Pianistka - Aneta Krasińska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Pianistka ebook

Aneta Krasińska

5,0

123 osoby interesują się tą książką

Opis

Powieść o sile tęsknoty i nieuchronności przeznaczenia

Pomimo długo oczekiwanego zakończenia wojny los nie okazał się łaskawy dla Polaków i to zarówno tych, którzy pozostali w kraju, jak i dla tych, którzy emigrowali w poszukiwaniu lepszego życia. Wśród tej ostatniej grupy znalazła się Amelia Bogdańska usiłująca odnaleźć szczęście na obcym lądzie bez znajomości języka i kultury Brytyjczyków.

Pierwsze dni na obczyźnie uświadamiają Amelii, że musi zawalczyć o szczęście i chwytać każdą nadarzającą się okazję, by przetrwać w nowych warunkach. Szybko zdaje sobie sprawę, że powrót do ojczyzny jest niebezpieczny ze względu na politykę prowadzoną przez rząd Polski Ludowej. Coraz bardziej martwi się więc o los brata i bliskiego sercu lekarza, z którymi straciła kontakt.

Tęsknota za bliskimi kładzie się cieniem na życiu Bogdańskiej nawet w chwilach, gdy świętuje kolejne sukcesy muzyczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Podskakujące na klawiszach śnieżnobiałego fortepianu palce wprawiły w ruch dziesiątki młoteczków uderzających w struny, dzięki czemu skoczna melodia niosła się po przestronnym salonie i ulatywała przez otwarte na oścież okna, by osiąść na kolorowych kwiatach malw, mieczyków i dalii wypełniających niewielki ogród wokół piętrowego domu skąpanego w promieniach sierpniowego słońca.

Amelia zasłuchana w Mazurka C-dur op. 24 nr 2 spoglądała na wiszące na ścianie fotografie przedstawiające ją na licznych koncertach pianistycznych. Zawsze uśmiechnięta, pełna wigoru i dumy z tego, jak daleko udało jej się zajść mimo licznych przeszkód. Takie sukcesy smakują wybornie, nawet wtedy, gdy w innych sferach życia nie wszystko dobrze się układa.

– Uwielbiam słuchać, jak grasz – odezwała się Amelia i spojrzała na dziewczynę w letniej sukience w kwiatki. – Gdy byłam w twoim wieku, też nosiłam takie fatałaszki i z równie dużą energią grałam utwory Chopina.

– Nadal jest pani w tym niezrównana.

– To już nie to samo co przed laty… – Westchnęła i wygodniej rozsiadła się w fotelu. – Gdybyś mogła posłuchać, jak grałam przed wojną… – powiedziała, nim na chwilę zamilkła.

W pamięci wciąż miała sporo ciemnych plam, których nigdy nie udało jej się wywabić, lecz znakomitą większość wspomnień zdołała odtworzyć. Niekiedy jednak nie miała pewności, czy te wydarzenia na pewno miały miejsce, czy może tylko jej się to przyśniło. Początkowo, gdy pamięć zaczęła jej powracać, za cel przyjęła poznanie swojej przeszłości. Poświęciła tysiące godzin, by dochodzić prawdy. Zaślepiona tą misją, szukała pomocy u specjalistów i szarlatanów. Każdej cieniutkiej nitki chwytała się jak mocnej liny i wspinała się po niej wyżej i dalej, czując, że niebawem pozna odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania. Ale kiedy z odmętów przeszłości zaczęły wychylać się bolesne przeżycia z powstania, nie potrafiła wytrwać w postanowieniu. Porzuciła mroczne wspomnienia, skupiając swą energię na tym, co odebrała jej wojna.

Miłość do muzyki nigdy w niej nie zgasła i dała jej siłę, by przetrwać wędrówkę do obozu przejściowego, zorganizowanego dla powstańców w Ożarowie Mazowieckim pod Warszawą, a stamtąd przebyć daleką podróż w wagonach towarowych zakończoną w Stalagu VIII B-344 Lamsdorf 1 sześciokilometrowym marszobiegiem ze stacji 16. Po dwóch tygodniach spędzonych w brudnych, zmurszałych, zarobaczonych barakach z oknami bez szyb i pod cieknącym dachem, otrzymawszy numer jeniecki, trafiła do obozu w Austrii, skąd po uwolnieniu przez aliantów wyemigrowała do Wielkiej Brytanii. Nigdy nie pogodziła się z tym, że Polska utraciła suwerenność i wpadła w zdradzieckie łapy sowietów. Polska, która zasługiwała na miłość.

– Chyba powinnyśmy już jechać – odezwała się Eliza, zerknąwszy na zawieszony na ścianie duży drewniany zegar. – Do siedemnastej pozostała tylko godzina.

– Nie każmy Felkowi dłużej czekać – przytaknęła i podniosła się z fotela.

Od rana szykowała się na to spotkanie. Zdążyła nawet odwiedzić salon fryzjerski mieszczący się na sąsiedniej ulicy. Nieraz z Zygmuntem wspominali, jak w czasie wojny strzygła włosy sąsiadom. Później robiła to w obozie, ale gdy z niego wyszła, nie chciała, by coś jej przypominało o tym miejscu.

Rozprostowała zagniecenia na granatowej sukience z krótkim rękawem i poprawiła biały kołnierzyk pod szyją. Później sięgnęła po biało-czerwoną opaskę i wsunęła ją na prawą rękę.

– Jestem gotowa – stwierdziła, spojrzawszy na swoje odbicie w lustrze zawieszonym w korytarzu.

Uwielbiała ten dom, choć mieszkała w nim ledwie od dwudziestu paru miesięcy. Dopiero trzy lata po obaleniu komunizmu w Polsce odważyła się powrócić do ojczyzny. Wcześniej od czasu do czasu odwiedzała Warszawę, ale jej rozwój śledziła na bieżąco, wyszukując wszelkich informacji w brytyjskiej prasie. Z uwagą też słuchała komunikatów w Radiu Wolna Europa, gdzie obnażano prawdę o reżimie i nawoływano do działania wobec marionetkowego rządu. Z nadzieją wyczekiwała każdego listu od Zygmunta, w którym w kilku niezbyt wylewnych zdaniach kreślił swe trudne położenie oponenta wobec obecnej władzy. Drżała o jego życie i za każdym razem nakłaniała go do opuszczenia kraju. Mógł zatrzymać się u niej. Miała dość miejsca, a i pieniędzy by wystarczyło, wszak z pomocą kilku cenionych w kręgach artystycznych muzyków poznanych w warszawskiej filharmonii w okresie, gdy to z nią wiązała przyszłość, szybko trafiła na sale koncertowe. Straciła mnóstwo czasu przez wojnę, ale miała też w sobie olbrzymią potrzebę pokonania wszelkich słabości i udowodnienia sobie oraz światu, że nawet tak mroczne wydarzenia jej nie złamały. Potrafiła ćwiczyć dniami i nocami, narażając się na przytyki tych, którzy zmuszeni byli tego słuchać, ale nikt nie zdołał jej powstrzymać.

Gdy na kilka dni przyjeżdżała do Warszawy, w pierwszej kolejności szła na cmentarz, by odwiedzić groby tych, którzy za odwagę zapłacili życiem. Odnalezienie ich nie należało do łatwych zadań, ale tu z pomocą przyszedł jej Zygmunt, który osobiście dopilnował, by ich brat spoczął w mogile, nad którą zawisła tabliczka z nazwiskiem. To wszystko, co mógł dla niego zrobić.

Za każdym razem, gdy stawała nad grobem Władka, wyrzucała sobie, że nie zdołała powiedzieć matce o śmierci młodszego z braci. Zygmunt też nie miał okazji, bo po wypędzeniu ich z Warszawy trafili do obozu przejściowego w Pruszkowie, ale wtedy matka się rozchorowała. Nieleczona, zapadła na zapalenie oskrzeli, które przeszło w zapalenie płuc. Do obozu pracy w Niemczech nigdy nie dotarła.

– Proszę zapiąć pas – podpowiedziała jej Eliza, a sama usiadła za kierownicą pożyczonego od ojca małego fiata, którym niekiedy podwoziła starszą panią w odleglejsze rejony Gdyni.

– Jak ty o mnie dbasz… – Amelia westchnęła i uśmiechnęła się pod nosem, a potem spełniła prośbę dziewczyny.

Dawniej to Felicjan jej o tym przypominał. Ona nigdy nie odważyła się zrobić prawa jazdy. Nie pociągały jej auta. Bezpieczniej się czuła, gdy siedziała na miejscu dla pasażera.

– Pamiętasz, że najpierw jedziemy po wiązankę? – zapytała, bo choć w ogrodzie rokrocznie siała mnóstwo kwiatów i zwykle to one wędrowały do wazonów rozstawionych w salonie i sypialni, to dzisiaj potrzebowała innego bukietu.

– Pamiętam i postaram się zdążyć na czas.

Samochód zakaszlał i zjechał z chodnika, a później wyjechał na główną drogę. Ruch o tej porze zaczynał się wzmagać. Mieszkańcy Gdyni podróżowali głównie komunikacją miejską. Tylko nielicznych stać było na zakup auta. Ważniejsze było wykarmienie rodziny za pieniądze, których wartość malała z dnia na dzień.

Amelia nie musiała się obawiać szalejącej inflacji. Jej emerytura płynęła prosto z Wielkiej Brytanii, a za udzielane lekcje gry na fortepianie, który wraz z nią przyjechał z Manchesteru, nie pobierała opłat. Wystarczyła jej wdzięczność młodych ludzi i ich uczynność, a tej akurat potrzebowała ze względu na swój wiek. Bo choć zdrowie jej dopisywało, to wiedziała, że mając na karku ósmy krzyżyk, nie zdoła poradzić sobie sama ze wszystkimi pracami w domu i wokół niego. Z wdzięcznością przyjmowała więc pomoc w przekopaniu kilku grządek pod kwiaty czy naprawieniu kapiącego kranu w kuchni.

– Skoczę po wiązankę – poinformowała ją Eliza i zaciągnęła hamulec, by samochód się nie stoczył.

– Nie zapomnij o wstążce. – Uśmiechnęła się do rezolutnej uczennicy, która właśnie dostała się na studia w Akademii Muzycznej w Poznaniu i po wakacjach miała opuścić miasto. Ceniła talent tej sympatycznej dziewczyny i wróżyła jej świetną karierę. Lubiła też spędzać z nią czas, dlatego chętnie korzystała z propozycji podwiezienia.

– Gotowe – radośnie zauważyła Eliza, podając pasażerce pęk białych i czerwonych róż przewiązany dwiema wstążkami w tych samych kolorach.

– Są idealne – przyznała, nachylając się, by je powąchać. – Możemy jechać. Tylko nie zapomnij o przystanku.

Pomarańczowy maluch włączył się do ruchu. Mijane kamienice przyciągały wzrok, dopraszając się remontu. Dziurawe ulice wymagały naprawienia, a nierówno położone płyty chodnikowe prosiły o wyrównanie. Na wszystko musiał jednak nadejść czas. Pięć lat po uwolnieniu się spod komunistycznego jarzma były pilniejsze wydatki i ważniejsze kwestie do załatwienia.

Po chwili fiacik znów się zatrzymał. Tym razem to nie Eliza z niego wysiadła. Wraz z nią na siedzeniu pasażera pozostał bukiet.

Tymczasem Amelia zdjęła pantofle i ściskając je w dłoni, bosą stopą dotknęła gorącego piasku. Znacznie bardziej lubiła tu przychodzić jesienią, wiosną, a nawet zimą, kiedy mogła pobyć w samotności i powspominać czasy, gdy wraz z Felicjanem marzyli o tym, by zamieszkać nad morzem. Dzisiaj jednak była wyjątkowa data i nie mogłaby nie przyjść na plażę, by odetchnąć morskim powietrzem. Pokochała to miasto całym sercem i nie potrafiłaby go opuścić, choć wiązały się z nim też przykre wspomnienia.

Klucząc wśród rozpostartych parawanów w barwne wzory, dotarła do morza. Chłód wody przyjemnie połechtał jej stopy. Drobinki piasku osiadły na palcach. Zasłuchana w szum fal, położyła dłoń na sercu i spojrzała w stronę rozlewającej się przed nią zieleni.

– Na zawsze twoja… Tylko twoja… – wyszeptała.

Nagle dostrzegła kudłate zwierzę rozbryzgujące na boki słone krople. Jego jasna i całkiem mokra sierść mieniła się w słońcu. Psiak pędził wprost na nią. Cofnęła się, pozostawiając mu wolną przestrzeń.

– Chopin – zamruczała z czułością, która zwykle jej towarzyszyła na wspomnienie o przybłędzie.

Nigdy więcej nie wzięła do domu innego psa. Obawiała się, że nie pokocha go tak mocno jak Chopina. Wciąż pamiętała jego skowyt, gdy wsiadała do pociągu mającego ją przewieźć do obozu jenieckiego. Nawet gdy zamknięto drzwi, Chopin skakał na nie, domagając się wpuszczenia do środka. Potem rozległ się huk wystrzału. Pies zamilkł.

Starsza kobieta zacisnęła drżące usta i odprowadziła wzrokiem niknące w oddali zwierzę, a potem wróciła do samochodu.

– Możemy jechać? – upewniła się dziewczyna, zanim przekręciła kluczyk w stacyjce.

Amelia skinęła głową i przytuliła kwiaty do piersi. Radio cicho szeptało nieistotne wiadomości. Te najważniejsze kryły się w pamięci świadków, którzy przetrwali walki wyzwoleńcze i nie ulegli sowieckiej propagandzie.

Obchody pięćdziesiątej rocznicy powstania rozpoczęły się w stolicy już kilka dni temu spotkaniem z prezydentem Wałęsą. Kolejne wystawy fotografii, msze żałobne, koncerty i premiery filmów, a wreszcie uroczystości żołnierskie upamiętniające zryw stanowiły jedynie element bolesnych wspomnień. Amelia tę ważną datę wolała inaczej uczcić, dlatego nie skorzystała z zaproszenia i pozostała w Gdyni.

Wreszcie pomarańczowe auto zaparkowało nieopodal dużej bramy. Amelia niespiesznie stanęła na chodniku i wygładziła sukienkę. Z bukietem róż podreptała w stronę furty cmentarnej. Nie zatrzymała się przy żadnym ze starych nagrobków. Musiała się przedostać na sam koniec, gdzie grzebano niedawno zmarłych.

W promieniach chylącego się ku zachodowi słońca stanęła nad grobem. Spojrzała na zegarek, by mieć pewność, że zdążyła na czas. Do siedemnastej pozostały jeszcze dwie minuty. Poświęciła je na uprzątniecie kilku zwiędłych liści, które upstrzyły pomnik. Upewniwszy się, że już pora, wyprostowała się i przycisnęła do piersi bukiet róż. Potem spojrzała na zdjęcie Felicjana umieszczone na tablicy nagrobnej i się uśmiechnęła.

– Na zawsze twoja… Tylko twoja… – powtórzyła słowa wyszeptane na plaży i dotknęła zdjęcia. – Pamiętasz, jak mnie trzymałeś za rękę, żebym się nie bała, gdy szliśmy na barykadę? Ufałam ci bezgranicznie. Wierzyłam, że nic się nam nie stanie. Wierzyłam, że los pozwoli nam się wspólnie zestarzeć. A teraz nie umiem wyrazić tego, jak bardzo jestem ci wdzięczna, że dałeś mi siłę, bym przetrwała wszystkie przykre dni, których nie szczędził mi los. To twoje słowa obudziły we mnie nadzieję, której nie pozwoliłam zgasnąć. Byłeś mym największym przyjacielem i miłością mego życia – ciągnęła i choć oczy jej zwilgotniały, usta trwały w uśmiechu. Drżała, mimo że wciąż panował upał. – Dziękuję za to, co wspólnie przeszliśmy, i przepraszam za to, co się nam nie udało. Może w innym życiu przyjdzie nam znów się spotkać, a wtedy kto wie… – Zawiesiła głos.

Z pobliskiego hydrantu przyniosła wodę w wiaderku, wlała ją do wazonu i ułożyła kwiaty. Potem przysiadła na ławeczce i przypatrywała się wyrytej na nagrobku dacie śmierci. Od tamtej chwili minęło półtora roku, a ona wciąż nie potrafiła przestać myśleć o Felicjanie jak o kimś, z kim już nigdy nie porozmawia. A przecież mogli jeszcze długie lata cieszyć się sobą. Teraz gdy w końcu dostali szansę, by spełnić swe marzenia, los z nich okrutnie zakpił.

Wiatr wspomnień na moment przeniósł ją do ciasnej piwnicy, w której przyjęła oświadczyny Felicjana. Tamtego lata wydoroślała. Widoku śmierci nigdy nie zdołała wymazać z pamięci. Wiele razy się zastanawiała, czy podjęła słuszną decyzję, przystępując do sierpniowego zrywu. Zapewne gdyby wiedziała o tym wszystkim, co teraz wie, nie narażałaby życia dla z góry przegranej sprawy, ale wtedy liczyło się coś jeszcze: jedność przeciwko okupantowi i troska o los najbliższych.

I tu odnieśli druzgoczące zwycięstwo. Zwycięstwo, o którym żaden z powstańców nie zapomniał aż do swych ostatnich chwil.

Rozdział I

Tegoroczny wrzesień wciąż jeszcze rozpieszczał świat ciepłem. Złociste promienie słoneczne tuliły się do liści, barwiąc je na różne odcienie czerwieni, żółci i brązu. Osnute na krzewach babie lato, rankiem ciężkie od rosy, w ciągu dnia poddawało się podmuchom wiatru. Niekiedy powłóczyste nici wirowały ponad trawą, wplątując się w pędy róż, malw czy gotowych do wykopania dalii wrażliwych na mróz.

Amelia do południa porządkowała grządki w ogrodzie. Zrywała przekwitłe kwiaty i uschnięte kłącza. Zgrabiła opadłe na trawnik liście płaczącej wierzby i wyrzuciła je do ustawionego za domem kompostownika. Doceniała to rozwiązanie. Dawniej czekała, aż liście wyschną, by je spalić, ale niekiedy deszcz płatał jej figla i padał przez kilka dni, więc znów musiała czekać na powrót słońca.

Zdążyła się przebrać i zjeść wczorajszy obiad, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Spodziewany gość jak zwykle zjawił się punktualnie. Gospodyni wyszła na ganek i zaprosiła Elizę do środka. Dziewczyna podążyła w ślad za nią. Ustawiony w salonie fortepian czekał z rozłożonymi na nim nutami.

– To dla mnie? – zapytała Eliza niepewnie, bo pod pachą trzymała całkiem pokaźny plik kartek z ćwiczonymi utworami.

– Nie przejmuj się, to moje ulubione nuty – przyznała Amelia i spojrzała na nadgryzione zębem czasu arkusze. – Ostatnio tak mnie naszło na wspominki, więc wracam do kompozycji sprzed lat i próbuję je grać z tamtą energią.

– Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zagrać koncert dla co najmniej tysiąca słuchaczy – rozmarzyła się uczennica.

– Uwierz mi, że to niebywałe doświadczenie, które zostaje w człowieku na lata. Nigdy nie zapomina się tej sceny i dających siłę oklasków zgromadzonej publiczności. Takie chwile wymazują tysiące godzin spędzonych nad wprawkami i pozornie mało ważnymi utworami. Pamiętaj jednak, że każdy artysta potrzebuje czasu, by szlifować swój talent. Dopiero gdy staje się brylantem, otworem stają przed nim sceny całego świata – wyjaśniła, z przekonaniem kiwając głową. – Ty żyjesz w okresie, gdy już nie musisz walczyć o swój muzyczny byt. – Zasępiła się, tuląc do serca nuty przypominające jej trudy przebytej ścieżki zawodowej.

– Marzę o tym, by po ukończeniu konserwatorium wyjechać za granicę i tam rozpocząć karierę – wyznała Eliza i przysiadła na stołku przed instrumentem. – W Polsce nie zdołam się utrzymać z muzyki, chyba że zacznę grać disco polo. – Westchnęła. – Chłopaki z mojej klasy w liceum założyli taką kapelę, a teraz grają w trójmiejskich dyskotekach i całkiem dobrze na tym zarabiają.

– To nie dla ciebie, moje dziecko. – Amelia z czułością pogłaskała wciąż jeszcze prezentujący ślady niedawanego lata policzek i dotknęła długich włosów rozsypanych na ramionach. Kiedyś sama nosiła taką fryzurę, choć jej włosy miały o kilka tonów jaśniejszy odcień blondu. – Tobie nie jest pisane chałturzenie na potańcówkach. Długo i pilnie ćwiczyłaś, by zdać egzaminy wstępne do konserwatorium. Teraz szukaj swojej szansy, ucząc się od najlepszych. I nie trać czasu na snucie marzeń o karierze poza krajem – dodała z nieco posępną miną. – Trzeba mieć dużo szczęścia, by znaleźć zatrudnienie w filharmonii, a potem jeszcze ciężej pracować, by zachować posadę, bo na twoje miejsce już czekają inni z mrzonkami o zrobieniu zawrotnej kariery. Do tego dochodzi jeszcze życie na obczyźnie, bez rodziny i znajomych, z którymi budowało się relacje od dziecka… – Przerwała zamyślona. Ileż by dała, aby w chwilach samotności w Londynie móc porozmawiać z matką, braćmi czy z którąś z koleżanek ze szkolnej ławy. Może wtedy wszystko wydałoby się znacznie łatwiejsze i przyniosło o wiele więcej satysfakcji. – Bierzmy się do ćwiczeń, bo w przeciwnym razie nie skończymy przed wieczorem.

– Pamiętam, że później miałam pomyć okna – zapewniła przyszła studentka.

– Szkoda tych twoich delikatnych rączek, żebyś je moczyła. Powinnaś grać jak najwięcej.

– A pani powinna przyjmować ode mnie zapłatę.

– Póki nie muszę tego robić, to przynajmniej w ten sposób spłacam dług wobec rodaków.

