

– Co? – spytał mało przytomnym głosem.

– Musisz mi pomóc.

– Ale w czym?

– Takie tam drobnostki. Tu potrzymasz, tam podniesiesz, ale wiesz, potrzebuję męskiej ręki. – Mrugnął porozumiewawczo do Luizy, by go nie wydała.

– To ja w tym czasie przygotuję dla was pyszne śniadanie – zadeklarowała, po czym wycofała się do pokoju, by się ubrać. – Tylko załóż robocze ubranie! – krzyknęła do syna, zamykając za sobą drzwi.

Słyszała krzątaninę syna i ponaglenia Kacpra. Oczyma wyobraźni widziała minę Maćka, gdy zrozumie, na czym ma polegać jego praca. Wyszła z pokoju dopiero, gdy została w domu sama. Rozpaliła ogień, a później pokroiła wędzonkę i roztrzepała w misce kilka jaj. Podsmażyła posiekaną cebulkę i plasterki mięsa. Gdy uznała, że są dostatecznie wysmażone, wlała jajka i poczekała, aż się zetną. Po chwili nałożyła na talerze solidne porcje jajecznicy i zaprosiła pracowników z kurnika.

Maciek nawet nie obdarzył jej spojrzeniem. Rozgrzebywał jedzenie na boki, jakby szukał smaczniejszych kąsków. Kacper za to jadł bez skrępowania. Wpychał do ust kolejne kawałki chleba i mówił z pełnymi ustami. Luiza udawała, że nie zwraca uwagi na kaprysy syna. Wiedziała, że poranna praca nie przypadła mu do gustu, ale nie mieli wyjścia. Dopóki mieszkali w gospodarstwie Ludmiły, musieli o nie dbać.

Wciąż wspominała, jak pierwszy raz musiała oskubać kurczaka. Obrzydzenie mieszało się ze strachem. Jednak wzrok Ludmiły był nieprzejednany. Nie chciała więc wyjść na darmozjada, zacisnęła zęby i zrobiła, co powinna. Tamtego rosołu nie tknęła. Z czasem jednak nauczyła się wyłączać myślenie i pewne zadania wykonywała automatycznie. Pomogło. Zaczęła doceniać smak mięsa drobiowego.

Po śniadaniu Kacper zabrał niezadowolonego Maćka i wrócili do sprzątania w kurniku. Luiza zmyła naczynia i zabrała się do robienia porządków w domu. Cierpliwie wyszorowała drewnianą podłogę w kuchni, a później wytrzepała dywany na co dzień leżące w jej pokoju i maleńkim pokoiku syna. Nawet się nie spostrzegła, a już trzeba było wstawiać obiad. Ugotowała ziemniaki, a w dużej salaterce postawiła na stole odgrzany bigos.

Kacper odjechał dopiero po obiedzie, pozostawiając czysty kurnik. Niestety fetor unoszący się z kopca obornika nie pozwalał zapomnieć o tym, że należy dokończyć pracę i rozrzucić go na polu. Na szczęście Kacper zadeklarował, że i to zadanie wykona w najbliższym czasie. Teraz miał pilniejszą robotę w gospodarstwie rodziców. Wciąż bowiem oni byli oficjalnymi właścicielami obejścia i ziemi, co od pewnego czasu spędzało sen z powiek starszemu z braci Zdanowskich. W końcu to on od najmłodszych lat pomagał ojcu na roli. Chętnie wsiadał na ciągnik i orał, bronował i kosił. Ojciec w tym czasie mógł się zająć inną robotą. Adam za to robił wszystko, by uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z ziemią. W przekonaniu Kacpra naturalne było, że zostanie w gospodarstwie. Nie w głowie były mu studia. Wolał niezależność, którą miał, pozostając w Mielniku.

