Matylda. Droga ku przyszłości - Aneta Krasińska - ebook + audiobook

Matylda. Droga ku przyszłości ebook i audiobook

Aneta Krasińska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Łódź okresu międzywojennego to mozaika społeczna złożona z czterech narodowości. Polacy mieszkają obok Żydów, Niemców i Rosjan. Koegzystencja tak różnych kulturowo, tradycyjnie i religijnie łodzian prowadzi do rywalizacji i waśni, ale i współpracy czy wzajemnej pomocy.

Matylda mieszka we wsi dołączonej do rozrastającej się Łodzi. Bardzo ją cieszy powrót ukochanego ojca z Wielkiej Wojny. Niestety wkrótce los zsyła śmierć na ich rodzinę i dziewczynie przyjdzie się mierzyć z cierpieniem, samotnością i ciężką pracą na roli.

Spotkanie z dystyngowaną Niemką zmienia jej życie i otwiera drzwi do nieznanego jej świata, a wsparcie przyjaciela żydowskiego pochodzenia utwierdza ją w przekonaniu, że wybrała właściwą drogę.

Aneta Krasińska powraca z nową powieścią, w której historia jest tłem dla prawdziwych emocji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 54 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Kaja Walden

Oceny
4,6 (174 oceny)
125
37
12
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mariastankiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!wspaniałe opisana historia ludzi żyjacych w latach dwudziestych i trzydziestych XXw.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
JolaJakubek

Dobrze spędzony czas

👍🙂 . 1 część , która umiejscowiona jest na tle okresu międzywojennego. Opisane losy Matyldy od dzieciństwa do młodzieńczych lat. Interesująca bardzo , z zaciekawieniem sięgam do następnej .
00
zosia54

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna część pierwsza.
00
Elusive_Soul

Dobrze spędzony czas

Ciekawie zapowiadająca się trylogia Anety Krasińskiej, umiejscowiona w Łodzi i jej okolicach po Wielkiej Wojnie. Z małej wsi pod Łodzią pochodzi Matylda, która urodzona w ubogiej, ale bardzo szczęśliwej rodzinie marzy o książkach, o edukacji i choć jest zdolna, mądra i pracowita, rodziny nie stać na sfinansowanie jej nauki. Ojciec Matyldy dopiero wrócił z wojny po dwuletniej tułaczce, musi dźwignąć podupadłe w tym czasie gospodarstwo, w domu żona i trójka młodszego rodzeństwa... każdy musi dołożyć swoją cegiełkę, by przetrwać trudne czasy. Teresa Daszkowska, matka Matyldy ginie na dodatek w tragicznym wypadku, wracając z pracy w łódzkiej barwiarni, a nastoletnia dziewczynka, chcąc wspomóc finansowo rodzinę trafia na służbę w niemieckiej rodzinie u Pani Elke Klinsman. Szybko skradła serce swej chlebodawczyni i w ten sposób zyskała możliwość kształcenia się. Dokąd zaprowadzi Matyldę los pod skrzydłami Elke Klinsman, której zawdzięcza tak wiele, która pokazała jej jakże inny od znanego je...
00

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-88-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Niech so­bie Gan­ges, Sor­rento, Krym

Pod niebo inni wy­no­szą,

A ja Łódź wolę! Jej brud i dym

Szczę­ściem mi są i roz­ko­szą![1]

Pro­log

Wiatr prze­szło­ści sma­gał twa­rze po­wra­ca­ją­cych z czte­ro­let­niej wojny, która ob­na­żyła swoje okrutne ob­li­cze, nie­rzadko sta­wia­jąc brata prze­ciwko bratu, są­siada prze­ciwko są­sia­dowi. Szkar­łatna krew wsią­kała w zie­mię, po któ­rej nie­gdyś stą­pali ich dzia­do­wie, a przez ostat­nie sto dwa­dzie­ścia trzy lata wy­dzie­rali ją so­bie z dłoni trzej za­borcy.

Nikt nie miał pew­no­ści, jak bę­dzie wy­glą­dało nowe ży­cie, ale naj­waż­niej­sza była na­dzieja tląca się w ser­cach mi­lio­nów Po­la­ków. Owa na­dzieja pchała żoł­nie­rzy do do­mów, choć nie byli pewni, czy one na­dal po­zo­staną w gra­ni­cach II Rzecz­po­spo­li­tej. O tym de­cy­do­wali po­li­tycy i ich umie­jęt­no­ści twar­dych per­trak­ta­cji. Tego Po­lacy ocze­ki­wali od Pił­sud­skiego. Po­kła­dane w nim na­dzieje do­ty­czyły or­ga­ni­za­cji ży­cia go­spo­dar­czego i po­li­tycz­nego, które na­le­żało stwo­rzyć na nowo. Duże dys­pro­por­cje mię­dzy po­szcze­gól­nymi re­gio­nami kraju za­rzą­dza­nego przez za­bor­ców mo­gły sta­no­wić pa­liwo dla walk bra­to­bój­czych, a to po­pchnę­łoby oj­czy­znę w prze­paść i na dłu­gie lata za­ha­mo­wało i tak już opóź­nione re­formy.

W ca­łej Pol­sce po­trzeba było du­żego ka­pi­tału, prze­my­śla­nych pla­nów roz­woju go­spo­dar­czego, ale przede wszyst­kim rąk do pracy i en­tu­zja­zmu w ser­cach wol­nych lu­dzi. W wielu mia­stach, mia­stecz­kach i na wsiach lada mo­ment mieli obu­dzić się z le­targu bu­dow­ni­czo­wie, kupcy i fa­bry­kanci. Każdy miał szansę za­ist­nieć i za­go­spo­da­ro­wać prze­strzeń, o któ­rej wcze­śniej mógł tylko po­ta­jem­nie ma­rzyć.

Dzięki tym ro­je­niom i de­ter­mi­na­cji mia­sto po­ło­żone w cen­trum Pol­ski na­brało no­wego kształtu i wy­miaru, a no­wo­cze­sność już wkrótce miała się prze­ni­kać z tra­dy­cją i przez dłu­gie lata sta­no­wić serce mia­rowo pul­su­jące ener­gią prze­sy­łaną do po­zo­sta­łych miast oj­czy­zny.

Łódź z dnia na dzień co­raz od­waż­niej udo­wad­niała swój po­ten­cjał i bez wa­ha­nia wy­ko­rzy­stała go w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym. Kto wie, jak po­to­czy­łyby się losy mia­sta, gdyby nie wy­buch dru­giej wojny świa­to­wej...

Roz­dział I

1918 rok

An­toni Dasz­kow­ski po­chy­lił się, sta­wia­jąc opór sil­nemu wia­trowi, który upar­cie roz­chy­lał poły jego dłu­giego woj­sko­wego płasz­cza. Wcią­gnięta głę­boko na głowę czapka nie osła­niała uszu, dla­tego wo­kół szyi za­wi­nął dwie onuce, które szczę­ściem trzy­mał w ple­caku. Buty, choć na wy­so­kich ze­lów­kach, to po je­sien­nych ule­wach za­częły prze­pusz­czać wil­goć. Przez to An­toni cały czas czuł przej­mu­jący chłód roz­cho­dzący się po ca­łym ciele.

Za­darł głowę i zmru­żył oczy, by nieco wy­ostrzyć ob­raz. Wi­dok sza­rych pól roz­cią­ga­ją­cych się, gdzie okiem się­gnąć, na­pa­wał go prze­możną ra­do­ścią. Tę­sk­nił do tych zie­lo­nych łąk, do tych skib ziemi, którą przez tyle wio­sen na­wo­ził, orał i ob­sie­wał. My­liłby się ten, kto szu­kałby u niego ma­jątku. Ow­szem miał pięć mórg ziemi do ob­ro­bie­nia, ale też do wy­kar­mie­nia dwóch braci, któ­rzy za­miast pra­co­wać w polu, wy­nie­śli się do mia­sta i zna­leźli ro­botę w pie­karni, a co­roczną spłatę oj­co­wi­zny przyj­mo­wali w po­staci wozu ziem­nia­ków i dru­giego – psze­nicy. Naj­waż­niej­sza jed­nak była jego ro­dzina, którą stwo­rzył dzięki pięk­nej Te­re­sce miesz­ka­ją­cej w Hen­ry­ko­wie – wsi gra­ni­czą­cej z An­to­nie­wem Sto­kow­skim, w któ­rym od kilku po­ko­leń żyli jego przod­ko­wie.

Kiedy po raz pierw­szy uj­rzał dziew­czynę na od­pu­ście pod ko­ścio­łem, po­czuł, jakby ta pięk­ność przy­cią­gała go do sie­bie. Jej dłu­gie, mi­ster­nie sple­cione war­ko­cze, upięte na czubku głowy, wa­biły wzrok, a ru­miane po­liczki i lśniące cze­ko­la­dowe oczy wzbu­dzały za­ufa­nie. Biała bluzka, z głę­bo­kim de­kol­tem ob­szy­tym ręcz­nie ro­bioną ko­ronką, śmiało eks­po­no­wała jędrne piersi Te­re­ski, na któ­rych z dumą no­siła duże czer­wone ko­rale pod­ska­ku­jące przy każ­dym jej ru­chu. Długa kwie­ci­sta spód­nica skry­wała resztę krą­gło­ści dziew­czyny. A nad tym wszyst­kim do­mi­no­wał uśmiech. Szczery. Nieco na­iwny uśmiech na­sto­let­niej pa­nienki, do któ­rej sma­lił cho­lewki nie­je­den pa­ro­bek. Ona jed­nak wie­działa, że oj­ciec nie ze­zwoli jej wyjść za go­ło­dupca. Po­zwa­lała więc przy­no­sić so­bie bu­kiety po­lnych kwia­tów czy ka­wałki sę­ka­cza, który od dziecka uwiel­biała, ale żad­nemu z za­lot­ni­ków nie da­wała złud­nych na­dziei.

Gło­śno skrze­czące wrony ze­rwały się z na­gich drzew ro­sną­cych przy ubi­tym trak­cie i na mo­ment wy­rwały An­to­niego z roz­my­ślań. Sta­lowe chmury nie­mal do­ty­kały ziemi. W li­sto­pa­do­wym po­wie­trzu czuć było mróz. Wzma­ga­jący się wiatr po­tę­go­wał od­czu­cie nie­przy­jem­nego chłodu. Jesz­cze kilka wiorst i od­zy­ska swoje dawne ży­cie: uko­chaną żonę i czworo urwi­sów, które po­zo­sta­wił, za­cią­ga­jąc się do le­gio­nów pol­skich. Oczyma wy­obraźni uj­rzał swoją ma­leńką có­reczkę, którą tak mocno obej­mo­wał, za­nim nie po­szedł wal­czyć o oj­czy­znę, że aż spoj­rzała na niego wy­stra­szona. Wów­czas nie przy­pusz­czał, że Ma­tyl­dzia tyle razy da mu po­wód, by chciał żyć.

Czuł się od­po­wie­dzialny za przy­szłość swo­jej ro­dziny, dla­tego po­szedł wal­czyć. Dzi­wiło go, że Te­re­nia tego nie ro­zu­miała. Pła­kała, gdy po­wie­dział jej, że ma przy­dział do bry­gady strzel­ców. Ale on czuł, że to wła­śnie ten mo­ment, gdy musi udo­wod­nić swoją mi­łość do ro­dziny. Jego dzieci za­słu­gi­wały na ży­cie w nie­pod­le­głym kraju. Był to też wi­nien swo­jemu pra­dzia­dowi, który jako je­den z nie­licz­nych chło­pów brał udział w po­wsta­niu. Sam nie wal­czył, ale peł­nił rolę emi­sa­riu­sza po­mię­dzy za­bo­rem ro­syj­skim i pru­skim. Do­brze znał oby­dwa ję­zyki, a sza­cu­nek, ja­kim go da­rzyli szlachta i chłopi, za­owo­co­wał przy­dzie­le­niem mu tak waż­nej i nie­bez­piecz­nej roli po­słańca. Dzia­dek nie­raz opo­wia­dał ma­łemu An­to­siowi, jak prze­my­kał po­lnymi ścież­kami, aby tylko zdą­żyć na czas do­star­czyć nie­zmier­nie ważne in­for­ma­cje o uzbro­je­niu wojsk za­bor­ców czy ich prze­miesz­cza­niu się na nowe po­zy­cje. Dzia­dek, po któ­rym An­toni odzie­dzi­czył imię, sza­no­wał hi­sto­rię. Ro­zu­miał, czym się skoń­czy prze­ję­cie ziemi przez chło­pów. Wiele go­dzin spę­dził na tłu­ma­cze­niu im, że nie zdo­łają się utrzy­mać, ob­ra­bia­jąc nie­wielki za­gon. Na po­czątku nikt go nie słu­chał, ale kiedy przy­szło co do czego, a głód za­czął za­glą­dać w oczy nie­jed­nej ro­dzi­nie, w któ­rej nie bra­ko­wało gęb do wy­kar­mie­nia, więk­szość miesz­kań­ców po­szła po ro­zum do głowy i po­słu­chała rad An­to­niego, łą­cząc pola i wspól­nie je ob­ra­bia­jąc. Plony znacz­nie wzro­sły i ła­twiej było za­pew­nić żyw­ność ro­dzi­nom. To dzięki swo­jej mą­dro­ści i za­rad­no­ści An­toni se­nior po­sia­dał sporą, jak na owe czasy, działkę, a te­raz An­toni ju­nior mógł się cie­szyć ca­łym are­ałem.

Dasz­kow­ski po­pra­wił cią­żący mu na ra­mio­nach ple­cak i głę­boko wes­tchnął, bo już nie mógł się do­cze­kać, kiedy wresz­cie zo­ba­czy naj­bliż­szych i po­rwie w ra­miona uko­chaną. Te­re­nia była mi­ło­ścią jego ży­cia. Tyle razy w cza­sie swo­jej dwu­let­niej tu­łaczki wo­jen­nej śnił o jej krą­gło­ściach. Uwiel­biał do­ty­kać jej ak­sa­mit­nej skóry. Kiedy wo­dził pal­cami wo­kół jej piersi i sły­szał, jak jego żona wzdy­cha, czuł, jakby cały świat prze­sta­wał ist­nieć. Li­czyło się tylko tu i te­raz. Za­pach jej świeżo umy­tego my­dłem ciała, mie­sza­jący się z uno­szą­cym się nad nimi pod­nie­ce­niem, za­pie­rał dech w pier­siach i po­wo­do­wał, że za­chłan­nie ła­pali po­wie­trze, jakby miało go za mo­ment za­brak­nąć. O ta­kiej mi­ło­ści ma­rzył, bę­dąc mło­dym chło­pa­kiem, choć pa­trząc na swo­ich ro­dzi­ców, nie miał pew­no­ści, czy tak silne uczu­cia ist­nieją. Dzi­siaj wie­dział, że po­żą­da­nie jest jedną z czę­ści skła­do­wych mi­ło­ści. Mi­ło­ści, która da­wała siłę w chwi­lach zwąt­pie­nia. Mi­ło­ści, bez któ­rej nie wy­obra­żał so­bie ży­cia. Mi­ło­ści, która te­raz wy­peł­niała jego trze­wia i nie­mal w nim ki­piała.