– O jakim długu pani mówi? – Eliza zmarszczyła nos niczym kot obwąchujący miskę z resztkami z obiadu, by znaleźć najlepsze kęsy. – To my powinniśmy dziękować takim ludziom jak pani, że na swoich barkach dźwigali odpowiedzialność za losy Polski.

– Ale ja nie wróciłam do kraju, gdy zmienił się ustrój, i to według niektórych było niewybaczalne zachowanie.

– Na pewno miała pani swoje powody. To jednak nie może przekreślić pani poświęcenia w czasie powstania.

Amelia machnęła ręką, jakby chciała przegnać jedną z natrętnych much uparcie kręcących się wokół żyrandola.

– Coraz mniej ludzi o tym pamięta…

– A tak nie powinno być. – Eliza westchnęła, po czym zsunęła gumkę z nadgarstka i związała nią włosy. – Zaczynajmy. Potem chętnie posłucham pani wspomnień z czasów wojny i powstania, a przy okazji umyję te okna przed wyjazdem z Gdyni.

Amelia wiedziała, że dalsze dyskusje nie mają sensu, bo dziewczyna, choć wyglądała na delikatną i eteryczną, gdy muskała klawisze fortepianu, to potrafiła być też uparta i skupiona na zadaniu, nawet jeśli nie miało ono nic wspólnego z grą na instrumencie.

***

Nisko zawieszone na niebie chmury nie zachęcały do wyjścia na dwór i pracy w ogrodzie. Dżdżyste powietrze po nocnych opadach wdzierało się do domu przez niedomknięte okna, dlatego Amelia wstała od stołu i zanim posprzątała po śniadaniu, domknęła lufcik. Później umyła naczynia i zaparzyła sobie filiżankę kawy.

Dawniej pijała znacznie mocniejszą. Zwłaszcza na początku swego pobytu w Wielkiej Brytanii, gdy znów mogła poczuć smak cukru, mokki czy przypraw. Oczywiście rodowici Brytyjczycy częściej proponowali jej herbatę z odrobiną mleka, ale jej to połączenie nie przypadło do gustu. Znacznie bardziej lubiła słodką kawę parzoną z dwóch łyżeczek. Teraz ze względów zdrowotnych przyrządzała o wiele słabszy napój.

Z filiżanką aromatycznej mokki udała się do saloniku, włączyła telewizor i usiadła w rozłożystym fotelu, ani na moment nie wypuszczając z dłoni filiżanki. Przez chwilę oglądała program o biciu rekordów w prędkościach rozwijanych przez samochody, by szybko dojść do wniosku, że tematy motoryzacji pozostają jej obce. Podniosła się z miejsca i tym razem odstawiła filiżankę na maleńki stoliczek ustawiony nieopodal fotela, a sama podreptała do odbiornika telewizyjnego w poszukiwaniu ciekawszego programu. Nie miała dużego wyboru, ale zdążyła się już do tego przyzwyczaić i nie narzekała. Jej uwagę przykuła siedząca na krześle starsza kobieta w białej bluzce z haftowanym kołnierzem, snująca opowieść o udziale w powstaniu warszawskim. Amelia znieruchomiała, słuchając jej opowieści o tym, jak straciła ukochanego w jednym z nalotów w czasie pierwszych dni walk. Zaledwie dzień wcześniej wzięli ślub, wymieniając się obrączkami z kawałka drutu. Uczestniczka powstania podniosła prowizoryczną biżuterię, opisując swe krótkotrwałe szczęście.

Amelia przeniosła wzrok na ustawione na telewizorze jedyne zdjęcie swojej rodziny, które kiedyś przysłał jej do Londynu Zygmunt. Nie miała pojęcia, jak długo na nie patrzyła. Dość, że gdy wreszcie zasiadła w fotelu, czuła łupanie w krzyżu, a reportaż zdążył się skończyć. Kawa też wystygła, ale to akurat wcale jej nie przeszkadzało. Wysączyła resztkę napoju, a potem wróciła do kuchni z zamiarem upieczenia szarlotki, zanim zjawi się Eliza na kolejną lekcję.

Ciasto się studziło, gdy na ganku pojawiła się przyszła studentka z parasolem w dłoni, dzielnie chowając pod nim teczkę z nutami.

Amelia wpuściła dziewczynę do środka, a gdy ta zdjęła kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy, poprowadziła ją do saloniku. Uśmiechała się, słuchając, jak uczennica użala się na aurę. Wspomniała też o szarlotce, ale potem zamilkła, usiłując skupić się na granym przez Elizę utworze. Szybko zdała sobie sprawę, że jej myśli odpływają do wspomnień o Władku i rodzicach. Stała wpatrzona w widok za szybą okienną.

– Czy coś się stało, pani Amelio? – W głosie uczennicy dało się wyczuć niepokój.

– Słucham? – Nauczycielka z miną wskazującą na to, że usiłuje pojąć sens słów, patrzyła na siedzącą przed nią młodą kobietę.

– Źle się pani czuje? Może przełożymy lekcję na jutro? – zasugerowała Eliza.

– Nie… Tak… Dobrze… – kluczyła Aniela, gubiąc się w odpowiedziach. Wreszcie powlokła się w głąb pokoju i ciężko opadła na fotel. – To przez te wspomnienia. Niekiedy wracają niezrozumiałe dla mnie obrazy i strzępy zdań wypowiadanych po niemiecku. Wówczas mam wrażenie, jakbym traciła kontrolę nad własnym ciałem, a ono stawało mi się zupełnie obce. Nie znoszę tych chwil.

– Kiedyś słyszałam, jak jakiś lekarz mówił, że rany fizyczne odniesione w czasie wojny wcześniej czy później się zagoją, ale te noszone w sercu mogą się nigdy nie zabliźnić.

Starsza kobieta ledwie widocznie skinęła głową na znak, że tak właśnie czuje i od lat nie potrafi pewnych obrazów wymazać z pamięci.

– Ten lekarz – ciągnęła Eliza – twierdził, że w sytuacjach nawracających lęków i bolesnych wspomnień, warto skupić się na tym, co dobrego nas spotkało. Warto o tym mówić innym, a jeszcze lepiej pisać, by móc się w pełni otworzyć, dostrzec te pozytywne aspekty naszego życia i zacząć je celebrować. – Zamyśliła się na chwilę, zagryzając dolną wargę. – Tak, właśnie w ten sposób określił swoisty rozrachunek z przeszłością – dodała radosnym tonem.

Amelia spojrzała w jej rozjaśnione nadzieją oczy. Kiedyś też miała tak intensywnie niebieski kolor tęczówek. Z wiekiem wyblakł i stał się szarawy, choć bywały momenty, gdy wydawało jej się, że nabierał bardziej wyrazistej barwy.

– Czy kiedykolwiek pisała pani pamiętnik? – dociekała uczennica, siedząc bokiem do instrumentu i skupiając uwagę na rozmówczyni.

– Nigdy.

– To może warto o tym pomyśleć. Może to pomoże pani odzyskać równowagę wewnętrzną.

– Nie wiem, moje dziecko, czy potrafię opisać wspomnienia – zastanawiała się.

– To pani słowa, myśli i odczucia, o których nikt inny nie musi się dowiedzieć. Chodzi o to, by pewne fakty sobie uzmysłowić i umieć się do nich odwołać w kontekście pozytywnych doznań.

Nauczycielka schowała twarz w dłoniach i zamknęła powieki. Nawet jeśli dotychczas powtarzała sobie, że to normalne, iż wraz z samotnością pojawiają się natrętne wspomnienia, to niezaprzeczalny stał się fakt, że wracały coraz częściej, burząc jej spokój. Toczyła samotną walkę z demonami wojny.

– Jesteś nadzwyczajną młodą osobą – wyszeptała Amelia, kładąc dłonie na kolanach. – W takie dni jak ten żałuję, że nie dochowałam się własnych dzieci. Najpewniej teraz miałabym wnuki w twoim wieku i to z nimi mogłabym rozmawiać o swoich wspomnieniach.

– Tym bardziej powinna pani zacząć prowadzić pamiętnik – podchwyciła Eliza.

– Wciąż nie jestem przekonana do tego pomysłu.

– Może na początek kilka stron, by zobaczyć, czy są jakieś efekty.

– Może… A tymczasem graj, moja panno, bo niebawem zrobi się ciemno, a my wciąż w lesie.

Eliza zrobiła głęboki wdech i z pasją uderzyła w klawisze instrumentu, który zdążyła pokochać, spędzając przy nim długie godziny. Już niebawem czekały na nią nowe wyzwania, dlatego zależało jej na tym, by także Amelii Nawrot nie brakowało zajęć. Za bardzo ceniła talent nauczycielki i szanowała ją jako człowieka, żeby pozwolić jej ugrzęznąć w samotności. Od kilku tygodni intensywnie nad tym rozmyślała, a teraz systematycznie realizowała swój plan.

***

Jak w każdą niedzielę po obiedzie Amelia wsiadła do autobusu zatrzymującego się na ulicy Spokojnej przy cmentarzu komunalnym. Niewielu pasażerów zdecydowało się na kurs komunikacją miejską w tym kierunku. Większość mieszkańców Gdyni wybierała podróż w stronę wybrzeża. Ciepła wrześniowa aura sprzyjała spacerom nad brzegiem morza i zabawom z falami. I Amelia też to uwielbiała, ale nie w niedzielę. Ten dzień zarezerwowała na rozmowę z Felicjanem.

Dochodziła piętnasta, gdy z bukietem astrów zerwanych w ogródku weszła na teren cmentarza. Po przejściu kilkuset metrów pochyliła się nad kamienną płytą i powitała ukochanego. Patrzył na nią ze zdjęcia, a ona miała wrażenie, jakby naprawdę ją obserwował. Z rozrzewnieniem pogładziła porcelanową fotografię. Wciąż żałowała, że to, co ich łączyło, trwało tak krótko. Choć i w takich chwilach usiłowała znaleźć pocieszenie w fakcie, że zamieszkała nad polskim morzem, bo tylko ono miało dla Felicjana znaczenie i jedynie o nim wspominał za każdym razem, gdy wymieniał swoje marzenia.

Amelia opuściła dłoń i zajęła się wymianą wody w wazonie. Zwiędnięte kwiaty schowała do reklamówki, by później wyrzucić je do kosza przy bramie wejściowej. Kiedy spojrzała na rozczapierzone główki kolorowych astrów, uznała, że może usiąść, aby odbyć cotygodniową rozmowę z ukochanym. Kątem oka zlustrowała przestrzeń wokół siebie. Kilka osób krzątających się wokół pobliskich grobów skupiało się na rutynowych czynnościach związanych z czyszczeniem pomników czy zbieraniem opadłych liści. Nabrawszy pewności, że nikt nie zwraca na nią uwagi, odezwała się cicho:

– Noce coraz chłodniejsze, więc już nie zasypiam przy otwartym oknie. Pamiętam, jak bardzo nie lubiłeś jesiennej wilgoci. Po przeprowadzce do Polski dostrzegłam, że tutejsza aura w ogóle mi nie przeszkadza. – Uśmiechnęła się, patrząc na wizerunek mężczyzny. – Mówiłeś, że gdy spotkamy się nad morzem, będzie liczyło się tylko to, co nas połączyło. Zapomnimy o tym, co złego nas spotkało. Pragnęłam poczuć spokój, którego zabrakło podczas pobytu na Wyspach. – Westchnęła i na moment odwróciła wzrok w stronę wrzeszczącego malca usiłującego wydostać się ze spacerówki. Kroczący obok ojciec nie reagował na zapędy synka. Za to matka co chwila usadzała chłopca na siedzeniu i przekonywała go, że cmentarz to nie miejsce przeznaczone do biegania. – Dwoje ludzi… Dwie wizje świata… I wspólne dziecko – wyszeptała, a potem znów skupiła się na analizowaniu zdjęcia Nawrota. – Ja byłam sama z dwoma domami. Serce rwało się do Polski, ale tam przyszłości dla mnie nie było. W Londynie iskierka nadziei na lepsze jutro rozświetlała kolejne poranki, łagodząc tęsknotę za ojczyzną. Te dylematy trawiły mnie przez długie lata. Nie było dobrego wyboru. Zawsze wtedy powtarzałam sobie, że ojciec byłby dumny, widząc mnie na scenie. To pomagało w chwilach zwątpienia oraz morderczego wysiłku, by nadrobić odebrany mi przez wojnę czas.

Zrudziały liść sfrunął z kasztanowca i przycupnął na kamiennej płycie tuż obok krzyża. Amelia nie lubiła, gdy cokolwiek burzyło harmonię. Podniosła się, a intruz wylądował w siatce z kwiatami. Uśmiechnęła się z satysfakcją, siadając na miejscu.

– Dobrze, że wróciliśmy do domu – dodała i zamilkła.

W jej wspomnieniach pojawił się dzień, gdy podjęła decyzję o przeprowadzce do Polski. Wtedy poczuła, że ma szansę odzyskać całkowity spokój i radość z tego, kim jest i co osiągnęła.

Chwila, gdy po raz pierwszy stanęła na peronie w Gdyni i spojrzała w błękit nieba, odcisnęła w jej sercu niezapomniane piętno. Wiedziała już wtedy, że nigdzie indziej tylko tu chce doczekać starości.

***

– Tutaj jest szarlotka upieczona przez mamę. A to naleweczka z czarnej porzeczki od taty – tłumaczyła Eliza Muszyńska, rozkładając na stole przyniesione wiktuały. – Jeszcze po dwa słoiczki konfitur ze śliwek i czereśni oraz sok z czarnego bzu, jakby, nie daj Bóg, przyplątało się jakieś choróbsko – dodała. – A gdyby pani profesor potrzebowała jakiejś pomocy, to proszę dzwonić do moich rodziców o każdej porze dnia i nocy, bo oni wiedzą, ile pani zawdzięczam.

– Póki chodzę, a moje głowa pracuje, to sama dam sobie radę ze wszystkim – zapewniła jak zwykle, gdy Eliza usiłował roztoczyć nad nią parasol ochronny.

– Tylko przypominam o takiej możliwości – zastrzegła dziewczyna, nie chcąc zbyt mocno naciskać. Zdążyła na tyle poznać nauczycielkę, by wiedzieć, że Amelia należy do tej niewielkiej części społeczeństwa, która woli dawać niż brać.

– A ja ci przypominam, moje dziecko, żebyś od pierwszego dnia nauki wzięła się do pracy i nie zmarnowała nawet jednej lekcji, bo później trudno nadrobić stracony czas. Ucz się, gdy jest na to pora, a potem zbierzesz plony swego wysiłku i poświęcenia. Teraz muzyka jest twym największym przyjacielem również wtedy, gdy będziesz jej szczerze nienawidzić i nawet w snach nie będziesz w stanie od niej uciec. Pamiętaj, że każde twoje działanie zaprocentuje później, a wtedy poczujesz dumę z tego, jak wiele sama osiągnęłaś – oświadczyła, patrząc młodej w oczy.

Eliza odłożyła pustą torbę na bok i spoglądała na Amelię. Rozpoznawała każdą zmarszczkę na jej twarzy, a jednak nie potrafiła oderwać od niej wzroku. W oczach nauczycielki błyszczała pasja połączona z wiarą w drugiego człowieka. Dziewczyna znała przeszłość Amelii i doskonale wiedziała, kiedy narodziło się w niej przekonanie, że człowiek jest w stanie pokonać własne ograniczenia i słabości, jeśli tylko ma odpowiednio zdefiniowany cel. Z jej ust wielokrotnie płynęły pochwały pod adresem walczącej Warszawy i poświęcenia nawet kilkuletnich dzieci, by odzyskać wolność.

– Mam dla pani profesor coś jeszcze – odezwała się Muszyńska i tym razem sięgnęła do zawieszonej na oparciu krzesła niewielkiej torby wykonanej przez rezolutną koleżankę sprawnie posługującą się szydełkiem oraz drutami.

– Mówisz tak, jakbyśmy miały się już więcej nie spotkać – zaniepokoiła się gospodyni, wiercąc się na krześle przy kuchennym stole. – Poznań nie jest na końcu świata i mam nadzieję, że przed Bożym Narodzeniem mnie odwiedzisz.

– O to proszę się nie martwić, ale nie chcę niczego zapomnieć, bo przez najbliższe dwa miesiące raczej nie zawitam do domu – ostrzegła i wyjęła pakunek w kolorowym papierze przewiązany białą wstążeczką. – To żeby się pani profesor nie nudziła – oświadczyła, a potem podała podarunek siedzącej naprzeciwko niej kobiecie.

Amelia ostrożnie wzięła zawiniątko z jej rąk i położyła je na stole.

– Niepotrzebnie się wykosztowałaś – stwierdziła.

– To podarunek na długie wieczory i krótkie dni.

– Brzmi tajemniczo.

– Proszę więc otworzyć.

Amelia wiedziała, że w domu Elizy się nie przelewa. Matka zatrudniona w przedszkolu może i miała nieco więcej czasu na wychowanie dzieci, ale za to nędzne zarobki w placówce oświatowej zmuszały ją do pracy chałupniczej w domu, dlatego na starej singerowskiej maszynie chętnie podejmowała się drobnych napraw i przeróbek odzieży. Ojciec rybak z dziada pradziada do domu wraz niesprzedaną resztką połowu przynosił zapach morskiej bryzy i rybich wnętrzności. Eliza jako jedyna z trojga rodzeństwa miała w sobie tyle determinacji, że zdecydowała się zdawać egzaminy na studia. Teraz liczyła na stypendium, więc musiała się skupić na nauce i roztropnie gospodarować niewielkimi oszczędnościami.

Amelia wiedziała, że odmawiając przyjęcia prezentu, sprawi dziewczynie przykrość. Rozplątała więc tasiemkę i rozwinęła papier. Jej oczom ukazał się gruby notes w oprawie ze skóry.

– Elizo! – wykrzyknęła, nie mogąc zapanować nad wzburzeniem. – Nie powinnaś trwonić pieniędzy na fanaberie!

– To żadna fanaberia. Pani profesor zasłużyła na ten drobiazg za te wszystkie godziny, gdy mogłam się uczyć pod pani okiem i czerpać wiedzę od kogoś tak wybitnego.

– Nie robiłam tego dla prezentów.

– Wiem, ale chcę mieć poczucie, że pani nie wykorzystałam.

– Dziecko, co ty pleciesz – powiedziała łagodniejszym tonem i westchnęła, a jej oczy się zaszkliły.

– Pani profesor zasługuje na dużo więcej, ale teraz mogę podarować pani tylko ten notes, który może posłużyć jako pamiętnik dla wyjątkowej osoby.

Amelia poczuła, jakby ktoś chwycił ją za gardło, chcąc zdusić w niej chęć dalszej dyskusji. Nie miała prawa przysporzyć dziewczynie zmartwień. Jej kosztowny prezent winna przyjąć z wdzięcznością i uśmiechem na ustach. Później się zastanowi, co z nim począć dalej. Teraz wypadało podziękować i należycie pożegnać uczennicę, z którą zdążyła się zżyć jak z rodziną.

Gdy wyściskała Elizę, życząc jej samych sukcesów na nowej ścieżce młodzieńczego życia, wróciła do kuchni i wzięła do rąk notes. Przez chwilę głaskała jego gładką okładkę, a potem odsunęła szufladę kuchennego stołu i schowała do niej notatnik. Nareszcie miała czas, by wypić popołudniową herbatę z odrobiną miodu.

Rozdział II

Amelia spojrzała na kalendarz i natychmiast się zorientowała, że widnieje na nim wczorajsza data. Wstała z krzesła i podeszła do ściany z oknem, na której wisiał kalendarz. Każdego dnia zdzierała z niego kartkę. W ten sposób czuła, że czas przemija, a ona wciąż żyje.

Niewielką stronicę z umieszczoną na środku czarną cyfrą i krótkimi informacjami o solenizantach, wschodach i zachodach słońca, zapisanymi znacznie mniejszą czcionką położyła przed sobą na stole, po czym usiadła i zajęła się czytaniem. Na odwrocie znalazła przepis na jesienną zupę z dyni z dużą ilością czosnku i pieprzu. Ślinianki prawie natychmiast zareagowały na wyobrażenie pikantnego dania i Amelii zdawało się, że niemal czuje ten smak w ustach. Postanowiła nie walczyć z apetytem i jutro z samego rana wybrać się na zakupy na pobliski targ. To przypomniało jej, że jeszcze nie jadła obiadu. Wyjęła z lodówki resztkę zupy pomidorowej z tegorocznego przecieru z własnych pomidorów i odgrzała ją na kuchence gazowej.

Kiedy zjadła posiłek, zmyła naczynia i udała się do salonu, by wybrać repertuar. Spojrzała na wciąż piętrzące się na górnej nakrywie fortepianu nuty, z których korzystała Eliza. Przed wyjazdem na studia Muszyńska zwróciła spory ich plik, by mogły służyć kolejnym uczniom Amelii.

Właścicielka nut umiejętnie zebrała kartki i schowała je do obszernej teczki z najtrudniejszym repertuarem, który sama kiedyś grała. Całość wsunęła do szuflady regału, a w zamian wyjęła inny zestaw. Nie miała pewności, czy będzie odpowiedni, ale musiała być przygotowana na różne ewentualności.

Miękką szmatką przecierała klawiaturę, gdy rozległ się cichy dźwięk dzwonka zawieszonego obok furtki przez ojca Elizy. Dziewczyna nalegała, by nauczycielka przyzwyczaiła się do zamykania wejścia na klucz i dzięki temu nie prowokowała drobnych złodziejaszków plączących się po okolicy.

– Już idę! – krzyknęła Amelia, nie mając pewności, czy została usłyszana przez stojącego za płotem nowego ucznia.

Gdy narzuciła na plecy sweter, wyszła na ganek. Stamtąd pospieszyła do furtki. Po chwili prowadziła do swojego domu trzecioklasistę, który w tym roku nie zdał egzaminów do szkoły muzycznej. Rodzice jedynaka powzięli decyzję o prywatnych lekcjach mających go przygotować do przyszłorocznych przesłuchań. Matka chłopca pomachała mu z audi zaparkowanego przy ulicy, a potem odjechała.

– Zapraszam do salonu. – Amelia wskazała pomieszczenie na prawo od wejścia, nie spodziewając się, że jej gość nie zatrzyma się w przedpokoju, by zdjąć zabrudzone październikowym błotem obuwie. – Ale… Buty? – usiłowała mu podpowiedzieć.

– Mam nowe, widziała pani. – Rumiany blondynek z brakami w uzębieniu uśmiechnął się do nauczycielki i ruszył we wskazanym wcześniej kierunku.

Amelia zrobiła głęboki wdech, po czym powoli wypuściła powietrze, unosząc wzrok do sufitu. Dopiero po chwili ruszyła w ślad za chłopakiem.

Po wejściu do salonu jej spojrzenie padło na pozostawione na dywanie ślady sportowego obuwia. Powoli odwróciła głowę i zerknęła na przyszłego ucznia, który rozsiadłszy się na stołku przy fortepianie, bawił się w najlepsze, to go rozkręcając, to znów skręcając, by był jak najniższy.

– Drogie dziecko – zaczęła Amelia, usiłując nie dać po sobie poznać targających nią emocji. – Mam nauczyć cię gry na fortepianie, ale widzę, że muszę zacząć od podstaw.

– Nie. Ja już trochę plumkam – pochwalił się malec i natychmiast przestał się kręcić wokół własnej osi, po czym z całej siły uderzył w klawisze.

Kilka dźwięków wydobywających się z wnętrza instrumentu zazgrzytało w uszach nauczycielki, wprawiając ją w niemałą konsternację.

– Stop! – krzyknęła, jednocześnie podnosząc obydwie dłonie. – Tu się nie plumka! – dodała groźniejszym tonem. – Tutaj będziesz przychodził grać, ale zanim zasłużysz na to, by dotknąć klawiatury, najpierw omówimy panujące na lekcjach zasady.

Potem przez kwadrans tłumaczyła, czego wymaga od swoich uczniów na zajęciach oraz jak ma wyglądać ich przygotowywanie się do kolejnego spotkania. Widziała gasnący na ustach chłopca zawadiacki uśmiech, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Przeciwnie, wiedziała, że matce Alberta bardzo zależy na lekcjach gry na fortepianie, więc zakładała, że nie pozwoli synowi uciec po pierwszych zajęciach. A nawet gdyby, to Eliza podesłała jej jeszcze dwie inne uczennice, i to znacznie bardziej zaawansowane w grze na instrumencie, więc z przyjemnością podjęła się ich nauczania.

– Teraz wrócisz do przedpokoju i zostawisz tam swoje buty, a przed wyjściem zmieciesz naniesiony na dywan piasek – oświadczyła, przeglądając nuty. – Plumka… Plumka – szeptała, gdy Albert spełniał jej polecenie. – To teraz zajmiemy się nauką gry – stwierdziła, widząc, że wraca. – Stań obok mnie i spróbuj zanucić wygrywane przeze mnie dźwięki – poleciła, po czym zasiadła do fortepianu i powoli uderzała w klawisze, czekając na śpiew. Ale ten nie następował. – Jakiś problem? – Kątem oka spojrzała na zachmurzone oblicze dziecka. – Zacznę jeszcze raz. Bardzo wolno. – Ponownie uderzyła w klawisze. Ale i tym razem odpowiedziała jej cisza. – Zaczniemy dzisiaj lekcję? – Odwróciła się w stronę chłopca, uważnie go obserwując.

– Też chciałbym to wiedzieć – odparł naburmuszony.

Amelia po raz kolejny w ciągu kilkunastu minut nabrała potężny haust powietrza, po czym powoli je wypuściła. Najchętniej robiłaby to do końca wyznaczonej lekcji i nie zwracała uwagi na stojącego obok chłopca, gdyby nie fakt, że jego matka w eleganckim audi zapłaciła z góry za cały miesiąc, oczekując w zamian rezultatów.

– Może zaczniemy od tego, dlaczego tu przyszedłeś? – spytała, starając się zapanować nad wezbraną falą irytacji.

– Mama mi kazała.

Nauczycielka wybałuszyła oczy i poprawiła zsuwające się z nosa okulary. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Zwykle trafiali do niej uczniowie znacznie bardziej zdeterminowani do pracy, mającej zaowocować sukcesami w świecie muzycznym.

– A jak sądzisz, dlaczego mama kazała ci tu przyjść? – dopytywała w nadziei, że zdoła naprowadzić chłopca na właściwą odpowiedź.

– Bo musiała wrócić do sklepu i zmienić panią Marylkę, co ma chorego dzieciaka – odparł bez zastanowienia.

Amelia usiłowała pojąć tok myślenia dziecka, ale choć bardzo się starała, to wciąż czuła się zagubiona.

– Myślisz, że jestem opiekunką dla takich chłopców jak ty? – zastanawiała się na głos.

– Sam już zgłupiałem, bo najpierw mówiłaś mi, że będziesz mnie uczyć grać, później kazałaś mi śpiewać, a na koniec mam sprzątać – tłumaczył, coraz mocniej gestykulując. Jego ciało podrygiwało przy każdym wypowiadanym zdaniu, a na policzki wypełzły soczyste rumieńce.

Gospodyni miała ochotę jak najszybciej odprawić impertynenckiego ucznia, a potem zwrócić jego matce pieniądze i zapomnieć o całej sprawie. Zanim jednak oszołomiona dopiero co usłyszaną odpowiedzią otworzyła usta, Albert zmrużył oczy i położył dłoń na jej ramieniu.

– Nie martw się, ja cię nie wydam – wyjaśnił z przejętą miną. – Nie każdy potrafi uczyć. Poprzychodzę do ciebie jeszcze parę razy, a jak już rodzice kupią mi obiecaną crossówkę, to i tak nie będę miał czasu na zabawę w granie.

– Zabawę w granie? – powtórzyła Nawrotowa, oddzielając poszczególne słowa, by lepiej pojąć ich sens. Niemal natychmiast przypomniała sobie okres, gdy po raz drugi w życiu przyszło jej bardzo intensywnie ćwiczyć, by podjąć próbę powrotu na scenę. Myśl o tym, jak wiele wówczas poświęciła czasu i energii, by odnieść sukces, który z różnych przyczyn mógł nie nadejść, bo jej los na obczyźnie był niepewny, sprawiła, że zamarła. Dla niej możliwość koncertowania to było być albo nie być i gdyby nie pasja, którą zaszczepił w niej ojciec, na pewno nie zdołałaby dopiąć swego. – Musisz się skupić na jednym. W innym razie w żadnej dziedzinie nic nie osiągniesz – wyjaśniła, a potem wstała i przyniosła szczotkę do zamiatania. – Póki nie masz tej swojej crossówki, to będziesz przychodził do mnie, a ja nauczę cię grać. Śpiewać też będziesz musiał, więc gdy już zamieciesz, to wróć na miejsce i powtarzaj po mnie dźwięki – poleciła, ignorując jego niezadowoloną minę. – I jeszcze jedna ważna sprawa – odezwała się, gdy odłożywszy zmiotkę i szufelkę, stanął obok fortepianu. – Proszę, żebyś zwracał się do mnie „proszę pani”, tak jak do swoich nauczycieli w szkole, bo tu też przychodzisz się uczyć.

Nie czekając na reakcję chłopca, energicznie uderzyła w kilka kolejnych klawiszy, a potem to samo zaśpiewała i wymownie spojrzała na ucznia. Ten, widząc, że nie ma wyjścia, cicho powtórzył zaintonowane dźwięki.

Hałaśliwy klakson przyszedł z pomocą i Amelii, i Albertowi, który opuścił jej dom w podskokach. Ona zaś nie zdobyła się na rozmowę z matką. Musiała przetrwać ten miesiąc, w głębi duszy licząc, że chłopiec sam zrezygnuje z lekcji.

Kiedy kilka minut później usiadła w kuchni z filiżanką herbaty z miodem i cytryną, miała wrażenie, jakby przekopała połowę ogródka, a teraz czuła nawet najmniejszy mięsień w swoim ciele. Oparła głowę na ramieniu, ale rychło się okazało, że ta pozycja nie przynosi ukojenia, a nagromadzone emocje potrzebują rozładowania. Przypomniała sobie o niedawno zakupionych krzyżówkach. Rozwiazywanie szarad zazwyczaj ją odprężało. Tylko nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie je odłożyła. Odruchowo wysunęła szufladę stołu i zerknęła do środka. Jej wzrok spoczął na podarunku otrzymanym od Elizy. Nie myślała o nim od ich ostatniego spotkania.

Nie wiedziała, w jaki sposób notes znalazł się w jej dłoniach, ale gdy go otworzyła, poczuła nagły przypływ energii, którą musiała sensownie spożytkować, by nie mieć poczucia straconego popołudnia. Chwyciła więc leżące w szufladzie wieczne pióro i na drugiej stronie brulionu zapisała dzisiejszą datę. Dalsze słowa same znalazły ujście.

***

CZERWIEC – WRZESIEŃ 1945 r.

Sama nie wiem, dlaczego wybrałam właśnie Londyn.

Gdy alianci weszli do obozu w Austrii, nie miałam pojęcia, co dalej ze sobą począć. W pierwszym odruchu chciałam jak najszybciej wrócić do domu. Wypytywałam napotkanych żołnierzy o to, co wiedzą o Polsce. Przypuszczałam, że i tam alianci dotarli. Moje nadzieje okazały się jednak płonne. Bo o ile hitlerowcy ponieśli klęskę na froncie wschodnim, o tyle ich miejsce zajęli radzieccy żołnierze. Doskonale pamiętałam strach przed ich wejściem do stolicy. To my mieliśmy ich witać jak zwycięzcy. Tymczasem to oni weszli w rolę wybawców polskiego narodu, a to nie oznaczało niczego dobrego.

Rozdarta pomiędzy tęsknotą za ojczyzną a silną potrzebą stabilizacji oraz spokoju po przejściach w czasie wojny i powstania, a potem po pobycie w obozie koncentracyjnym w Gusen w Górnej Austrii, uległam namowom innej więźniarki i wspólnie przypłynęłyśmy do Wielkiej Brytanii. Teodora jednak była zbyt wycieńczona morderczą pracą w kamieniołomach, dlatego w czasie podróży się rozchorowała i kilka dni po zejściu na ląd zmarła w londyńskim szpitalu, a ja zostałam sama z paroma groszami przy duszy.

Choć oszczędzałam i kupowałam wyłącznie chleb, to po dwóch tygodniach nie miałam już ani pensa, a żebrać nie potrafiłam. Na ulicy co krok spotkać można było takich jak ja, którzy z głodu zrobiliby wszystko. Wojna wyrwała ich z domów i rzuciła na nieznany ląd w poszukiwaniu lepszego jutra.