Wieczorem Luiza próbowała zamienić z synem kilka słów, ale zbywał ją, dlatego przestała się narzucać. W samotności zjadła kolację, a później zaszyła się w pokoju i zaczęła czytać powieść, którą otrzymała w prezencie od swoich uczniów. Nie znała autorki, ale tytuł ją intrygował. Bańki mydlane kojarzyła z beztroską dzieciństwa. Gdy ojciec wracał z kolejnego poligonu, wręcz pragnęła jego obecności i wymyślała coraz to nowe zabawy. Pamiętała, że bańki mydlane okazały się strzałem w dziesiątkę. Najpierw musieli do perfekcji dopracować recepturę, bo a to bańki zbyt wcześnie pękały, a to w ogóle nie chciały się robić. Kiedy już szło im całkiem nieźle, wychodzili na balkon i je puszczali. Nagle małe, mieniące się kolorami tęczy bąble szybowały nad głowami przechodniów. Maluchy podskakiwały, wysoko unosząc dłonie, by dotknąć baniek.

Wiele razy powtarzali tę zabawę, czerpiąc z niej mnóstwo radości. Tym bardziej teraz chętnie sięgnęła po powieść Edyty Świętek. Tytuł Bańki mydlane sugerował, że będzie to lekka lektura, jednak już po przeczytaniu kilku stron wiedziała, że mocno się pomyliła. I choć nie tego spodziewała się po fabule, nie potrafiła odłożyć książki na bok. Czytała długo w nocy. A kiedy skończyła, zalała ją fala emocji. Płakała nad miłością i samotnością. Płakała nad życiem i śmiercią. Dziękowała opatrzności, że sama odnalazła spokój, zapominając o miłości, która ciągnęła ją na dno. Wciąż żyła i to była wartość nadrzędna, o której tak rzadko myślała.

Zaschnięte na policzku łzy zmyła dopiero w sobotni poranek. Z milczeniem syna nie zamierzała dyskutować. Widocznie potrzebował czasu.

Dopiero w niedzielę zaczął coś przebąkiwać przy śniadaniu, że bolą go wszystkie mięśnie po piątkowej pracy. Luiza wysłuchała utyskiwań, chwaląc syna za wytrwałość.

Po obiedzie wyszła na spacer. Szła wzdłuż pola, na którym wiosną złocił się rzepak. Oczyma wyobraźni widziała jego blask. Teraz wokół dominowały odcienie szarości, ale niebawem spodziewane były opady śniegu. Miała nadzieję, że tegoroczna zima nie okaże się tak sroga i wystarczy im drewna oraz węgla, który kupiła latem. Pani Ludmiła nauczyła ją przezorności w tych sprawach. Uważała bowiem, że lepiej nie czekać na pierwszą zamieć. Mawiała, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk dzwoniącego telefonu. Wyjęła z kieszeni stary model noki, z którym wbrew oczekiwaniom Maćka nie potrafiła się rozstać, i zerknęła na sfatygowany wyświetlacz. Uśmiechnęła się odruchowo.

– Cześć, kochana – odezwała się na powitanie.

– Hejka. – Głos Julii od lat witał ją w ten sam entuzjastyczny sposób. – Co słychać?

– Odpoczywam na łonie natury.

– Ale ci tego zazdroszczę. – Westchnęła.

– To nie zazdrość, tylko wsiadaj w auto i przyjeżdżaj.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała, ale Emilio to twardy zawodnik i nie tak łatwo go zadowolić, więc wciąż coś wymyśla, a ja jestem uziemiona.

– Szefowie już tak mają, że ciągle czegoś wymagają.

– Ale to zakrawa na niewolnictwo.

– Nie masz wrażenia, że kiedyś żyło się jakoś tak wolniej?

– Zdecydowanie. – Zamyśliła się, na moment zawieszając głos. – Może gdybym miała kogoś takiego jak Maciek, teraz nie myślałabym o tabelkach, cyferkach i słupkach.

– Zaręczam ci, że miałabyś inne problemy. – Luiza westchnęła głęboko.

– Znowu daje ci czadu?

– Wykończy mnie ten jego okres buntu.

– Jeszcze chwila i znormalnieje. – Zaśmiała się cicho. – Przynajmniej tak twierdzą specjaliści.

– Julka, nawet nie wiesz, jak bardzo na to czekam. Nie sądziłam, że łatwiej mi będzie rozmawiać z obcymi dziećmi niż z własnym synem.

– Izka, starasz się mu zastąpić ojca, a chłopak w tym wieku potrzebuje męskiego autorytetu. To nie twoja wina, że tak to wszystko wygląda.

– Wiesz… Trochę jednak moja – zawahała się, a w jej głosie dało się wyczuć smutek.

– To było najlepsze wyjście i nie ma co nad tym dywagować. Jesteś cudowną matką i doskonale sobie radzisz w tej sytuacji. Jestem z ciebie dumna i dam ci kopa w tyłek, jeśli jeszcze raz usłyszę od ciebie, że wątpisz w słuszność decyzji o wyprowadzce z Warszawy.

– Wiem, przepraszam, ale czasem już sama nie wiem, co byłoby lepsze.

– Nie roztrząsaj tego, bo zwariujesz – ostrzegła hardo. – Widzę, że potrzebujesz mnie bardziej niż sądziłam. W przyszły weekend przyjeżdżam. Do zobaczenia.

Zanim Luiza zareagowała, jej rozmówczyni się rozłączyła. Kobieta z powrotem wepchnęła telefon do kieszeni i zawróciła w stronę majaczącego w oddali drewnianego domu, otoczonego niewysokim płotem z drewnianych sztachet. Nie była świadoma tego, że wciąż się uśmiecha.

Ten dobry humor utrzymał się aż do wieczoru.

W poniedziałkowy poranek obudziła Maćka, a później w milczeniu jechali samochodem. Każde z nich pochłonięte było własnymi myślami.

Gdy zatrzymała się na parkingu przed szkołą, chłopak wyskoczył z auta i bąknął coś na pożegnanie. Luiza zagryzła dolną wargę i sięgnęła po torbę z podręcznikami. Spróbowała nie rozpamiętywać weekendowego zachowania syna. Czekał ją trudny dzień. W poniedziałki dzieciaki były znacznie bardziej rozwydrzone, więc więcej czasu poświęcała na ich zdyscyplinowanie.

Weszła do szkoły i dostrzegła dyżurującą Artychowską. Nie miła szans, by ją wyminąć. Zbliżając się do niej, natychmiast dostrzegła zaciśnięte zęby i przymrużone oczy. To nie zwiastowało niczego dobrego.

– Cześć – odezwała się, mijając ją.

– Ten cham mnie oszukał – warknęła, nie zwracając uwagi na przechodzących obok niej uczniów. – Wyobrażasz to sobie! Bezczelny cham!

– Spokojnie, bo ktoś usłyszy – Luiza szepnęła, przysuwając się do kobiety.

– A co mnie to obchodzi, niech wszyscy wiedzą, jaki z niego kłamczuch. Myśli sobie, że byle świstkiem zamknie mi usta. Buc jeden, co to kobity nie potrafi sobie znaleźć.

– Uspokój się – usiłowała przerwać jej paplaninę. – Idź do pokoju nauczycielskiego, a ja cię zastąpię.

– Tak? I jeszcze pobiegniesz, żeby mu o tym donieść? – Nasrożyła się, obrzucając Luizę buńczucznym spojrzeniem. – Nie ze mną te numery. Takie jak ty owinęły go sobie wokół palca, a ten idiota tańczy, jak mu zagracie – ciągnęła. – Jestem pewna, że i ty, i Kaśka dostałyście sporą nagrodę, a dla mnie był jakiś śmieszny dyplom.

Luiza nie musiała pytać o nic więcej. Wściekłość Artychowskiej zdradzała stan jej konta. Sama w ferworze zajęć nie zdążyła nawet sprawdzić, czy jakieś pieniądze wpłynęły na jej rachunek. Wiedziała jedno. Ta kobieta nie da tak łatwo za wygraną. W tej samej chwili zrobiło jej się żal dyrektora, który próbował wprowadzić nową jakość nauczania. Najwyraźniej jednak nie przewidział oporu tych, którzy uważali, że wszystko im się należy.

***

Drobne płatki tańczyły na wietrze i jakby od niechcenia upadały na ziemię, okrywając ją coraz grubszą kołderką. Zwierzęta pozostały w ciepłych schronieniach, czekając, aż pogoda spojrzy na nie nieco łaskawszym okiem.

Luiza stała z kubkiem gorącej czekolady i obserwowała widok za oknem. Kiedyś o wiele bardziej lubiła ten przedświąteczny czas. Pamiętała, jak uwielbiała ubierać choinkę. Wtedy siadała na ramionach ojca i zawieszała łańcuchy, które wcześniej przez kilka dni pieczołowicie wycinała i kleiła. Z kuchni dochodził zapach pyrkającej w saganie kapusty z grzybami i gotującego się barszczu do uszek.

Smaki dzieciństwa ponownie odnalazła, gdy zamieszkała w Mielniku. Pani Ludmiła przywiązywała dużą wagę do tradycji i za każdym razem na wigilijnym stole stawiała dwanaście potraw.

W tym roku po raz pierwszy Luiza sama urządzała Wigilię. Wciąż miała w pamięci słowa Ludmiły, by szanowała tradycje, bo one są świadectwem naszego pochodzenia. Już kilka dni temu ugotowała kapustę z grzybami i przygotowała farsz do pierogów. Jutro tuż przed Wigilią zrobi pierogi i kompot z suszu. Oprócz tego będą kluski z makiem i śledź na kilka sposobów oraz makowiec i sernik. Razem miało wyjść dwanaście potraw. Wszystkiego przygotowała po troszku, by później nie wyrzucać. Wprawdzie Kacper przekazał jej zaproszenie od swojej matki, ale nie zamierzała go przyjąć. Bez Ludmiły nie czułaby się swobodnie w domu jej córki. Dotychczas każdą Wigilię spędzali właśnie tutaj, a Ludmiła dbała o to, by Luiza ani przez moment nie poczuła się jak ktoś obcy. Za to pokochała tę kobietę. Każdego dnia odczuwała jej brak.

Zrobiła głęboki wdech, a później powoli wypuściła powietrze. Wypiła resztę czekolady i odstawiła kubek do zlewu. Sprawdziła, czy suszone owoce wrzucone do niewielkiej kwartki nie potrzebowały więcej wody, po czym zabrała się do ucierania żółtek z cukrem. Na dzisiaj zaplanowała upieczenie sernika takiego, jaki uwielbiał Maciek. Starała się nie zwracać uwagi na jego humory. Wolała go pamiętać jako chłopca krnąbrnego, ale uśmiechniętego i często tulącego się do niej. Teraz nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się do niej uśmiechnął, nie mówiąc o przytulaniu. Zmienił się. Dorósł. To pociągało za sobą zmiany w zachowaniu. Wiedziała to, a jednak wciąż wspominała tamte czasy. Życie wymagało akceptacji ich wzajemnych przemian. Obydwoje zostali poranieni. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest kimś innym niż wtedy, gdy mieszkała w Warszawie. Głęboko wierzyła, że uporała się z dawnymi problemami, a wszystkie swoje uczucia przelała na Maćka. Ten najwidoczniej wciąż miał trudność z zaakceptowaniem rzeczywistości. Raz czy dwa sugerowała, że może powinni zacząć chodzić na terapię do psychologa. Wyśmiał ją. Wiedziała, że naciskanie nie ma najmniejszego sensu. Postanowiła przeczekać.

Wstawiała ciasto do piekarnika i pozmywała naczynia.

– Co jest na kolację? – spytał Maciek, skuszony zapachem ciasta.

– Może kluski ze śmietaną?

– Nie ma nic innego? – spytał, zaglądając do lodówki. – A ta szynka to dla kogo?

– Dla nas, ale spróbujemy jej dopiero w święta.

– A dlaczego nie teraz? Mam ochotę na jakieś mięsiwo – obruszył się, nie wyjmując głowy z lodówki.

– Mam jej tylko kawałek, więc wolałabym, żeby ocalała do świąt – przyznała.

– To nie mogłaś kupić więcej? – prychnął i nieco zbyt głośno zamknął lodówkę.

Luiza już zamierzała odwarknąć, ale szybko się zreflektowała, że nic to nie da. Maciek nie potrafił zrozumieć, że utrzymują się z jednej pensji nauczycielskiej, a ta należała do śmiesznie niskich. Nic dziwnego, że każdy z belfrów szukał jakiejś okazji do dorobienia. Nauczyciele języków obcych i przedmiotów ścisłych mieli w tym względzie znacznie lepiej, bo licealiści chętnie korzystali z korepetycji, by zaliczyć kolejny sprawdzian lub przygotować się do matury. Jej pozostały tylko lekcje przygotowujące maturzystów do egzaminu dojrzałości. Ale osób chcących zdawać na studia humanistyczne nie było w Mielniku zbyt wiele, więc jej możliwości dorobienia do wypłaty nie były duże. W tym roku spotykała się z trzema licealistkami, dzięki czemu mogła kupić synowi znacznie większy prezent pod choinkę, niż początkowo zamierzała.

– Włożę ci tych klusek – powiedziała i wstała z miejsca.

– W sumie, to nie jestem głodny. – Chłopak wzruszył ramionami i poczłapał do swojego pokoju.

Przez chwilę patrzyła w stronę drzwi, przez które wyszedł, i zastanawiała się, czy jutrzejsza kolacja coś zmieni w ich relacjach. Już dawno straciła wiarę w Boga, choć wciąż kultywowała tradycje związane z obchodami świąt kościelnych. Nie chciała sprawiać przykrości pani Ludmile ani niepotrzebnie się tłumaczyć. Czuła tak, jak czuła i nie wstydziła się tego, choć w tak małej miejscowości nie było łatwo się wyróżniać. Wolała unikać zbytniego zainteresowania. Ponad wszystko ceniła prywatność. Dla świętego spokoju w święta chodziła do kościoła, choć nie miało to dla niej większego znaczenia. Gdyby mieszkała w Warszawie nie przywiązywałaby wagi do stwarzania pozorów. Niekiedy tęskniła za tą anonimowością. Jednak wybrała takie życie z jego wszystkimi konsekwencjami. I tak miało pozostać.

Rankiem Luiza oprzątnęła drób i wróciła do przygotowywania kolacji wigilijnej. Maćkowi poleciła odgarnąć śnieg z podwórka. Po długich negocjacjach skończyło się na oczyszczeniu ścieżki prowadzącej od furtki do domu i od domu do kurnika, a dalej do budy Ramzesa. Pies zdążył już wydeptać dróżki i nieustannie przeszkadzał Maćkowi w jego pracy. Luiza od czasu do czasu zerkała za okno, by się upewnić, że syn nie porzucił zajęcia i nie uciekł do kolegów. Gdy tak stał nieco pochylony i odwrócony do niej plecami, przypominał swojego ojca. Wprawdzie był od niego znacznie szczuplejszy i nieco wyższy, ale miał te same ruchy i postawę. Luiza coraz częściej łapała się na tym, że szukała podobieństwa w ich charakterze. Bała się, że chłopak może się stać podatny na sugestie innych. Tym bardziej bacznie go obserwowała, niemal obsesyjnie szukając wszelkich niepokojących znaków. Na razie jej podejrzenia się nie potwierdziły.

Przed obiadem Maciek się uporał z odgarnięciem śniegu, a ona skończyła piec i gotować. Wolała się nie przejadać przed kolacją, dlatego przygotowała kanapki i gorącą herbatę z miodem, do której wkroiła po grubym plastrze cytryny.

Właśnie skończyli jeść, gdy rozległo się szczekanie Ramzesa. Maciek wyjrzał przez okno.

– Ale czad! Dziadkowie przyjechali! – krzyknął, wyraźnie ucieszony i podskoczył w stronę drzwi.

– Tylko załóż coś na siebie!

– Zluzuj, mamita – prychnął i wybiegł, nie zajmując sobie głowy myśleniem o włożeniu ciepłej kurtki.

Luiza westchnęła ciężko i zaczęła zmywać naczynia, zastanawiając się nad niespodzianką przygotowaną przez swoich rodziców. Dwa dni temu rozmawiała z matką i kilka razy powtórzyła jej, że nie przyjadą na święta do Warszawy. Dotychczas miała dobrą wymówkę. Musiała zostać i pomagać pani Ludmile. Teraz kłamała, że nie może zostawić ptactwa na pastwę losu. Widocznie Katarzyna Korycka chciała się upewnić i na własne oczy zobaczyć, co tak ważnego zajmuje jej jedynaczkę, że ta nie chce przyjechać w odwiedziny do rodziców.

– Cześć, córeczko – powitał ją głos matki wchodzącej do domu zaraz za Maćkiem, który dźwigał dwie torby, a po tym, jak się przeginał pod ich ciężarem, Luiza wnosiła, że jej matka spakowała do nich połowę zapasów z piwnicy.

– Cześć – odparła i podeszła, by powitać rodziców. – Nie mówiłaś, że się do nas wybieracie.

– Czyli niespodzianka się udała. – Ojciec się zaśmiał, po czym cmoknął jedynaczkę w policzek.

– Wy to wiecie, jak zaskakiwać ludzi. – Luiza pokiwała głową z uznaniem.

– Nie przejmuj się – poprosiła Korycka. – Wszystko, co potrzebne, mamy ze sobą – dodała, kładąc na stole torbę, z której wystawały dwie blachy swojskiego ciasta.

W ślad za nią poszedł Korycki, a i Maćkowi pakunki mocno ciążyły, więc ułożył je obok pozostałych.

– Ty tu, my tam – ojciec gderał. – To bez sensu, więc skoro góra nie mogła do Mahometa… – urwał, wymownie spoglądając na córkę, która usiłowała ukryć zaskoczenie.

– Nie będę tego wciskać pod choinkę – Korycka się odezwała, patrząc na wnuka. – To dla ciebie. – Podała chłopakowi spore pudełko.

– Mamo, nie musieliście niczego kupować. – Luiza pokręciła głową z dezaprobatą.

– Chyba raz do roku wolno nam przywieźć prezent dla jedynego wnuka? – spytała seniorka i nie czekając na odpowiedź córki, zaczęła wypakowywać resztę toreb.

Tymczasem Maciek, bez zbędnych konwenansów, rozdarł kolorowy papier i otworzył pudełko. W tej samej chwili jego oczy rozbłysły blaskiem, jakiego Luiza od dawna nie wiedziała w jego wzroku. Widocznie zdążył się zorientować, jakie jest przeznaczenie prezentu, bo natychmiast wyskoczył z kuchni do pokoju, który do niedawna zajmowała pani Ludmiła. Po chwili wrócił, niosąc otwarte pudełko, ale malująca się na jego twarzy rezygnacja nie pozostawiła wątpliwości, że coś poszło nie tak.

– Ten grat się nie nadaje do podłączenia – oświadczył, wyraźnie zdegustowany.

Luiza próbowała zrozumieć, dlatego wpatrywała się w trzymane przez syna pudełko.

– W sklepie zapewniali, że pasuje do większości telewizorów. – Korycki wyjął okulary z etui i wsadził je na nos, po czym wziął od wnuka pudełko i zaczął studiować napisy.

– To pudło jest starsze nawet od mamity.

– No, dziękuję ci synu – obruszyła się, bo choć skończyła trzydzieści sześć lat, nie czuła się staro. Rzeczywiście bywała zmęczona życiem, ale pocieszała się, że każdy miewa lepsze i gorsze dni. Nie łudziła się, że młodzieńcze szaleństwa miała za sobą, ale nie zamierzała kłaść się do grobu. Jednak zbyt dobrze znała młodzież, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, że rodziców uważają za starych i na niczym się nieznających. Gdy uświadomiła sobie tę prawdę, uśmiechnęła się pod nosem. W końcu sama też tak myślała o swoich rodzicach.

– To teraz musimy kupić nowy telewizor – Maciek zawyrokował stanowczo.

– Gdy tylko wygram w Totka. – Luiza się zaśmiała i chcąc ukryć podenerwowanie, poczęła upychać w lodówce nawet to, co wcale w niej nie musiało leżeć.

– Już od dawna powtarzam, że powinnaś brać alimenty – zauważyła Katarzyna Korycka, ustawiając dżemy truskawkowe w równym rzędzie.

– A ja od dawna powtarzam, żebyś nie przywoziła na wieś dżemów – córka zgrabnie odbiła piłeczkę.

– Maćkowi te pieniądze się należą – ojciec przyznał rację żonie.

– Czasem lepiej schować honor do kieszeni, żeby mieć co włożyć do garnka – Katarzyna kontynuowała.

– Ale ja nie narzekam na brak jedzenia – zripostowała Luiza, nieco zbyt głośno zamykając lodówkę.

– Izka, ty wiesz, co mamy na myśli. – Ojciec nie wytrzymał i ciężko klapnął na chybotliwy stołek, oddając wnukowi pudełko. – Maciek już dawno powinien mieć X-boxa jak inne dzieciaki.

– Tato, to nie jest najważniejsze – obruszyła się i aby ukryć zdenerwowanie, zamieszała gotujący się kompot, nad którym unosił się zapach suszu.

– Sami widzicie, mamita tego nie rozumie. – Chłopak wzruszył ramionami i z pudełkiem w rękach wyszedł do swojego maleńkiego pokoiku.

Luiza natychmiast zrozumiała, że cała dzisiejsza maskarada została uknuta za jej plecami.

– Nie róbcie tego więcej – szepnęła, wciąż stojąc tyłem do rodziców i mieszając kompot.

– Izka. – Głos matki począł się łamać. – Chłopak potrzebuje ojca. Nie możesz się rozdwoić.

– A i grosz by się wam przydał – dodał ojciec i podszedł do córki, po czym lekko pogłaskał jej nieco zgarbione plecy.

– Nie chcę mieć nic wspólnego z Grzegorzem, a Maciek nie powinien brać złego przykładu z ojca – wycedziła, wciąż stojąc do nich tyłem. Przez chwilę milczeli. Luiza nie znosiła tych rozmów. Miała swoje racje i nie przyjmowała do wiadomości nalegań rodziców, by zmieniła podejście do Grzegorza. Przez lata nie mówiła im prawdy o jego uzależnieniu, gdyż uważała, że to ona powinna mu pomóc. Gdy uciekała z Warszawy, chciała jak najszybciej zapomnieć o życiowej porażce. Na pytania rodziców odpowiadała zdawkowo, jakby niewiele pamiętała. A jednak ból i świadomość klęski wciąż w niej pozostały. I to właśnie one determinowały ją do tego, by nigdy więcej nie dała się nikomu zwieść i nie zakochała się w tak naiwny sposób. – Czy nie możecie mi zaufać? – zwróciła się do nich, odwracając się w ich stronę.

– Przecież wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej.

– To przestańcie mówić o Grzegorzu.

– Nie chcesz o nim wspominać, ale on żyje i nie możesz wymazać go z pamięci Maćka – wtrąciła matka.

– Ale tak byłoby najlepiej.

– Cokolwiek stało się między wami, nie dotyczy dziecka.

– Mamo…

– Izka, nie masz prawa decydować za Maćka, czy powinien rozmawiać z ojcem, czy nie – Korycka ciągnęła swój wywód.

– Mamo, nie po to przyjechaliście, żebyśmy rozmawiali o Grzegorzu.

– A może czas najwyższy, bo ty nic nam nie mówisz – zauważył ojciec.

– Tato, nie dzisiaj i nie teraz. Za chwilę siadamy do Wigilii. Dajmy temu spokój. – Otarła dłonią czoło i odgarnęła włosy wysunięte spod gumki, w którą je zebrała rankiem, po wstaniu z łóżka.

Ponownie zapadła cisza. Tylko zza okna dochodziły odgłosy wiejskiego życia.

– Jeszcze jedno – dodała matka i podała jej grubą szarą kopertę. Luiza patrzyła na nią, nie rozumiejąc, co ma zrobić. – To są listy od Grzegorza do Maćka – wyjaśniła. – Uważam, że powinny trafić do jego rąk, ale nie chcę tego uczynić wbrew tobie, dlatego sama zdecyduj, kiedy mu je pokażesz.

Luiza odniosła wrażenie, że szara koperta nagle stała się niewyobrażalnie ciężka. Nie potrafiła określić, ile listów znajduje się w środku. Wiedziała jedno, każdy z nich stanowił dowód na to, jak dużo siły potrzebowała, by nie zwariować przez ostatnich dziesięć lat.

– Muszę zamknąć kurnik – obwieściła, po czym okryła się grubym szalem i wyszła w mrok wigilijnego wieczoru, ściskając w garści szarą kopertę.