Przy­spie­szył kroku, by zdą­żyć dojść do wsi przed nocą. Znowu za­częło pa­dać. Kro­ple desz­czu spły­wały po jego mło­dej, bo le­d­wie trzy­dzie­sto­let­niej twa­rzy. I choć mo­gło wy­glą­dać, że pła­cze, to on śmiał się na samą myśl o tym, że za chwilę wy­ści­ska naj­bliż­szych. Ta myśl do­dała mu skrzy­deł. Nie ba­cząc na wiatr i deszcz chło­sta­jący mu twarz, przy­spie­szył. Wkrótce jed­nak mu­siał zwol­nić, bo roz­mo­czony trakt nie­mal za­sy­sał jego stopy. An­toni de­spe­racko usi­ło­wał na­rzu­cić mar­szowe tempo znane mu z woj­ska, nie­stety na­tura wy­gry­wała tę roz­grywkę.

Po kilku go­dzi­nach wszedł wresz­cie na ogro­dzone rów­nymi szta­che­tami po­dwórko i choć było ciemno, to usi­ło­wał doj­rzeć, co się zmie­niło w obej­ściu. Nie­mal na­tych­miast za­re­je­stro­wał sto­jący pod sto­dołą wóz, który po­wi­nien być scho­wany. Naj­wi­docz­niej też silny wiatr otwo­rzył wą­skie drzwi wy­cięte we wro­tach sto­doły, bo gło­śno ło­mo­tały. Do­sko­czył do nich i je do­mknął. Z re­zy­gna­cją spoj­rzał na mo­kry wóz. Jed­nak wsta­wie­nie go do sto­doły wy­ma­ga­łoby nieco wię­cej czasu i siły, a tego ostat­niego na­prawdę mu bra­ko­wało. Wbrew so­bie po­czła­pał w stronę drew­nia­nego domu, obie­cu­jąc so­bie, że ju­tro z sa­mego rana we­pchnie wóz na swoje miej­sce.

Drżącą dło­nią na­ci­snął klamkę. Drzwi przy­jaź­nie za­skrzy­piały i cie­pło z pa­le­ni­ska nie­mal na­tych­miast otwo­rzyło przed nim swoje ra­miona. Zro­bił dwa kroki z sieni i zna­lazł się w nie­wiel­kiej izbie, gdzie na wprost drzwi stała duża kuch­nia, w któ­rej bu­chał ogień. Na środku miesz­ka­nia usta­wiono so­lidny stół na­kryty do ko­la­cji. Wo­kół niego sie­działo czworo dzieci ner­wowo po­stu­ku­ją­cych drew­nia­nymi łyż­kami. Ich twa­rze zwró­cone były w stronę ko­biety, która trzy­ma­jąc dużą mi­skę z zupą, od­wró­ciła się i za­marła.

Była prze­ko­nana, że umysł płata jej fi­gle. Da­łaby wszystko, żeby to, co wi­działa, oka­zało się prawdą. Kilka razy za­mru­gała, ale ob­raz nie znik­nął.

– An­toś? – spy­tała nie­pew­nym gło­sem. – An­toni?

Twa­rze dzieci jak na ko­mendę zwró­ciły się w stronę drzwi.

– Ta­tuś? – ode­zwała się rów­nie nie­pew­nym gło­sem naj­star­sza córka An­to­niego, Ma­tylda, i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­de­rwała się z krze­sła, nie­mal je prze­wra­ca­jąc.

Gdy do­pa­dła do ojca, nie zwa­żała na jego prze­siąk­nięty desz­czem mun­dur. Jego chłód i wil­goć kle­jąca się do jej de­li­kat­nych po­licz­ków wzma­gały prze­świad­cze­nie, że oto czło­wiek, za któ­rym tak bar­dzo tę­sk­niła, wresz­cie po­wró­cił. Nie prze­szka­dzało jej, że reszta ro­dzeń­stwa tu­ląca się do ojca, przy­ci­ska ją jesz­cze moc­niej do jego mo­krego ubra­nia. Z uśmie­chem na twa­rzy zer­k­nęła w górę. Jego długo nie­go­lony ciemny za­rost do­da­wał mu lat, ale wy­mi­ze­ro­wana twarz ja­śniała ra­do­ścią. Ma­tylda do­strze­gła coś jesz­cze i choć była za młoda, by zro­zu­mieć, co to ta­kiego, to ten mo­ment utkwił jej w pa­mięci na długo. Szare oczy ojca błysz­czały, gdy pa­trzył na jej matkę, a po­wie­trze wo­kół nich zda­wało się cięż­kie, prze­peł­nione nie­wy­po­wie­dzia­nymi emo­cjami. Dziew­czyna opu­ściła wzrok, jakby ro­zu­miała, że nie po­winna od­bie­rać ro­dzi­com tej chwili po­wi­ta­nia i jesz­cze moc­niej ob­jęła ojca w pa­sie. Mo­głaby tak stać do rana. Uwiel­biała, gdy no­sił ją na ba­rana. Ko­chała za to, że po raz pierw­szy wsa­dził ją na ko­nia i wziął na prze­jażdżkę. Póź­niej wiele razy po­zwa­lał jej jeź­dzić na oklep, gdy pro­wa­dził ich ogiera na pole, gdzie za­przę­gał go do bron czy pługa. Wie­działa, dla­czego po­zwa­lał jej na wię­cej niż jej trzem młod­szym bra­ciom – cią­gle po­wta­rzał jej, że jest tak śliczna, jak mama, na którą mógł pa­trzeć go­dzi­nami.

Kilka razy pod­słu­chała, jak mama gło­śno wzdy­chała, gdy tato cmo­kał ją i szep­tał jej coś do ucha. Choć sy­piali w du­żej izbie, to od­głosy ich noc­nych po­czy­nań sły­chać było na­wet w dru­gim końcu po­miesz­cze­nia.

– Na­resz­cie – po­wta­rzała Te­resa, nie mo­gąc ode­rwać się od męża. – Już my­śla­łam... – za­częła, ale prze­rwała, gło­śno prze­ły­ka­jąc ślinę. – Tak bar­dzo ma­rzy­łam o tej chwili, ale ba­łam się, że ona nie na­stąpi...

– Wojna skoń­czona i moja po­nie­wierka też. Póki co, już ni­g­dzie się nie wy­bie­ram – ode­zwał się ci­chym gło­sem i po­ca­ło­wał czoło żony, która nie po­tra­fiła ukryć łez. – Tu jest moje miej­sce i na­resz­cie bę­dziemy mo­gli spo­koj­nie żyć.

Ma­tylda nie słu­chała słów wy­po­wia­da­nych przez ro­dzi­ców. Chło­nęła at­mos­ferę, któ­rej przez ostat­nie dwa lata tak bar­dzo jej bra­ko­wało. Matka cho­dziła stra­piona. Na jej gło­wie zo­stało całe go­spo­dar­stwo i dziew­czynka szybko zro­zu­miała, że jej dzie­ciń­stwo też się skoń­czyło. Ra­zem z matką szła w pole, a je­śli zo­sta­wała w domu, to po to, by przy­go­to­wać obiad, za­opie­ko­wać się naj­młod­szymi braćmi, opo­rzą­dzić pro­sięta i kil­ka­dzie­siąt kur oraz po­sprzą­tać w domu i w obej­ściu. Wie­czo­rem po ta­kim dniu sła­niała się na no­gach. Wtedy też z po­dzi­wem pa­trzyła na matkę, która usi­ło­wała za­pa­no­wać nad go­spo­dar­stwem.

– An­toś, ko­chany... – Te­resa ca­ło­wała wy­mi­ze­ro­waną twarz męża. – Sia­daj, już ci po­daję łyżkę i chleb – szep­nęła, po czym ob­ró­ciła się w stronę nie­wiel­kiego kre­densu odzie­dzi­czo­nego po ro­dzi­cach męża i wy­jęła świeżo pie­czony bo­chen za­wi­nięty w lnianą ście­reczkę. Póź­niej od­kro­iła po­kaźną pajdę i po­ło­żyła ją na stole tuż obok łyżki, którą zdą­żyła po­dać Ma­tylda. – Sia­daj, ko­chany – po­na­glała. – Mu­sisz się na­jeść do syta i od­po­cząć. Gdy­bym wie­działa, że wró­cisz, na­go­to­wa­ła­bym żuru z kar­to­flami i skwar­kami, a tak mam tylko za­le­wajkę, ale ju­tro bę­dzie praw­dziwy obiad – tłu­ma­czyła, nie spusz­cza­jąc oczu z męża.

Nie­mal roz­pły­wała się pod jego spoj­rze­niem. Tyle dłu­gich wie­czo­rów spę­dzo­nych w sa­mot­no­ści, a ona wciąż pa­mię­tała każdy pie­przyk na jego twa­rzy czy uło­że­nie pie­gów, które la­tem zdo­biły też jego czoło i po­liczki.

– Z wami na­wet woda z kar­to­flami sma­kuje jak naj­lep­sza zupa. – Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo i się­gnął po dużą drew­nianą łyżkę, po czym za­nu­rzył ją we wspól­nej mi­sce z zupą.

Go­to­wany w ca­ło­ści ziem­niak tra­fił do jego ust. Smak zup przy­rzą­dza­nych przez jego żonę był wy­jąt­kowy, bo do­da­wała do nich mnó­stwo ziół, które la­tem su­szyła w pro­mie­niach słońca.

Kiedy zje­dli, Ma­tylda po­sprzą­tała na­czy­nia i na­sta­wiła wodę. Pa­mię­tała, że oj­ciec lu­bił pić na­par z li­ści ma­lin de­li­kat­nie osło­dzony mio­dem. Z gór­nej półki w kre­den­sie wy­jęła nie­wielki im­bryk i wrzu­ciła su­che li­ście, po czym za­lała je wrząt­kiem.

Jej bra­cia prze­ko­ma­rzali się, wy­ma­chu­jąc cien­kimi pa­ty­kami imi­tu­ją­cymi sza­ble. Na­wet naj­młod­szy, nie­spełna trzy­letni Ta­dzio po­krzy­ki­wał na wro­gów i usi­ło­wał zdo­być jedną z sza­bli star­szych braci. Chłopcy pod­ska­ki­wali przy tym, a ich twa­rze były sku­pione na po­tyczce, jakby od jej wy­niku za­le­żała przy­szłość ro­dziny. Te­resa z po­błaż­li­wo­ścią pa­trzyła na te wy­głupy. Wie­działa, że chłopcy są dumni. Ona też była. Wpraw­dzie po­cząt­kowo nie chciała do­pu­ścić do sie­bie my­śli, że zo­sta­nie z dziećmi sama, ale An­toni z ta­kim en­tu­zja­zmem roz­pra­wiał o wol­no­ści, że wie­działa, iż nie zdoła go prze­ko­nać żad­nymi ar­gu­men­tami. Mar­twiła się o niego każ­dego dnia, a jakże, ale gdzieś na dnie serca cza­iła się nie­wy­po­wie­dziana duma, bo więk­szość chło­pów sie­działa po cha­łu­pach, cze­ka­jąc aż ktoś na tacy poda im wolną oj­czy­znę.

Tym­cza­sem An­toni miał dość pa­trze­nia na walkę. Wciąż sły­szał krzyki żoł­nie­rzy, któ­rzy umie­rali w sa­mot­no­ści, z da­leka od naj­bliż­szych. Po­ło­żył się więc na wą­skim łóżku z gru­bym sien­ni­kiem, zrzu­cił cięż­kie buty i od­piął pas. Broni nie miał. Za­wsze mu cią­żyła. Wo­lałby jej nie trzy­mać w dło­niach, ale ta­kie były prawa wojny. Na­resz­cie mógł za­mknąć oczy. Te­resa, uśmie­cha­jąc się, na­chy­liła się nad mę­żem i okryła go gru­bym ple­dem.

– A wy ci­chaj­cie, bo oj­ciec śpi – sark­nęła na la­to­ro­śle, ale za­raz po­tem uśmiech­nęła się i wska­zała im miej­sce przy piecu, by tam dzieci po­ba­wiły się na ła­wie.

Sama prze­szła przez sień i zaj­rzała do chle­wika, żeby wy­lać resztki z obiadu. Niechże An­toni od­pocz­nie, to póź­niej po­każe mu, jak dbała o ich in­wen­tarz. Gdy la­tem ty­siąc dzie­więć­set szes­na­stego wy­ma­sze­ro­wał na front, ona zo­stała z jedną ma­ciorą i dwoma pro­się­tami, które umie­jęt­nie pod­pa­sła, a po­tem wraz z bra­tem je za­biła i prze­ro­biła na kieł­basy i po­droby. Za pie­nią­dze ze sprze­da­nych w mie­ście wę­dlin ku­piła buty dla dzieci, gruby ma­te­riał na spodnie i kurtki. Przez dwie ko­lejne wio­sny ma­ciora znowu się pro­siła, a Te­resa do­glą­dała mło­dych, ocho­czo li­cząc na zysk z ich sprze­daży.

– Mam­ciu, a kiedy ta­tuś się obu­dzi, to znowu pój­dzie na wojnę? – spy­tała nie­śmiało Ma­tylda, wcho­dząc za matką do chle­wika.

– Có­ruś, po­noć wojna skoń­czona – od­parła i od­wró­ciła się do dziecka.

– To co te­raz z nami bę­dzie? – Spoj­rzała z za­cie­ka­wie­niem na matkę.

– Je­ste­śmy wol­nymi ludźmi, Ma­tyl­dziu.

– To zna­czy, że by­li­śmy nie­wol­ni­kami?

– Ma­tyl­dziu, te­raz za­czniemy żyć ina­czej. Bę­dziemy mo­gli wię­cej ziemi ob­sa­dzić i sprze­dać wa­rzywa w Ło­dzi. Tam na to cze­kają.

– A za pie­niążki ku­pimy cu­kierki i wstążki do wło­sów? – drą­żyła dzie­się­cio­latka.

Kilka wstą­żek wciąż le­żało na dnie du­żej skrzyni usta­wio­nej w izbie pod oknem, ale matka nie po­zwa­lała jej ich wią­zać na wło­sach. Sama też ich nie no­siła, więc Ma­tylda nie ro­zu­miała, dla­czego leżą i się ku­rzą nie­uży­wane. Swoje dłu­gie war­ko­cze w ko­lo­rze psze­nicy mu­siała zaś wią­zać cien­kim sznur­kiem, który wży­nał się w jej włosy.

– Też masz po­my­sły – ofuk­nęła córkę i z wia­dra na­lała wody do ko­ryta, a póź­niej wy­szła do sieni. Tuż za nią po­drep­tała Ma­tylda, łu­dząc się, że może jed­nak matka zmieni zda­nie. – Naj­pierw mu­simy po­my­śleć o kup­nie no­wego wozu i na­pra­wie da­chu, bo la­tem wi­chura tro­chę go po­psuła i te­raz prze­cieka nad sie­nią.

Ma­tylda wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. Wie­działa, że to, co po­wie matka, to rzecz święta i nie ma sensu z nią dys­ku­to­wać. Ko­chała ro­dzi­cielkę, ale z tat­kiem ła­twiej jej się roz­ma­wiało. Za­nim po­szedł na wojnę, od czasu do czasu przy­no­sił jej cu­kierka czy li­zaka ku­pio­nego po kry­jomu przed żoną. Córka wie­działa, że to ich wspólna ta­jem­nica i nie pu­ściła pary z ust, zwłasz­cza przed młod­szym ro­dzeń­stwem.

– To te­raz już nie będę mo­gła spać z mam­cią? – upew­niła się, tra­cąc przy­wi­lej, który aku­rat bar­dzo lu­biła.

Dłu­gie zimy sku­tecz­nie wy­zię­biały do­mo­stwa i nad ra­nem na­wet do­brze wy­pchana pu­chem pie­rzyna nie gwa­ran­to­wała cie­pła. To dla­tego wsko­czyła do łóżka matki i wcale nie za­mie­rzała z niego re­zy­gno­wać. Po­wrót ojca wszystko zmie­nił.

– Wra­casz do braci – za­wy­ro­ko­wała matka i za­rzu­ciła grubą chu­stę na głowę i plecy, a na­stęp­nie ru­szyła w stronę studni.

Za­wie­siła wia­dro na jed­nym końcu dłu­giego drąga i trzy­ma­jąc za drugi, po­woli za­częła je opusz­czać do studni. Te­raz było w niej wy­star­cza­jąco dużo wody, ale wio­sną na­le­żało ją po­głę­bić, by się nie za­mu­lała. Te­resa od­ru­chowo do­dała to do li­sty za­dań dla męża, ale na samą myśl o nim po­czuła cie­pło roz­cho­dzące się po jej wnę­trzu. Tę­sk­nota za jego do­ty­kiem aż ją skrę­cała. Ko­chała jego szare oczy, w któ­rych krył się spo­kój, ale gdy tylko zo­sta­wali sam na sam, po­ja­wiały się iskry na­mięt­no­ści. Uwiel­biała, gdy ją do­ty­kał gru­bymi, szorst­kimi od pracy na roli dłońmi. Wów­czas czuła, że sta­no­wią jed­ność i są so­bie prze­zna­czeni aż do śmierci. O tej ostat­niej wo­lała jed­nak nie my­śleć. Byli za mło­dzi, by umie­rać. Na szczę­ście to, co złe, mieli już za sobą, a ona znów mo­gła się cie­szyć mę­żem.

Po­cią­gnęła za żu­raw i zdjęła z me­ta­lo­wego haka wia­dro. Póź­niej ru­szyła do domu i bez słowa na­lała wody do du­żych sa­ga­nów, by nieco ją pod­grzać. Wie­działa, że An­toni chęt­nie sko­rzy­sta z ką­pieli, a i ona lu­biła się ob­myć czę­ściej niż raz na ty­dzień, jak to było prak­ty­ko­wane. Dzi­siaj była szcze­gólna oka­zja. Po­tem po­szła na ko­niec izby, któ­rej część od­gro­dziła długą za­słoną, i zmie­niła po­ściel na łóżku. Za­pach my­dła uży­wa­nego do pra­nia przy­jem­nie roz­niósł się po ma­leń­kim po­miesz­cze­niu. Na­szy­ko­wała jesz­cze dla sie­bie i dla męża ko­szule nocne, które wnio­sła w po­sagu.

Gdy skoń­czyła, w po­śpie­chu ukro­iła i po­dała dzie­ciom po paj­dzie chleba, a po­tem na­lała im do gli­nia­nych kub­ków za­grza­nego mleka.

– Jeść i spać – po­le­ciła.

– Ale nam się jesz­cze nie chce – ma­ru­dzili chłopcy.

– Ja nie py­tam, co wam się chce, tylko każę wam iść spać – sark­nęła, czule ca­łu­jąc za­spa­nego męża.

Ten po­de­rwał się na nogi, jakby po­czuł po­ca­łu­nek dia­bła.

– A co to­bie? – Wy­ba­łu­szyła oczy na ślub­nego.

Dzieci za­marły, nie wie­dząc, czy mogą się­gnąć po kubki z mle­kiem. Je­dy­nie pro­sia­kom zza ściany nie prze­szka­dzało dziwne za­cho­wa­nie go­spo­da­rza i chrum­kały w naj­lep­sze.

– Gdzie ja je­stem?

Py­ta­nie An­to­niego za­wi­sło po­nad gło­wami jego ro­dziny. Dzieci spo­glą­dały na sie­bie. Wresz­cie naj­star­szy z chłop­ców, ośmio­letni Woj­tek jako pierw­szy od­wa­żył się prze­rwać ci­szę.

– Tatko, ty w domu. – I do­sko­czył do ojca, a po­tem ob­jął go w pa­sie i mocno do niego przy­warł.

Młodsi sy­no­wie nie cze­kali na za­pro­sze­nie. Też ze­sko­czyli z ławy i co sił po­gnali do ojca, po czym przy­tu­lili się do niego. Te­resa za­rzu­ciła ręce na szyję męża i wtu­liła twarz w jego ra­miona.

– To był sen – szep­nęła mu na ucho. – Zły sen. Już za­wsze bę­dziemy ra­zem i ni­gdy wię­cej nie pusz­czę cię gdzieś da­lej niż do mia­sta. Za bar­dzo tę­sk­ni­łam.

Na­pięte mię­śnie An­to­niego za­częły wiot­czeć. Senne ob­razy unu­rzane w krwi po­częły się roz­pły­wać, a jego szybko bi­jące serce za­częło zwal­niać. Od­dech jesz­cze przez chwilę był przy­spie­szony.

– Ta­tu­siu, na­pij się cie­płego mleka! – Ma­tylda pod­su­nęła ojcu gar­nu­szek. – Jak mnie mor­dują nocne mary, to mam­cia za­wsze daje mi za­grzane mleko. Cza­sem na­wet ma­sełka tro­chę do­łoży – wy­ja­śniała szcze­rze, a jej oczy roz­bły­sły tro­ską.

An­toni jedną ręką tu­lił dzieci, a drugą się­gnął po ku­bek. Na­resz­cie miał wo­kół sie­bie lu­dzi, któ­rych ko­chał naj­bar­dziej na świe­cie. Nic i nikt się nie li­czył. Wie­dział, że musi ode­gnać de­mony, które za­częły mu to­wa­rzy­szyć od chwili pierw­szej bi­twy, gdy strze­lał na oślep, bo nie miał od­wagi, by ce­lo­wać do in­nego czło­wieka. Nie­stety nie uszło to uwa­dze do­wódcy. Póź­niej mu­siał się długo tłu­ma­czyć ze swo­jego za­cho­wa­nia, a przy ko­lej­nej bi­twie to­wa­rzy­szył mu wy­trawny strze­lec, który co rusz go po­na­glał i stro­fo­wał. Jego po­krzy­ki­wa­nia draż­niły An­to­niego, a po­ziom fru­stra­cji na­ra­stał. Wtedy coś w nim pę­kło i za­czął uważ­nie śle­dzić wy­ła­nia­jące się zza drzew po­staci w mun­du­rach. Zro­zu­miał, że wojna to śmierć.

Pił łap­czy­wie, jakby uwie­rzył w słowa córki. Kiedy od­dał jej pu­sty ku­bek, uśmiech­nął się do niej z wdzięcz­no­ścią. Wo­kół jego oczu po­ja­wiły się le­d­wie wi­doczne zmarszczki. Wie­dział, że wojna, a póź­niej po­byt w obo­zie dla in­ter­no­wa­nych le­gio­ni­stów do­dały mu lat, ale ta­kie były kon­se­kwen­cje tu­ła­czego ży­cia.

Ma­tylda opłu­kała kwartę i od­sta­wiła ją do kre­densu. Po­tem po­mo­gła naj­młod­szemu bratu zdjąć ka­ftan i po­ło­żyła go spać. W domu mieli dwa łóżka. Jedno z nich zaj­mo­wali chłopcy. Jej zo­stała ława przy piecu. Umo­ściła so­bie na niej miej­sce, pod­czas gdy za prze­pie­rze­niem oj­ciec mył się w nie­wiel­kiej drew­nia­nej ba­lii. Ode­tchnęła, że tym ra­zem matka za­po­mniała na­gnać ich do ką­pieli. Zimą żadne z dzieci tego nie lu­biło. Naj­gło­śniej la­men­to­wał Ta­dzio, gdy tylko matka za­czy­nała wle­wać wodę. Po­zo­stałe dzieci też ma­ru­dziły, ale zbyt do­brze znały swoją ro­dzi­cielkę, by mieć choć cień wąt­pli­wo­ści, że może im od­pu­ścić. La­tem było ina­czej. Woda w wy­sta­wio­nej na po­dwórko ba­lii grzała się na słońcu, a ką­piel gwa­ran­to­wała re­laks po pracy w polu i ulgę od le­ją­cego się z nieba żaru.

Wresz­cie chłopcy po­snęli, a ich mia­rowe od­de­chy sta­no­wiły dla Ma­tyldy me­lo­dię dla nu­co­nej w my­ślach ko­ły­sanki. Czuła, że od ju­tra czeka na nich wszyst­kich nowe – stare ży­cie. Znów będą wspól­nie pra­co­wać w polu, a wie­czo­rami sie­dzieć przy piecu i słu­chać opo­wie­ści ojca o wy­czy­nach jego dziadka bio­rą­cego udział w po­wsta­niu. W nie­dzielę oj­ciec za­przę­gnie ko­nia i po­jadą do ko­ścioła. Wtedy po­każe nową za­pa­skę czy wstążki, o które, w ta­jem­nicy przed matką, za­mie­rzała po­pro­sić ojca. Lu­biła się stroić, a on ro­zu­miał, że ma dwie ko­biety w domu. Czę­sto wbrew za­ka­zom Te­resy ku­po­wał ja­kiś dro­biazg Ma­tyl­dzie, a ona ko­chała ojca jesz­cze moc­niej i co­raz śmie­lej pro­siła o wię­cej. Gdy się za­cią­gnął do Le­gio­nów, na­stał dla niej czas po­su­chy. Tym bar­dziej się cie­szyła, że nad­szedł jego kres.

Uśmiech­nęła się i prze­krę­ciła się do ściany.

– Te­raz już wszystko bę­dzie do­brze – szep­nęła do sie­bie i mocno przy­tu­liła się do szma­cia­nej lalki po­da­ro­wa­nej jej przez ojca na Gwiazdkę. – Na za­wsze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ju­lian Tu­wim, Łódź, wiersz z 1919 r. opu­bli­ko­wany z to­miku Jar­mark ry­mów, War­szawa 1934.