Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Trzeci tom serii Vindolanda.
Rok 100 n.e. Zadaniem centuriona Flawiusza Feroksa, twardego legionowego weterana, jest utrzymywanie pokoju w powierzonym rejonie pogranicza w północnej Brytanii. Właśnie wybiera się do Londinium na wezwanie namiestnika prowincji, lecz zatrzymuje go makabryczny wypadek: w latrynie znaleziono zwłoki brutalnie zamordowanego cesarskiego wyzwoleńca i Feroks musi znaleźć sprawcę. Podążając tropem zbrodni, odkrywa spisek przeciwko cesarstwu i samej jego stolicy, a ślady zdają się prowadzić do starego nieprzyjaciela, który gromadzi tajemnicze artefakty w nadziei, że zapewnią mu wielką magiczną moc.
Chwała bogom, Feroks powraca w nowej, tchnącej autentycznością książce z wybuchową akcją. Nikt nie zna się lepiej na rzymskiej armii od Adriana Goldsworthy’ego i nikt nie tworzy bardziej przekonujących powieści z tamtej epoki. - Harry Sidebottom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
VINDOLANDA
ZŁOWROGIE MORZE
BRIGANTIA
Dla Roberta
Aballawa – Burgh-by-Sands
Abus – Humber (rzeka)
Alauna – Maryport w Kumbrii
Arbeja – South Shields
Bremenium – High Rochester
Bremezjo – Piercebridge
Bremetennakum – Ribchester
Brigantum – Aldborough
Kamulodunum – Colchester
Kataraktonium – Catterick
Koria – Corbridge
Korinium – Cirencester
Danum – Doncaster
Dewa – Chester
Eborakum – York
Lindum – Lincoln
Londinium – Londyn
Longowicjum – Lanchester
Lugdunum – Lyon (Francja)
Luguwallum – Carlisle
Magna – Carvoran
Mediolanum – Whitchurch
Mona – Anglesey (wyspa)
Segoncjum – Caernarfon
Werbeja – Ilkley
Werulamium – St. Albans
Wirokonium – Wroxeter
Dwaj mężczyźni podążali ścieżką meandrującą z dna doliny ku samotnemu gospodarstwu na stoku; obaj postawni, jeden nieco wyższy, drugi za to szerszy w ramionach. Mieli na sobie kolczugi, hełmy i miecze u boku – ekwipunek, jakim mało kto z tutejszego ludu Selgowów mógłby się pochwalić. Ten bardziej krępy trzymał uniesioną pochodnię. Noc była bezksiężycowa, ale czyste niebo lśniło niezliczonymi kropkami gwiazd, nie potrzebowali więc dodatkowego światła, by widzieć drogę. Był to przede wszystkim sygnał dla potencjalnego obserwatora, że oto nadchodzą dwaj dobrze uzbrojeni, posępni wojownicy.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – odezwał się wyższy, z pociągłą twarzą chudzielca, której napięta skóra nadawała mu wygląd szyderczo uśmiechniętego konia.
Towarzysz zignorował pytanie i kroczył dalej w milczeniu. Płomień pochodni trzepotał i chwilami przygasał w powiewach wiatru.
Nic nie wskazywało, by ktoś w gospodarstwie ich zauważył. Nie różniło się niczym szczególnym od wielu innych rozsianych w całej dolinie i w rzeczy samej w całej właściwie Brytanii: główny budynek ze stożkowym dachem, odrobinę wyższy i szerszy od przylepionych doń krągłych przybudówek. Wszystko poniżej spowijał mrok i tylko czasem słyszało się szmer, gdy zwierzęta w zagrodach się przesuwały lub jadły. Strzecha odcinała się blado na tle rozgwieżdżonego nieba. Selgowie nie lubią zbyt bliskiego sąsiedztwa. Czują potrzebę przestrzeni i ich domostwa są rozrzucone daleko od siebie. Eburus, mieszkający tutaj stary człowiek, był jeszcze większym odludkiem – najbliższa sadyba leżała niemal dwie mile stąd, a jego chata stała na wąskiej półce w połowie wschodniego stoku doliny. Za płytką suchą fosą otaczającą zabudowania teren wznosił się stromo i przechodził w wysokie urwisko, posępnie ciemne nawet w tak jasną noc. Nikt nie mógł się tamtędy zbliżyć – ani uciec.
– Chcę powiedzieć, że moglibyśmy zaczekać – ponowił próbę wysoki. – Dopadłoby się ich jutro. Albo pojutrze.
Mówił po łacinie, wyraźnie i starannie dobierając słowa, choć z szorstkim wyspiarskim akcentem. Windeks należał do plemienia Karwetiów z północy, blisko spokrewnionego z Brygantami – najliczniejszym ludem Brytanii. Od siedmiu lat dowodził grupą zwiadowców przysłaną przez ich wodza, aby służyć z armią rzymską.
Krępy mężczyzna wciąż się nie odzywał. Byli prawie w połowie zbocza. Ścieżka omijała duży, szary głaz i pętlą okrążała wzniesiony za nim kopiec. Nieco dalej leżały dwa inne spore kamienie, kuliste i prawie identyczne.
– Zupełnie jakby baba – zauważył Windeks, gdy przechodzili obok nich. – Tak sobie tu leży i czeka.
Ktoś przed nim musiał odnieść takie samo wrażenie, gdyż okolicę tę nazywano doliną Matki, a czasem Bogini. I kto wie, może faktycznie jakieś bóstwo ustawiło tu je na znak błogosławieństwa, albowiem jęczmień na poletkach Eburusa obrodził znakomicie.
– Żniwa niedługo – dodał. – Chociaż ten stary sukinkot pewnie będzie z tym zwlekał. Jak mu burza wszystko położy, będzie miał za swoje.
Brygant przystanął i z uśmiechem pogładził jeden z bliźniaczych kamieni. Lubił kobiety; zdążył pochować już dwie żony i niedawno pojął trzecią. Wyjeżdżając z domu, zastanawiał się, czy mogła zajść w ciążę. Ta myśl go ekscytowała, choć zarazem niepokoiła – bał się o jej zdrowie.
Towarzysz nadal nie zwracał na niego uwagi i brnął pod górę. Miał na głowie żelazny hełm z nisko zachodzącym nakarczkiem, szerokimi policzkami i poprzecznym pierzastym grzebieniem. W rzymskiej armii tak wyróżnia się centurionów, aby byli w bitwie lepiej widoczni i dla swoich, i dla nieprzyjaciela. Flawiusz Feroks służył w legionie II Augusta, jednak od dłuższego czasu pełnił samodzielną funkcję regionariusa – oficera odpowiedzialnego za utrzymywanie pokoju i praworządności w rejonie wokół bazy Vindolanda. Kilka miesięcy wcześniej jego przełożony, starszy regionarius zginął szczególnie makabryczną śmiercią i od owej chwili Feroks go zastępował. Teraz jednak znajdowali się znacznie dalej na północ od ostatnich ziem pod rzymską administracją czy nawet wpływami. Nikt poza nim nie zapuściłby się w pościgu tak daleko, zwłaszcza w tak małej grupie. Nie po raz pierwszy wyciągnął Windeksa na taką wyprawę i brygancki zwiadowca wątpił, by ten był ostatni. Prawdę mówiąc, przy takich szansach, jakie patrzyły im w oczy tej nocy, wprost musiał mieć nadzieję, że czekają go jeszcze inne takie eskapady.
Jeszcze raz poklepał piersiopodobny głaz i ruszył za przyjacielem. Feroks był już daleko w przedzie; wspinał się na niewielką skarpę, zamiast obejść ją ścieżką. Chwilę rozglądał się ze szczytu, nim poryw wiatru zaszeleścił w jęczmieniu i szarpnął płomieniem pochodni. Odwróciwszy się plecami, zniżył ją, by nie dopuścić do zgaszenia. Gdy się uspokoiło, a pochodnia znów zapłonęła równo, spojrzał ponad głową mamroczącego coś kompana na dno doliny. Trzy ogniki były tam, gdzie powinny. Feroks mruknął z aprobatą.
– A, czyli nie śpisz – zaczepił go Windeks, zadarłszy ku niemu głowę. – Albo się dopiero zbudziłeś.
– Taa… – zabrzmiała burkliwa odpowiedź. Ci Karwetiowie to istne gaduły, nawet w porównaniu z resztą Brygantów, przy których Rzymianie wychodzą na powściągliwych.
Zwiadowca wdrapał się na pagórek i stanął obok Feroksa.
– Jak niby oni mają trzymać pochodnie i jednocześnie dąć w rogi? – spytał. – Możesz mi to wyjaśnić, panie centurionie?
Pan centurion znów musiał zasłonić pochodnię przed kolejnym podmuchem wiatru. Zignorował pytanie, gdyż należało do wielu, na które nie umiał odpowiedzieć. Pościg rozpoczęli przed trzema dniami. Jeden ze zwiadowców wcześnie odpadł, gdy koń mu okulał. Drugiego dnia ścigani spotkali się z samotnym jeźdźcem, który potem oddalił się na wschód, oni zaś podążyli dalej na północ. Feroks wysłał za nim w trop innego zwiadowcę i jednego ze swoich ludzi. Owego Bryganta nie dałoby się nazwać prawdziwym wojownikiem, żołnierz natomiast, niedźwiedziowaty Tungr, był z tych, co to zdani na siebie mogą zabłądzić we własnej bazie – we dwójkę tworzyli więc równowartość jednego sprawnego mężczyzny. Sądząc po śladach, tajemniczy jeździec był drobnej budowy, może zaledwie wyrostkiem, więc powinni dać sobie z nim radę. Inna rzecz, że gość gotów na spotkanie z takimi typami jak ścigana grupa musi być prawdziwym śmiałkiem. To była kolejna zagadka w większej zagadce i Feroks nie bardzo wiedział, po co właściwie chciał tego samotnika przychwycić, ale po prostu nie lubił zostawiać luźnych końców. Cała ta sprawa była dziwna; coś mu jednak mówiło, że to ważne, posłuchał więc głosu instynktu i przykazał patrolowi przywieźć jeźdźca żywego lub martwego, ze wszystkim, co ma przy sobie.
– Jeżeli oczywiście draństwa nie zgasną, nim je ktokolwiek spostrzeże – dokończył myśl Windeks, przekrzykując świst wiatru, który nagle ucichł w pół zdania i ostatnie słowa rozbrzmiały nienaturalnie głośno.
Obydwaj spojrzeli na gospodarstwo, nadal jednak nic nie wskazywało, by ktokolwiek tam zwracał uwagę na otoczenie.
– Usłyszą – przemówił w końcu centurion.
– No przecież – rzekł Windeks po chwili, gdy zrozumiał, że więcej komentarzy nie będzie. Po tylu latach przywykł już do cech charakteru przyjaciela. Co nie znaczyło, że przestały go irytować. – Jesteś pewien, że ten Greczynek w ogóle umie zagrać na rogu?
– Filon cały dzień kłapie jęzorem. – Ton Feroksa sugerował, że to wystarczające kwalifikacje, jeśli chodzi o robienie hałasu. – I to on podsunął mi ten pomysł. Kiedyś opowiedział mi historię o bohaterze swojego ludu, który z trzystoma zaledwie wojownikami podkradł się i otoczył obóz o wiele liczniejszych nieprzyjaciół. Każdy z nich miał pochodnię i róg i wszyscy równocześnie zaczęli trąbić, i wymachiwać pochodniami. Tak wystraszyli przeciwników, że ci spanikowali, w chaosie nawzajem się zabijali i w końcu sromotnie uciekli. Tak bóg zaćmił im umysły.
Windeks wyciągnął dysk Taranisa, który zawsze nosił na szyi, i musnął go wargami.
– A my mamy dzisiaj jakiegoś boga po naszej stronie? – spytał.
– A jak myślisz?
– Wolałbym te trzy setki wojowników. Jeśli odczekamy, może patrol do nas dołączy. Trop jest wyraźny, mógłbym za nim podążać z jednym półotwartym okiem. A ty przez sen.
– Tylko co z dziewczyną?
– Jeśli jej dotąd nie zabili, to czemu mieliby to zrobić teraz? Musieliby do kompletu zakatrupić Eburusa. Może on jest wrednym sukinsynem, ale nie dopuściłby do morderstwa pod własnym dachem… chyba że sam by je popełnił.
– Cystumukus wyrżnąłby cały świat bez mrugnięcia okiem – stwierdził z goryczą centurion. – Rufus jeszcze by się przy tym uśmiechał, gdyby miał szansę potem umknąć. Jeden stary rolnik z rodziną to dla nich betka.
Podniósł pochodnię i trzykrotnie nią machnął z lewa na prawo. W dolinie trzy światełka pochyliły się w odpowiedzi.
– A Rufus tam jest?
Chodziło mu o dezertera, który zostawiał za sobą krwawy trop, odkąd półtora roku wcześniej zwiał ze swojej kohorty. Cystumukus był wyrzutkiem z jednego z plemion na dalekiej północy. Obaj budzili strach jako złoczyńcy wyjątkowo brutalni nawet jak na te surowe ziemie. Wyglądało na to, że pogłoski o tym, że połączyli siły, są słuszne.
– Jest. Są tam obydwaj, z paroma wojownikami i dziewczyną.
Ślady świadczyły o tym dobitnie, mimo że po miesięcznej suszy grunt był twardy.
– Nawet takim łajdakom nie przyszłoby łatwo zabić człowieka, który przyjął ich pod swój dach – ciągnął Feroks. – Ale konie mamy zmęczone i prócz nas tylko trębacz jest zdolny do walki, tylko że na niego nie ma co specjalnie liczyć. Jutro więc ich raczej nie dopadniemy, a nawet gdyby, to szanse w otwartym polu mamy małe. Jeśli zaś będziemy czekać na innych, to łotry odsadzą się za daleko i się nam wymkną albo zabiją dziewczynę, gdy tylko nas spostrzegą. – To rzekłszy, ruszył dalej ścieżką.
– Znasz ją w ogóle? – spytał Windeks, gdy się z nim zrównał.
– Kogo?
– No, tę niewolnicę.
– A co to ma do rzeczy? Widziałeś, co zrobili.
– Widziałem.
Kobieta, którą chcieli uratować, była niewolnicą i żoną niewolnika, czyli nikim; oboje wraz z synkiem należeli do cesarskiego wyzwoleńca. Windeksa jednak już dawno przestał dziwić rzymski sposób myślenia. Jej mąż prowadził wóz pełen towaru swojego pana, gdy wpadli w zasadzkę. Samotny żołnierz, który miał ich eskortować, nie mógł zdziałać nic więcej, jak tylko zginąć wraz z nimi. Czystym przypadkiem Feroks i Windeks natknęli się na to miejsce pół dnia po napadzie, zobaczyli zwłoki – czego odzobaczyć się nie dawało – i przez trzy dni forsowną jazdą śledzili trop sprawców. Centurion wysłał żołnierza do Vindolandy z prośbą o wsparcie, choć bez nadziei, by zdążyło na czas, i tak zaczęło się wykruszanie jego małego oddziałku.
– Trzeba ich zabić – stwierdził.
Jego głos, na co dzień tak melodyjny, zabrzmiał teraz nienaturalnie płasko, co zawsze było oznaką, że nie ma co próbować odwieść go od podjętej decyzji.
– Ano trzeba. – Brygant popatrzył na profil przyjaciela. – Ich i jeszcze wielu takich jak oni.
Feroks odwrócił się do niego i uśmiechnął.
– Nie musisz pchać się tam ze mną.
Windeks zatrzymał się i chwilę patrzył za odchodzącym, na jego rytmicznie kołyszący się grzebień i hełm czerwieniący się odblaskiem płomienia, po czym westchnął.
– To prawda, tylko że nieprawda.
Wyszeptane słowa utonęły w wietrze, zresztą nie miały znaczenia. Bryganci słyną z wierności wobec przyjaciół bez oglądania się na koszty, a już Karwetiowie najbardziej. Feroks był jego przyjacielem, czy mu się to podoba, czy nie, to zaś znaczyło, że on pójdzie za nim teraz i zawsze, póki tchu w ciele. Znów ucałował krąg Taranisa i wsunął go za kolczugę. Poklepał się po staromodnym armijnym hełmie, by sprawdzić, czy jest wystarczająco mocno zawiązany, po czym wysunął nieco miecz z pochwy, by się upewnić, że w potrzebie wyjdzie gładko.
Pokręcił głową, mruknął pod nosem: „Sukinsyn jeden”, ale ciepło, i pomaszerował za centurionem.
Gospodarstwo rosło w oczach, nie dalej niż o sto kroków. Przez chwilę na ciemnej ścianie domu zajaśniał czerwonawy prostokącik, gdy ktoś otworzył drzwi i wyszedł bądź wszedł. Wciąż jednak nie było żadnych oznak, że ktoś ich wypatrzył. Minęli zagony jęczmienia i wkroczyli na otwarty plac przed zabudowaniami. Mimo suszy grunt był tu rozmiękczony od codziennego przechodzenia zwierząt. Jedno z nich, kuc z szeroką gwiazdką na czole, przyglądało się im sponad faszynowego płotu zagrody. Fosa wokół gospodarstwa była płytka i sądząc po zapachu, pełniła funkcję otwartego szamba. Selgowie nie używają własnych fekaliów jako nawozu; po prostu je wylewają i zapominają. Wraz z odorem zwierzęcego obornika i gnijących odpadów żywności składało się to na istną torturę dla powonienia.
Do zabudowań prowadziła grobla, choć to raczej szumne określenie na pasek ziemi, której właścicielom nie chciało się przekopać. Fosa wraz z ogrodzeniem miały zapobiec rozłażeniu się zwierzaków i choć trochę utrudnić robotę złodziejom.
Zatrzymali się u nasady grobli. Feroks odwrócił się i ponownie dał sygnał pochodnią. W oddali pokłoniły mu się trzy ogniki, po czym zagrała trąba.
– Dobry jest – mruknął Windeks, wiedząc, że to Banno, tubicen z Vindolandy.
Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, minął – zdawałoby się – wiek, nim w uszach znów zaświdrowało mu wysokie, urwane trąbnięcie, a po krótkiej pauzie takiż piskliwy, nierówny dźwięk. Był to pierwszy występ Filona, niewolnika Feroksa, który wiódł wieczną, zaciętą wojnę z brudem w kwaterze swego pana i – z mniejszym powodzeniem – w jego garderobie.
– Fatalnie… – ocenił Brygant. – Nie dali mu bogowie tej żyłki.
W gospodarstwie nikt nie zareagował. Nawet kuc stracił zainteresowanie i odwrócił się do nich ogonem.
– Eburusie! – krzyknął centurion tak głośno, że zwiadowca aż się wzdrygnął. Jak na takiego milczka głos miał zdumiewająco donośny. – Eburusie, stoimy przed twoją bramą, panie, i prosimy o rozmowę!
Stary ani nie był „panem”, ani nie miał bramy, kurtuazja jednak bardzo się liczy. Feroks posługiwał się mową plemion i po ponad dziesięciu latach spędzonych na północy został mu już tylko ślad akcentu własnego ludu. Teraz był Rzymianinem i oficerem w legionie II Augusta, urodził się jednak jako książę Sylurów, plemienia, które dwadzieścia lat wojowało z Rzymem i w końcu przegrało. Jako nastoletni podrostek został zakładnikiem. Wysłano go na kontynent, dano dobre rzymskie wykształcenie, a z czasem przyznano obywatelstwo imperium i stopień oficerski. Windeks zawsze czuł, że o duszę jego przyjaciela walczą dwa różne, nawet wzajemnie wrogie duchy.
Czekali.
– Może się tam powyrzynali – rzucił pogodnie Brygant.
Z niskich drzwi lunął potok światła. Na jego tle widać było przyczajoną wewnątrz sylwetkę.
– Idźcie sobie! Nie chcemy was tutaj!
Głos był chłopięcy.
– Ach, ta słynna gościnność Selgowów… – skomentował sarkastycznie Windeks.
– Wyjdź, Eburusie! – domagał się Feroks. – Musimy porozmawiać.
Wydawało mu się, że z chaty dobiega szmer dyskusji.
– Ktoście wy? – spytał chłopiec.
– Jestem Feroks, centurio regionarius. Mam do was ważną sprawę.
– Mam już gości i dla nowych brak miejsca. – Ten głos był niższy i nabrzmiały niechęcią. W jasnym prostokącie pojawiła się przygarbiona masywna postać, przesłaniając niemal całe światło, po czym wyprostowała się na pełną wysokość. Mężczyzna ruszył ku nim, lekko kołysząc się na boki. – No to mówcie, tylko szybko, bo w izbie ciepło, a tu noc zimna.
Eburus miał dobrze ponad pięćdziesiątkę, wyglądał zaś jeszcze starzej. O głowę przewyższał Windeksa, był za to jeszcze odeń chudszy, z obnażonymi rękami jak patyki i szyją długą, pomarszczoną jak u jaszczurki. Podszedł do drugiego końca grobli.
– No, czego chcesz? – burknął, pogmerał przy spodniach i zaczął oddawać mocz do fosy.
– Znasz mnie, Eburusie – powiedział centurion na tyle głośno, by się przebić ponad głośny chlupot, który zdawał się trwać bez końca.
Spotykał się z tym człowiekiem już kilkakrotnie; raz nawet skorzystał z gościnnego noclegu w cieple. I dom, i jego mieszkańcy byli brudni i posępni, gości podejmowali skąpo nawet jak na typowe u tego ludu sknerstwo, za to nie żałowali mocnego, aromatycznego piwa, które podawali w ogromnych kubasach. Feroks liczył właśnie na moc tego trunku.
Stary długo się zastanawiał nad odpowiedzią, cały czas nie przerywając czynności fizjologicznej. Kuc znów stał z głową przy płocie i zapewne był pod wrażeniem.
– Ano znam – przyznał w końcu gospodarz.
Feroks dostrzegł ruch w izbie i podniósł głos, aby i tam go usłyszano.
– Przychodzę po twoich gości. Po Cystumukusa i Rzymianina niegdyś zwanego Rufusem oraz ich kompanów. Zabiję ich dzisiaj albo aresztuję, aby wymierzono im sprawiedliwość. To mordercy.
Eburus zamrugał kilkakrotnie, jakby miał kłopot ze zrozumieniem. W końcu chlupot się urwał.
– Oni są gośćmi u mojego ogniska – oświadczył.
Centurion odwrócił się i pomachał pochodnią. W dolinie poruszyły się trzy płomyki. Banno znów zagrał hasło, po nim Filon, tym razem bardziej udanie.
– Mam ze sobą dziewięciu batawskich jeźdźców – oznajmił dobitnie Feroks. – Wiesz, jacy to tędzy wojownicy. Znana ci jest też sława Windeksa z Karwetiów, który tu oto stoi przy mnie. Na dole czeka sześciu jego ludzi.
Prawda była taka, że byli tam tylko trębacz, młodociany sługa centuriona i zaledwie jeden zwiadowca.
– Ale to moi goście – powtórzył gospodarz, bardziej zdziwiony niż oburzony.
– I ja muszę ich zabrać lub zabić.
– Są pod moim dachem. – Cierpliwość Eburusa z wolna się wyczerpywała, a język plątał. – Czy nie wiesz, co to znaczy?
– To Rzymianin – wtrącił Brygant. – Oni wiedzą tylko, że żelazem się zabija, a złoto gromadzi.
– Złożę twoim gościom taką ofertę! – wykrzyknął centurion. – Wyjdźcie i walczcie z nami dwoma. Moi ludzie nie będą się wtrącać. Jeżeli wygracie, to klnę się na bogów Rzymu, na Słońce i Księżyc, że pozwolą wam odejść wolno i odczekają dwa dni, zanim wznowią pościg. To godna propozycja.
– Na bogów Rzymu… – Eburus splunął i dopiero teraz sobie przypomniał, że warto by podciągnąć spodnie i zacisnąć pas. Był nieuzbrojony i bosy. – A jeśli nie wyjdą? Są u mnie w gościnie i pod moją ochroną, dopóki jutro nie wstanie słońce. – Zrobił krok naprzód i stanął na grobli. – Nie każę im wyjść. Co zrobisz, jak sami nie zechcą?
Feroks podziwiał dumę i determinację rolnika. Zastanawiał się, czy Eburus wyczuł lub przejrzał jego blef.
– Muszą wyjść!
– Dlaczego? – nie ustępował stary.
Centurionowi wydawało się, że dosłyszał, jak przyjaciel szepcze: „No właśnie, dlaczego?”.
– Bo jak nie, to spalę twoje gospodarstwo, zabiję każdego mężczyznę, chłopca i zwierzę, a kobiety sprzedam do niewoli.
Eburus wybuchnął gniewem.
– Nie ośmielisz się! Nie zrobiłbyś tego!
– To Rzymianin – powtórzył Windeks. – Oni nie mają honoru. Co jeszcze gorsze, z urodzenia jest Sylurem. Wszyscy wiedzą, że lud wilka nigdy nie stawia honoru ponad zemstę.
– Bogowie cię przeklną! – Gospodarz posunął się jeszcze o krok. Feroks tylko wzruszył ramionami. Stary drżał i ręce mu się trzęsły. – Mój ród cię dopadnie i zabije.
– Wielu próbowało. Kilku chętnych więcej nie zrobi mi różnicy, a ciebie to dzisiaj nie uratuje. Przekaż to swoim gościom. Albo wszyscy zginiecie od ognia i miecza, albo oni staną z nami do walki. Wtedy ktoś przegra, ktoś wygra, ale ty i twoi domownicy przeżyjecie.
Eburus splunął znowu i Feroks poczuł parę kropelek na twarzy. Przetarł ją wierzchem dłoni.
– Idź, powiedz im to.
Stary odwrócił się i odszedł, mamrocząc złożone i pełne konkretów przekleństwo z uwzględnieniem krwi, kości i flaków Rzymianina. Po chwili schylony wsunął się do izby w głównej chacie. W mniejszej po lewej zajaśniało światło, jakby ktoś ich stamtąd obserwował, lecz się nie pokazywał. Centurion przełożył pochodnię do lewej ręki i prawą chwycił rękojeść miecza. Głownia lekko się wysunęła z pochwy. Poczuł znajomy przypływ satysfakcji z idealnego wyważenia broni. Jego dziadek zdobył ją na rzymskim oficerze i podarował wnukowi, wówczas jeszcze zbyt małemu, by ją udźwignąć. Miecz już wtedy był stary – dłuższy od standardowego armijnego gladiusa, o konstrukcji nieczęsto widywanej od czasów boskiego Augusta. Jego ciężar w dłoni i świadomość, że wkrótce będzie musiał go użyć, sprowadziły życie do rzadkiego poziomu prostoty.
Windeks westchnął i dobył swojego miecza o dłuższej i smuklejszej klindze. Poprawił chwyt na małej kwadratowej tarczy.
– No a co, jeśli nie wyjdą? – spytał.
– Spróbujemy podpalić strzechę i wytniemy ich jednego po drugim, gdy będą wiać.
– Znaczy łatwizna?
– Niekoniecznie. Trochę to potrwa i zdążymy się zmęczyć.
Z chaty wyłoniła się barczysta postać. W blasku ognia z wewnątrz zalśniły jego wygolona głowa i ostrze topora. Było to narzędzie drwala, nie broń – ale Cystumukus znany był z tego, że lubi walczyć właśnie nim, choć równie chętnie zabijał czymkolwiek, w tym swymi potężnymi łapskami. Nie imponował wzrostem, ale miał szeroki, mocno owłosiony tors. Feroks i Windeks nigdy go dotąd nie widzieli, za to nieraz o nim słyszeli. Ludzie nazywali go Niedźwiedziem – tak z uwagi na obfite owłosienie, jak i przerażające napady furii. Opowieści głosiły, że odcina głowę każdemu zabitemu człowiekowi, po czym obgotowuje ją tak długo, aż zostanie sama goła czaszka. Miał w zwyczaju zabierać te makabryczne trofea na zachód i ciskać je w morze. Jedni mówili, że daje mu to niespotykaną moc, według innych robił to z powodu złożonych ślubów, dzięki czemu zyskiwał nieśmiertelność. Plotki potrafią być najfantastyczniejsze, nigdy jednak nie wiadomo, czy nie tkwi w nich ziarno prawdy.
Z izby wyszedł drugi, wyższy mężczyzna, a za nim jeszcze dwaj. Wszyscy byli uzbrojeni w długie miecze w stylu ulubionym przez plemiona, z ciężkim końcem brzeszczotu, co przydaje potwornej siły cięciu od góry. Jeden miał też tarczę podobną do Windeksowej. Po chwili pojawił się piąty z włócznią i wreszcie ostatni, w przeciwieństwie do kompanów brodaty i odziany w łuskowy kirys z brązu, lśniący czerwono w padającym z izby świetle. Za progiem przystanął i ciasno owinął płaszcz wokół lewego przedramienia. W prawej dłoni trzymał współczesny wojskowy gladius o krótszej klindze niż broń Feroksa.
– Nie sądziłem, że wyjdą – mruknął Brygant.
Na tym się jednak nie skończyło – z chaty wynurzyło się jeszcze dwóch.
– Szlag by to… Czyli mają kumpli.
– Musieli się tu z nimi spotkać – zauważył centurion.
– Nadal twierdzisz, że to był dobry pomysł?
W drzwiach ukazał się kolejny „chętny”, niecierpliwie odpędzając pchającego się za nim wyrostka. Windeks westchnął, poznawszy tę tyczkowatą, przeraźliwie chudą sylwetkę.
– Ot, durny stary sukinsyn. To pewnie jeden z jego synów.
Feroks skinął głową.
– Ich zabijaj tylko w razie konieczności.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz przerwał mu krzyk furii. Jeden z przeciwników, ten z tarczą i długim mieczem bez spiczastego czubka, rzucił się ku nim, wysoko unosząc broń do cięcia. Część pozostałych powoli się zbliżała, nie było jednak czasu baczniej ich obserwować, gdyż napastnik był już na grobli. Za cel wybrał sobie Feroksa, którego hełm z czerwonym grzebieniem jak zwykle przyciągał uwagę.
Dwaj przyjaciele razem cofnęli się o krok w chwili, gdy Bryt zaatakował z wypadu lewą nogą. Ciężki brzeszczot przeciął powietrze w miejscu, gdzie jeszcze moment wcześniej stał Rzymianin. Wojownik zdołał wstrzymać cios, nim miecz opadł zbyt nisko, co świadczyło o pewnej wprawie, ale wtedy centurion zadał pchnięcie pochodnią, która od tego ruchu rozgorzała jaskrawym płomieniem. Przeciwnik zwinnie się uchylił, dostrzegł atakującego z boku Windeksa i nadstawił tarczę, lecz w tej samej chwili Feroks uderzył sztychem. Długie ostrze gładko przeszyło tunikę, skórę i mięśnie i zagłębiło się od dołu pod żebra. Półobrotem nadgarstka oswobodził i wycofał klingę. Z trudem chwytając oddech, Bryt upuścił broń, zachwiał się i osunął na kolana. Z kącika ust pociekła mu strużka krwi. Chciał coś powiedzieć, lecz nie wydał żadnego dźwięku. Rzymianin kopnięciem strącił umierającego do fosy.
– Powinni ruszyć na nas hurmą, póki mieli szansę – skomentował niemal z dezaprobatą dla tak oczywistego błędu.
Usłyszał, jak Eburus wykrzykuje coś o włóczni i tarczy, po czym jego chłopak pobiegł ku jednemu z dalszych budynków. Czyjś gruby głos zaprotestował, ktoś rzucił staremu przekleństwo, po czym złoczyńcy w pięciu ruszyli naprzód, z Cystumukusem pośrodku. Dezerter szedł parę kroków z tyłu, trzymając miecz nisko w jednej z regulaminowych postaw zalecanych jeszcze przez cesarza Augusta. Nie było pośpiechu ani też żadnych oznak, by ktokolwiek z nich nadużył piwa gospodarza, jak to się najpewniej zdarzyło temu, który na swą zgubę pierwszy się wyrwał do ataku.
Feroks odrzucił pochodnię do fosy. Zafilowała, lecz nie zgasła. Wyciągnął krótki sztylet, ostrzem w dół i z kciukiem na głowicy. Większość legionistów albo trzymała swoje pugio zawinięte w szmatę, dobrze naoliwione i wypolerowane, gotowe na inspekcję, albo też traktowała je po macoszemu, używając do krojenia chleba i mięsiwa. Posługiwanie się nim w walce wymagało kunsztu, jaki można osiągnąć poprzez długie ćwiczenia, ale nie mając tarczy, centurion zdecydowanie wolał takie dopełnienie uzbrojenia.
Cystumukus wypiął włochatą pierś i ze zwierzęcym rykiem wzniósł nad głowę topór na długim stylisku. Najbliższy niego wojownik dzierżył ciężką włócznię. Feroks nie widział u niego miecza, osądził więc, że gość nie będzie skory do rzutu, jeśli nie trafi mu się pewna okazja. Na szczęście żaden z przeciwników nie miał oszczepu – może więc rzeczywiście jakiś bóg sprzyjał tego dnia ścigającym.
Ten z włócznią stał na lewo od Niedźwiedzia, na wprost Feroksa. Jego sąsiad zeskoczył w fosę, by zajść centuriona z flanki. Rufus wciąż się nie kwapił do pierwszej linii; czekał i obserwował, gotów do skoku. Uciekając z bazy, poderżnął gardło swojemu dekurionowi we śnie. W bitwach i bójkach nieraz udowodnił, że jest groźnym wojownikiem, nie należał jednak do ryzykantów.
Cystumukus zaryczał znowu, wysunął się naprzód i ciął straszliwie, aż topór świsnął w powietrzu. Feroks usunął się w bok i ledwo zdążył sparować mieczem pchnięcie włócznią. Musiał się cofnąć, aby utrzymać równowagę. Widząc, że ten z fosy wyłazi na górę, zrobił jeszcze krok w tył. Windeks zaatakował sztychem, celując w oczy Niedźwiedzia, drab jednak z niesamowitą szybkością podniósł topór, odbił miecz i już był gotów do ponownego ciosu. Dwaj przeciwnicy stali o krok od siebie, czujnie mierząc się wzrokiem i wyczekując szansy.
Sąsiad Cystumukusa, ten z tarczą, powoli zszedł na dno rowu. Windeks odruchowo zerknął na niego, co kudłaty zbój natychmiast wykorzystał. Nie było czasu zasłonić się tarczą, Brygant odchylił się więc tylko i odpowiedział cięciem na odlew. Topór zadzwonił o jego hełm, który obrócił się od uderzenia, a oderwany policzek skaleczył go w podbródek. Kontratak pozbawiony był prawdziwej siły, czubek klingi przejechał jednak po włochatym brzuchu przeciwnika. W mroku trudno było ocenić, czy wyżłobił ranę, czy też legenda mówi prawdę i sierściuch rzeczywiście ma skórę grubą jak u niedźwiedzia, nie do zranienia.
Feroks nożem zaatakował człowieka z włócznią i w następnej chwili ciął zamaszyście mieczem w stronę gramolącego się z fosy wojownika. Obydwaj się cofnęli, lecz moment wytchnienia był krótki – niemal natychmiast ruszyli znów do natarcia. Zbój w fosie po drugiej stronie zobaczył, że Windeks się słania od ciosu, i rzucił się naprzód, ale trafiwszy stopą na świeży kopczyk łajna, pośliznął się i z okrzykiem przerażenia runął na wznak w śmierdzące błoto, bezradnie wymachując rękami. Widok był tak groteskowy, że Brygant parsknął śmiechem, aż spadł mu pozbawiony wiązań hełm.
Cystumukus nie zwrócił uwagi na incydent i ponownie zamierzył się toporem, ale włócznik odwrócił głowę, by sprawdzić, co się wydarzyło. Feroks cisnął sztyletem. Pugio to broń ciężka i niezbyt poręczna, nie było też czasu, by odpowiednio ułożyć go w dłoni do rzutu, jednak przy tak krótkim dystansie i wieloletniej wprawie miotacza pofrunął prosto i celnie i wbił się w wydatny brzuch Niedźwiedzia, który zajęczał jak ranione zwierzę. Wolną teraz lewą ręką centurion chwycił za włócznię tuż za grotem i pociągnął ku sobie, po czym z ćwierćobrotu w prawo pchnął mieczem tak silnie, że brzeszczot przeszył tamtemu czaszkę na wylot.
Nie mogąc wyrwać broni z rany, Feroks puścił gladius w chwili, gdy mężczyzna z rowu zadał mu cięcie w bok. Cios nie był perfekcyjny i nie tak groźny, jako że miecz nie miał ostrego czubka, niemniej rozerwał parę ogniw kolczugi, a siłą przypominał uderzenie młotem. Centurion upadł na kolana. Wciąż ściskał drzewce włóczni i teraz wyrwał ją z uścisku trupa, musiał jednak paść na bok, by uniknąć ciosu topora. Cystumukus wył z furii. Feroks zdążył przetoczyć się na bok tuż przedtem, nim ostrze wryło się w twardą ziemię, i jak sprężyna poderwał się na nogi. Zbój w fosie tylko na to czekał; odrzucił miecz i chwycił go za łydkę. Centurion drugą stopą kopnął go w twarz. Ciężki, podkuty but strzaskał mu nos i odrzucił delikwenta do tyłu.
– Sukinsyn! – wrzasnął Windeks, nacierając na Cystumukusa.
Sztylet tkwiący w brzuchu zdawał się w niczym nie przeszkadzać osiłkowi; topór wzniósł się i opadł w kolejnym ciosie. Zwiadowca w porę się zasłonił, uderzenie było jednak tak mocarne, że tarcza rozpadła się na kawałki, a ręka mu zdrętwiała. Feroks zdołał obrócić włócznię grotem do przodu i pchnął z całych sił. Bardziej przypadkiem, niż celując, trafił Niedźwiedzia w udo. Zbój się zachwiał i w tym momencie Brygant ciął go z góry w głowę, wycofał ostrze i znów zadał cios. Trysnęła krew; ranny osunął się na kolana, na oślep machnął toporem, aż atakujący musiał odskoczyć do tyłu. Feroks złapał równowagę i wyrwał grot z rany. Windeks ciął ponownie, tym razem oburącz. Cystumukus zasłonił się, lecz stylisko pękło pod uderzeniem, a wtedy centurion wbił mu włócznię w oko, obracając ją przy tym, aby nie uwięzła. Dwaj wojownicy w fosie znieruchomieli, z niedowierzaniem patrząc na swego martwego herszta.
Z doliny dobiegł szarpany dźwięk rogu, a zaraz potem wojskowa trąba pokazała, jak to powinno brzmieć. Rufus gdzieś zniknął.
– Nasi nadchodzą – rzekł Brygant do mężczyzny, który wcześniej upadł i teraz stał utytłany w gnoju. – Poddajesz się czy wolisz, żebym cię od razu ukatrupił?
Nie usłyszawszy odpowiedzi, sam zszedł do rowu, omal się przy tym nie przewracając.
– Oszczędź mnie! – Wojownik ukląkł na znak kapitulacji.
Po drugiej stronie grobli rozbójnik z rozbitym nosem nawet nie próbował podnieść upuszczonego miecza. Feroks pomacał się po pulsującym boleśnie boku. Chciał wiedzieć, gdzie się podział dezerter. Podrzucił w ręku drzewce. Wojownik patrzył nań oczyma bez wyrazu. Centurion zamachnął się i miotnął weń włócznią, o mało przy tym nie krzyknąwszy z bólu. Grot był przytępiony, ale swoją masą i energią rzutu bez trudu przebił żebra i serce przeciwnika. Feroks odwrócił się, nie czekając na jego upadek, chwycił za rękojeść miecza i zapierając się stopą o głowę zabitego, wyszarpnął brzeszczot.
Od gospodarstwa dobiegł triumfalny okrzyk. Eburus w starym, sfatygowanym hełmie potrząsał nad głową włócznią i tarczą. Syn stał obok niego, ściskając w dłoni sierp. I wtedy w jednej z zagród rozległ się kobiecy krzyk przerażenia. Centurion pobiegł w tamtą stronę.
Rufus wyjechał przez otwartą furtkę zagrody na kucu z białą gwiazdką, popędzając go płazem miecza. Drugą dłonią trzymał wodze i przedramieniem przyciskał przełożoną przez koński grzbiet wyrywającą się niewolnicę.
– Tchórz! – wrzasnął za nim Eburus.
Jego syn rzucił się na uciekającego z uniesionym do cięcia sierpem. Rufus zawrócił konia w miejscu i omal nie przewrócił atakującego, który zamachnął się i ciął bezładnie, lecz chybił. Dezerter zadał jeden cios. Dobrze naostrzona klinga trafiła chłopaka w szyję.
Wystraszony kuc stanął dęba. Feroks usiłował zajść Rufusa od lewej. Kobieta wrzeszczała i próbowała się wyśliznąć z uchwytu.
– Ty suko! – syknął dezerter i zdzielił ją kułakiem w głowę.
Eburus przyskoczył do niego z prawej i pchnął włócznią, lecz jeździec zdołał odparować ją mieczem, po czym mocno uderzył konia piętami. Centurion trzymał gladius zbyt nisko, by zdążyć z ciosem, wypuścił go więc i chwycił kobietę za ręce. Kuc skoczył naprzód, potknął się, odzyskał równowagę i pogalopował ku grobli. Przy owym potknięciu Feroks poczuł zmianę w położeniu jej ciała i chwilę potem branka zsuwała się na niego, gdy nagle udo przewiercił mu ostry ból. Noga się pod nim ugięła, dłonie ześliznęły się z nadgarstków porwanej; spróbował chwycić ją ponownie, usłyszał odgłos dartej tkaniny, upadł i wtedy kobieta zwaliła się nań całym ciężarem.
Rufus galopował już groblą. Korzystając z zamieszania, klęczący wojownik rzucił się na Windeksa i przewrócił go na ziemię. Chwilę walczyli w zwarciu, ślizgając się w ohydnym błocku, póki w końcu zwiadowca nie ogłuszył przeciwnika ciosem głowicą miecza.
– Obyś sczezł, kundlu! – wrzasnął za uciekającym Eburus.
Kobieta stoczyła się z Feroksa, ciężko dysząc i rozglądając się jak wystraszone zwierzątko. Centurion usiłował się podnieść, choć noga protestowała przeszywającym bólem. Nogawkę miał przesiąkniętą krwią z rany od włóczni gospodarza.
– Po coś mi wlazł w drogę? – krzyknął gniewnie stary.
Windeks uklęknął nad powalonym zbójem i przebił go mieczem z taką siłą, że głownia utknęła w ziemi. Próbując wstać, pośliznął się dwa razy, nim wreszcie odzyskał równowagę. Otarł uwalaną twarz i parę razy splunął z obrzydzeniem.
– Nadal uważasz, że to był dobry pomysł? – burknął, przyglądając się wysiłkom przyjaciela.
Feroks pełznął przez wysoką trawę. Słyszał kobiecy głos śpiewający starą jak góry, ckliwą pieśń o tym, jak bohater spotyka księżniczkę. „Widzę słodką krainę, tu złożę swą broń”.
Trawa była gęsta prawie jak wrzosowisko, musiał więc siłą kłaść przed sobą każdą kępkę. Czołgał się naprzód, zdyszany z wysiłku. Drzewa na stoku zdawały się oddalać, zamiast przybliżać. Ostre źdźbła kłuły go w palce. Pragnął zerwać się i pobiec, wiedział jednak, że wtedy by go spostrzegli i byłoby po nim.
Śpiew cichł. Feroks gorączkowo chwytał się trawy i podciągał dalej. Wreszcie tuż przed nim wyrosła ściana lasu. Poderwał się i wbiegł między drzewa. Gałęzie wiły się wokół niego niczym węże, czepiając się nóg i ramion. Nie słyszał już tej kobiety. Zmagając się z gęstwiną, parł przed siebie, aż nagle wypadł na zalaną księżycowym blaskiem polanę i ujrzał staw.
Nocną ciszę rozdarł krzyk. Stała na przeciwległym brzegu naga, z pozłocistymi włosami upiętymi w wysoki kok. Suknia i pantofle leżały u jej stóp. W poświacie jej skóra połyskiwała jak kość słoniowa; kształty olśniewały niemal boską doskonałością.
Czy to była Artemida Łowczyni, a jego czekał los nieszczęsnego Akteona? Z jednej strony czuł, że ten widok wart jest tak okropnej ceny; z drugiej przypominał sobie, jak nie znosi psów.
– Och!
Okrzyk wyrażał irytację, bez cienia strachu. Bogini pochyliła się do przodu, jedną ręką zasłaniając biust, drugą łono. W takim ułożeniu niewiele to zakrywało i jakby czyniło ją jeszcze bardziej nagą, powabniejszą. To nie była Artemida, Diana ani Luna. Miał przed sobą Wenus, a nie niedotykalską Łowczynię. Ta bogini daje miłość, czasem nawet śmiertelnikom, a po każdym zbliżeniu z bogiem czy człowiekiem jej dziewictwo się odnawia. Znał jej oblicze; tak często o nim śnił.
Zachęcony jej uśmiechem Feroks rzucił się w wodę. Była czarna i gęsta jak miód. Po pierwszym kroku zanurzył się po pas. Po drugim sięgała mu już do szyi. Bogini się przemieniła. Miała teraz na sobie długą, wielobarwną suknię i wydawała się młodsza. Gdy czarna woda zmoczyła mu usta, ona przeobraziła się w Matkę, z włócznią w jednej ręce i snopkiem pszenicy w drugiej. Potem odmieniła się znowu – stała się wiedźmą z bielmem na jednym oku, zmierzwionymi włosami i skórą obsypaną zmarszczkami stuleci. Jej śmiech przeszedł we wzgardliwe prychnięcie.
Staw wciągał go w ciemność zaświatów.
Ktoś nim potrząsnął i nagle Feroks się obudził, mrużąc powieki przed porannym słońcem wlewającym się przez okno. Łapczywie chwytał powietrze.
– O, wróciłeś do nas.
Nad sobą ujrzał twarz Windeksa. Niewielka to była poprawa w porównaniu z wiedźmą, zwłaszcza gdy szczerzył się w uśmiechu.
– Znaczy, że nadal jesteś wśród żywych?
To już był głos kogoś innego. Głos wyćwiczony w wieloletniej praktyce, który najprostsze stwierdzenie umiał przekazać pięknie i melodyjnie.
Feroks westchnął ciężko. Windeks zniknął mu z pola widzenia, tak że miał teraz przed oczyma tylko belkowanie stropu. Mgliście przypominał sobie przyjazd do Vindolandy, przemoczony wówczas do ostatniej nitki i zmarznięty po trzech dniach niemal bezustannego deszczu.
– Medicus zapewnił nas, że wybudzenie ci nie zaszkodzi – kontynuował ów elegancki głos. – To znaczy… jeżeli cię nie zabije.
Centurion wpatrywał się w sufit. Nie chciało mu się gadać, gdyż znał rozmówcę aż nadto dobrze. Zazwyczaj był zwiastunem jakiejś nowej paskudnej przygody. Czemu ci Rzymianie zawsze muszą tak mleć jęzorami? U Sylurów każdy mężczyzna był z serca wojownikiem i znał siłę i czystą radość płynące z milczenia i bezruchu.
– Nie chcesz zapytać, gdzie jesteś albo którego dziś mamy? – nie ustępował krasomówca. – Zdaje się, że to jest w zwyczaju przy takich okazjach.
– Jestem w valetudinarium w Vindolandzie – odrzekł Feroks, nadal patrząc w sufit i nie próbując się poruszyć. Mięśnie miał zesztywniałe, nogą szarpał ból. Mógł się domyślić, że najwłaściwszym dlań miejscem w tej chwili jest izba w fortecznym szpitalu. – I jak sądzę, mój pan Kryspinus ma dla mnie jakieś zadanie.
Ktoś parsknął śmiechem. Feroks skapitulował i dźwignął się do pozycji siedzącej. Atyliusz Kryspinus, starszy trybun legionu II Augusta i syn senatora, miał wkrótce też dostąpić zaszczytu zasiadania w senacie. Niski i krępy, zdążył już niemal całkowicie osiwieć, choć miał dopiero dwadzieścia parę lat. Obok niego siedział wysoki, bardzo przystojny, ciepło uśmiechnięty mężczyzna o rudawej czuprynie – Flawiusz Cerialis, prefekt IX kohorty batawskiej stanowiącej trzon garnizonu Vindolandy.
Arystokrata wbił wzrok w rannego, on zaś odpowiedział mu równie twardym spojrzeniem. Chwilę tak się świdrowali, aż w końcu trybun się uśmiechnął.
– Bezczelny i uparty jak zawsze – powiedział. – No i świetnie. Jeśli kiedyś spuścisz z tonu, to obawiam się, że jako oficer sporo stracisz na wartości, a do tego nie można dopuścić. Teraz przynajmniej łatwo moglibyśmy cię wyrzucić ze służby w niełasce, gdybyś się posunął za daleko.
– Bez najmniejszego trudu – przytaknął Cerialis. – Może nawet skazać na wygnanie. Na mare Nostrum musi wciąż być sporo skalistych wysepek, na których jeszcze nie gnije żaden banita.
– Całe dziesiątki.
Feroks czekał. Zauważył, że za siedzącymi oficerami obok Windeksa i nieznajomego mężczyzny – zapewne lekarza – stoi Filon.
– Cóż, skoro brak ci manier, by się zaśmiać z naszych żartów albo zadać choć parę pytań, chyba sam będę musiał dźwigać brzemię tej konwersacji – stwierdził z udawanym znużeniem Kryspinus. – Taki już los nobila. No więc zgadza się, jesteś w Vindolandzie w szpitalu. Trafiłeś tu sześć dni temu. Byłeś w ciężkim stanie, z gorączką i smrodliwie ropiejącą raną. Oszczędzę ci ponurych szczegółów medycznych, ale mówiło się o amputacji nogi. Tylko że ten tutaj… – trybun wskazał Windeksa – …zagroził, że poszatkuje każdego, kto by cię ruszył, i trzeba go było aresztować. Całe szczęście, że razem ze szlachetnym Cerialisem w samą porę wróciliśmy z polowania. Uznaliśmy, że lepiej dla ciebie będzie zaryzykować i albo umrzeć, albo żyć dalej w jednym kawałku.
– Dziękuję, panie.
Wdzięczność Feroks czuł jak najszczerszą, albowiem sama myśl o utracie kończyny go przeraziła. Gdyby nie mógł służyć w armii, niewiele by mu zostało z życia.
– Nie mielibyśmy pożytku z kaleki. – Kryspinus rozłożył ręce. – Tak więc udało się nam przekonać czcigodnego medyka, aby spróbował innych metod. Oczyścił ranę, zmieniał opatrunki, okładał swoimi maściami i tak dalej. Większość czasu trzymał cię w odurzeniu sokiem z maku, żebyś się za wiele nie miotał na łóżku. Chwilami musieli cię wiązać. Majaczyłeś całymi dniami.
To było niepokojące; nie tylko dlatego, że świadczyło o słabości.
– Jak Mariusz w chorobie rzucałeś komendy, bojowe okrzyki i atakowałeś wrogów, których nikt inny nie widział – dodał z rozbawieniem Cerialis.
Prefekt nie przepuściłby żadnej okazji, by się pochwalić znajomością historii Rzymu. Był ekwitą, zatem na społecznej drabinie stał tylko o szczebel niżej od senatora, nigdy jednak nie zapominał, że jego obywatelstwo jest świeżej daty – jego ojciec otrzymał je pierwszy w rodzie. To, że pochodzili z królewskiej linii Batawów, poza plemieniem praktycznie się nie liczyło.
– No, czasami podobno łagodniałeś – dorzucił trybun. – Wołałeś matkę.
Feroks próbował czytać im w twarzach. Lubił Cerialisa i podziwiał go za męstwo. Prefekt był mężem Sulpicji Lepidyny, córki zasłużonego, choć zubożałego senatora. Taki związek świadczył o niezmiernej ambicji Batawa. Sulpicja, femina clarissima, wyróżniała się nie tylko pochodzeniem i koneksjami, lecz także dowcipem, inteligencją i urodą. Kimkolwiek była bogini ze snu, początkowo miała właśnie jej twarz i figurę. Los połączył ją z Feroksem – zostali kochankami, a on ojcem jej dziecka, małego Marka. Była to głupia, niemożliwa miłość i do dzisiaj nie mógł zrozumieć, dlaczego Sulpicja poważyła się na takie ryzyko. W głębi duszy czuł, że to nie ma sensu – tak, jak gdyby bogini wybrała życie ze śmiertelnikiem. A on? Przypomniał sobie nocne zwidy; miał pewność, że nie oparłby się jej żaden człowiek, jakkolwiek straszna byłaby cena.
– Nie znałem swojej matki – szepnął po bardzo długiej, jak mu się wydawało, pauzie.
Kryspinus zawsze miał minę, jakby dopiero co usłyszał żart. Czy za błyskiem w jego oczach kryło się coś więcej? Trudno było ocenić.
– Cóż, oto jedna z wielu smutnych stron życia – rzekł arystokrata. Kątem oka dostrzegł, że prefekt wierci się niecierpliwie na składanym krześle. – Tak, drogi Cerialisie, wiem, że czas nagli i musisz iść. Dołączymy do ciebie niezadługo.
Dowódca garnizonu wstał i posłał Feroksowi ciepły uśmiech.
– Dobrze cię widzieć znów przy życiu. Żona się ucieszy, gdy jej prześlę wiadomość.
Centurion szukał w jego słowach niewypowiedzianej aluzji, ironii czy goryczy, ale nie znalazł. Przed paroma laty uratował Sulpicję Lepidynę z zasadzki, a nie dalej jak minionego lata wyrwał ją z łap porywaczy, którzy wywieźli ją na odległą wyspę.
– Często powtarza, że kiedy jesteś w pobliżu, jej życie nabiera cech greckiego dramatu. – Cerialis wybuchnął szczerym śmiechem. W tej chwili o wiele bardziej przypominał batawskiego króla niż rzymskiego oficera. – Oboje tyle ci zawdzięczamy. No, na mnie pora. Muszę dopilnować, by wszystko było gotowe.
– Zaraz i my się zbierzemy – zapewnił trybun i strzelił palcami na sługę. – Chłopcze, buty i płaszcz dla centuriona.
– Czy mam go ogolić, panie?
– Teraz nie ma czasu. – Kryspinus uśmiechnął się figlarnie. – Po wszystkim zechce porządnej kąpieli, więc nie ma to sensu.
– Panie… – Młody Grek zmarszczył brwi. Miał niezłomne poglądy w kwestii ubioru i czystości. – To nie zajmie długo. I może czysta tunika…
Trybun tylko na niego spojrzał. Filon zbladł i się ukłonił.
– W tej chwili, panie.
– I kapelusz przynieś! – krzyknął za nim Feroks. Niewolnik na moment znieruchomiał, usłyszawszy niemiłe mu polecenie, i szybko wyszedł z izby. – Założę się, że go nie znajdzie – mruknął centurion, wiedząc, jak sługa nie cierpi jego sfatygowanego nakrycia głowy.
– Powinieneś częściej przetrzepać skórę temu chłopakowi – doradził patrycjusz i dał znak Windeksowi i lekarzowi, by wyszli. – Albo go wyzwolić… choć nie wiem, czy świat jest gotowy na taką pasję do porządku.
– Tak, panie – odrzekł centurion. Prawda była taka, że sam nieraz rozważał obie te opcje.
– I co, nadal nie chcesz o nic zapytać? Wyrywamy cię z głębokiego snu, szykujemy się, by cię wywlec z łoża boleści, a ty nie wyrazisz najmniejszego zaciekawienia, dokąd i po co?
Feroks odrzucił koc i opuścił nogi na podłogę. Skrzywił się, gdy zranione udo zaprotestowało palącym bólem. Czuł się słaby i brudny. Ktoś musiał go przebrać w żołnierską tunikę roboczą, tak wypłowiałą, że prawie brązową.
– Na rozkaz, panie.
Kryspinus pokręcił głową.
– Wyglądasz okropnie, ale przynajmniej nie zapomniałeś o przysiędze na wierność cesarzowi. – Podkreślił ostatnie słowo, bez wątpienia, by przypomnieć mu o innym ślubowaniu, złożonym jego rodzinie. – Skoro jednak uparcie odmawiasz okazania ciekawości, to ja ci zadam parę pytań. Na te trupy natknąłeś się przypadkowo?
– Tak jest.
– Domyślam się, że obecność żołnierza powiedziała ci, że to nie byli zwykli niewolnicy.
Centurion nie odpowiedział. Ścigałby zabójców niezależnie od statusu ofiar.
– I tak z garstką ludzi i prawie bez zapasów rozpocząłeś pościg?
– Taka służba.
– Wiedziałeś, czyimi byli sługami?
– Tak, Wegetusa. I coś tam było nie tak. Sprawcy nie przeszukali wozu porządnie. Znalazłem na nim po mieszku srebrnych i złotych monet, ledwo ukryte pod stertą futer. Zresztą i same skóry warte były rocznego żołdu.
– Może ktoś im przeszkodził?
– Nie. Oni wiedzieli, czego chcą, i to zabrali, z dziewczyną do kompletu. Powinna nam coś więcej powiedzieć, gdy dojdzie do siebie. Przez całą drogę prawie się nie odzywała.
– Okutana w płaszcz, który jej tak wielkodusznie oddałeś. – Trybun musiał już rozmawiać z Windeksem lub kimś innym z ich grupy. – A sam mokłeś i marzłeś do szpiku kości. Piękny uczynek, choć niewystarczający, by skłonić ją do mówienia.
– Złoczyńcy na jej oczach zamordowali męża i dziecko, po czym ją kolejno gwałcili. Musi mieć trochę czasu.
– Nie wątpię – zgodził się Kryspinus. – Makabryczna sprawa. No więc dopadłeś ich i zabiłeś. Wszystkich poza owym Rufusem, który wolał tę małą niż cokolwiek innego z łupów. Zresztą przy trupach nie znalazłeś nic wartościowego. To może znaczyć, że to, na czym im zależało, zabrał ów tajemniczy jeździec. Czy twoi ludzie go dogonili?
– Poniekąd. Żołnierz zginął, a zwiadowca wrócił tak pokiereszowany, że zmarł po godzinie.
– Bardzo pechowa wyprawa.
Feroks zawahał się, lecz uznał, że nie zaszkodzi wyjawić przełożonemu to, co i tak mógł już usłyszeć od innych.
– Jeźdźcem, którego ścigali, była kobieta, panie.
Kryspinus uniósł brew, by podkreślić, jak jest zdziwiony. Uwielbiał takie sceniczne gesty.
– Zwiadowca powiedział, że zjawiła się nie wiadomo skąd i mieczem obracała szybciej, niż oko mogło nadążyć. Żołnierza zabiła w mig, a to był kawał rębajły. Podobno była sama.
– Kiedy to się stało?
– W nocy, siedem dni temu.
– Czyli było ciemno. Mógł nie widzieć dobrze.
Centurion w duchu wzruszył ramionami. Jeśli trybun chce pozostać nieprzekonany, to niech mu będzie na zdrowie. On wiedział, że świadek mówił prawdę, gdyż pasowało to do śladów, które sam widział.
– No dobrze, trzeba więc przyjąć, że owa wojowniczka lub jej mocodawca ma to, po co przyjechała. Z czasem może dowiemy się od Wegetusa, co wieźli jego ludzie, i zrozumiemy, dlaczego zbóje zadali sobie tyle trudu.
– Dziewczyna może wiedzieć – zauważył Feroks.
Kryspinus westchnął teatralnie.
– Dwa dni temu się powiesiła. Wychodzi na to, że i twój pościg, i dobre uczynki poszły na marne. O, jesteś, chłopcze – dodał, spostrzegłszy, że Filon czeka w drzwiach. – Świetnie, to możemy iść. Ubierz się, Feroksie, i chodź ze mną.
Niewolnik śmignął przez izbę z butami i zwiniętym w kłębek płaszczem.
– Dokąd, panie?
Trybun wyszczerzył zęby.
– Musisz udać się ze mną do latryny.
Promienie słoneczne przyjemnie grzały twarz, gdy szli przez warownię, Feroks jednak cieszył się z płaszcza, pomagał bowiem ukryć tunikę, która niepodtrzymywana pasem zwisała mu niemal do kostek. Musiał mrużyć oczy, gdy skręcili pod słońce, bo oczywiście Filon nie przyniósł kapelusza. „Jest w czyszczeniu, panie”, wyjaśnił z nieprzekonującą niewinnością.
Lato się skończyło, liczne pododdziały wróciły na zimę do bazy i w Vindolandzie zrobiło się tłoczno. Przemarsz eleganckiego trybuna w towarzystwie oberwanego, kulejącego centuriona budził niemałe zaciekawienie. Kryspinus nie zwracał na nikogo uwagi i prawie się nie odzywał, gdy mijali budynki wzdłuż via praetoria. Przechodząc obok piętrowego, otynkowanego domu prefekta, Feroks pozwolił sobie na zerknięcie w okna. Trochę miał nadzieję, a trochę się obawiał, że zobaczy Sulpicję Lepidynę; przypomniał sobie jednak, że Cerialis miał przesłać jej wiadomość. Pewnie dokądś wyjechała.
Na końcu ulicy skręcili w ścieżkę biegnącą wzdłuż fortyfikacji, gdzie u zbiegu wałów teren obniżał się ku stromemu zboczu doliny za warownią. Sześciu Batawów trzymało straż przy drewnianym budyneczku stojącym pod narożną basztą. Wartownicy na wieży powinni obserwować przedpole i wypatrywać mało prawdopodobnego zagrożenia, widać było jednak, że bardziej ich interesuje to, co dzieje się wewnątrz. Parę grup roboczych też znalazło pretekst, by się pogapić, a i w oknach pobliskiego baraku malowały się twarze ciekawskich.
Latryna była częściowo wkopana w ziemne podnóże wału. Na niskim dachu ustawiono zbiorniki na deszczówkę; po ostatnich ulewach musiały być pełne po brzegi. Kilka razy dziennie dyżurny otwiera przepust i woda spływa rurami, by przepłukać wewnętrzny rynsztok. Wokół przybytku i tak wisiał w powietrzu fekalny odór, jak we wszystkich wojskowych latrynach.
Cerialis czekał na nich u wejścia, marszcząc nos z niesmakiem.
– Przykro mi, że musiałem was ściągnąć w to przemiłe miejsce. Trudno wymyślić bardziej paskudną scenerię dla śmierci, co? – Wyczuwszy zaskoczenie Feroksa, prefekt sam uniósł brwi. – Czyżbyś nie wiedział?
– Popatrz dobrze – polecił Kryspinus. – Nie spiesz się. Potem nam powiesz, co sądzisz. Jedyny świadek czeka w środku. Jak skończysz, przyjdź do pretorium. Tam się odświeżysz i będziemy mogli normalnie porozmawiać.
Feroks otworzył drzwi. W nozdrza buchnęło mu smrodem. Chwilę odczekał, nim wzrok przyzwyczaił się do półmroku rozświetlanego tylko przez dwie oliwne lampy. W pomieszczeniu czekali medyk i żołnierz, przycupnięty z ponurą miną na jednym z drewnianych siedzisk, typowo niewygodnych, jeżeli się z nich nie korzysta zgodnie z przeznaczeniem. Domyślił się, że to ów świadek. Obok niego stały oparte o ławę włócznia i tarcza; ciemny płaszcz i hełm na głowie świadczyły, że to jeden z wartowników. Ktoś też już przyniósł dwa zwoje liny.
– Jest tam. – Lekarz wskazał rząd pod przeciwległą ścianą.
Ława była podzielona na odcinki z trzema otworami każdy, wykonane z wygładzonych i politurowanych desek, z wyjątkiem narożnych, które docięte pod odpowiednim kątem stanowiły pojedyncze siedziska. Wszystkie zaopatrzono w zawiasy, aby można je było unieść i wyczyścić od spodu. Po obu stronach długiego budynku były miejsca dla piętnastu użytkowników. Na środku stały dwie beczki z wodą i trzecia przewrócona i pusta. Był tam też stosik czystych gąbek i brudne koryto, w którym można było wypłukać zużyte, nim trafią do wiader i gruntowniejszego oczyszczenia.
Feroks podszedł do środkowej części wskazanej ławy. W mdłym świetle niewiele mógł zobaczyć przez okrągłe otwory. Nachylił się i omal nie zwymiotował od intensywnego odoru. Ciemność w wykopie pod spodem przypomniała mu staw ze snu.
– Tak go znalazłeś?
Pytanie zadał wyprostowany, tyleż dla porządku, ile dla uspokojenia żołądka. Niczego konkretnego nie zobaczył, nie ulegało jednak wątpliwości, że w latrynie leżą zwłoki.
– Tak powiedział – odrzekł za żołnierza medyk.
Wartownik wyglądał na ledwie dorosłego, by móc się zaciągnąć. Wśród Batawów była to częsta sytuacja; wielu rekrutów miało jeszcze dziecięce piegi i zarost tak jasny, że prawie nie musieli się golić.
– No więc, chłopcze? Co się stało?
Młodzieniec zerwał się i stanął na baczność z wzrokiem utkwionym gdzieś o stopę ponad głową oficera.
– Na rozkaz, panie!
Głos mu się łamał i meldunek wyszedł piskliwie.
– Darujmy sobie regulamin. Siadaj i zdejmij z głowy to żelastwo.
– Tak jest!
Rzemienie były już rozwiązane; żołnierz ściągnął hełm z przyklejonym na czubku pasmem mchu, jak to jest w zwyczaju u Batawów, i odłożył go na ławę.
– Jak cię zwą, synu?
– Kokcejusz, panie.
Feroks się uśmiechnął.
– Zatem dano ci nazwisko po cesarzu. Tak jak mnie. Twój ojciec służył w kohorcie?
– Tak jest! W centurii Eksomniusa. Zwolniony trzy lata temu.
Weteranom z jednostek pomocniczych po dwudziestu pięciu latach służby przyznawano rzymskie obywatelstwo, obejmujące też jedną żonę i potomstwo z tego małżeństwa.
– A ty się zaciągnąłeś zaraz po osiągnięciu wieku rekruckiego?
Chłopak kiwnął głową.
– Nie chciałeś do legionu?
– Legioniści… – prychnął żołnierz z całą pogardą, na jaką stać siedemnastolatka. – Srać na nich! – Urwał zakłopotany, uświadomiwszy sobie, że mówi do oficera legionowego. – Wybacz, panie, bez urazy. Zawsze chciałem tylko do Dziewiątej. To najlepsza jednostka w armii!
– Wiem, walczyłem razem z wami. – Feroks poklepał młodziaka po ramieniu. Pochwała nigdy nie zawadzi. – Twoi rodzice są jeszcze tutaj?
Niektórzy z wiarusów nigdy nie poczuli się do końca zwolnieni. Niejeden osiedlał się w kanabie, cywilnym osiedlu pod bazą.
– Nie, ojciec zabrał nas do domu, gdy tylko go wypisali. Ma teraz ładny kawałek ziemi i dorodne krowy.
– Ale ty dorastałeś przy kohorcie? Tak? Doskonale, zatem możemy rozmawiać jak żołnierz z żołnierzem. Kiedy zszedłeś do latryny?
Mimo ciemności Feroks zobaczył, jak młody strzela oczyma na boki.
– Trudno powiedzieć, panie.
Regulamin zabraniał wartownikom opuszczania posterunku bez względu na okoliczności.
– Nie obchodzi mnie, synku, czy urwałeś się z warty na szybkiego klocka. Niech to będzie nasz sekrecik. Dopilnuję, by cię za to nie ukarano. Tylko mów prawdę. Byłeś na czwartej zmianie?
– Tak jest. – Kokcejusz oblizał spierzchnięte wargi. – Musiałem zejść, panie, nie było zmiłuj. Przysięgam, że obróciłbym szybko.
– No więc co się stało?
– Akurat gdy otwierałem drzwi, ktoś w środku wrzasnął, a potem wybiegła ta dziewczyna. Na pewno to ona krzyczała. Wpadła prosto na mnie. Była brudna i w rozdartej sukni i wylazły jej te, no…
– Medyczny termin to cycki – wtrącił lekarz.
– No tak. – Żołnierzyk zaśmiał się nerwowo. – Bujały się na wszystkie strony. Zabili go, zabili, krzyczała i próbowała się przecisnąć obok mnie. Upuściłem broń i próbowałem ją złapać.
– No chyba. – Medyk był wyraźnie rozbawiony.
– Mów dalej – zachęcił Feroks. – I co, uciekła?
– Tak, panie. Śliska była. Trochę bardziej rozdarłem jej ubranie. – Młodzieniec zmarszczył brwi, a gdy lekarz parsknął śmiechem, nachmurzył się jeszcze mocniej, zaniepokojony, że zrobił coś nie tak. – Ale nie chciałem, panie.
– Toś dureń – mruknął już ciszej medyk.
– Wypadki chodzą po ludziach – rzekł sentencjonalnie centurion. – Czyli łapałeś ją, ale się wymknęła?
Kokcejusz energicznie pokiwał głową.
– I nie pobiegłeś za nią.
– No nie. Naprawdę mnie przycisnęło.
– Musiała się prześliznąć za wał – wyjaśnił lekarz, już spoważniały. – O świcie znaleźli na koronie starą sukienkę w strzępach. Nieźle woniała, musiała więc należeć do naszej uciekinierki.
– I co dalej?
Medyk wzruszył ramionami.
– Patrol wyszedł się rozejrzeć. Nietrudno o ochotników, gdy trzeba poszukać nagiej kobiety… Ale przepadła jak kamień w wodę.
– Ładna była? – Feroks zwrócił się do żołnierza.
– Tak jest. – Młokos starał się przybrać minę doświadczonego w tych sprawach, ale wypadło to jeszcze bardziej chłopięco.
– Jak wyglądała?
– Duża była, panie. Naprawdę solidna.
– Znaczy wysoka?
– Raczej tak.
– Kolor włosów?
– Nie wiem, panie. Chyba ciemne.
– Jak pachniała?
– Słucham?
– Nic, nic. Taka tam myśl. W jakim wieku? Trochę starsza od ciebie, tak? No dobra. Pozwoliłeś jej zwiać i zrobiłeś swoje. Pomyślałeś o tym, co wykrzyczała?
– Dopiero gdy skończyłem. Potem zacząłem się rozglądać i wydało mi się, że coś widzę w kanale. No to wybiegłem i podniosłem alarm.
– Tak jak należało. – Feroks znów poklepał go po ramieniu. – Spisałeś się. Poczekaj tu, bo może będę miał jeszcze parę pytań. – Przeszedł na drugą stronę i zwrócił się do medyka. – Pomóż mi.
Wspólnymi siłami podnieśli fragment ławy. Z początku szło opornie, a potem nagle odskoczyła i uderzyła o ścianę. Następny ruszyli bez problemu. Spojrzeli do środka, przyświecając sobie lampą.
– Zaglądałeś tu już?
– Tak. Paskudna sprawa, co? Utopić się w takim…
Trup leżał twarzą w dół, z głową prawie całkiem zanurzoną w ekskrementach i tuniką zadartą na biodra, tak że świecił nagimi, pulchnymi pośladkami. Był niskiego wzrostu, otyły, z grubymi udami i ramionami.
– Wiemy, co to za jeden?
Lekarz pociągnął nosem.
– Powiedziałbym, że to Narcyz z biura prokuratora.
Jeszcze jeden cesarski wyzwoleniec – jak Wegetus. Zbieg okoliczności? Centurion zdjął płaszcz i buty, świadomy, że nie ma wyboru.
– Przygotujcie liny – polecił.
Uniósł jeszcze jeden fragment ławy, przysiadł na krawędzi i przerzuciwszy nogi do środka, zeskoczył na dół. Wylądował w smrodliwej mazi sięgającej do pół łydek. Ledwo dawało się tam oddychać. Pierwszy krok pogrążył go głębiej. Błysnęła mu myśl, że ów sen był proroczy… Przybytek zapewne miał wielu klientów wczorajszego wieczoru, gdy wojsko zjadło classicum, typowy armijny posiłek na koniec dnia. Była to jedna z czterech latryn użytkowanych przez siedem czy osiem setek ludzi z rodzinami, którzy obecnie przebywali w forcie. Wyżsi oficerowie mieli prywatne toalety, cała reszta korzystała jednak z tych publicznych szaletów. Przy wojskowej diecie z przaśnego chleba, warzyw i dużych ilości mięsa urobek był więc naprawdę spory. Narcyz był jednak gościem prefekta, nie musiał więc uczęszczać tam, gdzie wszyscy, jeżeli nie miał istotnego powodu – dlaczego zatem się tu znalazł?
Feroks zbliżył się do ciała, dla równowagi opierając się ręką o ścianę, gdy nagle się pośliznął. Przed południem powinna się zjawić grupa robocza – na dziennej rozpisce oznaczona uwagą „ad stercus” – żeby porządnie spłukać cały kanał. Spodziewałby się, że fekalia zdążą trochę przyschnąć, tymczasem miały konsystencję mokrej gliny. To oznaczało, że nie on pierwszy tu zszedł. Pod stopą poczuł coś sporego i twardego. Był to pas z otwartym i pustym mieszkiem. Rozchełstana tunika świadczyła, że martwego wyzwoleńca ktoś dokładnie obszukał. Najbardziej oczywistą podejrzaną była owa dziewczyna. Zapewne zdjęła suknię, a po wszystkim obmyła się wodą z przewróconej baryłki. Centurion przyjrzał się ocembrowaniu kanału. Ocenił, że bez trudu dosięgnąłby stamtąd krawędzi siedziska, i uznał, że postawnej kobiecie też by się to udało, nawet gdyby musiała podskoczyć. Potem już nietrudno byłoby się podciągnąć i wygramolić na górę. Wystarczy przerzucić łokcie, by się wydostać w krótką chwilę. Nie sztuka dla kogoś w miarę sprawnego.
Medyk zajrzał w czeluść, gotowy opuścić linę.
– Dobrze się bawimy? – spytał.
Czemu by się nie uśmiechnąć? Tam z góry sytuacja musiała się wydawać komiczna.
– Omnes ad stercus! – odkrzyknął Feroks, posługując się starym wojskowym powiedzeniem. – Dawaj pierwszą.
Nic tu więcej nie było do odkrycia, więc równie dobrze mogli od razu wytaszczyć zwłoki na górę. Zawiązał koniec sznura wokół kostek denata, potem go dźwignął, żeby przeciągnąć drugi pod pachami. Gdy skończył, tunikę, nogi i ręce miał grubo umazane nieczystościami. W tej chwili nie umiał sobie wyobrazić, że kiedyś znowu będzie czysty. Z podskoku chwycił za krawędź siedziska, dłonie mu się jednak omsknęły i musiał powtórzyć manewr, z grubsza wytarłszy je o najmniej ufajdany kawałek tuniki. Tym razem złapał się mocno, podciągnął i w końcu lekko zdyszany znalazł się na górze. Medyk nie pospieszył mu z pomocą, lecz trudno było mieć mu to za złe.
Razem z Kokcejuszem wywindowali zwłoki i złożyli je na podłodze. Centurion podszedł do jednej z pełnych beczek i skinął na nich, by mu pomogli. Paroma chluśnięciami spłukali z ciała większość brudu.
– Tyle wystarczy – orzekł lekarz i przystąpił do badania. Dość mu było rzucić okiem, by móc obwieścić: – No, przynajmniej biedak nie zadławił się tam na śmierć. Tyle dobrego. – Podniósł przód tuniki, wpychając palec w dziurę w tkaninie. – Dajcie więcej wody. Chociaż nie, lepiej mokrą gąbkę.
Feroks podał mu żądaną rzecz i obserwował, jak medyk ściąga z trupa tunikę i kolistymi ruchami obmywa tors wokół małej, lecz głębokiej rany tuż poniżej żeber.
– Czysta robota.
Centurion pokiwał głową i bez zaskoczenia przyjął wynik dokładnych oględzin ciała: innych ran nie było.
– Zginął od razu.
– Pugio?
– Możliwe. W każdym razie jakiś ostry nóż. Zabójca stał bardzo blisko i wiedział, co robi.
– Mogła to być kobieta?
– Nie znałeś go, co? – Lekarz prychnął z lekceważeniem. Podniósł gąbkę i oczyścił podbrzusze denata. – Kobiety nie dla niego. Pewnie nigdy żadnej nie zaznał. Zwykle kastrują ich jeszcze przed dojrzewaniem. Biedny sukinsyn… Pieski taki żywot, nie uważasz?
– Spotkałeś kiedyś gościa od prokuratora, który byłby biedny?
– No nie, ale co komu po forsie, skoro nie można używać życia? – Medyk westchnął z niekłamanym współczuciem. – Jest coś jeszcze do zrobienia?
– Nie, na razie dosyć. Masz jakąś izbę w szpitalu, gdzie można by go porządnie umyć i jeszcze raz obejrzeć?
– Jasne. Zajmę się tym. Wątpię, czy znajdzie się coś więcej, ale zrobię, co się da.
– W porządku. Wiesz, jak to jest, gdy chodzi o sługę cesarza. Wszystko według procedur. Po drodze widziałem grupę roboczą ewidentnie bez pilnego zajęcia, będziesz więc miał dość pomocnych rąk. – Feroks podszedł do ostatniej pełnej baryłki, umył ręce i próbował spłukać jak najwięcej mazi, lecz miał wrażenie, że tylko odświeżył odór. – Kokcejuszu!
– Słucham, panie.
– Czy się nie pomylę, przyjmując, że to nie ty go zarżnąłeś?
– Ja? – Chłopak rozdziawił usta ze zdumienia. Jak większość żołnierzy z kohort pomocniczych nie zwykł nosić przy sobie sztyletu.
– Tak myślałem. W takim razie jesteś wolny. Doprowadź się do porządku i zamelduj, gdzie powinieneś.
– Tak jest! Czy… jestem w tarapatach, panie?
– Raczej nie. – Feroks się uśmiechnął. – Ale może warto by poćwiczyć łapanie śliskich dziewuch…
– Tak jest!
Po odejściu Batawa Feroks chwilę się zastanawiał, po czym rzekł do medyka:
– Każ ludziom poszukać, czy nie znajdzie się tam jakiś nóż czy sztylet. Wątpliwe, ale sprawdzić warto.
– Jakieś teorie?
– Typowy z ciebie Grek! – Centurion parsknął śmiechem.
– Pochodzę z Leptis Magna.
– Tym gorzej! Wy, Afrykanie, z waszą prostolinijnością… Jak myślisz, co tu zaszło?
– Ktoś go zamordował.
– Eureka! – Feroks palnął się w czoło. – A teraz do łaźni. Potrzebna mi jak jeszcze nigdy w życiu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Brigantia
Copyright © Adrian Goldsworthy 2019
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Urszula Gireń
Ilustracje na okładce: Stephen Mulcahey / Trevillion Images
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Brigantia, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-936-3
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer