W objęciach nazisty - Aneta Krasińska - ebook + audiobook + książka

W objęciach nazisty ebook i audiobook

Aneta Krasińska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Poruszająca opowieść o odwadze i determinacji w dążeniu do realizacji marzeń. Maj 1939 roku. W Wolnym Mieście Gdańsku szerzy się propaganda niemiecka i naciski, by utrudnić życie ludności polskiej, żydowskiej i Kaszubom. Codzienne prześladowania, kolejne pobicia czy napaści nie dają szans Polakom na spokojne życie w mieście. Młoda Niemka - Nela Witt, zakochana jest w niemieckim adwokacie – gorącym zwolenniku idei nazistowskich, angażującym się w sprawy polityczne. Dzieciństwo i młodość Nela spędziła w domu przesiąkniętym ideologią faszystowską, nie zwracając na nią uwagi. Dziewczyna kocha i chce być kochana, dlatego też marzy o ślubie. Jednak każdy kolejny dzień pokazuje narzeczonego w zupełnie nowym świetle. Nela staje na rozdrożu. Paradoksalnie w wybuchu wojny dziewczyna dopatruje się szansy na odmianę swojego losu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Lektor:

Oceny
4,6 (143 oceny)
105
25
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Wszyscy zapewne zgodzimy się z tym, że każdy człowiek powinien znać historię swojego kraju i jak najwięcej się o niej dowiedzieć. Jednocześnie doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy jest pasjonatem historii, który będzie chciał sięgać do różnego rodzaju źródeł historycznych, wywiadów, czy reportaży, aby tę wiedzę poszerzać i pogłębiać. Sama muszę przyznać, że historia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem w szkole. A nawet jeśli już coś mnie na tych lekcjach zaciekawiło i zainteresowało to niestety informacje, które nauczyciel był w stanie przekazać w przeciągu jednej godziny lekcyjnej, były tak szczątkowe i spłycane, że stawały się tylko suchymi faktami zapisywanymi w zeszycie, aby wkłuć je na pamięć, otrzymać zaliczenie z przedmiotu i niestety bardzo szybko zapomnieć. Tymczasem w dziejach historii Polski są wydarzenia, o których nie wolno nam zapomnieć. Dlatego też uważam, że dla takich osób, jak ja i na pewno wielu z was doskonałym wyborem jest sięganie po powieści ob...
20
agatabab

Dobrze spędzony czas

Pięknie opisane życie w Wolnym Mieście Gdańsk w przededniu wybuchu II Wojny Światowej oraz skomplikowanych relacji Polaków i Niemców. Sama historia trochę naiwna, ale na pewno przeczytam kolejną część.
20
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka opisująca kilka ostatnich tygodni przed wybuchem II wojny światowej. Wolne Miasto Gdańsk i jego okolice . Polacy i Niemcy . I rodzące się uczucie między córką senatora , Nelą i polskim celnikiem, Iwo. Przeszkodą jest nie tylko planowany na 2 września 1939 ślub Neli z niemieckim prawnikiem , Wilhelmem . Czekam z niecierpliwością na tom drugi. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki i to bardzo udane . Polecam gorąco
10
Zulander241

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna
10
gasiorowskipiotr

Dobrze spędzony czas

„W objęciach nazisty” nie jest moją pierwszą książką pani Anety, jaką przeczytałam. Wcześniej czytałam „Nauczycielkę z getta”, która bardzo mi się podobała i byłam ciekawa kolejnego tytułu autorki. Nie rozczarowałam się. Książka mnie wciągnęła od pierwszych stron i zaskoczyła mnie nie jeden raz. Miasto Wolny Gdańsk należał do Polski, ale czy wiecie, że Polacy byli tam mniejszością i byli traktowali jak podludzie? Tego nie dowiemy się z lekcji historii. A szkoda. Autorka świetnie ukazała w tej książce stosunki niemiecko-polskie oraz przyjaźń i miłość między tymi narodami. Bardzo polubiłam Nine, która chociaż, że była Niemką, potrafiła trzeźwo patrzeć na otaczającą ją rzeczywistość. A pomógł jej w tym Iwo. Autorka świetnie na przykładzie tych dwóch postaci pokazała, że można żyć w jednym mieście, a żyć i myśleć zupełnie inaczej. Miasto widziane przez Ninę, nie jest tym samym miastem, które widzi Iwo. Dwa różne spojrzenia, dwie różne perspektywy. Książkę czyta się bardzo szybko. Jesteśmy...
11

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Col­la­bo­ra­tion JS/Ar­can­gel Ima­ges; NAC
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-84-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

***

roz­ża­rzony ka­mie­niami

cień unie­sie­nia

pierw­szego po­ca­łunku

w ogro­dzie wspo­mnień

prze­kra­cza ru­bieże kon­we­nan­sów

serce bun­tuje się w uści­sku

sro­gich dłoni

atak noc­nych grzmo­tów

pod­rywa agre­sora

tuż obok

wzbiera chłód ta­ta­ra­ków

od­pły­wają znane pej­zaże

exo­dus gubi drogi

plą­cze atła­sową biel sukni

ją­trzy ni­kłe na­dzieje

marsz­czy strach

cze­kasz

na pe­ro­nie ju­tra

Agnieszka Kri­zel

Roz­dział I

Ra­dość na wy­cią­gnię­cie ręki

La­zur nieba od­bi­ja­jący się w bez­kre­sie mor­skiej wody, le­ni­wie ude­rza­ją­cej fa­lami o brzeg, przy­po­mi­nał o na­dej­ściu wio­sny. Te­go­roczna zima wy­raź­nie się za­sie­działa na Wy­brzeżu, na zmianę stra­sząc mro­zami lub plu­chą. Kiedy jed­nak wio­sna ją prze­pę­dziła, przy­roda na­tych­miast roz­bły­sła fe­erią barw. Gdań­ski las ozło­ciły ja­skrawe kwiaty żar­nowca. Gdzie­nie­gdzie stro­szyły li­ście dzi­kie róże, za­zdro­śnie spo­glą­da­jące na mi­ko­łajka nad­mor­skiego o kłu­ją­cych li­ściach, oba­wia­jąc się, że w tym roku to on skrad­nie serca pla­żo­wi­czów.

Ła­godny szum fal sta­no­wił tło dla ka­no­nady śmie­chu i nie­koń­czą­cych się roz­mów spa­ce­ru­ją­cych brze­giem mo­rza miesz­kań­ców Wol­nego Mia­sta Gdańsk, które choć miało kil­ku­set­let­nią hi­sto­rię, to od bli­sko dwu­dzie­stu lat na nowo for­mo­wało swą sa­mo­rząd­ność. Z jed­nej strony gdańsz­cza­nie szu­kali spój­no­ści z na­ro­dem, z któ­rego się wy­wo­dzili, z in­nej za­le­żało im na uzy­ska­niu jak naj­więk­szej nie­za­leż­no­ści. Na tym polu do­cho­dziło do wielu nie­po­ro­zu­mień, ale w to nie­dzielne przed­po­łu­dnie nikt nie chciał tego roz­pa­mię­ty­wać. Co­dzien­ność miała na­dejść w po­nie­dzia­łek. Dzi­siaj roz­brzmie­wał śmiech, a te­reny nad­mor­skie tęt­niły ży­ciem i ra­do­ścią.

Se­zon let­nich spa­ce­rów i co­raz bar­dziej mod­nego pla­żo­wa­nia oraz opa­la­nia się do­piero miał się roz­po­cząć, ale już te­raz prze­cha­dza­jące się po na­brzeżu ko­biety nie mu­siały uni­kać fal. Moda do­sto­so­wała się do ich po­trzeb. Się­ga­jące ko­lan zwiewne su­kienki da­wały swo­bodę i po­zwa­lały za­nu­rzyć stopy w chłod­nej wo­dzie Bał­tyku. Wy­rzu­cone w kąt gor­sety i pasy do poń­czoch prze­stały krę­po­wać ru­chy. Za­miast tego ele­gantki wy­bie­rały luźne su­kienki ze zwiew­nego mu­ślinu czy je­dwa­biu. To­wa­rzy­szący ko­bie­tom dżen­tel­meni szli boso w ja­snych spodniach pod­wi­nię­tych do ko­lan, z kasz­kie­tem na gło­wie lub w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu. Te z du­żym ron­dem zdo­biły ko­biece głowy.

W od­dali wi­dać było kil­ku­na­stu mło­dych męż­czyzn go­nią­cych za piłką. Ich umie­jęt­nie zło­żone ma­ry­narki le­żały nieco da­lej, by się nie po­bru­dziły. Sa­mo­zwań­czy sę­dzia na pal­cach od­gwiz­dał ko­niec me­czu. Za­wod­nicy po­częli so­bie gra­tu­lo­wać i się że­gnać. Być może ni­gdy wię­cej w ta­kim skła­dzie się nie spo­tkają.

Dwóch z nich ru­szyło wzdłuż brzegu. Mieli jesz­cze sporo czasu, by wró­cić na sta­cję ko­le­jową. Na ra­zie za­mie­rzali cie­szyć się wol­nym dniem.

Iwo Koź­miń­ski po­pra­wił ja­sny kasz­kiet na gło­wie i prze­wie­sił be­żową ma­ry­narkę przez ra­mię. Wciąż jesz­cze miał przy­spie­szony od­dech. Raj­mund Szy­ma­nek, znacz­nie od niego po­staw­niej­szy, gło­śno dy­szał i wciąż nie od­na­lazł w so­bie siły, by wci­snąć na głowę biały letni ka­pe­lusz w stylu ma­ry­nar­skim.

– Od­pocz­niemy chwilę? – wy­sa­pał Raj­mund i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź przy­ja­ciela, za­czął roz­kła­dać swoją ma­ry­narkę na pia­sku.

– Po­win­ni­śmy po­my­śleć o ja­kimś obie­dzie – za­uwa­żył Iwo, sa­do­wiąc się obok.

Raj­mund wy­tarł szarą je­dwabną chu­s­teczką mo­krą od potu twarz i roz­ło­żył się na swo­jej ma­ry­narce. Na oczy na­su­nął ka­pe­lusz i przy­mknął po­wieki.

– Jesz­cze chwi­lu­nia. Za­raz idziemy – obie­cy­wał co­raz bar­dziej sen­nym gło­sem.

Iwo wie­dział, że żadną siłą nie po­stawi przy­ja­ciela na nogi. Po ta­kim wy­siłku fi­zycz­nym po­trze­bo­wał od­po­czynku. Pra­co­wali ze sobą od po­nad dwóch lat, zdą­żyli więc się do­sta­tecz­nie do­brze po­znać i za­przy­jaź­nić. Wiele ich łą­czyło. Oby­dwaj przy­je­chali na Wy­brzeże w po­szu­ki­wa­niu za­trud­nie­nia, a ich ro­dziny po­zo­stały w głębi kraju.

Raj­mund Szy­ma­nek przy­szedł na świat w ro­dzi­nie kup­ców z pa­trio­tycz­nymi tra­dy­cjami. Od naj­młod­szych lat wpa­jano sy­nowi idee służby na rzecz oj­czy­zny. Ro­dzice in­te­re­so­wali się po­li­tyką i o wielu waż­nych spra­wach do­ty­czą­cych Pol­ski i Po­la­ków roz­ma­wiali na­wet przy dziecku. Ni­kogo więc nie zdzi­wiło, że chło­pak, gdy tylko skoń­czył dwu­let­nie li­ceum i zdał ma­turę, za­czął sta­rać się o po­sadę funk­cjo­na­riu­sza cel­nego. Nie obyło się bez przy­wo­ła­nia ko­nek­sji przez pań­stwa Szy­man­ków i od­by­cia przez nich kilku waż­nych spo­tkań z wy­so­kiej rangi urzęd­ni­kami pań­stwo­wymi czu­wa­ją­cymi nad kwe­stiami po­li­tyki Skarbu Pań­stwa. Osta­tecz­nie ma­rze­nia ich syna się zi­ściły.

Iwo za­padł w krótką drzemkę, śniąc o cie­ście droż­dżo­wym przy­go­to­wy­wa­nym przez swoją matkę. W jego domu ro­dzin­nym pod Byd­gosz­czą wy­pieki na­le­żały do tra­dy­cji prze­ka­zy­wa­nej z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Pra­babka Lud­miła i jej córka Ju­lianna sły­nęły w ca­łej wsi z pie­cze­nia chleba i cia­sta. Spe­cjal­nie wy­bu­do­wany przez zduna piec bar­dzo szybko się na­grze­wał i długo utrzy­my­wał tem­pe­ra­turę, dla­tego ko­biety z co­raz więk­szą od­wagą wy­pró­bo­wy­wały ko­lejne prze­pisy, a ich wy­pieki pod­bi­jały serca i zy­ski­wały uzna­nie ko­lej­nych miesz­kań­ców wio­ski. Ko­biety nie w cie­mię bite ciu­łały za­ro­bione pie­nią­dze, jakby wie­działy, że kie­dyś zo­staną one do­brze spo­żyt­ko­wane przez matkę Iwa, która za­in­we­stuje w edu­ka­cję syna.

Wpraw­dzie w ich wio­sce znaj­do­wała się szkoła po­wszechna, ale uczęsz­czało do niej bli­sko pięć­dzie­się­cioro dzieci z oko­licy, więc w cia­snej izbie sie­działy stło­czone jedne na dru­gich bez szans na to, by ćwi­czyć ka­li­gra­fię czy sprawne ra­cho­wa­nie. Iwo za­słu­gi­wał na wię­cej, dla­tego jego matka, nie ba­cząc na po­mruki ojca, który naj­chęt­niej wy­dałby pie­nią­dze na kupno no­wego ra­dła czy krowy, wy­wio­zła syna do Byd­gosz­czy i umie­ściła go na stan­cji, so­wi­cie pła­cąc owdo­wia­łej wła­ści­cielce po­se­sji za wikt i opie­ru­nek syna. Chło­pa­kowi zaś przy­ka­zała jedno – na­ukę. Po skoń­cze­niu gim­na­zjum, a po­tem li­ceum Iwo przy­stą­pił do ma­tury, którą zdał ze świet­nym wy­ni­kiem. Cóż z tego, skoro nie chciał słu­chać rad matki, by zo­stać na­uczy­cie­lem w któ­rejś z byd­go­skich szkół.

Syn miał dość sie­dze­nia w jed­nym miej­scu i za­ku­wa­nia. Oka­zja nada­rzyła się, gdy zna­lazł ogło­sze­nie o pracy na sta­no­wi­sku funk­cjo­na­riu­sza cel­nego na gra­nicy Pol­ski z Pru­sami Wschod­nimi. Dwa razy był na roz­mo­wie. Już za pierw­szym ra­zem zro­zu­miał, że ma nie­wiel­kie szanse na zdo­by­cie tej po­sady. Brak zna­jo­mo­ści w urzę­dzie to nie­mała prze­ciw­ność losu.

Przy­pa­dek jed­nak spra­wił, że ktoś wy­soko po­sta­wiony w Mi­ni­ster­stwie Skarbu stwier­dził, że na­leży zwięk­szyć liczbę ob­sługi cel­nej na gra­nicy gdań­sko-pru­skiej w 1936 i 1937 roku. Po­trzeba była tak pilna, że szu­kano ochot­ni­ków wśród kan­dy­da­tów, któ­rzy choć ro­ko­wali, to wcze­śniej z róż­nych wzglę­dów zo­stali od­rzu­ceni. W ten spo­sób ktoś do­tarł do ro­dzin­nej wio­ski Iwa, w któ­rej ma­tu­rzy­sta chciał za­po­mnieć o swo­jej pierw­szej ży­cio­wej po­rażce.

– Mun­dek... Mun­dek... wsta­waj, bo nas słońce spali na skwarkę. Le­cimy do Szmel­tera?

Ro­ze­spany męż­czy­zna prze­cią­gnął się i usiadł, po czym po­kle­pał się po wy­raź­nie za­zna­czo­nym brzu­chu. Jego się­ga­jące uszu kru­czo­czarne włosy roz­sy­pały się wo­kół okrą­głej twa­rzy, nieco ją za­sła­nia­jąc. Raj­mund prze­cze­sał je pal­cami, od­sła­nia­jąc cze­ko­la­dowe oczy po­nad nie­wiel­kim no­sem i wy­raź­nie za­zna­czo­nymi du­żymi ustami.

– Nie wiem, jak ten czło­wiek to robi, ale zde­cy­do­wa­nie ma naj­lep­sze je­dze­nie w mie­ście – oświad­czył, pod­no­sząc się bez po­śpie­chu.

– I naj­tań­sze – za­uwa­żył Iwo.

Mło­dzi męż­czyźni do­kład­nie otrze­pali ubra­nia z pia­sku i ru­szyli wzdłuż plaży. Mieli do przej­ścia jesz­cze ka­wa­łek drogi. Zimny Bał­tyk ob­my­wał ich bose stopy.

– Cie­kawe, czy w tym roku tu­ry­ści do­pi­szą? – za­sta­na­wiał się Iwo.

– Co mają nie do­pi­sać? – Raj­mund wzru­szył ra­mio­nami. – Niemce z Prus Wschod­nich mają do nas naj­bli­żej, a dla na­szych to je­dyne miej­sce, gdzie mogą za­mo­czyć nogi w sło­nej wo­dzie.

Iwo po­ki­wał głową w za­my­śle­niu. Z opo­wia­dań dziad­ków i lek­cji hi­sto­rii wie­dział, że kie­dyś Pol­ska miała do­stęp do trzech mórz, a te­raz zo­stał jej nie­wielki skra­wek ziemi, który po za­koń­cze­niu Wiel­kiej Wojny do­bro­duszne mo­car­stwa za­ofe­ro­wały jej ni­czym jał­mużnę dla świę­tego spo­koju. Lecz owego spo­koju w roku Pań­skim 1939 wciąż bra­ko­wało.

Męż­czyźni skrę­cili, kie­ru­jąc się w stronę wyj­ścia z plaży. Od Dworca Głów­nego po­ło­żo­nego w Śród­mie­ściu dzie­lił ich spory ka­wał drogi. Żwa­wym kro­kiem ru­szyli po bru­ko­wa­nej ulicy, którą od czasu do czasu prze­jeż­dżały sa­mo­chody lub nie­wiel­kie, choć ele­ganc­kie bryczki cią­gnięte przez za­dbane ko­nie. Na jedną z nich Iwo mach­nął ręką. Woź­nica za­trzy­mał ko­nia i za­cze­kał, aż pa­sa­że­ro­wie wy­god­nie usiądą.

– Dzi­siaj jak pany po­je­dziemy na Dwo­rzec Główny – za­uwa­żył Iwo, spo­glą­da­jąc na prze­chod­niów.

– Da­cie, pa­no­wie, cho­ciaż za­ro­bić parę fe­ni­gów, bo Niemce co­raz chy­trzej­sze i gdy ktoś z na­szych pod­je­dzie, to go od­ga­niają i cze­kają, aż swoi pod­sta­wią bryczkę – po­skar­żył się woź­nica. Strze­lił lekko ba­tem na za­przę­żo­nego kasz­tana. Koń prych­nął nie­za­do­wo­lony z tego po­ga­nia­nia, ale ru­szył z miej­sca.

– Mu­simy trzy­mać się ra­zem – do­dał Raj­mund w za­my­śle­niu.

Znacz­nie szczu­plej­szy Iwo wci­snął się w róg i po­pra­wił kasz­kiet na wło­sach o mio­do­wym od­cie­niu. Wczo­raj zdą­żył je pod­ciąć, więc było mu nieco chłod­niej. Jego po­cią­gła twarz liź­nięta pro­mie­niami słońca wy­glą­dała, jakby na­le­żała do znacz­nie star­szego męż­czy­zny, choć Iwo je­sie­nią miał świę­to­wać do­piero dwu­dzie­ste czwarte uro­dziny. Od­ru­chowo po­tarł dło­nią rzadką brodę, którą za­pusz­czał od zimy. Ta jed­nak nie na­le­żała ani do dłu­gich, ani tym bar­dziej buj­nych. Iwo jed­nak nie chciał sły­szeć o jej zgo­le­niu, twier­dząc, że broda do­daje mu nie tylko lat, ale też spra­wia, że wy­gląda na mą­drzej­szego.

Wła­śnie pod­je­chali w oko­lice dworca, gdy usły­szeli do­no­śny gwizd cięż­kiej lo­ko­mo­tywy. Ol­brzy­mie ob­łoki czar­nego, gry­zą­cego w gar­dła dymu uno­siły się nad sta­cją. Ści­ska­jący żo­łądki głód nie po­zwo­lił im się za­trzy­mać, by po­dzi­wiać sta­lo­wego ol­brzyma. Gdy we­szli na dwo­rzec, od razu skie­ro­wali kroki w stronę re­stau­ra­cji. Na par­te­rze usy­tu­owano dwie duże sale roz­dzie­lone bu­fe­tem. W za­leż­no­ści od za­sob­no­ści port­fela i ilo­ści czasu go­ście mo­gli za­siąść po róż­nych stro­nach baru. Nie był to lo­kal naj­wyż­szej klasy, ale nie o wy­strój tu cho­dziło. Mie­sza­jące się za­pa­chy po­traw po­tra­fiły do­pro­wa­dzić wy­głod­nia­łych klien­tów do sza­leń­stwa. Sale nie pu­sto­szały przez cały dzień.

Raj­mund usiadł przy sto­liku usta­wio­nym pod ścianą, by mieć lep­szy wi­dok na salę, a Iwo ski­nął na młodą kel­nerkę, która zdą­żyła po­sta­wić zupę na sto­liku obok. Dziew­czyna wy­jęła nie­wielki no­tes i ołó­wek z kie­szonki w bia­łym far­tuszku i z uwagą za­no­to­wała za­mó­wie­nie.

Po chwili wró­ciła i po­sta­wiła przed nimi ciemne piwo. Na za­mó­wione go­łąbki mu­sieli chwilę za­cze­kać. W tym cza­sie do lo­kalu wcho­dzili i wy­cho­dzili za­do­wo­leni klienci, któ­rzy oprócz peł­nych brzu­chów wy­no­sili coś jesz­cze: po­czu­cie, że ro­bią coś na rzecz swej oj­czy­zny. Wta­jem­ni­czeni wie­dzieli, że Fran­ci­szek Szme­tler[1] łą­czył dwie dzia­łal­no­ści: tę ofi­cjalną, jako re­stau­ra­tor, i tę waż­niej­szą, która miała bro­nić pol­sko­ści ro­da­ków ży­ją­cych w Wol­nym Mie­ście Gdań­sku[2].

Iwo po­wiódł wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nej klien­teli. Nie­któ­rzy sie­dzieli jak na szpil­kach, ocze­ku­jąc na przy­jazd po­ciągu. Mieli nie­wiele czasu, by coś zjeść, dla­tego nie wy­brzy­dzali. Li­czył się pe­łen brzuch. Nie­któ­rych stać było tylko na ta­lerz suto okra­szo­nej zupy po­da­wa­nej z pajdą chleba.

Do­cho­dziła pięt­na­sta, gdy kel­nerka usta­wiła na sto­liku dwa ta­le­rze z go­łąb­kami i wy­jęła z kie­szonki far­tu­cha kilka kro­mek chleba, a na­stęp­nie po­ło­żyła je obok ma­leń­kiego wa­zonu z ga­łązką kwit­ną­cego głogu. Dziew­czyna od­da­liła się, po­zo­sta­wia­jąc go­ści w spo­koju. Ta­le­rze długo nie cze­kały na opróż­nie­nie. Choć nie wy­pa­dało ich wy­li­zy­wać, Raj­mund nie mógł się zgo­dzić na to, aby na dnie po­zo­stała choć kro­pla sma­ko­wi­tego sosu po­mi­do­ro­wego, dla­tego skórką od chleba umie­jęt­nie wy­tarł ta­lerz.

Kiedy kel­nerka po­de­szła, by przy­jąć pie­nią­dze za po­si­łek, Raj­mund z sa­tys­fak­cją w gło­sie ob­wie­ścił:

– Za ty­dzień też tu przy­je­dziemy na go­łąbki.

Dziew­czyna okra­siła uśmie­chem de­kla­ra­cję mło­dzieńca i skło­niła się w po­dzię­ko­wa­niu za kilka fe­ni­gów po­zo­sta­wio­nego jej na­piwku.

Słońce wciąż pięk­nie świe­ciło, choć ro­biło się co­raz chłod­niej. Iwo wło­żył na głowę kasz­kiet i spoj­rzał na ze­ga­rek, by się upew­nić, że do od­jazdu ko­lejki wą­sko­to­ro­wej do Sztu­towa, którą wciąż jesz­cze na­zy­wali bu­ra­czaną[3], po­zo­stała im bli­sko go­dzina. Do prze­by­cia mieli nie­wiele po­nad dwa ki­lo­me­try. Ru­szyli więc ocho­czo. Mi­ja­jąc ko­lo­rowe ka­mie­nice, do­tarli nad brzeg No­wej Mo­tławy.

Wła­śnie do­cho­dzili do Zie­lo­nego Mo­stu, gdy do­strze­gli zmie­rza­jącą z na­prze­ciwka grupę roz­e­mo­cjo­no­wa­nej nie­miec­kiej mło­dzieży. Już na pierw­szy rzut oka mło­dzi męż­czyźni wy­glą­dali na do­brze sy­tu­owa­nych. No­sili białe ko­szule i czarne ma­ry­narki, a ich buty lśniły czy­sto­ścią. Krót­kie włosy, ide­al­nie za­cze­sane i utrwa­lone bry­lan­tyną mie­niły się w bla­sku po­po­łu­dnio­wego słońca. Gdy po­de­szli bli­żej, Iwo do­strzegł, że do koł­nie­rzy­ków ko­szul mieli przy­cze­pione swa­styki.

Spu­ścił wzrok i po­cią­gnął Raj­munda za rę­kaw. Wie­dział, że po­winni za­cze­kać, aż tamci zejdą z mo­stu. Choć nie po­cho­dzili stąd, to zdą­żyli po­znać za­sady pa­nu­jące w Wol­nym Mie­ście Gdań­sku.

Raj­mund uczy­nił za­le­d­wie krok, by zro­bić miej­sce tam­tym. Iwo za­mie­rzał odejść kilka me­trów da­lej i za­cze­kać na wolne przej­ście. Od­cho­dząc, spoj­rzał na przy­ja­ciela, ten jed­nak ani drgnął. Stał na brzegu, lu­stru­jąc scho­dzą­cych z mo­stu Niem­ców. Choć roz­ma­wiali po nie­miecku, oby­dwaj ro­zu­mieli, o czym mó­wią. Mu­sieli znać ten ję­zyk, żeby móc się po­ro­zu­mie­wać z po­ko­nu­ją­cymi gra­nicę Niem­cami, ale też lud­no­ścią nie­miecką, która sta­no­wiła bli­sko dzie­więć­dzie­siąt pro­cent miesz­kań­ców Wol­nego Mia­sta Gdań­ska.

– Je­ste­śmy naj­lepsi, a inni mogą nam li­zać po­de­szwy – tłu­ma­czył idący na przo­dzie szczu­pły sza­tyn.

– Hi­tler zo­sta­nie le­gendą – za­uwa­żył inny. W po­śpie­chu wy­pro­sto­wał rękę i pod­niósł ją po­wy­żej ra­mie­nia. – Heil Hi­tler! – krzyk­nął dumny z sie­bie.

– Wielki mały czło­wiek – pod­chwy­cił naj­niż­szy z nich i pod­sko­czył, by wszy­scy go do­strze­gli.

– Ty masz jesz­cze szansę uro­snąć, ale umy­słu Hi­tlera ni­gdy nie do­go­nisz – od­parł naj­wyż­szy z idą­cych. – Inni przy­wódcy po­winni wziąć z niego przy­kład.

– Może w końcu cze­goś by się na­uczyli. – Kur­du­pel za­śmiał się, a w ślad za nim po­szli ko­lejni.

– Mo­ścicki może mu buty czy­ścić – do­dał chu­dzie­lec z przodu.

Po tych sło­wach Iwo zer­k­nął na przy­ja­ciela. Po­czer­wie­niałe po­liki zdra­dzały bu­zu­jące w nim emo­cje.

– Ja­kim pra­wem ośmie­szasz na­szego pre­zy­denta?! – krzyk­nął Raj­mund. – Ta­kie chłystki jak wy nie do­ra­stają do pięt lu­dziom z na­szego rządu! – grzmiał po nie­miecku, jakby nie do­strze­gał, że na­prze­ciwko niego stoi ośmiu mło­ko­sów, w tym kilku ro­słych, z har­dymi mi­nami.

– Spły­waj, gruby! – pod­su­mo­wał chu­dzie­lec i z ca­łej siły ude­rzył Raj­munda w ra­mię.

Ten za­ci­snął zęby i nie dał po so­bie po­znać, że od­czuł cios, jed­nak w środku aż ki­piał od zło­ści.

– Mun­dek, idziemy – wtrą­cił po pol­sku Iwo, wcho­dząc po­mię­dzy męż­czyzn. – Wiesz, że nie warto strzę­pić ję­zyka. Oni wie­dzą swoje i ich nie prze­ga­dasz. Spie­szymy się na Dan­zig Kle­in­bahn­hof [4].

– Prze­proś, cha­mie! – na­ka­zał Raj­mund, bacz­nie ob­ser­wu­jąc mło­dego Niemca.

– Cha­mie? – prych­nął na­past­nik. – Z cha­mów to ty się wy­wo­dzisz. Tacy jak wy nie po­winni cho­dzić po tej ziemi.

Iwo nie spusz­czał wzroku z przy­ja­ciela, któ­rego twarz z każdą se­kundą sta­wała się co­raz bar­dziej czer­wona. Na czole wy­kwi­tły kro­ple potu, a od­dech stał się gło­śny i szybki. Iwo po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Raj­munda i spró­bo­wał prze­chwy­cić jego wzrok.

– Mun­dek, mu­simy być mą­drzejsi i nie dać się spro­wo­ko­wać. Mamy swoje za­da­nia do wy­ko­na­nia – tłu­ma­czył, ale przy­ja­ciel ob­da­rzył go spoj­rze­niem, które z każdą chwilą ro­biło się co­raz bar­dziej harde.

Na­gle Iwo po­czuł silne ude­rze­nie w sam śro­dek ple­ców. Za­sko­czony za­chwiał się i wpadł wprost w ra­miona Raj­munda. Męż­czy­zna za­to­czył się, ale się nie prze­wró­cił.

– Ży­jesz, stary? – spy­tał ma­to­wym gło­sem, który Iwo usły­szał po raz pierw­szy.

Chło­pak ski­nął głową, ale nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, bo Raj­mund od­su­nął go i do­sko­czył do gło­śno śmie­ją­cego się pro­wo­ka­tora. Celny cios w nos szybko po­zba­wił ko­szulę dry­blasa ide­al­nej bieli. Za­sko­czeni prze­ciw­nicy po­cząt­kowo nie za­re­ago­wali. To ośmie­liło Raj­munda, który po­no­wił atak, ude­rza­jąc to w prawy, to znów w lewy po­li­czek.

– Mun­dek! Spa­damy! – na­wo­ły­wał Iwo.

Przy­ja­ciel jed­nak dzia­łał jak w tran­sie. Ko­lejne celne ciosy do­da­wały mu wiary we wła­sne siły i umie­jęt­no­ści, któ­rych na­uczył się już jako dzie­ciak, ży­jąc po­śród zgrai na­sto­lat­ków zbie­ra­ją­cej się na war­szaw­skich uli­cach.

Pierw­szy szok sto­ją­cych na mo­ście ob­ser­wa­to­rów mi­nął i ko­lejne osoby do­łą­czały do bójki. Dwóch znacz­nie niż­szych od Raj­munda Niem­ców po­częło wy­krę­cać mu ręce. Dwaj na­stępni ko­pali, gdzie po­pa­dło. Trzech in­nych okła­dało go pię­ściami po ple­cach i twa­rzy. Walka trwała w naj­lep­sze, a roz­ju­szony Raj­mund sta­wiał twardy opór.

Iwo pró­bo­wał od­cią­gać na­past­ni­ków, ale to jesz­cze bar­dziej ich roz­wście­czyło. Nie za­mie­rzał jed­nak po­rzu­cić przy­ja­ciela w po­trze­bie. Ude­rzał to w jed­nego, to w dru­giego, nie ba­cząc, gdzie ce­luje. To od­wró­ciło ich uwagę od Raj­munda, który na nowo miał szansę za­ata­ko­wać. Trzej skon­cen­tro­wali się na walce z Iwem.

Dru­zgo­cząca prze­waga prze­ciw­nika w końcu przy­nio­sła re­zul­taty. Te­raz już Niemcy ko­pali i okła­dali pię­ściami oby­dwu Po­la­ków le­żą­cych na tra­wie po­ra­sta­ją­cej brzeg rzeki. Na­gle prze­strzeń wo­kół opu­sto­szała. Wpraw­dzie ja­kieś dziecko po­pła­ki­wało, wi­dząc bójkę, ale do­ro­śli wo­leli omi­jać to miej­sce sze­ro­kim łu­kiem. Tylko ja­kaś sta­ruszka sto­jąca po dru­giej stro­nie rzeki po­krzy­ki­wała na Niem­ców, za­grze­wa­jąc ich do za­pro­wa­dze­nia po­rządku.

W pew­nej chwili z dru­giej strony mo­stu nad­bie­gło trzech po­staw­nych męż­czyzn.

– Spo­kój! Ro­zejść się! – wy­krzy­ki­wali z od­dali.

Niemcy spoj­rzeli w stronę przy­by­łych. Te­raz siły stały się znacz­nie bar­dziej wy­rów­nane. Ośmiu mło­ko­sów prze­ciwko pię­ciu do­ro­słym męż­czy­znom.

– Zjeż­dżamy! – za­rzą­dził Nie­miec, który jako pierw­szy rzu­cił się na po­moc swo­jemu przy­wódcy. – Nie damy rady tym pol­skim psom.

Tym­cza­sem Iwo i Raj­mund, osła­nia­jąc głowy od ra­zów, usi­ło­wali wy­do­stać się z za­cie­śnia­ją­cego się wo­kół nich pier­ście­nia na­past­ni­ków. Raj­mund nie cier­piał po­czu­cia po­rażki, ale w tej sy­tu­acji czuł, że to Iwo miał ra­cję. Nie po­wi­nien wsz­czy­nać awan­tury. Gdyby ktoś po­wia­do­mił Schupo[5], do­sta­liby za swoje w po­li­cyj­nym aresz­cie.

Na czwo­raka po­częli się wy­co­fy­wać. Na­past­nicy rów­nież opa­dli z sił, a nowo przy­byli nie szczę­dzili cio­sów i ocho­czo za­częli szar­pać mło­ko­sów ze swa­sty­kami w koł­nier­zach. Niemcy je­den po dru­gim ucie­kali w stronę Śród­mie­ścia.

Iwo sta­nął na chwiej­nych no­gach i po­mógł wstać przy­ja­cie­lowi. Spoj­rzał na swoją po­dartą ma­ry­narkę. Ja­sną ko­szulę zdo­biły plamy krwi z roz­cię­tego łuku brwio­wego i na­puch­nię­tego nosa. Do­piero te­raz za­uwa­żył, że zgu­bił kasz­kiet. Póź­niej po­kle­pał druha nie­doli po ra­mie­niu i otarł po­ra­nioną twarz chu­s­teczką.

Raj­mund zdą­żył zro­bić to samo. Na jego twa­rzy po­ja­wiło się kil­ka­na­ście za­dra­pań i roz­cięć. Z wargi wciąż bro­czyła krew, a roz­darte rę­kawy ma­ry­narki i no­ga­wice spodni szka­rad­nie ster­czały na wszyst­kie strony.

Za­ta­cza­jąc się, ru­szyli wzdłuż brzegu, od­da­la­jąc się od mo­stu. W pew­nej chwili Iwo po­czuł, że świat wo­kół niego za­czyna co­raz szyb­ciej wi­ro­wać. Za­mknął po­wieki i w tej sa­mej chwili ze­mdlał. Upa­da­jąc, prze­wró­cił Raj­munda. Te­raz le­żeli ra­zem, nie­świa­domi tego, co się z nimi sta­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Fran­ci­szek Szmel­ter, re­stau­ra­tor z WMG, naj­praw­do­po­dob­niej też eta­towy ofi­cer Od­działu II (wy­wiad woj­skowy) Sztabu Głów­nego Woj­ska Pol­skiego.
[2] W re­stau­ra­cji spo­ty­kali się urzęd­nicy Ko­mi­sa­riatu Ge­ne­ral­nego RP, pol­scy przed­się­biorcy, in­spek­to­rzy celni. Pod ko­niec lat trzy­dzie­stych ulo­ko­wano tu­taj punkt kon­tak­towy pol­skiego wy­wiadu. Tu­taj spo­ty­kały się pol­skie or­ga­ni­za­cje spo­łeczne, od­by­wały się pol­skie za­bawy i uro­czy­ste wy­stawne obiady.
[3] Ko­lej wą­sko­to­rowa po­wstała do szyb­szego prze­wozu bu­ra­ków cu­kro­wych do cu­krowni. Już na prze­ło­mie XIX i XX wieku ko­leją wą­sko­to­rową za­częto prze­wo­zić pa­sa­że­rów. Dzięki po­łą­cze­niom z Gdań­skiem miesz­kańcy Żu­ław zo­stali sko­mu­ni­ko­wani ze sto­licą re­gionu.
[4] Dwo­rzec Gdańsk Wą­sko­to­rowy.
[5] Schutz­po­li­zei (po­li­cja ochronna), w skró­cie na­zy­wana Schupo.