Czułam niewyobrażalny głód, ale nie umiałam zarobić pieniędzy. Pukałam do wielu drzwi z pytaniem o posadę jako kucharka, sprzątaczka czy praczka, ale zewsząd mnie przeganiano. Rąk do pracy nie brakowało, więc dlaczego to ja miałabym otrzymać posadę?

– Boże, pomóż, bo inaczej przyjdzie mi umrzeć z głodu – szepnęłam i spojrzałam na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który znałam z warszawskich kościołów. Ten umieszczony był nad tabernakulum w polskim kościele w Londynie i otoczony wotami, z których większą część stanowiły odznaczenia zdobyte przez polskich żołnierzy w czasie wojny.

Jakaż mnie wtedy żałość chwyciła za serce. Z całych sił zacisnęłam powieki, ale nie potrafiłam pozbyć się obrazu Maryi z Dzieciątkiem na rękach widzianego na zdjęciach w gazecie, zanim jeszcze Warszawa legła w gruzach. W jednej chwili wróciły wspomnienia z powstania. Czarny, gryzący w gardło dym spalonych budynków i ludzkich ciał. Ryk silników nadlatujących bombowców i przeraźliwy hałas ciągłych wybuchów.

Cała drżałam, a łzy kapały na znoszoną sukienkę, ale widoki nie chciały zniknąć. Dopiero czyjś dotyk sprawił, że podskoczyłam i wyprostowałam się na twardej drewnianej ławie.

– Czy mogę ci jakoś pomóc, moje dziecko? – Usłyszałam łagodny głos stojącego obok mnie księdza.

Nie potrafiłam sklecić zdania, choć odezwał się do mnie po polsku. Patrzyłam na jego spokojną twarz, usiłując pojąć, skąd się tu wziął. Dopiero gdy podał mi chusteczkę i otarłam łzy, doszło do mnie, że siedzę w kościele i najwyraźniej jest to świątynia, w której modlą się moi rodacy.

– Czego potrzebujesz? – dopytywał kapłan.

– Modlitwy i chleba – odparłam po chwili namysłu.

Ksiądz się przeżegnał, a potem przyklęknął obok mnie i zmówił krótką modlitwę. Później wstał i podał mi dłoń.

– Teraz czas na posiłek – oświadczył, gdy wstałam i chwyciłam tobołek z nad wyraz skromnym dobytkiem w postaci dwóch par bielizny na zmianę, pocerowanego swetra i sukienki z gdzieniegdzie odprutą falbanką na dole spódnicy. – Pani Róża upiekła całą blachę rogalików z nadzieniem różanym, więc mam nadzieję, że zdołają zastąpić chleb, o którym wspomniałaś.

Już na samą myśl o jedzeniu moje ślinianki zwariowały. Musiałam więc nieustannie przełykać ślinę, zdawkowo odpowiadając na pytania duchownego. Zanim dotarliśmy do plebanii kościoła przy Devonia Road, ksiądz infułat Bronisław Michalski 2 wyjaśnił mi, dokąd trafiłam.

Szłam jak w transie i z każdym krokiem czułam coraz mocniejszy zapach pieczonych rogalików. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w kuchni, a wiekowa kucharka posadziła mnie przy stole i podsunęła paterę z wypiekami, zamarłam. Dławiący głód podpowiadał, żebym natychmiast chwyciła za jedzenie, ale wpajane od dziecka zasady nakazały mi najpierw się przeżegnać. Potem już bez zahamowań zatopiłam zęby w rogaliku i aż westchnęłam. Róża wróciła do skrobania warzyw na zupę, a ksiądz Bronisław podał mi szklankę mleka. Jakże wybornie smakowało. Oblizałam usta, nie chcąc, by zmarnowała się choćby jedna kropla. A gdy najedzona wyprostowałam się przy stole, usiadł po przeciwnej stronie blatu i zapytał o moją historię.

Słowa płynęły wartko. Nie ukrywałam informacji o śmierci rodziców i Władka. Byłam dumna z tego, że brałam udział w powstaniu jako sanitariuszka, i choć widziałam wtedy mnóstwo cierpienia, wylanych łez i ludzkiego szaleństwa, to było za późno, by żałować decyzji o wejściu w paszczę lwa. Teraz mierzyłam się z konsekwencjami tamtych wydarzeń.

– A co ty, dziecko, umiesz robić? – zapytał ksiądz, gdy zamilkłam.

– W czasie wojny nauczyłam się gotować, sprzątać, a nawet strzyc włosy, bo z lekcji gry na pianinie to byśmy się nie utrzymali – zaszczebiotałam, czując przypływ nadziei.

– Grasz? – Podniósł wysoko brwi, a potem zerknął na stojącą nieopodal gospodynię.

– Miałam zacząć studia w konserwatorium, ale Hitler miał inne plany.

– A umiałabyś grać na organach? Potrzeba nam organisty, bo od lat instrument kurzy się nieużywany.

Zamarłam. Słowa z wolna wirowały nad moją głową, na nowo układając się w zdania. Instrument pod wieloma względami podobny, ale wymagający jeszcze umiejętności naciskania odpowiednich pedałów nogami. Koordynacja tego z rękoma mogła okazać się piekielnie trudna. Nie mogłam okłamywać duchownego.

– Nie – odparłam ledwie słyszalnym głosem.

– Dlaczego tak łatwo się poddajesz? – Do rozmowy wtrąciła się Róża, która przestała siekać warzywa i chwyciła się pod boki.

Jej małe błękitne oczka świdrowały mnie na wylot. Skuliłam się w sobie jak krnąbrne dziecko zganione przez matkę.

– Ksiądz infułat daje ci szansę. Nie możesz jej odrzucić – stwierdziła, nim wróciła do wcześniejszego zajęcia.

– Nic na siłę, dziecko – zapewnił infułat. – Może najpierw pokażę ci te organy, a ty spokojnie podejmiesz decyzję.

– Bóg zapłać za dobre chęci, ale nie chcę księdza zawieść. – Odetchnęłam.

– Nawet o tym nie wspominaj. – Pogroził mi palcem, ale jego usta rozchyliły się w uśmiechu. – Umówmy się, że jak zjesz obiad i nieco odpoczniesz, pójdziemy do świątyni – dodał, a potem nieznacznie skinął na Różę. Ta w lot złapała, o co mu chodzi, więc zaraz po opuszczeniu przez księdza kuchni zaprowadziła mnie do łazienki z dużą porcelanową wanną, jakiej dotychczas nigdzie nie widziałam, i napuściła do niej wody. Nie musiała mówić mi, co mam zrobić. Od dwóch tygodni tułałam się po noclegowaniach, więc zdawałam sobie sprawę z tego, jak wyglądam i pachnę, a raczej cuchnę.

Gdy już wyszłam z wanny, owinęłam się ręcznikiem, zastanawiając się, co na siebie włożyć. Wszystkie moje ubrania były brudne. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

– Kładę ci tu coś do przebrania. Wybacz, że nie zdążyłam znaleźć nic lepszego – zastrzegła Róża, a zaraz potem usłyszałam cichnące kroki.

Uchyliłam drzwi i wyjrzałam na korytarz ze ścianami pokrytymi tapetą w jasnych kolorach. Na wąskim dywanie rozwiniętym na całej długości holu leżało zawiniątko. Zabrałam je do łazienki. Podarowane rzeczy zapewne należały do Róży i gdybym miała siostrę bliźniaczkę, to bez wątpienia obydwie jednocześnie zmieściłybyśmy się i w spódnicę, i w bluzkę. Jak mogłabym jednak marudzić? Włożyłam bluzkę i wpuściłam ją w spódnicę, która szczęśliwie miała gumkę wszytą w pasek.

Gdy ponownie weszłam do kuchni, Róża obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem, a potem uśmiechnęła się wymownie.

– Trzeba cię będzie podkarmić – orzekła i podsunęła mi talerz z krupnikiem ugotowanym na wywarze z mięsa. Obok położyła pajdę chleba. – Jedz, bo ksiądz Bronek jest zapracowanym człowiekiem i nie zwykł trwonić czasu na czekanie.

Odstawiwszy talerz do zlewu, podziękowałam za posiłek i wybiegłam na zewnątrz, by dołączyć do duchownego krążącego wokół rabaty z różami.

Kilka minut później zasiadłam przy organach i dotknęłam chłodnych klawiszy. Miałam wrażenie, że to sen. Niemal natychmiast powróciły do mnie wspomnienia z ostatniego występu przed warszawską publicznością. Owacje na stojąco na nowo rozbrzmiały w moich uszach. Czułam wtedy niewyobrażalną dumę i szczęście, że zdołałam aż tyle osiągnąć.

Ocknęłam się z zamyślenia i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, gdzie się znajduję.

– Do twarzy ci z tym uśmiechem – przyznał duchowny, a potem się oddalił, pozostawiając mnie sam na sam z wymagającym instrumentem.

Niemal miesiąc zajęło mi opanowanie gry na organach. W tym czasie wiele godzin spędziłam w kościele, a pozostałe na plebanii, gdzie w kuchni miałam swój kąt do spania.

Pierwszego niedzielnego występu w czasie mszy bałam się tak, jakbym stawała przed komisją egzaminacyjną stołecznego konserwatorium muzycznego. Odstrojona w nową sukienkę sprezentowaną mi przez parafianki od lat mieszkające w Londynie, usiłowałam skupić się na czytaniu nut. Na szczęście trema ustąpiła i już pod koniec mszy zdołałam uśmiechnąć się do siebie. Później, gdy wyszłam z kościoła, otrzymałam oklaski od parafian. Usłyszałam wtedy wiele ciepłych słów. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że nareszcie znalazłam się we właściwym miejscu.

Od tamtego dnia jeszcze chętniej ćwiczyłam i uczyłam się grać nowe utwory. Po porannej mszy zostawałam w świątyni, by doskonalić warsztat, a następnie szłam do kuchni i pomagałam Róży przygotować posiłek. Oprócz coraz liczniej ściągających do Wielkiej Brytanii księży przy stole na plebanii zwykle zasiadali zarówno polscy politycy pozostający na emigracji, jak i wysocy rangą wojskowi, którzy obawiali się powrotu do ojczyzny. Gości zatem nie brakowało, co najbardziej odczuwała dobiegająca sześćdziesiątej wiosny Róża. Z radością więc przyjęła moją propozycję pomocy.

Pod koniec sierpnia, w czasie niedzielnego obiadu, gdy jak zwykle pomagałam Róży podawać do stołu, usłyszałam, że każdego dnia na wyspę przybywają setki polskich rodzin, podążających za pozostającymi tu żołnierzami. Przez lata rozdzieleni małżonkowie mieli nadzieję na odnalezienie spokoju i wzajemnego szczęścia na obczyźnie. Liczna polska emigracja z czasów przedwojennych zdążyła rozruszać machinę pomocy dla nowo przybyłych rodaków 3, ale pojawiły się inne problemy.

– Nie mam pojęcia, jak system brytyjski poradzi sobie z tysiącami polskiej ludności niemówiącej w języku angielskim – dumał ksiądz infułat nad talerzem z rosołem gotowanym na mięsie kaczki z dużą ilością młodej marchewki i aromatycznego lubczyku z grządki tuż pod płotem oddzielającym teren kościoła i plebanii od ulicy.

– Nieliczni znajdą pracę bez znajomości języka – zgodził się siedzący obok duchownego generał Jóźwik, który już dawno zadbał o to, by bliscy znaleźli się przy jego boku. – Moja żona doskonale włada językiem angielskim, więc mogłaby udzielać lekcji. Problem jednak w tym, że sami wynajmujemy niewielkie mieszkanie, które pomieści raptem pięć czy sześć osób – tłumaczył.

– A potrzebujących są tysiące – dodał Wiktor Śmierzyński wywodzący się z przedwojennej emigracji.

– Na wynajęcie dużego lokalu nas nie stać, bo właśnie posłaliśmy obydwie córki do szkoły, a to niemały wydatek – przyznał generał, nieco zawstydzony. Dawniej nie śmiałby wspomnieć o finansach przy stole, ale to było, zanim wybuchła wojna i Hitler odebrał mu dobrze prosperujący zakład tkacki, jego zaś wpędził w kamasze.

– Największą inwestycją pańskiej żony jest jej czas, który mogłaby poświęcić innym sprawom, a który postanowiła podarować drugiemu człowiekowi – zauważył infułat, opróżniwszy talerz.

– Poznając język, gdy była jeszcze dzieckiem, nie przypuszczała, że kiedyś przyjdzie jej się w nim komunikować. – Generał również odstawił puste naczynie.

Zebrałam talerze i zaniosłam je na niewielki stoliczek przy drzwiach, bo Róża zdążyła przynieść półmiski z pieczystym i musiałam je rozmieścić na stole.

– Amelio, podzielisz się naszą świątynią z panią generałową? – zapytał infułat.

– Oczywiście – odparłam natychmiast. – Już nie muszę tyle ćwiczyć, więc na pewno nie będziemy sobie wchodziły w drogę. A może i ja dołączyłabym do uczennic?

– Jak najbardziej – ucieszył się generał Jóźwik. – Księdza infułata też poproszę o rozpropagowanie informacji o darmowych lekcjach, gdy tylko żona poda dogodny termin.

Uśmiechnęłam się do mężczyzny, a potem z naręczem talerzy opuściłam jadalnię i kancelarię w jednym, bo choć plebania wydawała się dość obszernym budynkiem, to pomieszkujący w niej goście zajmowali znaczną część obiektu i miejsc wciąż brakowało. Dlatego nawet w dotychczasowej kancelarii podejmowano gości.

Kiedy wniosłam do pomieszczenia dzbanki z kompotem, zgromadzeni wokół dębowego stołu kończyli spożywać drugie danie.

– Usiądź, dziecko, z nami – zachęcił mnie duchowny. – Znów będziesz jadła zimne.

Rzeczywiście zwykle zasiadałam do obiadu, gdy już wszyscy zajadali deser. Róża mrugnęła na mnie porozumiewawczo znad swojego talerza. Przycupnęłam więc na końcu stołu, gdzie pozostawało czyste nakrycie, by nałożyć sobie ziemniaki i niewielki plasterek mięsa. Wciąż jeszcze miewałam problemy żołądkowe po tym, jak w obozie tygodniami karmiono nas czarnym chlebem i kawą ze zmielonych żołędzi. Zgodnie z sugestią zaprzyjaźnionego z księdzem lekarza polskiego pochodzenia każdego dnia starałam się zjeść ciut więcej, by stopniowo przyzwyczaić się do obfitszych posiłków.

– Otóż jak najszybciej musimy zacząć mówić o potrzebie kształcenia w duchu patriotycznym – podjął Wiktor Śmierzyński, otarłszy swe mizerne wąsy z resztek sosu. – Setki dzieciaków od lat nie uczestniczyło w normalnych lekcjach historii czy języka polskiego.

– Myśli pan, że powinniśmy się tego domagać od władz brytyjskich? – zastanawiał się niedawno przybyły do Londynu Ludwik Kałużny. Wojnę spędził za oceanem, więc znał ją jedynie z relacji innych, a o tutejszych sprawach też miał mizerne pojęcie.

– Brytyjczycy zagwarantowali polskim dzieciom dostęp do swoich szkół, ale na pewno nie zgodzą się na wprowadzenie oddzielnych przedmiotów – odparł duchowny, doskonale zorientowany w sytuacji. – To nasz obowiązek mówić o ojczyźnie i podtrzymywać z nią związki.

Kilka głów pokiwało na znak zgody.

– Powinniśmy stworzyć coś na kształt nauczania domowego, ale jednak na dużą skalę – podchwycił generał Jóźwik, żywo zainteresowany edukacją swych córek.

– Skoro w kościele możemy nauczać języka angielskiego, to dlaczego by nie wykładać historii Polski i prawideł naszej mowy ojczystej? – poddał ksiądz Bronisław.

Patrzyliśmy na niego z rosnącym zaciekawieniem. Co innego bowiem zorganizować w tygodniu godzinę czy dwie nauki dla osób dorosłych, które w większości i tak siedziały w domach, nie mogąc znaleźć zatrudnienia, a czym innym było zebranie dzieci w różnym wieku i usadzenie ich w ławkach po to, by po powrocie ze szkoły brytyjskiej miały słuchać o historii swych przodków, a do tego uczyć się niezwykle trudnej gramatyki i ortografii rodzimego języka.

– Rząd brytyjski zadeklarował, że przyjmie do szkół wszystkie dzieci, więc nie wiem, czy będziemy mieli kogo nauczać – przypomniała Róża, która zdążyła dochować się wnuków, więc wciąż orientowała się w sprawach edukacji.

– Dlatego nie możemy kazać im przychodzić na zajęcia w tygodniu, ale w sobotę, gdy mają dzień wolny – odparł infułat, dumny ze swej przenikliwości.

– Przednia myśl – pochwalił go Kałużny, a w ślad za nim pospieszyli pozostali zgromadzeni przy stole.

– Ilu mamy nauczycieli wśród naszych parafian? – Ksiądz Bronisław zwrócił się do Róży.

– Dwóch nauczycieli od rachunków i od przyrody. Pani Alutka uczyła łaciny, a pani Franciszka języka polskiego – wymieniała, przywołując na twarz minę świadczącą o całkowitym skupieniu.

– Mało, za mało… – powtarzał Śmierzyński. – Tylko jedna nauczycielka nie sprosta temu zadaniu.

Po chwilowym wybuchu radości obecni w jadalni zmarkotnieli. Dzieci, które należało objąć edukacją, przybywało każdego dnia.

– Nauczyciel to nauczyciel – stwierdził ksiądz Bronisław. – Skoro został wykształcony i przygotowany do tego, żeby uczyć matematyki, to potrafi też precyzyjnie i logicznie wysławiać się w języku ojczystym, zatem na razie może uczyć młodsze dzieci. Starszym damy panią Franciszkę. Pozostaje problem nauczania historii. Tu już trzeba być pasjonatem, ale też mieć czas, by coś doczytać czy choćby przygotować notatkę do podyktowania dzieciom – tłumaczył pomiędzy kęsami jabłecznika.

– Trzeba popytać wśród znajomych, może ktoś ma takie zacięcie – zauważył generał.

– A nasza Amelia? – wtrąciła Róża.

Powoli podniosłam głowę, napotykając spojrzenia wszystkich siedzących przy stole. Wytarłam usta serwetką i usiłowałam się uśmiechnąć, nie bardzo wiedząc, do czego właściwie zostałam wywołana. Nie byłam nauczycielką w szkole. Owszem, udzielałam lekcji, ale dotyczyły one gry na pianinie. Jak więc to się miało do nauki historii?

– Amelia ma sporo czasu i mnóstwo chęci – ciągnęła Róża. – Szkoda, by taka mądra młoda dama marnowała się przy garach.

Miałam ochotę krzyknąć, że jest mi dobrze na plebanii i nie chcę niczego zmieniać. Nareszcie znalazłam upragniony spokój, dach nad głową i ciepłe posiłki. Czy mogłam grymasić albo chcieć czegoś więcej? Nie potrzebowałam kolejnych zmian. Przeciwnie – miałam silną potrzebę stabilizacji graniczącej z nudą.

– Lubię ci pomagać – zapewniłam pospiesznie.

– I nadal możesz to robić, dziecko, ale życie stawia przed nami nowe wyzwania. Do twoich drzwi też ono puka, oczekując od ciebie wsparcia – wyjaśnił duchowny.

– Pani Amelio, to by nam rozwiązało mnóstwo problemów – oświadczył generał.

– Z edukacją w duchu patriotycznym należy ruszyć jak najszybciej, bo dzieci straciły mnóstwo czasu, kryjąc się po kątach, by przeżyć. Teraz jest pora na naukę – dodał Śmierzyński.

– I nadrabianie zaległości – poparł go generał Jóźwik.

– Jeśli uda się znaleźć jeszcze jedną osobę z predyspozycjami do nauczania i dobrymi chęciami, to nasza sobotnia szkółka odniesie sukces – ucieszył się ksiądz infułat i w toaście podniósł filiżankę z herbatą. – A może pani Marzena zdołałaby poświęcić nieco czasu na lekcje z dziećmi? Pracuje w gazecie polskiej, więc na co dzień posługuje się językiem.

Śmierzyński się zadumał. Wcześniej nie wpadł na ten pomysł, choć jego żona mogłaby stanowić wsparcie dla projektu masowej edukacji.

– Zapytam – obiecał i również uniósł delikatną porcelanę.

Pozostali uczestnicy zebrania poszli w ślad za nim i po chwili kilka ceramicznych naczyń spotkało się ze sobą. Jak miałam zburzyć tę radość? W końcu od tych ludzi otrzymałam namiastkę domu. Teraz nadszedł czas zapłaty. Dołączyłam więc do toastu. Musiałam sprostać zadaniu. Przecież rok temu nie umiałam odróżnić kości przedramienia od kości piszczelowej, a później poszłam do powstania i ratowałam ludzkie życie. Nauczanie nie mogło się okazać trudniejszym zajęciem.

– Musimy się skupić na historii najnowszej – zawyrokował Kałużny. – Trzeba pokazać dzieciarni, co nas spotkało i co w tej chwili dzieje się w naszej ojczyźnie.

– To akurat niedawno widziały na własne oczy, więc należałoby dać im odetchnąć od tych obrazów i wspomnień. Trzeba wyciszyć złe emocje i zacząć od pokazania tego, jak wielką potęgą był nasz kraj i ile sukcesów odnieśliśmy. Niekoniecznie skupiałbym się na tych militarnych – zaoponował duchowny.

– Racja – stwierdził Śmierzyński, unikając zaskoczonego wzroku generała Jóźwika, który wiele razy powtarzał, że jesteśmy narodem walczącym. Zmieniają się jedynie przeciwnicy. – Dzieciarnia widziała zbyt dużo przelanej krwi, by znów o niej mówić. A przecież mieliśmy i złote czasy. O nich więc uczmy.

Przytaknęłam, gorączkowo przeszukując wspomnienia własnych lekcji historii, kiedy to przechadzający się wśród ławek belfer ściskał w dłoni długą brzozową witkę i opowiadał o rządach króla Kazimierza Wielkiego stawiającego na rozwój kraju i poprawę warunków życia ludności. Uczniowie niezainteresowani tematem lekcji szybko zostawali przywołani do porządku za pomocą witki, a potem zamiast na pauzie grać w zośkę czy klasy, musieli sto razy napisać na tablicy słowa skruchy.

Nie chciałam w ten sposób zmuszać dzieci do słuchania, ale nie miałam pewności, czy zdołam zapanować nad ich temperamentami. Nigdy nie występowałam w roli nauczycielki przed większą grupą uczniów. Ci, którzy do mnie przychodzili na lekcję gry, musieli pracować, bo wystarczyło jedno słowa skargi z moich ust i rodzice za pomocą paska wyjaśniali swej pociesze cel wizyt w moim domu. Przypominali też o pokładanych w nich nadziejach, więc na kolejnej lekcji delikwent nawet nie mlasnął, tylko wytrwale ćwiczył wprawki czy grał przygotowany utwór.

– Mam kilka książek, które mogą się pani przydać. – Śmierzyński spojrzał na mnie, a gdy dostrzegł moje wahania związane z nauczaniem, uśmiechnął się przyjaźnie. – Do odważnych świat należy – dodał i mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Speszyłam się. Nie przywykłam do tego, by starszy i do tego żonaty mężczyzna tak się zachowywał. Byłam jednak daleka od podejrzewania go o jakieś niecne zamiary. Wiedziałam, że od lat mieszka na obczyźnie i nie przeżył wojennego piekła. Zdążył zaś poznać kulturę Brytyjczyków i niekiedy aż nadto ją wykorzystywać w kontaktach międzyludzkich.

Trzy tygodnie później wracałam ze swoich pierwszych zajęć sobotnich z garstką polskich dzieci w wieku do lat dziesięciu. Wraz z Marzeną Śmierzyńską, która dzięki namowom męża wspomogła nas swoją obecnością, ustaliłam, że poprowadzę lekcję w młodszej grupie uczniów. Marzena jako matka nastoletnich synów miała doświadczenie w kontaktach ze starszymi dziećmi, więc zgodziła się nauczać w tym zespole.

Polubiłyśmy się od pierwszego spotkania i rozmowy o tym, jak widzimy nauczanie historii. Żona Wiktora Śmierzyńskiego bardzo się przejęła naszą misją, bo tak właśnie nazywała to, czego miałyśmy dokonać. Szybko przejęłam jej tok myślenia i podeszłam do zadania jak do wyzwania dającego możliwość spłacenia długu wobec losu, który postawił na mej drodze życzliwych ludzi.

– Dałyśmy radę! – krzyknęłam, gdy tylko dołączyłam do Marzeny siedzącej w kuchni na plebanii.

– Jestem z was dumna – obwieściła Róża i jak zwykle chwyciła się pod boki, a potem wypięła obfity biust. – Zasłużyłyście na bułeczki drożdżowe z lukrem i rodzynkami.

– Tobie się nie odmawia – zapewniła Marzena, nalewając dopiero co zaparzoną herbatę. – Takich wypieków nie sposób znaleźć w całym hrabstwie, a ja teraz będę mogła zajadać takie pyszności co tydzień – tłumaczyła, sięgając po bułeczkę ociekającą polewą.

– Teraz opowiadajcie, jak wam poszło – zachęciła Róża i rozsiadła się po drugiej stronie stołu.

Uwielbiałam patrzeć, jak je. Nie pozostawiała po sobie żadnego okruszka. Resztki ciasta czy chleba zgarniała z talerzyka placami i wkładała do ust. Pozostałości sosu czy zupy wycierała skórką chleba i zjadała. Powtarzała przy tym, że jedzenie to dar od Boga, więc trzeba Mu za nie dziękować i pilnować, by nic się nie zmarnowało.

Gdy skończyłyśmy się dzielić swoimi obserwacjami i wrażeniami po dniu spędzonym wśród uczniów, Róża wstała i zajęła się przygotowywaniem kolacji. Zamierzałam jej pomóc, bo wiedziałam, że znów przybędą jacyś goście i trzeba nakryć dla tuzina ludzi. Zanim jednak zdołałam zwrócić się do Róży, Marzena skinęła na mnie, bym ją odprowadziła.

– Zaraz wracam – poinformowałam starszą kobietę i wyszłam na podwórko.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Delikatny wiatr muskał krzewy kolorowych róż. Dźwięk skrzypiącego pod nogami żwiru towarzyszył nam aż do furtki.

– Nie chciałam mówić wcześniej, żeby Róża nas nie usłyszała – zakomunikowała zduszonym głosem Marzena i rozejrzała się na boki, obawiając się podsłuchiwania.

– Czy coś się stało?

– Tak – potwierdziła, ale niemal natychmiast sobie zaprzeczyła: – Nie!

Patrzyłam na nią, podziwiając jej delikatne rysy twarzy. Nie śmiałam pytać o wiek, ale przyjęłam, że już dawno przekroczyła trzydziestkę. Od Wiktora wiedziałam, że do Londynu przybyli zaraz po ślubie z niewielkim majątkiem otrzymanym od rodziców i tu budowali swoją przyszłość. Śmierzyńska pracowała w gazecie codziennej, pisząc w niej o nowinkach modowych czy wydarzeniach kulturalnych. Po jej nienagannym stroju składającym się z plisowanej spódnicy w biało-czarną kratę, białej bluzce wykończonej kołnierzykiem i czarnym żakiecie stwierdzić można było, że wie, w czym jest jej do twarzy. A że tę twarz miała drobną z niewielką liczbą piegów na nosie i czole, chowanym pod prostą grzywką w kolorze gryki, to patrząc na nią, miałam nieco kompleksów.

– Dziewczyno, nie możesz tu zostać na wieki. – Westchnęła, marszcząc niewielki nosek, jakby właśnie poczuła odór z kanalizacji. – Jesteś młoda i powinnaś zacząć korzystać z życia, a nie spać po kątach na plebanii i usługiwać gościom infułata.

– Ale ja lubię pomagać Róży.

– Chyba już spłaciłaś swój dług.

– Nigdy się nie wypłacę za to, co obydwoje dla mnie zrobili.

– Spójrz na to inaczej – nalegała, ciągnąc mnie na chodnik.

Czułam, że chce mi powiedzieć coś ważnego, więc nie oponowałam.

– Dzięki tobie ksiądz zyskał organistkę i nauczycielkę historii. Rozwiązało mu to wiele problemów, więc winien też pomyśleć o płaceniu ci jakiegoś drobnego wynagrodzenia – tłumaczyła. – Parafianie łożą na utrzymanie kościoła, a zatem… – Nie dokończyła, wiedząc, że rozumiem, co ma na myśli.

– Nie wypada mi prosić o zapłatę. Mogę to robić dla Kościoła i naszych parafian – zaręczyłam ochoczo.

– Zrobisz, jak uważasz, ale będę cię namawiała, żebyś się stąd wyprowadziła i poszukała jakiegoś zatrudnienia.

– Łatwo ci mówić. – Sposępniałam. – Tylko wciąż jeszcze nie znam języka. Tych kilka lekcji, które miałam, to za mało, by móc się porozumiewać z Brytyjczykami.

– Rozumiem, ale nie możesz tu tkwić w nieskończoność, dlatego znalazłam ci lokum niedaleko naszego domu i od października możemy być sąsiadkami.

Widziałam, jak pęcznieje z dumy, ale ja czułam coś zupełnie innego. Bałam się zostawić to, co już znałam. Tu znalazłam port, do którego trafiłam jako rozbitek długo niesiony przez niebezpieczne prądy morskie.

Wciąż bywały noce, gdy budziłam się zlana potem i z krzykiem na ustach. I choć nie widziałam konkretnych obrazów, to czułam przerażenie, a serce mi kołatało, jakby za chwilę miało zamilknąć na wieki. Po takich snach przez cały kolejny dzień nie mogłam wrócić do równowagi. Snułam się z kąta w kąt, nie umiejąc na niczym się skupić. Co będzie, jeśli w nowym miejscu obudzę się w nocy i w amoku zacznę wrzeszczeć na całe gardło? Czy znów będę musiała wszystko tłumaczyć od początku? Rozgrzebywać stare rany?

– Pozostając w obrębie murów kościelnych, nie zdołasz zrobić kolejnego kroku, a tylko w ten sposób możesz zacząć budować swój nowy świat – upierała się Marzena.

– Nowy świat…

– Jesteś młoda, mądra i zdolna – wymieniała jednym tchem. – Potrzebujesz nawiązać znajomości ze swoimi rówieśnikami. Musisz pójść potańczyć czy umówić się do kina z jakimś miłym chłopakiem.

Zastanawiałam się, o jakim chłopaku wspomniała. Ja miałam w głowie tylko jednego i nie potrafiłam wymazać z pamięci jego słów, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Przysięgliśmy sobie, że kiedy to całe wojenne szaleństwo wreszcie się zakończy, spotkamy się nad morzem. Nieustanie targały mną wyrzuty sumienia, że tak bardzo oddaliłam się od miejsca, w którym mieliśmy poczuć się spełnieni. Jak w tej sytuacji miałabym myśleć o spotkaniu z kimś innym? Liczył się jedynie Felicjan, bo wciąż czułam, że żyje. Obiecałam też sobie, że gdy tylko zacznę samodzielnie porozumiewać się w języku Szekspira, rozpocznę poszukiwania ukochanego.

– Nie zamykaj się na ludzi i na miejsce, w którym zdecydowałaś się zamieszkać – dodała Marzena. – Przemyśl to do przyszłej soboty. Mam dać pani Beacie odpowiedź w najbliższych dniach. Po śmierci męża została sama jak palec i szuka kogoś, kto zjadłby z nią posiłek i od czasu do czasu poszedł na spacer. Stwierdziłam, że mogłybyście pomóc sobie nawzajem.

– Obiecuję, że się zastanowię – zadeklarowałam, czując ogarniające mnie znużenie.

Wielogodzinne emocje dały o sobie znać i zaowocowały spadkiem energii, a przecież potrzebowałam jej, by pomóc Róży.

Pospieszyłam w stronę plebanii, nie oglądając się za siebie. Przyjdzie czas, by pochylić się nad innymi sprawami.

Przypisy

1 16 Stalag 344 Lamsdorf (Łambinowice) na Śląsku Opolskim, najstarszy i największy obóz jeniecki na terenie Trzeciej Rzeszy.

2ks. inf. Bronisław Michalski, wikariusz generalny Polskich Sił Zbrojnych w parafii na Devonii.

3W chwili zakończenia II wojny światowej na Wyspach Brytyjskich przebywało 95 tys. Polaków, z czego 54 234 było żołnierzami, 21 744 cywilami.

Redakcja

Monika Orłowska

 

Korekta

Beata Gołkowska

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Aneta Krasińska, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788383299761

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Prolog

Rozdział I

Rozdział II

Przypisy

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści