W cieniu PRL-u. Echa prawdy - Aneta Krasińska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

W cieniu PRL-u. Echa prawdy ebook i audiobook

Aneta Krasińska

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Choć od chwili obalenia komunizmu w Polsce minęło 16 lat, to społeczeństwo wciąż ma jeszcze dużo do nadrobienia w każdej dziedzinie, a rozliczenia przeszłości jeszcze trwają.

 

Aniela opuszcza oddział chirurgiczny sochaczewskiego szpitala, którym przez lata kierowała. Przejście na emeryturę ma zaowocować odpoczynkiem po latach pracy zawodowej połączonej z wychowywaniem dzieci. Kolejna przeprowadzka otwiera jednak nowe możliwości i lekarka powraca do zawodu, ale jej praca bywa wyjątkowo niewdzięczna, a ona sama zaczyna to mocno przeżywać. To zaś coraz bardziej odbija się na jej zdrowiu.

 

Do tego znów dają o sobie znać rodzinne tajemnice, które zaprowadzą Anielę na komendę policji, gdzie będzie musiała udowodnić swoją niewinność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 59 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
4,8 (26 ocen)
21
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anisa15

Nie oderwiesz się od lektury

XXI w. to już inne czasy, inna rzeczywistość, inna władza, inna mentalność ludzi. Jak w tej nowej rzeczywistości odnalazła się główna bohaterka trylogii "W cieniu PRL-u"? Dla Anieli nastało nowe życie, przeprowadzka, przejście na emeryturę, nowa praca i walka o zdrowie. Czy udało się głównej bohaterce odnaleźć w tych innych czasach? Przekonajcie się sami sięgając po książkę. Dla mnie ten trzeci tom to takie dopełnienie całej trylogii. Warto przeczytać wszystkie części po kolei, aby przekonać się i zrozumieć jak bardzo zmieniły się czasy. Świetnie udało się to pisarce opisać. Dla starszych czytelników, będzie to wyprawa pełna wspomnień, dla młodszych solidna lekcja historii. Ten tom to również wyjaśnienie wielu tajemnic i zagadek z poprzednich tomów. . Przede wszystkim, oparte na prawdziwych wydarzeniach, historia zaginionych w czasie II wojny światowej obrazów Fałata i opis śledztwa dotyczącego ich odzyskania. Wątek, który mnie osobiście najbardziej zainteresował. To również pow...
00
kabaretka_30

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękny finał zaserwowała nam autorka w trzecim tomie serii. Było życiowo, bardzo poruszaǰaco, a przede wszystkim do samego końca tajemniczo. Zagadka, która towarzyszyła nam przez wszystkie tomy, wyjaśniona, nie pozostawiła niedomówień i w pełni mnie zadowoliła. Ubolewam, że to już koniec serii, ale może w nowym cyklu autorka zachce powrócić choć na moment do Joli, Gabrysi i Roberta? Chętnie przeczytałabym taką książkę;)
00
AnnaGrzybowska

Dobrze spędzony czas

Już minęły czasy PRL-u, a nasza bohaterka jest już babcią, to i tak czyta się świetnie. Doskonałe zwieńczenie cyklu.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

piekna
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajne zakończenie super trylogii . Wszystkie sekrety i kłamstwa zostały ujawnione i wyjaśnione . Bardzo fajnie przedstawione realia ówczesnej Polski . Nie wszyskie wybory i decyzje Anieli popieram ale każdy ma prawo o decydowaniu o swoim życiu . Gorąco polecam całą trylogię
00



Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-913-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Al­bert Nel­son od go­dziny prze­cha­dzał się po no­wo­jor­skiej re­zy­den­cji, usi­łu­jąc po­jąć, jak mo­gło dojść do ta­kiej sy­tu­acji. Wuj Bill Mo­ore nie bez po­wodu wła­śnie jego ob­da­rzył tak du­żym za­ufa­niem i prze­ka­zał mu w te­sta­men­cie cały ma­ją­tek. Sio­strze­niec wie­dział, że do masy spad­ko­wej we­szły wszyst­kie po­sia­dane przez krew­nego przed­mioty. Tych, któ­rych nie mógł prze­jąć w spo­sób ofi­cjalny, zo­bo­wią­zał się strzec w dwój­na­sób. Tym­cza­sem za­wiódł i nie miał po­ję­cia, co da­lej po­cząć.

Po raz ko­lejny tego dnia wy­brał nu­mer swo­jego praw­nika, ale znów zre­zy­gno­wał. Wuj ufał, że w ta­kich sy­tu­acjach Al­bert zdoła so­bie po­ra­dzić sam. Przy­cup­nął na sze­ro­kich wy­po­le­ro­wa­nych scho­dach wi­ją­cych się na pię­tro i scho­wał twarz w dło­niach. Pa­mię­tał mo­ment, gdy sie­dział przy łóżku umie­ra­ją­cego, który reszt­kami sił po­wta­rzał mu, żeby strzegł ob­ra­zów, do czasu gdy zgłosi się po nie wła­ściwa osoba. Od tam­tej pory mi­nęły bli­sko trzy lata, ale nikt się nie po­ja­wił, a on stra­cił czuj­ność. Sku­pił się na po­mna­ża­niu pie­nię­dzy Mo­ore’a, a że żona nie chciała się prze­pro­wa­dzić do odzie­dzi­czo­nej re­zy­den­cji, to i on za­glą­dał tu co­raz rza­dziej.

Te­raz nie śmiał spoj­rzeć na wi­szący po jego pra­wicy por­tret krew­nego. Za­wiódł, wie­dząc, jak wiele wuj po­świę­cił, by ten se­kret nie wy­szedł na jaw.

Gdyby dzień wcze­śniej wy­słu­chał dzwo­nią­cego do niego stróża po­sia­dło­ści, który uskar­żał się, że nie jest w sta­nie so­bie po­ra­dzić ze szwan­ku­ją­cym sys­te­mem mo­ni­to­ringu, i wy­słał na miej­sce ekipę fa­chow­ców, te­raz sie­działby spo­koj­nie w fir­mo­wym fo­telu i ob­my­ślał stra­te­gię sprze­daży sil­ni­ków do mo­to­ró­wek.

Na­gle do­znał olśnie­nia. Nie mógł li­czyć na po­moc od­po­wied­nich służb, ale nie miał prawa za­nie­chać wy­peł­nie­nia swo­ich obo­wiąz­ków wo­bec Billa i po­zo­sta­łych osób ry­zy­ku­ją­cych ży­cie dla do­bra sprawy. Mu­siał jak naj­szyb­ciej otrzą­snąć się ze zdu­mie­nia i dzia­łać, póki ist­niały szanse, by na­pra­wić to istotne nie­do­pa­trze­nie. Wy­jął apa­rat te­le­fo­niczny naj­now­szej ge­ne­ra­cji i wy­brał nu­mer pry­wat­nego de­tek­tywa po­le­ca­nego mu kie­dyś przez przy­ja­ciela.

Cze­ka­jąc na po­łą­cze­nie, za­sta­na­wiał się, jak bar­dzo wspo­mniany spe­cja­li­sta jest godny za­ufa­nia i ile z in­for­ma­cji po­wi­nien znać, by móc sku­tecz­nie dzia­łać.

ROZ­DZIAŁ I

Je­sienna plu­cha w Pol­sce nie sprzy­jała dłu­gim spa­ce­rom, ale po­czu­cie sa­mot­no­ści znie­chę­cało Anielę Bed­nar­ską do tkwie­nia w czte­rech ścia­nach. Ni­sko za­wie­szone sta­lo­wo­szare chmury tło­czyły się nad jej głową, nie­mal trą­ca­jąc ją swymi na­pęcz­nia­łymi od desz­czu brzu­chami. Trzy­mana przez nią w dłoni pa­ra­solka po­zo­stała zło­żona. Rześki po­dmuch wia­tru mu­skał jej zwiot­czałą skórę i wy­ci­skał łzy z oto­czo­nych wia­nusz­kiem zmarsz­czek orze­cho­wych oczu, które stra­ciły swój dawny blask.

Wrony krą­żące nad drze­wami w nie­wiel­kim parku w cen­trum So­cha­czewa do­ma­gały się za­in­te­re­so­wa­nia. Już dawno skoń­czyły się plony na po­lach oko­licz­nych wsi, dla­tego zimą ptaki chęt­nie prze­no­siły się do mia­sta, upa­tru­jąc ła­twego łupu w rzadko opróż­nia­nych ko­szach na śmieci.

Aniela do­sko­nale pa­mię­tała walkę te­ścio­wej ze sta­dami skrzy­dla­tych zło­dziei osku­bu­ją­cych drzewa z owo­ców. Te krzyki nie­kiedy ją prze­ra­żały, dla­tego dbała o to, żeby w ich ogro­dzie ro­sły wy­łącz­nie gru­sze, ja­bło­nie i śliwy mo­gące się ustrzec przed nie­pro­szo­nymi go­śćmi. A te­raz bę­dzie mu­siała to wszystko po­że­gnać i od­dać w obce ręce.

Mżawka po­ja­wiła się tak na­gle, że Bed­nar­ska na­wet na nią nie za­re­ago­wała. Su­nęła w stronę bu­dynku szpi­tala, w któ­rym roz­po­częła pracę po wy­pro­wadzce z War­szawy. Te­raz pla­cówkę prze­nie­siono na drugą stronę mia­sta do no­wo­cze­snego i znacz­nie więk­szego bu­dynku, gdzie Aniela pra­co­wała jesz­cze do wczo­raj. Miała bli­sko dwa mie­siące na­gro­ma­dzo­nego przez lata urlopu wy­po­czyn­ko­wego, więc mu­siała go wy­ko­rzy­stać, za­nim odej­dzie na za­słu­żoną eme­ry­turę.

Dawny bu­dy­nek szpi­tala prze­szedł ge­ne­ralny re­mont i te­raz słu­żył du­chow­nym koń­czą­cym po­sługę w pa­ra­fiach. Tu­taj znaj­do­wali dach nad głową, opiekę i wspar­cie. Aniela uśmiech­nęła się pod no­sem i od­ru­chowo na­cią­gnęła na głowę kap­tur or­ta­lio­no­wej kurtki. Miała szczę­ście, że nie mu­siała się oba­wiać o swoją przy­szłość. Ow­szem, dzieci już dawno do­ro­sły i miały swoje sprawy, ale wciąż mo­gła na nie li­czyć. Ufała, że nie od­da­dzą jej do domu dla se­nio­rów, gdy już prze­sta­nie so­bie ra­dzić z co­dzien­no­ścią.

Przy­sta­nęła na chwilę i spoj­rzała na wy­pie­lę­gno­wany park otu­la­jący dawny szpi­tal. Ileż to razy spę­dzała w nim prze­rwy w cza­sie dy­żu­rów albo wę­dro­wała po­mię­dzy drze­wami, chcąc ode­tchnąć po skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji, którą udało jej się prze­pro­wa­dzić. I choć przez wiele lat czuła się w tym miej­scu obco, to gdy ob­jęła funk­cję or­dy­na­tora, jej po­dej­ście ule­gło zmia­nie. Wresz­cie zbu­do­wała od­dział we­dług wła­snych za­sad i za­dbała za­równo o współ­pra­cow­ni­ków, jak i o pa­cjen­tów za­słu­gu­ją­cych na tro­skę i opiekę.

– Pani dok­torka to się roz­cho­ruje i resztę urlopu spę­dzi pod pie­rzyną – oświad­czył ży­la­sty i mocno przy­gar­biony do­zorca, za­mia­ta­jący resztki opa­dłych z drzew li­ści.

– Nie bę­dzie tak źle, pa­nie Ignacy – od­parła i uśmiech­nęła się do zna­jo­mego, który od lat był za­trud­niony w tym miej­scu, na­wet po zmia­nie wła­ści­ciela.

– Pani dok­torka to już za­po­mniała, że i o sie­bie trzeba za­dbać – nad­mie­nił oj­cow­skim to­nem, choć był od niej star­szy le­d­wie o kilka mie­sięcy i od nie­dawna pra­co­wał na pół etatu, jed­no­cze­śnie po­bie­ra­jąc marną eme­ry­turę. – A czy zde­cy­duje się pani na pracę u nas? – za­py­tał i po­wiódł spoj­rze­niem po żół­tym bu­dynku sto­ją­cym za jego ple­cami.

– Plany ule­gły zmia­nie.

– Czyli jed­nak woli pani szpi­tal?

– Nie, tam też nie wrócę – od­parła dość enig­ma­tycz­nie, czym za­cie­ka­wiła do­zorcę, który wsparł się na dłu­gim trzonku mio­tły i wle­pił wzrok w le­karkę.

– Prze­cie wnuki w War­sza­wie miesz­kają, to co pani dok­torka bę­dzie tu ro­biła?

Aniela na­brała po­wie­trza, bo po raz pierw­szy miała po­wie­dzieć na głos do ob­cej osoby to, co nie­ba­wem sta­nie się fak­tem.

– Wra­cam na stare śmieci.

Wy­po­wie­dziaw­szy te słowa, po­czuła ra­dość. Długo się no­siła z pod­ję­ciem tej trud­nej de­cy­zji, ale mi­niony rok uświa­do­mił jej, że nie jest w sta­nie sa­mo­dziel­nie utrzy­mać tak du­żego domu, a praca w ogro­dzie też co­raz bar­dziej ją mę­czyła.

– Czyli do­kąd?

Aniela wy­ba­łu­szyła oczy. Dla niej do­mem wciąż była War­szawa i choć mia­sto ostat­nimi czasy bar­dzo się zmie­niło, to z ra­do­ścią pa­trzyła na to, jak dum­nie dźwiga się z ko­lan, chcąc do­go­nić po­zo­stałe eu­ro­pej­skie sto­lice. Do­kład­nie pół­tora roku temu Pol­ska wstą­piła do Unii Eu­ro­pej­skiej i już było wi­dać pierw­sze efekty. Do­dat­kowe fun­du­sze tra­fiły do naj­uboż­szych wsi i mia­ste­czek, ale za­uwa­żalne stały się też in­we­sty­cje w in­fra­struk­turę w cen­trum kraju oraz w jego sercu, za które uwa­żana jest sto­lica.

– Do War­szawy.

– Ja to bym nie chciał tam miesz­kać. Gło­śno, brudno i cią­gle w biegu.

– Za­leży od tego, z ja­kiej per­spek­tywy na to spoj­rzeć. – Wes­tchnęła, a po­tem roz­ło­żyła pa­ra­sol, bo mżawka prze­ro­dziła się w za­ci­na­jący deszcz.

– Oby tam zna­la­zła pani spo­kój i na­brała sił, bo wi­dzę, że z tym ja­koś mar­nie.

– Dla­tego wła­śnie za­mie­rzam się cie­szyć spo­kojną eme­ry­turą w oto­cze­niu mu­zeów, te­atrów i ka­wiarni.

– W ta­kim ra­zie ży­czę dużo zdro­wia i pie­nię­dzy na te wszyst­kie fa­na­be­rie.

Aniela z gra­cją ski­nęła głową, a po­tem od­wró­ciła się na pię­cie i szyb­kim kro­kiem ru­szyła w drogę po­wrotną. Jesz­cze przez chwilę sły­szała od­głosy szu­ra­nia mio­tłą po chod­niku, a po­tem za­głu­szyły je prze­jeż­dża­jące ulicą sa­mo­chody. Ostat­nio znacz­nie ich przy­było w So­cha­cze­wie. Jej re­nault stał w ga­rażu, bo wciąż nie za­de­cy­do­wała, czy bę­dzie go po­trze­bo­wała w sto­licy. Ga­bry­sia prze­ko­ny­wała ją, że po­ru­sza­nie się po mie­ście w go­dzi­nach szczytu staje się co­raz bar­dziej fru­stru­jące, więc znacz­nie lep­szym wyj­ściem by­łoby ko­rzy­sta­nie z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Bed­nar­ska po­wta­rzała so­bie, że ma jesz­cze czas na pod­ję­cie de­cy­zji.

Gdy do­tarła do domu, w przed­po­koju po­wi­tało ją przy­jemne cie­pło. Szybko zrzu­ciła z sie­bie prze­mo­czone pan­to­fle i skar­petki. Obej­rzaw­szy po­chla­pane spodnie, uznała, że musi je zmie­nić.

Chwilę póź­niej wy­szła z sy­pialni prze­brana w szare dresy i grube skar­pety. W za­wie­szo­nym w przed­po­koju lu­strze uj­rzała swe od­bi­cie i na­tych­miast skrę­ciła do ła­zienki, by prze­cze­sać zmierz­wione od wil­goci ko­smyki. Od dawna no­siła krótko przy­strzy­żone włosy i po umy­ciu mo­de­lo­wała je na szczotce, wy­wi­ja­jąc do góry. Nic dziw­nego, że te­raz okla­pły i le­piły się do głowy. Włą­czyła su­szarkę i skie­ro­wała na włosy cie­pły stru­mień po­wie­trza. Na­gle wy­dało jej się, że sły­szy dzwo­niący te­le­fon. Wy­łą­czyła urzą­dze­nie i na­słu­chi­wała. Nie po­my­liła się w swych po­dej­rze­niach. Wy­bie­gła na ko­ry­tarz i unio­sła słu­chawkę.

– Pani Anielo, klient otrzy­mał po­zy­tywną de­cy­zję o kre­dy­cie i nie­ba­wem sfi­na­li­zu­jemy sprze­daż – po­in­for­mo­wała ją pra­cow­nica biura nie­ru­cho­mo­ści wy­na­ję­tego przez Ga­bry­się.

– Do kiedy mam się wy­nieść z domu? – spy­tała nie­pew­nym gło­sem. Ow­szem, chciała mieć już za sobą ten etap, a jed­nak pod­skór­nie czuła, że to ko­lejna dra­styczna zmiana w jej ży­ciu. Ostat­nio było ich aż nadto. Tę­sk­niła za spo­koj­nymi, le­ni­wie pły­ną­cymi wie­czo­rami. A ta­kie miały być, gdy wresz­cie przej­dzie na eme­ry­turę. Na ra­zie nie zdą­żyła jesz­cze tego od­czuć. Od­chrząk­nęła, by po­na­glić roz­mów­czy­nię.

– Do końca roku. Zdąży pani ze wszyst­kim?

– To pra­wie dwa mie­siące, więc nie wie­dzę prze­szkód.

– A za­tem trzy­mam rękę na pul­sie i dam znać, gdy ode­zwie się do mnie klient z in­for­ma­cją, że jest go­towy do do­ko­na­nia prze­lewu.

Bed­nar­ska po­woli odło­żyła słu­chawkę na wi­dełki i po­drep­tała do kuchni. Po tym in­ten­syw­nym po­ranku za­słu­żyła na fi­li­żankę kawy z mle­kiem. Na­lała wody do czaj­nika elek­trycz­nego i od­mie­rzyła czu­batą ły­żeczkę drobno zmie­lo­nych zia­ren swo­jego ulu­bio­nego ga­tunku. Jak za­wsze przed za­mknię­ciem po­jem­nika przez chwilę na­chy­lała się nad nim i wą­chała aro­mat za­war­to­ści. Już od wielu lat ku­po­wała zmie­loną kawę, scho­waw­szy głę­boko do szu­flady stary mły­nek, który po­da­ro­wała jej ciotka Irena Ko­zan jako pre­zent do no­wego domu. I choć już go nie uży­wała, to nie po­tra­fiła ot tak się go po­zbyć. Wciąż pa­mię­tała, ja­kiego po­świę­ce­nia wy­ma­gało zdo­by­cie na­wet pod­sta­wo­wego sprzętu ku­chen­nego. I ciotka, i babka Kor­ne­lia spę­dziły mnó­stwo go­dzin w ko­lej­kach przed skle­pami. Te­raz zda­wało się to nie do po­my­śle­nia.

Woda co­raz gło­śniej bul­go­tała, od­cią­ga­jąc Anielę od wspo­mnień. Bed­nar­ska na­peł­niła wrząt­kiem ulu­bioną fi­li­żankę i przy­sia­dła na krze­śle przy ku­chen­nym stole. Za­mknęła oczy i roz­ma­so­wała skro­nie, bo znów po­czuła nie­przy­jemny ból pul­su­jący gdzieś pod czaszką. Nie po­tra­fiła go zlo­ka­li­zo­wać, ale nie­kiedy sta­wał się mocno draż­niący. Za­po­bie­gaw­czo się­gnęła do szafki i wy­jęła pu­dełko z me­dy­ka­men­tami. Od­szu­kała ta­bletki prze­ciw­bó­lowe i po­piła je chłodną już kawą. Resztkę na­poju szybko wy­są­czyła i po­czła­pała do po­koju. Po­trze­bo­wała drzemki.

Uło­żyła się na wer­salce i okryła nogi gru­bym ko­cem, który kie­dyś ku­piła na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia. Od czasu do czasu ro­biła na nim za­kupy, choć prze­szka­dzały jej tłok i na­tar­czy­wość nie­któ­rych sprze­daw­ców. Wie­działa jed­nak, że tam znaj­dzie wszystko, i to za nie­wy­gó­ro­waną cenę.

Gdy Ga­bry­sia wraz z mę­żem za­miesz­kała w War­sza­wie, dużą część wy­po­sa­że­nia kuchni i dwóch ma­łych po­koi na­była wła­śnie na ba­zarku pod sta­dio­nem. Cie­szyły ją nowe sztućce, ob­rusy, po­ściel czy bież­niki na ławę. Bed­nar­ska spra­wie­dli­wie roz­dzie­liła mię­dzy córki wła­sny skromny po­sag, ale wie­działa, że to zbyt mało na po­czą­tek. Joli oprócz dwóch zmian po­ścieli i kilku ob­ru­sów wy­słała pie­nią­dze, by na miej­scu do­ko­nała sto­sow­nych za­ku­pów do wy­na­ję­tego pod Lon­dy­nem miesz­ka­nia, do któ­rego prze­nio­sła się wraz z mę­żem i córką. Do­tych­czas nie zdo­łała od­wie­dzić pier­wo­rod­nej. I to zo­sta­wiała na czas eme­ry­tury. Z po­dzi­wem pa­trzyła na swoją na­sto­let­nią wnuczkę, bie­gle po­słu­gu­jącą się pol­skim, an­giel­skim i nie­miec­kim. Lidka ma­rzyła o stu­diach w War­sza­wie. Tym bar­dziej po­mysł z prze­pro­wadzką Anieli do sto­licy spo­tkał się z przy­chyl­no­ścią jej dzieci.

Ga­bry­sia rów­nież po­trze­bo­wała jej po­mocy przy bliź­nię­tach, które roz­po­częły edu­ka­cję w szkole pod­sta­wo­wej i już na star­cie przy­wle­kły do domu cały wa­chlarz wi­ru­sów i bak­te­rii, od­po­wie­dzial­nych za wy­wo­ła­nie u Be­atki za­pa­le­nia ucha, a u Sła­wu­sia – trzyd­niówki, sprze­da­nej na­stęp­nie ojcu. Ar­tur le­d­wie prze­żył kilka dni męki, więc z nie­po­ko­jem pa­trzył na po­wra­ca­jące do domu po­cie­chy i czym prę­dzej roz­wo­ził je na mno­żące się jak grzyby po desz­czu za­ję­cia do­dat­kowe.

Aniela zdo­łała przy­snąć, gdy gdzieś w od­dali usły­szała zna­jomy dźwięk. Usi­ło­wała so­bie przy­po­mnieć, skąd go zna i dla­czego czuje, że po­winna otwo­rzyć oczy. Po­wra­ca­jąca świa­do­mość na­ka­zała jej ze­rwać się z wer­salki i biec do przed­po­koju. Kiedy sta­nęła na wprost sto­lika, pod­nio­sła słu­chawkę i ode­zwała się za­spa­nym gło­sem.

– Hejka, ma­muś – przy­wi­tał ją ra­do­sny z ko­lei głos naj­młod­szej la­to­ro­śli. – Wła­śnie wra­cam z prak­tyk. Dzi­siaj mie­li­śmy za­ję­cia w pro­sek­to­rium, więc rano nic nie ja­dłem, a te­raz lecę na obiad i wła­śnie dla­tego dzwo­nię, bo przy­po­mniało mi się, że mia­łem za­py­tać Ka­rol­cię, czy przy­je­dzie – cią­gnął, le­d­wie ła­piąc od­dech po­mię­dzy fra­zami.

– Mam na­dzieję, że zja­wi­cie się w kom­ple­cie – od­parła, opie­ra­jąc się o chłodną ścianę, bo wciąż jesz­cze była za­spana.

– Ka­rol­cia bę­dzie, dla­tego przy­je­dziemy po­cią­giem, bo nie po­mie­ścimy się wszy­scy w au­cie Ar­tura.

– Wy­je­chać po was na sta­cję?

– Po­ra­dzimy so­bie.

– Ale je­śli bę­dzie taka po­goda jak dzi­siaj, to obie­caj, że za­dzwo­nisz i wtedy pod­jadę – za­strze­gła, przy­glą­da­jąc się ka­łuży wo­kół pa­ra­solki roz­ło­żo­nej przy drzwiach wej­ścio­wych.

– Pod wa­run­kiem że cię zła­pię pod te­le­fo­nem.

– Znowu za­czy­nasz?

– Nie wiem, dla­czego tak się bro­nisz przed ku­pie­niem ko­mórki. – Wes­tchnął. – Nie masz po­ję­cia, jaka to wy­goda... – Roz­ma­rzył się. – Poza tym mamy rok dwa ty­siące piąty i mu­simy na do­bre po­że­gnać dwu­dzie­sty wiek.

– Pew­nie po prze­pro­wadzce już mi nie od­pu­ścisz...

– Zde­cy­do­wa­nie, bo nie chcę się o cie­bie mar­twić.

– Czy to przy­pad­kiem nie ja je­stem ro­dzi­cem?

– Ja aku­rat mam na­dzieję, że jesz­cze długo nim nie będę, ale to nie zna­czy, że jako syn nie mogę się mar­twić o swoją naj­uko­chań­szą matkę.

– Już ty mnie nie bierz pod włos... – jęk­nęła, zna­jąc wszyst­kie ar­gu­menty syna, od lat na­kła­nia­ją­cego ją do zre­zy­gno­wa­nia z te­le­fonu sta­cjo­nar­nego na rzecz ko­mórki. A ona naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie chciała czuć się jak na smy­czy. W szpi­talu wielu le­ka­rzy cheł­piło się po­sia­da­niem no­wo­cze­snych te­le­fo­nów prze­no­śnych, nie zda­jąc so­bie sprawy, że dzięki nim są ła­two od­naj­do­wani na­wet w cza­sie dni wol­nych. Uśmie­chała się, sły­sząc ich prze­chwałki, ile wy­dali na no­wiuś­kie cacko, a po­tem szła na pocztę i uisz­czała opłatę za abo­na­ment te­le­fo­niczny na ko­lejny mie­siąc. – Bę­dziemy ra­zem miesz­kać, więc jesz­cze bę­dziesz miał mnie do­syć – do­dała za­czep­nie.

– To ra­czej mama od­zwy­cza­iła się od wi­doku po­roz­rzu­ca­nych brud­nych skar­pet i tony nie­umy­tych na­czyń na stole. – Za­chi­cho­tał, przy­po­mi­na­jąc so­bie czasy, za­nim roz­po­czął stu­dia me­dyczne i wy­pro­wa­dził się do aka­de­mika.

– Ro­bert, bę­dziemy mu­sieli opra­co­wać ja­kiś re­gu­la­min użyt­ko­wa­nia na­szego miesz­ka­nia – od­parła i na­tych­miast zdała so­bie sprawę, że po raz pierw­szy tak okre­śliła swoje nowe lo­kum.

– W nie­dzielę przy­wiozę gruby no­tes i za­czniemy wszystko spi­sy­wać – za­strzegł, a po­tem, jak zwy­kle, gdy się prze­ko­ma­rzali, za­śmiał się i po­jed­naw­czo po­że­gnał matkę.

Odło­żyw­szy słu­chawkę, przez chwilę stała nie­po­ru­szona. Nie­ba­wem przyj­dzie jej się roz­stać z do­mem, w któ­rym spę­dziła więk­szość ży­cia. To tu wy­cho­wała troje dzieci i za­warła nowe zna­jo­mo­ści. Te­raz cze­kało na nią znacz­nie mniej­sze miesz­ka­nie, do któ­rego wraz z roz­po­czę­ciem roku aka­de­mic­kiego prze­pro­wa­dził się jej syn. Nie­ba­wem miała do niego do­łą­czyć.

Choć ból nieco ze­lżał, to wciąż czuła jego obec­ność. Nie mo­gła jed­nak cze­kać. Miała sporo do zro­bie­nia, za­nim prze­każe klu­cze no­wemu wła­ści­cie­lowi. Mimo że z pa­ko­wa­niem ubrań nie było pro­blemu, bar­dziej oba­wiała się o to, co Mi­rek przez lata zgro­ma­dził w ga­rażu. Nie zdą­żył zro­bić po­rządku, więc te­raz to ona zmu­szona bę­dzie do­ko­nać se­lek­cji i zde­cy­do­wać, co może za­brać ze sobą, co po­winna sprze­dać, a co po­da­ro­wać bliż­szej i dal­szej ro­dzi­nie czy są­sia­dom.

Wcią­gnęła ka­lo­sze, a na plecy na­rzu­ciła starą kurtkę Mirka. Skryła głowę pod kap­tu­rem i po­mknęła do ga­rażu. Prze­kro­czyw­szy próg, po­czuła się jak in­truz mysz­ku­jący w rze­czach na­le­żą­cych do ko­goś in­nego. I choć miała świa­do­mość, że są też jej wła­sno­ścią, to nie była w sta­nie się prze­ła­mać, by zde­cy­do­wać, co może stąd za­brać. Wi­dok ukru­szo­nych na­rzę­dzi ogrod­ni­czych, ły­sych opon od sprze­da­nego kilka lat temu po­lo­neza, dłu­giego spar­cia­łego węża ogro­do­wego, me­ta­lo­wej ko­newki i kilku pę­ka­tych skrzy­nek z na­rzę­dziami przy­po­mniał jej, że dawno tu nie za­glą­dała, a przed­mioty tak samo jak lu­dzie wy­ma­gają za­in­te­re­so­wa­nia.

Zro­biła głę­boki wdech i czu­jąc uno­szącą się w po­wie­trzu wil­goć, we­szła do środka. Nie mo­gła dłu­żej cze­kać z po­rząd­kami. Kie­dyś w zu­peł­nie in­nej spra­wie zbyt ła­two się pod­dała, a po­zo­sta­wione nie­do­mó­wie­nia wciąż ją tra­piły i spę­dzały sen z po­wiek. Wło­żyła więc stare rę­ka­wice i za­brała się do sor­to­wa­nia rze­czy, by prze­pę­dzić wspo­mnie­nia. Te jed­nak po­wra­cały ni­czym stado wy­głod­nia­łych wron.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki