Vindolanda. Brigantia - Adrian Goldsworthy - ebook

Vindolanda. Brigantia ebook

Adrian Goldsworthy

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzeci tom serii Vindolanda.

Rok 100 n.e. Zadaniem centuriona Flawiusza Feroksa, twardego legionowego weterana, jest utrzymywanie pokoju w powierzonym rejonie pogranicza w północnej Brytanii. Właśnie wybiera się do Londinium na wezwanie namiestnika prowincji, lecz zatrzymuje go makabryczny wypadek: w latrynie znaleziono zwłoki brutalnie zamordowanego cesarskiego wyzwoleńca i Feroks musi znaleźć sprawcę. Podążając tropem zbrodni, odkrywa spisek przeciwko cesarstwu i samej jego stolicy, a ślady zdają się prowadzić do starego nieprzyjaciela, który gromadzi tajemnicze artefakty w nadziei, że zapewnią mu wielką magiczną moc.

Chwała bogom, Feroks powraca w nowej, tchnącej autentycznością książce z wybuchową akcją. Nikt nie zna się lepiej na rzymskiej armii od Adriana Goldsworthy’ego i nikt nie tworzy bardziej przekonujących powieści z tamtej epoki. - Harry Sidebottom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 491

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SERIA „VINDOLANDA”

VIN­DO­LANDA

ZŁO­WRO­GIE MORZE

BRI­GAN­TIA

Dla Roberta

BRYTANIA U PROGU RZĄDÓW CESARZA TRAJANA

BRYTANIA, 100 n.e.

OBECNE NAZWY MIEJSCOWOŚCI

Abal­lawa – Burgh-by-Sands

Abus – Hum­ber (rzeka)

Alauna – Mary­port w Kum­brii

Arbeja – South Shields

Bre­me­nium – High Roche­ster

Bre­me­zjo – Pier­ce­bridge

Bre­me­ten­na­kum – Rib­che­ster

Bri­gan­tum – Ald­bo­ro­ugh

Kamu­lo­du­num – Col­che­ster

Kata­rak­to­nium – Cat­te­rick

Koria – Cor­bridge

Kori­nium – Ciren­ce­ster

Danum – Don­ca­ster

Dewa – Che­ster

Ebo­ra­kum – York

Lin­dum – Lin­coln

Lon­di­nium – Lon­dyn

Lon­go­wi­cjum – Lan­che­ster

Lug­du­num – Lyon (Fran­cja)

Lugu­wal­lum – Car­li­sle

Magna – Carvo­ran

Medio­la­num – Whit­church

Mona – Angle­sey (wyspa)

Segon­cjum – Caer­nar­fon

Wer­beja – Ilkley

Weru­la­mium – St. Albans

Wiro­ko­nium – Wro­xe­ter

PROLOG

Dwaj męż­czyźni podą­żali ścieżką mean­dru­jącą z dna doliny ku samot­nemu gospo­dar­stwu na stoku; obaj postawni, jeden nieco wyż­szy, drugi za to szer­szy w ramio­nach. Mieli na sobie kol­czugi, hełmy i mie­cze u boku – ekwi­pu­nek, jakim mało kto z tutej­szego ludu Sel­go­wów mógłby się pochwa­lić. Ten bar­dziej krępy trzy­mał unie­sioną pochod­nię. Noc była bez­k­się­ży­cowa, ale czy­ste niebo lśniło nie­zli­czo­nymi krop­kami gwiazd, nie potrze­bo­wali więc dodat­ko­wego świa­tła, by widzieć drogę. Był to przede wszyst­kim sygnał dla poten­cjal­nego obser­wa­tora, że oto nad­cho­dzą dwaj dobrze uzbro­jeni, posępni wojow­nicy.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – ode­zwał się wyż­szy, z pocią­głą twa­rzą chu­dzielca, któ­rej napięta skóra nada­wała mu wygląd szy­der­czo uśmiech­nię­tego konia.

Towa­rzysz zigno­ro­wał pyta­nie i kro­czył dalej w mil­cze­niu. Pło­mień pochodni trze­po­tał i chwi­lami przy­ga­sał w powie­wach wia­tru.

Nic nie wska­zy­wało, by ktoś w gospo­dar­stwie ich zauwa­żył. Nie róż­niło się niczym szcze­gól­nym od wielu innych roz­sia­nych w całej doli­nie i w rze­czy samej w całej wła­ści­wie Bry­ta­nii: główny budy­nek ze stoż­ko­wym dachem, odro­binę wyż­szy i szer­szy od przy­le­pio­nych doń krą­głych przy­bu­dó­wek. Wszystko poni­żej spo­wi­jał mrok i tylko cza­sem sły­szało się szmer, gdy zwie­rzęta w zagro­dach się prze­su­wały lub jadły. Strze­cha odci­nała się blado na tle roz­gwież­dżo­nego nieba. Sel­go­wie nie lubią zbyt bli­skiego sąsiedz­twa. Czują potrzebę prze­strzeni i ich domo­stwa są roz­rzu­cone daleko od sie­bie. Ebu­rus, miesz­ka­jący tutaj stary czło­wiek, był jesz­cze więk­szym odlud­kiem – naj­bliż­sza sadyba leżała nie­mal dwie mile stąd, a jego chata stała na wąskiej półce w poło­wie wschod­niego stoku doliny. Za płytką suchą fosą ota­cza­jącą zabu­do­wa­nia teren wzno­sił się stromo i prze­cho­dził w wyso­kie urwi­sko, posęp­nie ciemne nawet w tak jasną noc. Nikt nie mógł się tam­tędy zbli­żyć – ani uciec.

– Chcę powie­dzieć, że mogli­by­śmy zacze­kać – pono­wił próbę wysoki. – Dopa­dłoby się ich jutro. Albo poju­trze.

Mówił po łaci­nie, wyraź­nie i sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa, choć z szorst­kim wyspiar­skim akcen­tem. Win­deks nale­żał do ple­mie­nia Kar­we­tiów z pół­nocy, bli­sko spo­krew­nio­nego z Bry­gan­tami – naj­licz­niej­szym ludem Bry­ta­nii. Od sied­miu lat dowo­dził grupą zwia­dow­ców przy­słaną przez ich wodza, aby słu­żyć z armią rzym­ską.

Krępy męż­czy­zna wciąż się nie odzy­wał. Byli pra­wie w poło­wie zbo­cza. Ścieżka omi­jała duży, szary głaz i pętlą okrą­żała wznie­siony za nim kopiec. Nieco dalej leżały dwa inne spore kamie­nie, kuli­ste i pra­wie iden­tyczne.

– Zupeł­nie jakby baba – zauwa­żył Win­deks, gdy prze­cho­dzili obok nich. – Tak sobie tu leży i czeka.

Ktoś przed nim musiał odnieść takie samo wra­że­nie, gdyż oko­licę tę nazy­wano doliną Matki, a cza­sem Bogini. I kto wie, może fak­tycz­nie jakieś bóstwo usta­wiło tu je na znak bło­go­sła­wień­stwa, albo­wiem jęcz­mień na polet­kach Ebu­rusa obro­dził zna­ko­mi­cie.

– Żniwa nie­długo – dodał. – Cho­ciaż ten stary sukin­kot pew­nie będzie z tym zwle­kał. Jak mu burza wszystko położy, będzie miał za swoje.

Bry­gant przy­sta­nął i z uśmie­chem pogła­dził jeden z bliź­nia­czych kamieni. Lubił kobiety; zdą­żył pocho­wać już dwie żony i nie­dawno pojął trze­cią. Wyjeż­dża­jąc z domu, zasta­na­wiał się, czy mogła zajść w ciążę. Ta myśl go eks­cy­to­wała, choć zara­zem nie­po­ko­iła – bał się o jej zdro­wie.

Towa­rzysz na­dal nie zwra­cał na niego uwagi i brnął pod górę. Miał na gło­wie żela­zny hełm z nisko zacho­dzą­cym nakarcz­kiem, sze­ro­kimi policz­kami i poprzecz­nym pie­rza­stym grze­bie­niem. W rzym­skiej armii tak wyróż­nia się cen­tu­rio­nów, aby byli w bitwie lepiej widoczni i dla swo­ich, i dla nie­przy­ja­ciela. Fla­wiusz Feroks słu­żył w legio­nie II Augu­sta, jed­nak od dłuż­szego czasu peł­nił samo­dzielną funk­cję regio­na­riusa – ofi­cera odpo­wie­dzial­nego za utrzy­my­wa­nie pokoju i pra­wo­rząd­no­ści w rejo­nie wokół bazy Vin­do­landa. Kilka mie­sięcy wcze­śniej jego prze­ło­żony, star­szy regio­na­rius zgi­nął szcze­gól­nie maka­bryczną śmier­cią i od owej chwili Feroks go zastę­po­wał. Teraz jed­nak znaj­do­wali się znacz­nie dalej na pół­noc od ostat­nich ziem pod rzym­ską admi­ni­stra­cją czy nawet wpły­wami. Nikt poza nim nie zapu­ściłby się w pościgu tak daleko, zwłasz­cza w tak małej gru­pie. Nie po raz pierw­szy wycią­gnął Win­deksa na taką wyprawę i bry­gancki zwia­dowca wąt­pił, by ten był ostatni. Prawdę mówiąc, przy takich szan­sach, jakie patrzyły im w oczy tej nocy, wprost musiał mieć nadzieję, że cze­kają go jesz­cze inne takie eska­pady.

Jesz­cze raz pokle­pał pier­sio­po­dobny głaz i ruszył za przy­ja­cie­lem. Feroks był już daleko w prze­dzie; wspi­nał się na nie­wielką skarpę, zamiast obejść ją ścieżką. Chwilę roz­glą­dał się ze szczytu, nim poryw wia­tru zasze­le­ścił w jęcz­mie­niu i szarp­nął pło­mie­niem pochodni. Odwró­ciw­szy się ple­cami, zni­żył ją, by nie dopu­ścić do zga­sze­nia. Gdy się uspo­ko­iło, a pochod­nia znów zapło­nęła równo, spoj­rzał ponad głową mam­ro­czą­cego coś kom­pana na dno doliny. Trzy ogniki były tam, gdzie powinny. Feroks mruk­nął z apro­batą.

– A, czyli nie śpisz – zacze­pił go Win­deks, zadarł­szy ku niemu głowę. – Albo się dopiero zbu­dzi­łeś.

– Taa… – zabrzmiała bur­kliwa odpo­wiedź. Ci Kar­we­tio­wie to istne gaduły, nawet w porów­na­niu z resztą Bry­gan­tów, przy któ­rych Rzy­mia­nie wycho­dzą na powścią­gli­wych.

Zwia­dowca wdra­pał się na pagó­rek i sta­nął obok Feroksa.

– Jak niby oni mają trzy­mać pochod­nie i jed­no­cze­śnie dąć w rogi? – spy­tał. – Możesz mi to wyja­śnić, panie cen­tu­rio­nie?

Pan cen­tu­rion znów musiał zasło­nić pochod­nię przed kolej­nym podmu­chem wia­tru. Zigno­ro­wał pyta­nie, gdyż nale­żało do wielu, na które nie umiał odpo­wie­dzieć. Pościg roz­po­częli przed trzema dniami. Jeden ze zwia­dow­ców wcze­śnie odpadł, gdy koń mu oku­lał. Dru­giego dnia ści­gani spo­tkali się z samot­nym jeźdź­cem, który potem odda­lił się na wschód, oni zaś podą­żyli dalej na pół­noc. Feroks wysłał za nim w trop innego zwia­dowcę i jed­nego ze swo­ich ludzi. Owego Bry­ganta nie dałoby się nazwać praw­dzi­wym wojow­ni­kiem, żoł­nierz nato­miast, niedź­wie­dzio­waty Tungr, był z tych, co to zdani na sie­bie mogą zabłą­dzić we wła­snej bazie – we dwójkę two­rzyli więc rów­no­war­tość jed­nego spraw­nego męż­czy­zny. Sądząc po śla­dach, tajem­ni­czy jeź­dziec był drob­nej budowy, może zale­d­wie wyrost­kiem, więc powinni dać sobie z nim radę. Inna rzecz, że gość gotów na spo­tka­nie z takimi typami jak ści­gana grupa musi być praw­dzi­wym śmiał­kiem. To była kolejna zagadka w więk­szej zagadce i Feroks nie bar­dzo wie­dział, po co wła­ści­wie chciał tego samot­nika przy­chwy­cić, ale po pro­stu nie lubił zosta­wiać luź­nych koń­ców. Cała ta sprawa była dziwna; coś mu jed­nak mówiło, że to ważne, posłu­chał więc głosu instynktu i przy­ka­zał patro­lowi przy­wieźć jeźdźca żywego lub mar­twego, ze wszyst­kim, co ma przy sobie.

– Jeżeli oczy­wi­ście drań­stwa nie zga­sną, nim je kto­kol­wiek spo­strzeże – dokoń­czył myśl Win­deks, prze­krzy­ku­jąc świst wia­tru, który nagle ucichł w pół zda­nia i ostat­nie słowa roz­brzmiały nie­na­tu­ral­nie gło­śno.

Oby­dwaj spoj­rzeli na gospo­dar­stwo, na­dal jed­nak nic nie wska­zy­wało, by kto­kol­wiek tam zwra­cał uwagę na oto­cze­nie.

– Usły­szą – prze­mó­wił w końcu cen­tu­rion.

– No prze­cież – rzekł Win­deks po chwili, gdy zro­zu­miał, że wię­cej komen­ta­rzy nie będzie. Po tylu latach przy­wykł już do cech cha­rak­teru przy­ja­ciela. Co nie zna­czyło, że prze­stały go iry­to­wać. – Jesteś pewien, że ten Gre­czy­nek w ogóle umie zagrać na rogu?

– Filon cały dzień kła­pie jęzo­rem. – Ton Feroksa suge­ro­wał, że to wystar­cza­jące kwa­li­fi­ka­cje, jeśli cho­dzi o robie­nie hałasu. – I to on pod­su­nął mi ten pomysł. Kie­dyś opo­wie­dział mi histo­rię o boha­te­rze swo­jego ludu, który z trzy­stoma zale­d­wie wojow­ni­kami pod­kradł się i oto­czył obóz o wiele licz­niej­szych nie­przy­ja­ciół. Każdy z nich miał pochod­nię i róg i wszy­scy rów­no­cze­śnie zaczęli trą­bić, i wyma­chi­wać pochod­niami. Tak wystra­szyli prze­ciw­ni­ków, że ci spa­ni­ko­wali, w cha­osie nawza­jem się zabi­jali i w końcu sro­mot­nie ucie­kli. Tak bóg zaćmił im umy­sły.

Win­deks wycią­gnął dysk Tara­nisa, który zawsze nosił na szyi, i musnął go war­gami.

– A my mamy dzi­siaj jakie­goś boga po naszej stro­nie? – spy­tał.

– A jak myślisz?

– Wolał­bym te trzy setki wojow­ni­ków. Jeśli odcze­kamy, może patrol do nas dołą­czy. Trop jest wyraźny, mógł­bym za nim podą­żać z jed­nym pół­otwar­tym okiem. A ty przez sen.

– Tylko co z dziew­czyną?

– Jeśli jej dotąd nie zabili, to czemu mie­liby to zro­bić teraz? Musie­liby do kom­pletu zaka­tru­pić Ebu­rusa. Może on jest wred­nym sukin­sy­nem, ale nie dopu­ściłby do mor­der­stwa pod wła­snym dachem… chyba że sam by je popeł­nił.

– Cystu­mu­kus wyrżnąłby cały świat bez mru­gnię­cia okiem – stwier­dził z gory­czą cen­tu­rion. – Rufus jesz­cze by się przy tym uśmie­chał, gdyby miał szansę potem umknąć. Jeden stary rol­nik z rodziną to dla nich betka.

Pod­niósł pochod­nię i trzy­krot­nie nią mach­nął z lewa na prawo. W doli­nie trzy świa­tełka pochy­liły się w odpo­wie­dzi.

– A Rufus tam jest?

Cho­dziło mu o dezer­tera, który zosta­wiał za sobą krwawy trop, odkąd pół­tora roku wcze­śniej zwiał ze swo­jej kohorty. Cystu­mu­kus był wyrzut­kiem z jed­nego z ple­mion na dale­kiej pół­nocy. Obaj budzili strach jako zło­czyńcy wyjąt­kowo bru­talni nawet jak na te surowe zie­mie. Wyglą­dało na to, że pogło­ski o tym, że połą­czyli siły, są słuszne.

– Jest. Są tam oby­dwaj, z paroma wojow­ni­kami i dziew­czyną.

Ślady świad­czyły o tym dobit­nie, mimo że po mie­sięcz­nej suszy grunt był twardy.

– Nawet takim łaj­da­kom nie przy­szłoby łatwo zabić czło­wieka, który przy­jął ich pod swój dach – cią­gnął Feroks. – Ale konie mamy zmę­czone i prócz nas tylko trę­bacz jest zdolny do walki, tylko że na niego nie ma co spe­cjal­nie liczyć. Jutro więc ich raczej nie dopad­niemy, a nawet gdyby, to szanse w otwar­tym polu mamy małe. Jeśli zaś będziemy cze­kać na innych, to łotry odsa­dzą się za daleko i się nam wymkną albo zabiją dziew­czynę, gdy tylko nas spo­strzegą. – To rze­kł­szy, ruszył dalej ścieżką.

– Znasz ją w ogóle? – spy­tał Win­deks, gdy się z nim zrów­nał.

– Kogo?

– No, tę nie­wol­nicę.

– A co to ma do rze­czy? Widzia­łeś, co zro­bili.

– Widzia­łem.

Kobieta, którą chcieli ura­to­wać, była nie­wol­nicą i żoną nie­wol­nika, czyli nikim; oboje wraz z syn­kiem nale­żeli do cesar­skiego wyzwo­leńca. Win­deksa jed­nak już dawno prze­stał dzi­wić rzym­ski spo­sób myśle­nia. Jej mąż pro­wa­dził wóz pełen towaru swo­jego pana, gdy wpa­dli w zasadzkę. Samotny żoł­nierz, który miał ich eskor­to­wać, nie mógł zdzia­łać nic wię­cej, jak tylko zgi­nąć wraz z nimi. Czy­stym przy­pad­kiem Feroks i Win­deks natknęli się na to miej­sce pół dnia po napa­dzie, zoba­czyli zwłoki – czego odzo­ba­czyć się nie dawało – i przez trzy dni for­sowną jazdą śle­dzili trop spraw­ców. Cen­tu­rion wysłał żoł­nierza do Vin­do­landy z prośbą o wspar­cie, choć bez nadziei, by zdą­żyło na czas, i tak zaczęło się wykru­sza­nie jego małego oddziałku.

– Trzeba ich zabić – stwier­dził.

Jego głos, na co dzień tak melo­dyjny, zabrzmiał teraz nie­na­tu­ral­nie pła­sko, co zawsze było oznaką, że nie ma co pró­bo­wać odwieść go od pod­ję­tej decy­zji.

– Ano trzeba. – Bry­gant popa­trzył na pro­fil przy­ja­ciela. – Ich i jesz­cze wielu takich jak oni.

Feroks odwró­cił się do niego i uśmiech­nął.

– Nie musisz pchać się tam ze mną.

Win­deks zatrzy­mał się i chwilę patrzył za odcho­dzą­cym, na jego ryt­micz­nie koły­szący się grze­bień i hełm czer­wie­niący się odbla­skiem pło­mie­nia, po czym wes­tchnął.

– To prawda, tylko że nie­prawda.

Wyszep­tane słowa uto­nęły w wie­trze, zresztą nie miały zna­cze­nia. Bry­ganci słyną z wier­no­ści wobec przy­ja­ciół bez oglą­da­nia się na koszty, a już Kar­we­tio­wie naj­bar­dziej. Feroks był jego przy­ja­cie­lem, czy mu się to podoba, czy nie, to zaś zna­czyło, że on pój­dzie za nim teraz i zawsze, póki tchu w ciele. Znów uca­ło­wał krąg Tara­nisa i wsu­nął go za kol­czugę. Pokle­pał się po sta­ro­mod­nym armij­nym heł­mie, by spraw­dzić, czy jest wystar­cza­jąco mocno zawią­zany, po czym wysu­nął nieco miecz z pochwy, by się upew­nić, że w potrze­bie wyj­dzie gładko.

Pokrę­cił głową, mruk­nął pod nosem: „Sukin­syn jeden”, ale cie­pło, i poma­sze­ro­wał za cen­tu­rio­nem.

Gospo­dar­stwo rosło w oczach, nie dalej niż o sto kro­ków. Przez chwilę na ciem­nej ścia­nie domu zaja­śniał czer­wo­nawy pro­sto­ką­cik, gdy ktoś otwo­rzył drzwi i wyszedł bądź wszedł. Wciąż jed­nak nie było żad­nych oznak, że ktoś ich wypa­trzył. Minęli zagony jęcz­mie­nia i wkro­czyli na otwarty plac przed zabu­do­wa­niami. Mimo suszy grunt był tu roz­mięk­czony od codzien­nego prze­cho­dze­nia zwie­rząt. Jedno z nich, kuc z sze­roką gwiazdką na czole, przy­glą­dało się im spo­nad faszy­no­wego płotu zagrody. Fosa wokół gospo­dar­stwa była płytka i sądząc po zapa­chu, peł­niła funk­cję otwar­tego szamba. Sel­go­wie nie uży­wają wła­snych feka­liów jako nawozu; po pro­stu je wyle­wają i zapo­mi­nają. Wraz z odo­rem zwie­rzę­cego obor­nika i gni­ją­cych odpa­dów żyw­no­ści skła­dało się to na istną tor­turę dla powo­nie­nia.

Do zabu­do­wań pro­wa­dziła gro­bla, choć to raczej szumne okre­śle­nie na pasek ziemi, któ­rej wła­ści­cie­lom nie chciało się prze­ko­pać. Fosa wraz z ogro­dze­niem miały zapo­biec roz­ła­że­niu się zwie­rza­ków i choć tro­chę utrud­nić robotę zło­dzie­jom.

Zatrzy­mali się u nasady gro­bli. Feroks odwró­cił się i ponow­nie dał sygnał pochod­nią. W oddali pokło­niły mu się trzy ogniki, po czym zagrała trąba.

– Dobry jest – mruk­nął Win­deks, wie­dząc, że to Banno, tubi­cen z Vin­do­landy.

Gdy prze­brzmiała ostat­nia nuta, minął – zda­wa­łoby się – wiek, nim w uszach znów zaświ­dro­wało mu wyso­kie, urwane trąb­nię­cie, a po krót­kiej pau­zie takiż piskliwy, nie­równy dźwięk. Był to pierw­szy występ Filona, nie­wol­nika Feroksa, który wiódł wieczną, zaciętą wojnę z bru­dem w kwa­te­rze swego pana i – z mniej­szym powo­dze­niem – w jego gar­de­ro­bie.

– Fatal­nie… – oce­nił Bry­gant. – Nie dali mu bogo­wie tej żyłki.

W gospo­dar­stwie nikt nie zare­ago­wał. Nawet kuc stra­cił zain­te­re­so­wa­nie i odwró­cił się do nich ogo­nem.

– Ebu­ru­sie! – krzyk­nął cen­tu­rion tak gło­śno, że zwia­dowca aż się wzdry­gnął. Jak na takiego milczka głos miał zdu­mie­wa­jąco dono­śny. – Ebu­ru­sie, sto­imy przed twoją bramą, panie, i pro­simy o roz­mowę!

Stary ani nie był „panem”, ani nie miał bramy, kur­tu­azja jed­nak bar­dzo się liczy. Feroks posłu­gi­wał się mową ple­mion i po ponad dzie­się­ciu latach spę­dzo­nych na pół­nocy został mu już tylko ślad akcentu wła­snego ludu. Teraz był Rzy­mia­ni­nem i ofi­ce­rem w legio­nie II Augu­sta, uro­dził się jed­nak jako książę Sylu­rów, ple­mie­nia, które dwa­dzie­ścia lat wojo­wało z Rzy­mem i w końcu prze­grało. Jako nasto­letni pod­ro­stek został zakład­ni­kiem. Wysłano go na kon­ty­nent, dano dobre rzym­skie wykształ­ce­nie, a z cza­sem przy­znano oby­wa­tel­stwo impe­rium i sto­pień ofi­cer­ski. Win­deks zawsze czuł, że o duszę jego przy­ja­ciela wal­czą dwa różne, nawet wza­jem­nie wro­gie duchy.

Cze­kali.

– Może się tam powy­rzy­nali – rzu­cił pogod­nie Bry­gant.

Z niskich drzwi lunął potok świa­tła. Na jego tle widać było przy­cza­joną wewnątrz syl­wetkę.

– Idź­cie sobie! Nie chcemy was tutaj!

Głos był chło­pięcy.

– Ach, ta słynna gościn­ność Sel­go­wów… – sko­men­to­wał sar­ka­stycz­nie Win­deks.

– Wyjdź, Ebu­ru­sie! – doma­gał się Feroks. – Musimy poroz­ma­wiać.

Wyda­wało mu się, że z chaty dobiega szmer dys­ku­sji.

– Kto­ście wy? – spy­tał chło­piec.

– Jestem Feroks, cen­tu­rio regio­na­rius. Mam do was ważną sprawę.

– Mam już gości i dla nowych brak miej­sca. – Ten głos był niż­szy i nabrzmiały nie­chę­cią. W jasnym pro­sto­ką­cie poja­wiła się przy­gar­biona masywna postać, prze­sła­nia­jąc nie­mal całe świa­tło, po czym wypro­sto­wała się na pełną wyso­kość. Męż­czy­zna ruszył ku nim, lekko koły­sząc się na boki. – No to mów­cie, tylko szybko, bo w izbie cie­pło, a tu noc zimna.

Ebu­rus miał dobrze ponad pięć­dzie­siątkę, wyglą­dał zaś jesz­cze sta­rzej. O głowę prze­wyż­szał Win­deksa, był za to jesz­cze odeń chud­szy, z obna­żo­nymi rękami jak patyki i szyją długą, pomarsz­czoną jak u jasz­czurki. Pod­szedł do dru­giego końca gro­bli.

– No, czego chcesz? – burk­nął, pogme­rał przy spodniach i zaczął odda­wać mocz do fosy.

– Znasz mnie, Ebu­ru­sie – powie­dział cen­tu­rion na tyle gło­śno, by się prze­bić ponad gło­śny chlu­pot, który zda­wał się trwać bez końca.

Spo­ty­kał się z tym czło­wie­kiem już kil­ka­krot­nie; raz nawet sko­rzy­stał z gościn­nego noc­legu w cie­ple. I dom, i jego miesz­kańcy byli brudni i posępni, gości podej­mo­wali skąpo nawet jak na typowe u tego ludu skner­stwo, za to nie żało­wali moc­nego, aro­ma­tycz­nego piwa, które poda­wali w ogrom­nych kuba­sach. Feroks liczył wła­śnie na moc tego trunku.

Stary długo się zasta­na­wiał nad odpo­wie­dzią, cały czas nie prze­ry­wa­jąc czyn­no­ści fizjo­lo­gicz­nej. Kuc znów stał z głową przy pło­cie i zapewne był pod wra­że­niem.

– Ano znam – przy­znał w końcu gospo­darz.

Feroks dostrzegł ruch w izbie i pod­niósł głos, aby i tam go usły­szano.

– Przy­cho­dzę po two­ich gości. Po Cystu­mu­kusa i Rzy­mia­nina nie­gdyś zwa­nego Rufu­sem oraz ich kom­pa­nów. Zabiję ich dzi­siaj albo aresz­tuję, aby wymie­rzono im spra­wie­dli­wość. To mor­dercy.

Ebu­rus zamru­gał kil­ka­krot­nie, jakby miał kło­pot ze zro­zu­mie­niem. W końcu chlu­pot się urwał.

– Oni są gośćmi u mojego ogni­ska – oświad­czył.

Cen­tu­rion odwró­cił się i poma­chał pochod­nią. W doli­nie poru­szyły się trzy pło­myki. Banno znów zagrał hasło, po nim Filon, tym razem bar­dziej uda­nie.

– Mam ze sobą dzie­wię­ciu bataw­skich jeźdź­ców – oznaj­mił dobit­nie Feroks. – Wiesz, jacy to tędzy wojow­nicy. Znana ci jest też sława Win­deksa z Kar­we­tiów, który tu oto stoi przy mnie. Na dole czeka sze­ściu jego ludzi.

Prawda była taka, że byli tam tylko trę­bacz, mło­do­ciany sługa cen­tu­riona i zale­d­wie jeden zwia­dowca.

– Ale to moi goście – powtó­rzył gospo­darz, bar­dziej zdzi­wiony niż obu­rzony.

– I ja muszę ich zabrać lub zabić.

– Są pod moim dachem. – Cier­pli­wość Ebu­rusa z wolna się wyczer­py­wała, a język plą­tał. – Czy nie wiesz, co to zna­czy?

– To Rzy­mia­nin – wtrą­cił Bry­gant. – Oni wie­dzą tylko, że żela­zem się zabija, a złoto gro­ma­dzi.

– Złożę twoim gościom taką ofertę! – wykrzyk­nął cen­tu­rion. – Wyjdź­cie i walcz­cie z nami dwoma. Moi ludzie nie będą się wtrą­cać. Jeżeli wygra­cie, to klnę się na bogów Rzymu, na Słońce i Księ­życ, że pozwolą wam odejść wolno i odcze­kają dwa dni, zanim wzno­wią pościg. To godna pro­po­zy­cja.

– Na bogów Rzymu… – Ebu­rus splu­nął i dopiero teraz sobie przy­po­mniał, że warto by pod­cią­gnąć spodnie i zaci­snąć pas. Był nie­uzbro­jony i bosy. – A jeśli nie wyjdą? Są u mnie w gości­nie i pod moją ochroną, dopóki jutro nie wsta­nie słońce. – Zro­bił krok naprzód i sta­nął na gro­bli. – Nie każę im wyjść. Co zro­bisz, jak sami nie zechcą?

Feroks podzi­wiał dumę i deter­mi­na­cję rol­nika. Zasta­na­wiał się, czy Ebu­rus wyczuł lub przej­rzał jego blef.

– Muszą wyjść!

– Dla­czego? – nie ustę­po­wał stary.

Cen­tu­rio­nowi wyda­wało się, że dosły­szał, jak przy­ja­ciel szep­cze: „No wła­śnie, dla­czego?”.

– Bo jak nie, to spalę twoje gospo­dar­stwo, zabiję każ­dego męż­czy­znę, chłopca i zwie­rzę, a kobiety sprze­dam do nie­woli.

Ebu­rus wybuch­nął gnie­wem.

– Nie ośmie­lisz się! Nie zro­bił­byś tego!

– To Rzy­mia­nin – powtó­rzył Win­deks. – Oni nie mają honoru. Co jesz­cze gor­sze, z uro­dze­nia jest Sylu­rem. Wszy­scy wie­dzą, że lud wilka ni­gdy nie sta­wia honoru ponad zemstę.

– Bogo­wie cię prze­klną! – Gospo­darz posu­nął się jesz­cze o krok. Feroks tylko wzru­szył ramio­nami. Stary drżał i ręce mu się trzę­sły. – Mój ród cię dopad­nie i zabije.

– Wielu pró­bo­wało. Kilku chęt­nych wię­cej nie zrobi mi róż­nicy, a cie­bie to dzi­siaj nie ura­tuje. Prze­każ to swoim gościom. Albo wszy­scy zgi­nie­cie od ognia i mie­cza, albo oni staną z nami do walki. Wtedy ktoś prze­gra, ktoś wygra, ale ty i twoi domow­nicy prze­ży­je­cie.

Ebu­rus splu­nął znowu i Feroks poczuł parę kro­pe­lek na twa­rzy. Prze­tarł ją wierz­chem dłoni.

– Idź, powiedz im to.

Stary odwró­cił się i odszedł, mam­ro­cząc zło­żone i pełne kon­kre­tów prze­kleń­stwo z uwzględ­nie­niem krwi, kości i fla­ków Rzy­mia­nina. Po chwili schy­lony wsu­nął się do izby w głów­nej cha­cie. W mniej­szej po lewej zaja­śniało świa­tło, jakby ktoś ich stam­tąd obser­wo­wał, lecz się nie poka­zy­wał. Cen­tu­rion prze­ło­żył pochod­nię do lewej ręki i prawą chwy­cił ręko­jeść mie­cza. Głow­nia lekko się wysu­nęła z pochwy. Poczuł zna­jomy przy­pływ satys­fak­cji z ide­al­nego wywa­że­nia broni. Jego dzia­dek zdo­był ją na rzym­skim ofi­ce­rze i poda­ro­wał wnu­kowi, wów­czas jesz­cze zbyt małemu, by ją udźwi­gnąć. Miecz już wtedy był stary – dłuż­szy od stan­dar­do­wego armij­nego gla­diusa, o kon­struk­cji nie­czę­sto widy­wa­nej od cza­sów boskiego Augu­sta. Jego cię­żar w dłoni i świa­do­mość, że wkrótce będzie musiał go użyć, spro­wa­dziły życie do rzad­kiego poziomu pro­stoty.

Win­deks wes­tchnął i dobył swo­jego mie­cza o dłuż­szej i smu­klej­szej klin­dze. Popra­wił chwyt na małej kwa­dra­to­wej tar­czy.

– No a co, jeśli nie wyjdą? – spy­tał.

– Spró­bu­jemy pod­pa­lić strze­chę i wytniemy ich jed­nego po dru­gim, gdy będą wiać.

– Zna­czy łatwi­zna?

– Nie­ko­niecz­nie. Tro­chę to potrwa i zdą­żymy się zmę­czyć.

Z chaty wyło­niła się bar­czy­sta postać. W bla­sku ognia z wewnątrz zalśniły jego wygo­lona głowa i ostrze topora. Było to narzę­dzie drwala, nie broń – ale Cystu­mu­kus znany był z tego, że lubi wal­czyć wła­śnie nim, choć rów­nie chęt­nie zabi­jał czym­kol­wiek, w tym swymi potęż­nymi łap­skami. Nie impo­no­wał wzro­stem, ale miał sze­roki, mocno owło­siony tors. Feroks i Win­deks ni­gdy go dotąd nie widzieli, za to nie­raz o nim sły­szeli. Ludzie nazy­wali go Niedź­wie­dziem – tak z uwagi na obfite owło­sie­nie, jak i prze­ra­ża­jące napady furii. Opo­wie­ści gło­siły, że odcina głowę każ­demu zabi­temu czło­wie­kowi, po czym obgo­to­wuje ją tak długo, aż zosta­nie sama goła czaszka. Miał w zwy­czaju zabie­rać te maka­bryczne tro­fea na zachód i ciskać je w morze. Jedni mówili, że daje mu to nie­spo­ty­kaną moc, według innych robił to z powodu zło­żo­nych ślu­bów, dzięki czemu zyski­wał nie­śmier­tel­ność. Plotki potra­fią być naj­fan­ta­stycz­niej­sze, ni­gdy jed­nak nie wia­domo, czy nie tkwi w nich ziarno prawdy.

Z izby wyszedł drugi, wyż­szy męż­czy­zna, a za nim jesz­cze dwaj. Wszy­scy byli uzbro­jeni w dłu­gie mie­cze w stylu ulu­bio­nym przez ple­miona, z cięż­kim koń­cem brzesz­czotu, co przy­daje potwor­nej siły cię­ciu od góry. Jeden miał też tar­czę podobną do Win­dek­so­wej. Po chwili poja­wił się piąty z włócz­nią i wresz­cie ostatni, w prze­ci­wień­stwie do kom­pa­nów bro­daty i odziany w łuskowy kirys z brązu, lśniący czer­wono w pada­ją­cym z izby świe­tle. Za pro­giem przy­sta­nął i cia­sno owi­nął płaszcz wokół lewego przed­ra­mie­nia. W pra­wej dłoni trzy­mał współ­cze­sny woj­skowy gla­dius o krót­szej klin­dze niż broń Feroksa.

– Nie sądzi­łem, że wyjdą – mruk­nął Bry­gant.

Na tym się jed­nak nie skoń­czyło – z chaty wynu­rzyło się jesz­cze dwóch.

– Szlag by to… Czyli mają kum­pli.

– Musieli się tu z nimi spo­tkać – zauwa­żył cen­tu­rion.

– Na­dal twier­dzisz, że to był dobry pomysł?

W drzwiach uka­zał się kolejny „chętny”, nie­cier­pli­wie odpę­dza­jąc pcha­ją­cego się za nim wyrostka. Win­deks wes­tchnął, poznaw­szy tę tycz­ko­watą, prze­raź­li­wie chudą syl­wetkę.

– Ot, durny stary sukin­syn. To pew­nie jeden z jego synów.

Feroks ski­nął głową.

– Ich zabi­jaj tylko w razie koniecz­no­ści.

Chciał coś jesz­cze powie­dzieć, lecz prze­rwał mu krzyk furii. Jeden z prze­ciw­ni­ków, ten z tar­czą i dłu­gim mie­czem bez spi­cza­stego czubka, rzu­cił się ku nim, wysoko uno­sząc broń do cię­cia. Część pozo­sta­łych powoli się zbli­żała, nie było jed­nak czasu bacz­niej ich obser­wo­wać, gdyż napast­nik był już na gro­bli. Za cel wybrał sobie Feroksa, któ­rego hełm z czer­wo­nym grze­bie­niem jak zwy­kle przy­cią­gał uwagę.

Dwaj przy­ja­ciele razem cof­nęli się o krok w chwili, gdy Bryt zaata­ko­wał z wypadu lewą nogą. Ciężki brzesz­czot prze­ciął powie­trze w miej­scu, gdzie jesz­cze moment wcze­śniej stał Rzy­mia­nin. Wojow­nik zdo­łał wstrzy­mać cios, nim miecz opadł zbyt nisko, co świad­czyło o pew­nej wpra­wie, ale wtedy cen­tu­rion zadał pchnię­cie pochod­nią, która od tego ruchu roz­go­rzała jaskra­wym pło­mie­niem. Prze­ciw­nik zwin­nie się uchy­lił, dostrzegł ata­ku­ją­cego z boku Win­deksa i nad­sta­wił tar­czę, lecz w tej samej chwili Feroks ude­rzył szty­chem. Dłu­gie ostrze gładko prze­szyło tunikę, skórę i mię­śnie i zagłę­biło się od dołu pod żebra. Pół­ob­ro­tem nad­garstka oswo­bo­dził i wyco­fał klingę. Z tru­dem chwy­ta­jąc oddech, Bryt upu­ścił broń, zachwiał się i osu­nął na kolana. Z kącika ust pocie­kła mu strużka krwi. Chciał coś powie­dzieć, lecz nie wydał żad­nego dźwięku. Rzy­mia­nin kop­nię­ciem strą­cił umie­ra­ją­cego do fosy.

– Powinni ruszyć na nas hurmą, póki mieli szansę – sko­men­to­wał nie­mal z dez­apro­batą dla tak oczy­wi­stego błędu.

Usły­szał, jak Ebu­rus wykrzy­kuje coś o włóczni i tar­czy, po czym jego chło­pak pobiegł ku jed­nemu z dal­szych budyn­ków. Czyjś gruby głos zapro­te­sto­wał, ktoś rzu­cił sta­remu prze­kleń­stwo, po czym zło­czyńcy w pię­ciu ruszyli naprzód, z Cystu­mu­ku­sem pośrodku. Dezer­ter szedł parę kro­ków z tyłu, trzy­ma­jąc miecz nisko w jed­nej z regu­la­mi­no­wych postaw zale­ca­nych jesz­cze przez cesa­rza Augu­sta. Nie było pośpie­chu ani też żad­nych oznak, by kto­kol­wiek z nich nad­użył piwa gospo­da­rza, jak to się naj­pew­niej zda­rzyło temu, który na swą zgubę pierw­szy się wyrwał do ataku.

Feroks odrzu­cił pochod­nię do fosy. Zafi­lo­wała, lecz nie zga­sła. Wycią­gnął krótki szty­let, ostrzem w dół i z kciu­kiem na gło­wicy. Więk­szość legio­ni­stów albo trzy­mała swoje pugio zawi­nięte w szmatę, dobrze naoli­wione i wypo­le­ro­wane, gotowe na inspek­cję, albo też trak­to­wała je po maco­szemu, uży­wa­jąc do kro­je­nia chleba i mię­siwa. Posłu­gi­wa­nie się nim w walce wyma­gało kunsztu, jaki można osią­gnąć poprzez dłu­gie ćwi­cze­nia, ale nie mając tar­czy, cen­tu­rion zde­cy­do­wa­nie wolał takie dopeł­nie­nie uzbro­je­nia.

Cystu­mu­kus wypiął wło­chatą pierś i ze zwie­rzę­cym rykiem wzniósł nad głowę topór na dłu­gim sty­li­sku. Naj­bliż­szy niego wojow­nik dzier­żył ciężką włócz­nię. Feroks nie widział u niego mie­cza, osą­dził więc, że gość nie będzie skory do rzutu, jeśli nie trafi mu się pewna oka­zja. Na szczę­ście żaden z prze­ciw­ni­ków nie miał oszczepu – może więc rze­czy­wi­ście jakiś bóg sprzy­jał tego dnia ści­ga­ją­cym.

Ten z włócz­nią stał na lewo od Niedź­wie­dzia, na wprost Feroksa. Jego sąsiad zesko­czył w fosę, by zajść cen­tu­riona z flanki. Rufus wciąż się nie kwa­pił do pierw­szej linii; cze­kał i obser­wo­wał, gotów do skoku. Ucie­ka­jąc z bazy, pode­rżnął gar­dło swo­jemu deku­rio­nowi we śnie. W bitwach i bój­kach nie­raz udo­wod­nił, że jest groź­nym wojow­ni­kiem, nie nale­żał jed­nak do ryzy­kan­tów.

Cystu­mu­kus zary­czał znowu, wysu­nął się naprzód i ciął strasz­li­wie, aż topór świ­snął w powie­trzu. Feroks usu­nął się w bok i ledwo zdą­żył spa­ro­wać mie­czem pchnię­cie włócz­nią. Musiał się cof­nąć, aby utrzy­mać rów­no­wagę. Widząc, że ten z fosy wyłazi na górę, zro­bił jesz­cze krok w tył. Win­deks zaata­ko­wał szty­chem, celu­jąc w oczy Niedź­wie­dzia, drab jed­nak z nie­sa­mo­witą szyb­ko­ścią pod­niósł topór, odbił miecz i już był gotów do ponow­nego ciosu. Dwaj prze­ciw­nicy stali o krok od sie­bie, czuj­nie mie­rząc się wzro­kiem i wycze­ku­jąc szansy.

Sąsiad Cystu­mu­kusa, ten z tar­czą, powoli zszedł na dno rowu. Win­deks odru­chowo zer­k­nął na niego, co kudłaty zbój natych­miast wyko­rzy­stał. Nie było czasu zasło­nić się tar­czą, Bry­gant odchy­lił się więc tylko i odpo­wie­dział cię­ciem na odlew. Topór zadzwo­nił o jego hełm, który obró­cił się od ude­rze­nia, a ode­rwany poli­czek ska­le­czył go w pod­bró­dek. Kontr­atak pozba­wiony był praw­dzi­wej siły, czu­bek klingi prze­je­chał jed­nak po wło­cha­tym brzu­chu prze­ciw­nika. W mroku trudno było oce­nić, czy wyżło­bił ranę, czy też legenda mówi prawdę i sier­ściuch rze­czy­wi­ście ma skórę grubą jak u niedź­wie­dzia, nie do zra­nie­nia.

Feroks nożem zaata­ko­wał czło­wieka z włócz­nią i w następ­nej chwili ciął zama­szy­ście mie­czem w stronę gra­mo­lą­cego się z fosy wojow­nika. Oby­dwaj się cof­nęli, lecz moment wytchnie­nia był krótki – nie­mal natych­miast ruszyli znów do natar­cia. Zbój w fosie po dru­giej stro­nie zoba­czył, że Win­deks się sła­nia od ciosu, i rzu­cił się naprzód, ale tra­fiw­szy stopą na świeży kop­czyk łajna, pośli­znął się i z okrzy­kiem prze­ra­że­nia runął na wznak w śmier­dzące błoto, bez­rad­nie wyma­chu­jąc rękami. Widok był tak gro­te­skowy, że Bry­gant par­sk­nął śmie­chem, aż spadł mu pozba­wiony wią­zań hełm.

Cystu­mu­kus nie zwró­cił uwagi na incy­dent i ponow­nie zamie­rzył się topo­rem, ale włócz­nik odwró­cił głowę, by spraw­dzić, co się wyda­rzyło. Feroks cisnął szty­le­tem. Pugio to broń ciężka i nie­zbyt poręczna, nie było też czasu, by odpo­wied­nio uło­żyć go w dłoni do rzutu, jed­nak przy tak krót­kim dystan­sie i wie­lo­let­niej wpra­wie mio­ta­cza pofru­nął pro­sto i cel­nie i wbił się w wydatny brzuch Niedź­wie­dzia, który zaję­czał jak ranione zwie­rzę. Wolną teraz lewą ręką cen­tu­rion chwy­cił za włócz­nię tuż za gro­tem i pocią­gnął ku sobie, po czym z ćwierć­o­brotu w prawo pchnął mie­czem tak sil­nie, że brzesz­czot prze­szył tam­temu czaszkę na wylot.

Nie mogąc wyrwać broni z rany, Feroks puścił gla­dius w chwili, gdy męż­czy­zna z rowu zadał mu cię­cie w bok. Cios nie był per­fek­cyjny i nie tak groźny, jako że miecz nie miał ostrego czubka, nie­mniej roze­rwał parę ogniw kol­czugi, a siłą przy­po­mi­nał ude­rze­nie mło­tem. Cen­tu­rion upadł na kolana. Wciąż ści­skał drzewce włóczni i teraz wyrwał ją z uści­sku trupa, musiał jed­nak paść na bok, by unik­nąć ciosu topora. Cystu­mu­kus wył z furii. Feroks zdą­żył prze­to­czyć się na bok tuż przed­tem, nim ostrze wryło się w twardą zie­mię, i jak sprę­żyna pode­rwał się na nogi. Zbój w fosie tylko na to cze­kał; odrzu­cił miecz i chwy­cił go za łydkę. Cen­tu­rion drugą stopą kop­nął go w twarz. Ciężki, pod­kuty but strza­skał mu nos i odrzu­cił deli­kwenta do tyłu.

– Sukin­syn! – wrza­snął Win­deks, nacie­ra­jąc na Cystu­mu­kusa.

Szty­let tkwiący w brzu­chu zda­wał się w niczym nie prze­szka­dzać osił­kowi; topór wzniósł się i opadł w kolej­nym cio­sie. Zwia­dowca w porę się zasło­nił, ude­rze­nie było jed­nak tak mocarne, że tar­cza roz­pa­dła się na kawałki, a ręka mu zdrę­twiała. Feroks zdo­łał obró­cić włócz­nię gro­tem do przodu i pchnął z całych sił. Bar­dziej przy­pad­kiem, niż celu­jąc, tra­fił Niedź­wie­dzia w udo. Zbój się zachwiał i w tym momen­cie Bry­gant ciął go z góry w głowę, wyco­fał ostrze i znów zadał cios. Try­snęła krew; ranny osu­nął się na kolana, na oślep mach­nął topo­rem, aż ata­ku­jący musiał odsko­czyć do tyłu. Feroks zła­pał rów­no­wagę i wyrwał grot z rany. Win­deks ciął ponow­nie, tym razem obu­rącz. Cystu­mu­kus zasło­nił się, lecz sty­li­sko pękło pod ude­rze­niem, a wtedy cen­tu­rion wbił mu włócz­nię w oko, obra­ca­jąc ją przy tym, aby nie uwię­zła. Dwaj wojow­nicy w fosie znie­ru­cho­mieli, z nie­do­wie­rza­niem patrząc na swego mar­twego herszta.

Z doliny dobiegł szar­pany dźwięk rogu, a zaraz potem woj­skowa trąba poka­zała, jak to powinno brzmieć. Rufus gdzieś znik­nął.

– Nasi nad­cho­dzą – rzekł Bry­gant do męż­czy­zny, który wcze­śniej upadł i teraz stał uty­tłany w gnoju. – Pod­da­jesz się czy wolisz, żebym cię od razu uka­tru­pił?

Nie usły­szaw­szy odpo­wie­dzi, sam zszedł do rowu, omal się przy tym nie prze­wra­ca­jąc.

– Oszczędź mnie! – Wojow­nik ukląkł na znak kapi­tu­la­cji.

Po dru­giej stro­nie gro­bli roz­bój­nik z roz­bi­tym nosem nawet nie pró­bo­wał pod­nieść upusz­czo­nego mie­cza. Feroks poma­cał się po pul­su­ją­cym bole­śnie boku. Chciał wie­dzieć, gdzie się podział dezer­ter. Pod­rzu­cił w ręku drzewce. Wojow­nik patrzył nań oczyma bez wyrazu. Cen­tu­rion zamach­nął się i miot­nął weń włócz­nią, o mało przy tym nie krzyk­nąw­szy z bólu. Grot był przy­tę­piony, ale swoją masą i ener­gią rzutu bez trudu prze­bił żebra i serce prze­ciw­nika. Feroks odwró­cił się, nie cze­ka­jąc na jego upa­dek, chwy­cił za ręko­jeść mie­cza i zapie­ra­jąc się stopą o głowę zabi­tego, wyszarp­nął brzesz­czot.

Od gospo­dar­stwa dobiegł trium­falny okrzyk. Ebu­rus w sta­rym, sfa­ty­go­wa­nym heł­mie potrzą­sał nad głową włócz­nią i tar­czą. Syn stał obok niego, ści­ska­jąc w dłoni sierp. I wtedy w jed­nej z zagród roz­legł się kobiecy krzyk prze­ra­że­nia. Cen­tu­rion pobiegł w tamtą stronę.

Rufus wyje­chał przez otwartą furtkę zagrody na kucu z białą gwiazdką, popę­dza­jąc go pła­zem mie­cza. Drugą dło­nią trzy­mał wodze i przed­ra­mie­niem przy­ci­skał prze­ło­żoną przez koń­ski grzbiet wyry­wa­jącą się nie­wol­nicę.

– Tchórz! – wrza­snął za nim Ebu­rus.

Jego syn rzu­cił się na ucie­ka­ją­cego z unie­sio­nym do cię­cia sier­pem. Rufus zawró­cił konia w miej­scu i omal nie prze­wró­cił ata­ku­ją­cego, który zamach­nął się i ciął bez­ład­nie, lecz chy­bił. Dezer­ter zadał jeden cios. Dobrze naostrzona klinga tra­fiła chło­paka w szyję.

Wystra­szony kuc sta­nął dęba. Feroks usi­ło­wał zajść Rufusa od lewej. Kobieta wrzesz­czała i pró­bo­wała się wyśli­znąć z uchwytu.

– Ty suko! – syk­nął dezer­ter i zdzie­lił ją kuła­kiem w głowę.

Ebu­rus przy­sko­czył do niego z pra­wej i pchnął włócz­nią, lecz jeź­dziec zdo­łał odpa­ro­wać ją mie­czem, po czym mocno ude­rzył konia pię­tami. Cen­tu­rion trzy­mał gla­dius zbyt nisko, by zdą­żyć z cio­sem, wypu­ścił go więc i chwy­cił kobietę za ręce. Kuc sko­czył naprzód, potknął się, odzy­skał rów­no­wagę i poga­lo­po­wał ku gro­bli. Przy owym potknię­ciu Feroks poczuł zmianę w poło­że­niu jej ciała i chwilę potem branka zsu­wała się na niego, gdy nagle udo prze­wier­cił mu ostry ból. Noga się pod nim ugięła, dło­nie ześli­znęły się z nad­garst­ków porwa­nej; spró­bo­wał chwy­cić ją ponow­nie, usły­szał odgłos dar­tej tka­niny, upadł i wtedy kobieta zwa­liła się nań całym cię­ża­rem.

Rufus galo­po­wał już gro­blą. Korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia, klę­czący wojow­nik rzu­cił się na Win­deksa i prze­wró­cił go na zie­mię. Chwilę wal­czyli w zwar­ciu, śli­zga­jąc się w ohyd­nym błocku, póki w końcu zwia­dowca nie ogłu­szył prze­ciw­nika cio­sem gło­wicą mie­cza.

– Obyś sczezł, kun­dlu! – wrza­snął za ucie­ka­ją­cym Ebu­rus.

Kobieta sto­czyła się z Feroksa, ciężko dysząc i roz­glą­da­jąc się jak wystra­szone zwie­rzątko. Cen­tu­rion usi­ło­wał się pod­nieść, choć noga pro­te­sto­wała prze­szy­wa­ją­cym bólem. Nogawkę miał prze­siąk­niętą krwią z rany od włóczni gospo­da­rza.

– Po coś mi wlazł w drogę? – krzyk­nął gniew­nie stary.

Win­deks uklęk­nął nad powa­lo­nym zbó­jem i prze­bił go mie­czem z taką siłą, że głow­nia utknęła w ziemi. Pró­bu­jąc wstać, pośli­znął się dwa razy, nim wresz­cie odzy­skał rów­no­wagę. Otarł uwa­laną twarz i parę razy splu­nął z obrzy­dze­niem.

– Na­dal uwa­żasz, że to był dobry pomysł? – burk­nął, przy­glą­da­jąc się wysił­kom przy­ja­ciela.

I

Feroks peł­znął przez wysoką trawę. Sły­szał kobiecy głos śpie­wa­jący starą jak góry, ckliwą pieśń o tym, jak boha­ter spo­tyka księż­niczkę. „Widzę słodką kra­inę, tu złożę swą broń”.

Trawa była gęsta pra­wie jak wrzo­so­wi­sko, musiał więc siłą kłaść przed sobą każdą kępkę. Czoł­gał się naprzód, zdy­szany z wysiłku. Drzewa na stoku zda­wały się odda­lać, zamiast przy­bli­żać. Ostre źdźbła kłuły go w palce. Pra­gnął zerwać się i pobiec, wie­dział jed­nak, że wtedy by go spo­strze­gli i byłoby po nim.

Śpiew cichł. Feroks gorącz­kowo chwy­tał się trawy i pod­cią­gał dalej. Wresz­cie tuż przed nim wyro­sła ściana lasu. Pode­rwał się i wbiegł mię­dzy drzewa. Gałę­zie wiły się wokół niego niczym węże, cze­pia­jąc się nóg i ramion. Nie sły­szał już tej kobiety. Zma­ga­jąc się z gęstwiną, parł przed sie­bie, aż nagle wypadł na zalaną księ­ży­co­wym bla­skiem polanę i ujrzał staw.

Nocną ciszę roz­darł krzyk. Stała na prze­ciw­le­głym brzegu naga, z pozło­ci­stymi wło­sami upię­tymi w wysoki kok. Suk­nia i pan­to­fle leżały u jej stóp. W poświa­cie jej skóra poły­ski­wała jak kość sło­niowa; kształty olśnie­wały nie­mal boską dosko­na­ło­ścią.

Czy to była Arte­mida Łow­czyni, a jego cze­kał los nie­szczę­snego Akte­ona? Z jed­nej strony czuł, że ten widok wart jest tak okrop­nej ceny; z dru­giej przy­po­mi­nał sobie, jak nie znosi psów.

– Och!

Okrzyk wyra­żał iry­ta­cję, bez cie­nia stra­chu. Bogini pochy­liła się do przodu, jedną ręką zasła­nia­jąc biust, drugą łono. W takim uło­że­niu nie­wiele to zakry­wało i jakby czy­niło ją jesz­cze bar­dziej nagą, powab­niej­szą. To nie była Arte­mida, Diana ani Luna. Miał przed sobą Wenus, a nie nie­do­ty­kal­ską Łow­czy­nię. Ta bogini daje miłość, cza­sem nawet śmier­tel­ni­kom, a po każ­dym zbli­że­niu z bogiem czy czło­wie­kiem jej dzie­wic­two się odna­wia. Znał jej obli­cze; tak czę­sto o nim śnił.

Zachę­cony jej uśmie­chem Feroks rzu­cił się w wodę. Była czarna i gęsta jak miód. Po pierw­szym kroku zanu­rzył się po pas. Po dru­gim się­gała mu już do szyi. Bogini się prze­mie­niła. Miała teraz na sobie długą, wie­lo­barwną suk­nię i wyda­wała się młod­sza. Gdy czarna woda zmo­czyła mu usta, ona prze­obra­ziła się w Matkę, z włócz­nią w jed­nej ręce i snop­kiem psze­nicy w dru­giej. Potem odmie­niła się znowu – stała się wiedźmą z biel­mem na jed­nym oku, zmierz­wio­nymi wło­sami i skórą obsy­paną zmarszcz­kami stu­leci. Jej śmiech prze­szedł we wzgar­dliwe prych­nię­cie.

Staw wcią­gał go w ciem­ność zaświa­tów.

Ktoś nim potrzą­snął i nagle Feroks się obu­dził, mru­żąc powieki przed poran­nym słoń­cem wle­wa­ją­cym się przez okno. Łap­czy­wie chwy­tał powie­trze.

– O, wró­ci­łeś do nas.

Nad sobą ujrzał twarz Win­deksa. Nie­wielka to była poprawa w porów­na­niu z wiedźmą, zwłasz­cza gdy szcze­rzył się w uśmie­chu.

– Zna­czy, że na­dal jesteś wśród żywych?

To już był głos kogoś innego. Głos wyćwi­czony w wie­lo­let­niej prak­tyce, który naj­prost­sze stwier­dze­nie umiał prze­ka­zać pięk­nie i melo­dyj­nie.

Feroks wes­tchnął ciężko. Win­deks znik­nął mu z pola widze­nia, tak że miał teraz przed oczyma tylko bel­ko­wa­nie stropu. Mgli­ście przy­po­mi­nał sobie przy­jazd do Vin­do­landy, prze­mo­czony wów­czas do ostat­niej nitki i zmar­z­nięty po trzech dniach nie­mal bez­u­stan­nego desz­czu.

– Medi­cus zapew­nił nas, że wybu­dze­nie ci nie zaszko­dzi – kon­ty­nu­ował ów ele­gancki głos. – To zna­czy… jeżeli cię nie zabije.

Cen­tu­rion wpa­try­wał się w sufit. Nie chciało mu się gadać, gdyż znał roz­mówcę aż nadto dobrze. Zazwy­czaj był zwia­stu­nem jakiejś nowej paskud­nej przy­gody. Czemu ci Rzy­mia­nie zawsze muszą tak mleć jęzo­rami? U Sylu­rów każdy męż­czy­zna był z serca wojow­ni­kiem i znał siłę i czy­stą radość pły­nące z mil­cze­nia i bez­ru­chu.

– Nie chcesz zapy­tać, gdzie jesteś albo któ­rego dziś mamy? – nie ustę­po­wał kra­so­mówca. – Zdaje się, że to jest w zwy­czaju przy takich oka­zjach.

– Jestem w vale­tu­di­na­rium w Vin­do­lan­dzie – odrzekł Feroks, na­dal patrząc w sufit i nie pró­bu­jąc się poru­szyć. Mię­śnie miał zesztyw­niałe, nogą szar­pał ból. Mógł się domy­ślić, że naj­wła­ściw­szym dlań miej­scem w tej chwili jest izba w for­tecz­nym szpi­talu. – I jak sądzę, mój pan Kry­spi­nus ma dla mnie jakieś zada­nie.

Ktoś par­sk­nął śmie­chem. Feroks ska­pi­tu­lo­wał i dźwi­gnął się do pozy­cji sie­dzą­cej. Aty­liusz Kry­spi­nus, star­szy try­bun legionu II Augu­sta i syn sena­tora, miał wkrótce też dostą­pić zaszczytu zasia­da­nia w sena­cie. Niski i krępy, zdą­żył już nie­mal cał­ko­wi­cie osi­wieć, choć miał dopiero dwa­dzie­ścia parę lat. Obok niego sie­dział wysoki, bar­dzo przy­stojny, cie­pło uśmiech­nięty męż­czy­zna o ruda­wej czu­pry­nie – Fla­wiusz Ceria­lis, pre­fekt IX kohorty bataw­skiej sta­no­wią­cej trzon gar­ni­zonu Vin­do­landy.

Ary­sto­krata wbił wzrok w ran­nego, on zaś odpo­wie­dział mu rów­nie twar­dym spoj­rze­niem. Chwilę tak się świ­dro­wali, aż w końcu try­bun się uśmiech­nął.

– Bez­czelny i uparty jak zawsze – powie­dział. – No i świet­nie. Jeśli kie­dyś spu­ścisz z tonu, to oba­wiam się, że jako ofi­cer sporo stra­cisz na war­to­ści, a do tego nie można dopu­ścić. Teraz przy­naj­mniej łatwo mogli­by­śmy cię wyrzu­cić ze służby w nie­ła­sce, gdy­byś się posu­nął za daleko.

– Bez naj­mniej­szego trudu – przy­tak­nął Ceria­lis. – Może nawet ska­zać na wygna­nie. Na mare Nostrum musi wciąż być sporo ska­li­stych wyse­pek, na któ­rych jesz­cze nie gnije żaden banita.

– Całe dzie­siątki.

Feroks cze­kał. Zauwa­żył, że za sie­dzą­cymi ofi­ce­rami obok Win­deksa i nie­zna­jo­mego męż­czy­zny – zapewne leka­rza – stoi Filon.

– Cóż, skoro brak ci manier, by się zaśmiać z naszych żar­tów albo zadać choć parę pytań, chyba sam będę musiał dźwi­gać brze­mię tej kon­wer­sa­cji – stwier­dził z uda­wa­nym znu­że­niem Kry­spi­nus. – Taki już los nobila. No więc zga­dza się, jesteś w Vin­do­lan­dzie w szpi­talu. Tra­fi­łeś tu sześć dni temu. Byłeś w cięż­kim sta­nie, z gorączką i smro­dli­wie ropie­jącą raną. Oszczę­dzę ci ponu­rych szcze­gó­łów medycz­nych, ale mówiło się o ampu­ta­cji nogi. Tylko że ten tutaj… – try­bun wska­zał Win­deksa – …zagro­ził, że poszat­kuje każ­dego, kto by cię ruszył, i trzeba go było aresz­to­wać. Całe szczę­ście, że razem ze szla­chet­nym Ceria­li­sem w samą porę wró­ci­li­śmy z polo­wa­nia. Uzna­li­śmy, że lepiej dla cie­bie będzie zary­zy­ko­wać i albo umrzeć, albo żyć dalej w jed­nym kawałku.

– Dzię­kuję, panie.

Wdzięcz­ność Feroks czuł jak naj­szczer­szą, albo­wiem sama myśl o utra­cie koń­czyny go prze­ra­ziła. Gdyby nie mógł słu­żyć w armii, nie­wiele by mu zostało z życia.

– Nie mie­li­by­śmy pożytku z kaleki. – Kry­spi­nus roz­ło­żył ręce. – Tak więc udało się nam prze­ko­nać czci­god­nego medyka, aby spró­bo­wał innych metod. Oczy­ścił ranę, zmie­niał opa­trunki, okła­dał swo­imi maściami i tak dalej. Więk­szość czasu trzy­mał cię w odu­rze­niu sokiem z maku, żebyś się za wiele nie mio­tał na łóżku. Chwi­lami musieli cię wią­zać. Maja­czy­łeś całymi dniami.

To było nie­po­ko­jące; nie tylko dla­tego, że świad­czyło o sła­bo­ści.

– Jak Mariusz w cho­ro­bie rzu­ca­łeś komendy, bojowe okrzyki i ata­ko­wa­łeś wro­gów, któ­rych nikt inny nie widział – dodał z roz­ba­wie­niem Ceria­lis.

Pre­fekt nie prze­pu­ściłby żad­nej oka­zji, by się pochwa­lić zna­jo­mo­ścią histo­rii Rzymu. Był ekwitą, zatem na spo­łecz­nej dra­bi­nie stał tylko o szcze­bel niżej od sena­tora, ni­gdy jed­nak nie zapo­mi­nał, że jego oby­wa­tel­stwo jest świe­żej daty – jego ojciec otrzy­mał je pierw­szy w rodzie. To, że pocho­dzili z kró­lew­skiej linii Bata­wów, poza ple­mie­niem prak­tycz­nie się nie liczyło.

– No, cza­sami podobno łagod­nia­łeś – dorzu­cił try­bun. – Woła­łeś matkę.

Feroks pró­bo­wał czy­tać im w twa­rzach. Lubił Ceria­lisa i podzi­wiał go za męstwo. Pre­fekt był mężem Sul­pi­cji Lepi­dyny, córki zasłu­żo­nego, choć zubo­ża­łego sena­tora. Taki zwią­zek świad­czył o nie­zmier­nej ambi­cji Batawa. Sul­pi­cja, femina cla­ris­sima, wyróż­niała się nie tylko pocho­dze­niem i konek­sjami, lecz także dow­ci­pem, inte­li­gen­cją i urodą. Kim­kol­wiek była bogini ze snu, począt­kowo miała wła­śnie jej twarz i figurę. Los połą­czył ją z Ferok­sem – zostali kochan­kami, a on ojcem jej dziecka, małego Marka. Była to głu­pia, nie­moż­liwa miłość i do dzi­siaj nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego Sul­pi­cja powa­żyła się na takie ryzyko. W głębi duszy czuł, że to nie ma sensu – tak, jak gdyby bogini wybrała życie ze śmier­tel­ni­kiem. A on? Przy­po­mniał sobie nocne zwidy; miał pew­ność, że nie oparłby się jej żaden czło­wiek, jak­kol­wiek straszna byłaby cena.

– Nie zna­łem swo­jej matki – szep­nął po bar­dzo dłu­giej, jak mu się wyda­wało, pau­zie.

Kry­spi­nus zawsze miał minę, jakby dopiero co usły­szał żart. Czy za bły­skiem w jego oczach kryło się coś wię­cej? Trudno było oce­nić.

– Cóż, oto jedna z wielu smut­nych stron życia – rzekł ary­sto­krata. Kątem oka dostrzegł, że pre­fekt wierci się nie­cier­pli­wie na skła­da­nym krze­śle. – Tak, drogi Ceria­li­sie, wiem, że czas nagli i musisz iść. Dołą­czymy do cie­bie nie­za­długo.

Dowódca gar­ni­zonu wstał i posłał Ferok­sowi cie­pły uśmiech.

– Dobrze cię widzieć znów przy życiu. Żona się ucie­szy, gdy jej prze­ślę wia­do­mość.

Cen­tu­rion szu­kał w jego sło­wach nie­wy­po­wie­dzia­nej alu­zji, iro­nii czy gory­czy, ale nie zna­lazł. Przed paroma laty ura­to­wał Sul­pi­cję Lepi­dynę z zasadzki, a nie dalej jak minio­nego lata wyrwał ją z łap pory­wa­czy, któ­rzy wywieźli ją na odle­głą wyspę.

– Czę­sto powta­rza, że kiedy jesteś w pobliżu, jej życie nabiera cech grec­kiego dra­matu. – Ceria­lis wybuch­nął szcze­rym śmie­chem. W tej chwili o wiele bar­dziej przy­po­mi­nał bataw­skiego króla niż rzym­skiego ofi­cera. – Oboje tyle ci zawdzię­czamy. No, na mnie pora. Muszę dopil­no­wać, by wszystko było gotowe.

– Zaraz i my się zbie­rzemy – zapew­nił try­bun i strze­lił pal­cami na sługę. – Chłop­cze, buty i płaszcz dla cen­tu­riona.

– Czy mam go ogo­lić, panie?

– Teraz nie ma czasu. – Kry­spi­nus uśmiech­nął się figlar­nie. – Po wszyst­kim zechce porząd­nej kąpieli, więc nie ma to sensu.

– Panie… – Młody Grek zmarsz­czył brwi. Miał nie­złomne poglądy w kwe­stii ubioru i czy­sto­ści. – To nie zaj­mie długo. I może czy­sta tunika…

Try­bun tylko na niego spoj­rzał. Filon zbladł i się ukło­nił.

– W tej chwili, panie.

– I kape­lusz przy­nieś! – krzyk­nął za nim Feroks. Nie­wol­nik na moment znie­ru­cho­miał, usły­szaw­szy nie­miłe mu pole­ce­nie, i szybko wyszedł z izby. – Założę się, że go nie znaj­dzie – mruk­nął cen­tu­rion, wie­dząc, jak sługa nie cierpi jego sfa­ty­go­wa­nego nakry­cia głowy.

– Powi­nie­neś czę­ściej prze­trze­pać skórę temu chło­pa­kowi – dora­dził patry­cjusz i dał znak Win­dek­sowi i leka­rzowi, by wyszli. – Albo go wyzwo­lić… choć nie wiem, czy świat jest gotowy na taką pasję do porządku.

– Tak, panie – odrzekł cen­tu­rion. Prawda była taka, że sam nie­raz roz­wa­żał obie te opcje.

– I co, na­dal nie chcesz o nic zapy­tać? Wyry­wamy cię z głę­bo­kiego snu, szy­ku­jemy się, by cię wywlec z łoża bole­ści, a ty nie wyra­zisz naj­mniej­szego zacie­ka­wie­nia, dokąd i po co?

Feroks odrzu­cił koc i opu­ścił nogi na pod­łogę. Skrzy­wił się, gdy zra­nione udo zapro­te­sto­wało palą­cym bólem. Czuł się słaby i brudny. Ktoś musiał go prze­brać w żoł­nier­ską tunikę robo­czą, tak wypło­wiałą, że pra­wie brą­zową.

– Na roz­kaz, panie.

Kry­spi­nus pokrę­cił głową.

– Wyglą­dasz okrop­nie, ale przy­naj­mniej nie zapo­mnia­łeś o przy­się­dze na wier­ność cesa­rzowi. – Pod­kre­ślił ostat­nie słowo, bez wąt­pie­nia, by przy­po­mnieć mu o innym ślu­bo­wa­niu, zło­żo­nym jego rodzi­nie. – Skoro jed­nak upar­cie odma­wiasz oka­za­nia cie­ka­wo­ści, to ja ci zadam parę pytań. Na te trupy natkną­łeś się przy­pad­kowo?

– Tak jest.

– Domy­ślam się, że obec­ność żoł­nie­rza powie­działa ci, że to nie byli zwy­kli nie­wol­nicy.

Cen­tu­rion nie odpo­wie­dział. Ści­gałby zabój­ców nie­za­leż­nie od sta­tusu ofiar.

– I tak z garstką ludzi i pra­wie bez zapa­sów roz­po­czą­łeś pościg?

– Taka służba.

– Wie­dzia­łeś, czy­imi byli słu­gami?

– Tak, Wege­tusa. I coś tam było nie tak. Sprawcy nie prze­szu­kali wozu porząd­nie. Zna­la­złem na nim po mieszku srebr­nych i zło­tych monet, ledwo ukryte pod stertą futer. Zresztą i same skóry warte były rocz­nego żołdu.

– Może ktoś im prze­szko­dził?

– Nie. Oni wie­dzieli, czego chcą, i to zabrali, z dziew­czyną do kom­pletu. Powinna nam coś wię­cej powie­dzieć, gdy doj­dzie do sie­bie. Przez całą drogę pra­wie się nie odzy­wała.

– Oku­tana w płaszcz, który jej tak wiel­ko­dusz­nie odda­łeś. – Try­bun musiał już roz­ma­wiać z Win­dek­sem lub kimś innym z ich grupy. – A sam mokłeś i mar­z­łeś do szpiku kości. Piękny uczy­nek, choć nie­wy­star­cza­jący, by skło­nić ją do mówie­nia.

– Zło­czyńcy na jej oczach zamor­do­wali męża i dziecko, po czym ją kolejno gwał­cili. Musi mieć tro­chę czasu.

– Nie wąt­pię – zgo­dził się Kry­spi­nus. – Maka­bryczna sprawa. No więc dopa­dłeś ich i zabi­łeś. Wszyst­kich poza owym Rufu­sem, który wolał tę małą niż cokol­wiek innego z łupów. Zresztą przy tru­pach nie zna­la­złeś nic war­to­ścio­wego. To może zna­czyć, że to, na czym im zale­żało, zabrał ów tajem­ni­czy jeź­dziec. Czy twoi ludzie go dogo­nili?

– Ponie­kąd. Żoł­nierz zgi­nął, a zwia­dowca wró­cił tak pokie­re­szo­wany, że zmarł po godzi­nie.

– Bar­dzo pechowa wyprawa.

Feroks zawa­hał się, lecz uznał, że nie zaszko­dzi wyja­wić prze­ło­żo­nemu to, co i tak mógł już usły­szeć od innych.

– Jeźdź­cem, któ­rego ści­gali, była kobieta, panie.

Kry­spi­nus uniósł brew, by pod­kre­ślić, jak jest zdzi­wiony. Uwiel­biał takie sce­niczne gesty.

– Zwia­dowca powie­dział, że zja­wiła się nie wia­domo skąd i mie­czem obra­cała szyb­ciej, niż oko mogło nadą­żyć. Żoł­nie­rza zabiła w mig, a to był kawał rębajły. Podobno była sama.

– Kiedy to się stało?

– W nocy, sie­dem dni temu.

– Czyli było ciemno. Mógł nie widzieć dobrze.

Cen­tu­rion w duchu wzru­szył ramio­nami. Jeśli try­bun chce pozo­stać nie­prze­ko­nany, to niech mu będzie na zdro­wie. On wie­dział, że świa­dek mówił prawdę, gdyż paso­wało to do śla­dów, które sam widział.

– No dobrze, trzeba więc przy­jąć, że owa wojow­niczka lub jej moco­dawca ma to, po co przy­je­chała. Z cza­sem może dowiemy się od Wege­tusa, co wieźli jego ludzie, i zro­zu­miemy, dla­czego zbóje zadali sobie tyle trudu.

– Dziew­czyna może wie­dzieć – zauwa­żył Feroks.

Kry­spi­nus wes­tchnął teatral­nie.

– Dwa dni temu się powie­siła. Wycho­dzi na to, że i twój pościg, i dobre uczynki poszły na marne. O, jesteś, chłop­cze – dodał, spo­strze­gł­szy, że Filon czeka w drzwiach. – Świet­nie, to możemy iść. Ubierz się, Ferok­sie, i chodź ze mną.

Nie­wol­nik śmi­gnął przez izbę z butami i zwi­nię­tym w kłę­bek płasz­czem.

– Dokąd, panie?

Try­bun wyszcze­rzył zęby.

– Musisz udać się ze mną do latryny.

II

Promie­nie sło­neczne przy­jem­nie grzały twarz, gdy szli przez warow­nię, Feroks jed­nak cie­szył się z płasz­cza, poma­gał bowiem ukryć tunikę, która nie­pod­trzy­my­wana pasem zwi­sała mu nie­mal do kostek. Musiał mru­żyć oczy, gdy skrę­cili pod słońce, bo oczy­wi­ście Filon nie przy­niósł kape­lu­sza. „Jest w czysz­cze­niu, panie”, wyja­śnił z nie­prze­ko­nu­jącą nie­win­no­ścią.

Lato się skoń­czyło, liczne pod­od­działy wró­ciły na zimę do bazy i w Vin­do­lan­dzie zro­biło się tłoczno. Prze­marsz ele­ganc­kiego try­buna w towa­rzy­stwie obe­rwa­nego, kule­ją­cego cen­tu­riona budził nie­małe zacie­ka­wie­nie. Kry­spi­nus nie zwra­cał na nikogo uwagi i pra­wie się nie odzy­wał, gdy mijali budynki wzdłuż via pra­eto­ria. Prze­cho­dząc obok pię­tro­wego, otyn­ko­wa­nego domu pre­fekta, Feroks pozwo­lił sobie na zer­k­nię­cie w okna. Tro­chę miał nadzieję, a tro­chę się oba­wiał, że zoba­czy Sul­pi­cję Lepi­dynę; przy­po­mniał sobie jed­nak, że Ceria­lis miał prze­słać jej wia­do­mość. Pew­nie dokądś wyje­chała.

Na końcu ulicy skrę­cili w ścieżkę bie­gnącą wzdłuż for­ty­fi­ka­cji, gdzie u zbiegu wałów teren obni­żał się ku stro­memu zbo­czu doliny za warow­nią. Sze­ściu Bata­wów trzy­mało straż przy drew­nia­nym budy­neczku sto­ją­cym pod narożną basztą. War­tow­nicy na wieży powinni obser­wo­wać przed­pole i wypa­try­wać mało praw­do­po­dob­nego zagro­że­nia, widać było jed­nak, że bar­dziej ich inte­re­suje to, co dzieje się wewnątrz. Parę grup robo­czych też zna­la­zło pre­tekst, by się poga­pić, a i w oknach pobli­skiego baraku malo­wały się twa­rze cie­kaw­skich.

Latryna była czę­ściowo wko­pana w ziemne pod­nóże wału. Na niskim dachu usta­wiono zbior­niki na desz­czówkę; po ostat­nich ule­wach musiały być pełne po brzegi. Kilka razy dzien­nie dyżurny otwiera prze­pust i woda spływa rurami, by prze­płu­kać wewnętrzny rynsz­tok. Wokół przy­bytku i tak wisiał w powie­trzu fekalny odór, jak we wszyst­kich woj­sko­wych latry­nach.

Ceria­lis cze­kał na nich u wej­ścia, marsz­cząc nos z nie­sma­kiem.

– Przy­kro mi, że musia­łem was ścią­gnąć w to prze­miłe miej­sce. Trudno wymy­ślić bar­dziej paskudną sce­ne­rię dla śmierci, co? – Wyczuw­szy zasko­cze­nie Feroksa, pre­fekt sam uniósł brwi. – Czyż­byś nie wie­dział?

– Popatrz dobrze – pole­cił Kry­spi­nus. – Nie spiesz się. Potem nam powiesz, co sądzisz. Jedyny świa­dek czeka w środku. Jak skoń­czysz, przyjdź do pre­to­rium. Tam się odświe­żysz i będziemy mogli nor­mal­nie poroz­ma­wiać.

Feroks otwo­rzył drzwi. W noz­drza buch­nęło mu smro­dem. Chwilę odcze­kał, nim wzrok przy­zwy­czaił się do pół­mroku roz­świe­tla­nego tylko przez dwie oliwne lampy. W pomiesz­cze­niu cze­kali medyk i żoł­nierz, przy­cup­nięty z ponurą miną na jed­nym z drew­nia­nych sie­dzisk, typowo nie­wy­god­nych, jeżeli się z nich nie korzy­sta zgod­nie z prze­zna­cze­niem. Domy­ślił się, że to ów świa­dek. Obok niego stały oparte o ławę włócz­nia i tar­cza; ciemny płaszcz i hełm na gło­wie świad­czyły, że to jeden z war­tow­ni­ków. Ktoś też już przy­niósł dwa zwoje liny.

– Jest tam. – Lekarz wska­zał rząd pod prze­ciw­le­głą ścianą.

Ława była podzie­lona na odcinki z trzema otwo­rami każdy, wyko­nane z wygła­dzo­nych i poli­tu­ro­wa­nych desek, z wyjąt­kiem naroż­nych, które docięte pod odpo­wied­nim kątem sta­no­wiły poje­dyn­cze sie­dzi­ska. Wszyst­kie zaopa­trzono w zawiasy, aby można je było unieść i wyczy­ścić od spodu. Po obu stro­nach dłu­giego budynku były miej­sca dla pięt­na­stu użyt­kow­ni­ków. Na środku stały dwie beczki z wodą i trze­cia prze­wró­cona i pusta. Był tam też sto­sik czy­stych gąbek i brudne koryto, w któ­rym można było wypłu­kać zużyte, nim tra­fią do wia­der i grun­tow­niej­szego oczysz­cze­nia.

Feroks pod­szedł do środ­ko­wej czę­ści wska­za­nej ławy. W mdłym świe­tle nie­wiele mógł zoba­czyć przez okrą­głe otwory. Nachy­lił się i omal nie zwy­mio­to­wał od inten­syw­nego odoru. Ciem­ność w wyko­pie pod spodem przy­po­mniała mu staw ze snu.

– Tak go zna­la­złeś?

Pyta­nie zadał wypro­sto­wany, tyleż dla porządku, ile dla uspo­ko­je­nia żołądka. Niczego kon­kret­nego nie zoba­czył, nie ule­gało jed­nak wąt­pli­wo­ści, że w latry­nie leżą zwłoki.

– Tak powie­dział – odrzekł za żoł­nie­rza medyk.

War­tow­nik wyglą­dał na led­wie doro­słego, by móc się zacią­gnąć. Wśród Bata­wów była to czę­sta sytu­acja; wielu rekru­tów miało jesz­cze dzie­cięce piegi i zarost tak jasny, że pra­wie nie musieli się golić.

– No więc, chłop­cze? Co się stało?

Mło­dzie­niec zerwał się i sta­nął na bacz­ność z wzro­kiem utkwio­nym gdzieś o stopę ponad głową ofi­cera.

– Na roz­kaz, panie!

Głos mu się łamał i mel­du­nek wyszedł piskli­wie.

– Darujmy sobie regu­la­min. Sia­daj i zdej­mij z głowy to żela­stwo.

– Tak jest!

Rze­mie­nie były już roz­wią­zane; żoł­nierz ścią­gnął hełm z przy­kle­jo­nym na czubku pasmem mchu, jak to jest w zwy­czaju u Bata­wów, i odło­żył go na ławę.

– Jak cię zwą, synu?

– Kok­ce­jusz, panie.

Feroks się uśmiech­nął.

– Zatem dano ci nazwi­sko po cesa­rzu. Tak jak mnie. Twój ojciec słu­żył w kohor­cie?

– Tak jest! W cen­tu­rii Eks­om­niusa. Zwol­niony trzy lata temu.

Wete­ra­nom z jed­no­stek pomoc­ni­czych po dwu­dzie­stu pię­ciu latach służby przy­zna­wano rzym­skie oby­wa­tel­stwo, obej­mu­jące też jedną żonę i potom­stwo z tego mał­żeń­stwa.

– A ty się zacią­gną­łeś zaraz po osią­gnię­ciu wieku rekruc­kiego?

Chło­pak kiw­nął głową.

– Nie chcia­łeś do legionu?

– Legio­ni­ści… – prych­nął żoł­nierz z całą pogardą, na jaką stać sie­dem­na­sto­latka. – Srać na nich! – Urwał zakło­po­tany, uświa­do­miw­szy sobie, że mówi do ofi­cera legio­no­wego. – Wybacz, panie, bez urazy. Zawsze chcia­łem tylko do Dzie­wią­tej. To naj­lep­sza jed­nostka w armii!

– Wiem, wal­czy­łem razem z wami. – Feroks pokle­pał mło­dziaka po ramie­niu. Pochwała ni­gdy nie zawa­dzi. – Twoi rodzice są jesz­cze tutaj?

Nie­któ­rzy z wia­ru­sów ni­gdy nie poczuli się do końca zwol­nieni. Nie­je­den osie­dlał się w kana­bie, cywil­nym osie­dlu pod bazą.

– Nie, ojciec zabrał nas do domu, gdy tylko go wypi­sali. Ma teraz ładny kawa­łek ziemi i dorodne krowy.

– Ale ty dora­sta­łeś przy kohor­cie? Tak? Dosko­nale, zatem możemy roz­ma­wiać jak żoł­nierz z żoł­nierzem. Kiedy zsze­dłeś do latryny?

Mimo ciem­no­ści Feroks zoba­czył, jak młody strzela oczyma na boki.

– Trudno powie­dzieć, panie.

Regu­la­min zabra­niał war­tow­ni­kom opusz­cza­nia poste­runku bez względu na oko­licz­no­ści.

– Nie obcho­dzi mnie, synku, czy urwa­łeś się z warty na szyb­kiego klocka. Niech to będzie nasz sekre­cik. Dopil­nuję, by cię za to nie uka­rano. Tylko mów prawdę. Byłeś na czwar­tej zmia­nie?

– Tak jest. – Kok­ce­jusz obli­zał spierzch­nięte wargi. – Musia­łem zejść, panie, nie było zmi­łuj. Przy­się­gam, że obró­cił­bym szybko.

– No więc co się stało?

– Aku­rat gdy otwie­ra­łem drzwi, ktoś w środku wrza­snął, a potem wybie­gła ta dziew­czyna. Na pewno to ona krzy­czała. Wpa­dła pro­sto na mnie. Była brudna i w roz­dar­tej sukni i wyla­zły jej te, no…

– Medyczny ter­min to cycki – wtrą­cił lekarz.

– No tak. – Żoł­nie­rzyk zaśmiał się ner­wowo. – Bujały się na wszyst­kie strony. Zabili go, zabili, krzy­czała i pró­bo­wała się prze­ci­snąć obok mnie. Upu­ści­łem broń i pró­bo­wa­łem ją zła­pać.

– No chyba. – Medyk był wyraź­nie roz­ba­wiony.

– Mów dalej – zachę­cił Feroks. – I co, ucie­kła?

– Tak, panie. Śli­ska była. Tro­chę bar­dziej roz­dar­łem jej ubra­nie. – Mło­dzie­niec zmarsz­czył brwi, a gdy lekarz par­sk­nął śmie­chem, nachmu­rzył się jesz­cze moc­niej, zanie­po­ko­jony, że zro­bił coś nie tak. – Ale nie chcia­łem, panie.

– Toś dureń – mruk­nął już ciszej medyk.

– Wypadki cho­dzą po ludziach – rzekł sen­ten­cjo­nal­nie cen­tu­rion. – Czyli łapa­łeś ją, ale się wymknęła?

Kok­ce­jusz ener­gicz­nie poki­wał głową.

– I nie pobie­głeś za nią.

– No nie. Naprawdę mnie przy­ci­snęło.

– Musiała się prze­śli­znąć za wał – wyja­śnił lekarz, już spo­waż­niały. – O świ­cie zna­leźli na koro­nie starą sukienkę w strzę­pach. Nie­źle woniała, musiała więc nale­żeć do naszej ucie­ki­nierki.

– I co dalej?

Medyk wzru­szył ramio­nami.

– Patrol wyszedł się rozej­rzeć. Nie­trudno o ochot­ni­ków, gdy trzeba poszu­kać nagiej kobiety… Ale prze­pa­dła jak kamień w wodę.

– Ładna była? – Feroks zwró­cił się do żoł­nie­rza.

– Tak jest. – Mło­kos sta­rał się przy­brać minę doświad­czo­nego w tych spra­wach, ale wypa­dło to jesz­cze bar­dziej chło­pięco.

– Jak wyglą­dała?

– Duża była, panie. Naprawdę solidna.

– Zna­czy wysoka?

– Raczej tak.

– Kolor wło­sów?

– Nie wiem, panie. Chyba ciemne.

– Jak pach­niała?

– Słu­cham?

– Nic, nic. Taka tam myśl. W jakim wieku? Tro­chę star­sza od cie­bie, tak? No dobra. Pozwo­li­łeś jej zwiać i zro­bi­łeś swoje. Pomy­śla­łeś o tym, co wykrzy­czała?

– Dopiero gdy skoń­czy­łem. Potem zaczą­łem się roz­glą­dać i wydało mi się, że coś widzę w kanale. No to wybie­głem i pod­nio­słem alarm.

– Tak jak nale­żało. – Feroks znów pokle­pał go po ramie­niu. – Spi­sa­łeś się. Pocze­kaj tu, bo może będę miał jesz­cze parę pytań. – Prze­szedł na drugą stronę i zwró­cił się do medyka. – Pomóż mi.

Wspól­nymi siłami pod­nie­śli frag­ment ławy. Z początku szło opor­nie, a potem nagle odsko­czyła i ude­rzyła o ścianę. Następny ruszyli bez pro­blemu. Spoj­rzeli do środka, przy­świe­ca­jąc sobie lampą.

– Zaglą­da­łeś tu już?

– Tak. Paskudna sprawa, co? Uto­pić się w takim…

Trup leżał twa­rzą w dół, z głową pra­wie cał­kiem zanu­rzoną w eks­kre­men­tach i tuniką zadartą na bio­dra, tak że świe­cił nagimi, pulch­nymi poślad­kami. Był niskiego wzro­stu, otyły, z gru­bymi udami i ramio­nami.

– Wiemy, co to za jeden?

Lekarz pocią­gnął nosem.

– Powie­dział­bym, że to Nar­cyz z biura pro­ku­ra­tora.

Jesz­cze jeden cesar­ski wyzwo­le­niec – jak Wege­tus. Zbieg oko­licz­no­ści? Cen­tu­rion zdjął płaszcz i buty, świa­domy, że nie ma wyboru.

– Przy­go­tuj­cie liny – pole­cił.

Uniósł jesz­cze jeden frag­ment ławy, przy­siadł na kra­wę­dzi i prze­rzu­ciw­szy nogi do środka, zesko­czył na dół. Wylą­do­wał w smro­dli­wej mazi się­ga­ją­cej do pół łydek. Ledwo dawało się tam oddy­chać. Pierw­szy krok pogrą­żył go głę­biej. Bły­snęła mu myśl, że ów sen był pro­ro­czy… Przy­by­tek zapewne miał wielu klien­tów wczo­raj­szego wie­czoru, gdy woj­sko zja­dło clas­si­cum, typowy armijny posi­łek na koniec dnia. Była to jedna z czte­rech latryn użyt­ko­wa­nych przez sie­dem czy osiem setek ludzi z rodzi­nami, któ­rzy obec­nie prze­by­wali w for­cie. Wyżsi ofi­ce­ro­wie mieli pry­watne toa­lety, cała reszta korzy­stała jed­nak z tych publicz­nych sza­le­tów. Przy woj­sko­wej die­cie z prza­śnego chleba, warzyw i dużych ilo­ści mięsa uro­bek był więc naprawdę spory. Nar­cyz był jed­nak gościem pre­fekta, nie musiał więc uczęsz­czać tam, gdzie wszy­scy, jeżeli nie miał istot­nego powodu – dla­czego zatem się tu zna­lazł?

Feroks zbli­żył się do ciała, dla rów­no­wagi opie­ra­jąc się ręką o ścianę, gdy nagle się pośli­znął. Przed połu­dniem powinna się zja­wić grupa robo­cza – na dzien­nej roz­pi­sce ozna­czona uwagą „ad ster­cus” – żeby porząd­nie spłu­kać cały kanał. Spo­dzie­wałby się, że feka­lia zdążą tro­chę przy­schnąć, tym­cza­sem miały kon­sy­sten­cję mokrej gliny. To ozna­czało, że nie on pierw­szy tu zszedł. Pod stopą poczuł coś spo­rego i twar­dego. Był to pas z otwar­tym i pustym miesz­kiem. Roz­cheł­stana tunika świad­czyła, że mar­twego wyzwo­leńca ktoś dokład­nie obszu­kał. Naj­bar­dziej oczy­wi­stą podej­rzaną była owa dziew­czyna. Zapewne zdjęła suk­nię, a po wszyst­kim obmyła się wodą z prze­wró­co­nej baryłki. Cen­tu­rion przyj­rzał się ocem­bro­wa­niu kanału. Oce­nił, że bez trudu dosię­gnąłby stam­tąd kra­wę­dzi sie­dzi­ska, i uznał, że postaw­nej kobie­cie też by się to udało, nawet gdyby musiała pod­sko­czyć. Potem już nie­trudno byłoby się pod­cią­gnąć i wygra­mo­lić na górę. Wystar­czy prze­rzu­cić łok­cie, by się wydo­stać w krótką chwilę. Nie sztuka dla kogoś w miarę spraw­nego.

Medyk zaj­rzał w cze­luść, gotowy opu­ścić linę.

– Dobrze się bawimy? – spy­tał.

Czemu by się nie uśmiech­nąć? Tam z góry sytu­acja musiała się wyda­wać komiczna.

– Omnes ad ster­cus! – odkrzyk­nął Feroks, posłu­gu­jąc się sta­rym woj­sko­wym powie­dze­niem. – Dawaj pierw­szą.

Nic tu wię­cej nie było do odkry­cia, więc rów­nie dobrze mogli od razu wytasz­czyć zwłoki na górę. Zawią­zał koniec sznura wokół kostek denata, potem go dźwi­gnął, żeby prze­cią­gnąć drugi pod pachami. Gdy skoń­czył, tunikę, nogi i ręce miał grubo uma­zane nie­czy­sto­ściami. W tej chwili nie umiał sobie wyobra­zić, że kie­dyś znowu będzie czy­sty. Z pod­skoku chwy­cił za kra­wędź sie­dzi­ska, dło­nie mu się jed­nak omsknęły i musiał powtó­rzyć manewr, z grub­sza wytarł­szy je o naj­mniej ufaj­dany kawa­łek tuniki. Tym razem zła­pał się mocno, pod­cią­gnął i w końcu lekko zdy­szany zna­lazł się na górze. Medyk nie pospie­szył mu z pomocą, lecz trudno było mieć mu to za złe.

Razem z Kok­ce­ju­szem wywin­do­wali zwłoki i zło­żyli je na pod­ło­dze. Cen­tu­rion pod­szedł do jed­nej z peł­nych beczek i ski­nął na nich, by mu pomo­gli. Paroma chlu­śnię­ciami spłu­kali z ciała więk­szość brudu.

– Tyle wystar­czy – orzekł lekarz i przy­stą­pił do bada­nia. Dość mu było rzu­cić okiem, by móc obwie­ścić: – No, przy­naj­mniej bie­dak nie zadła­wił się tam na śmierć. Tyle dobrego. – Pod­niósł przód tuniki, wpy­cha­jąc palec w dziurę w tka­ni­nie. – Daj­cie wię­cej wody. Cho­ciaż nie, lepiej mokrą gąbkę.

Feroks podał mu żądaną rzecz i obser­wo­wał, jak medyk ściąga z trupa tunikę i koli­stymi ruchami obmywa tors wokół małej, lecz głę­bo­kiej rany tuż poni­żej żeber.

– Czy­sta robota.

Cen­tu­rion poki­wał głową i bez zasko­cze­nia przy­jął wynik dokład­nych oglę­dzin ciała: innych ran nie było.

– Zgi­nął od razu.

– Pugio?

– Moż­liwe. W każ­dym razie jakiś ostry nóż. Zabójca stał bar­dzo bli­sko i wie­dział, co robi.

– Mogła to być kobieta?

– Nie zna­łeś go, co? – Lekarz prych­nął z lek­ce­wa­że­niem. Pod­niósł gąbkę i oczy­ścił pod­brzu­sze denata. – Kobiety nie dla niego. Pew­nie ni­gdy żad­nej nie zaznał. Zwy­kle kastrują ich jesz­cze przed doj­rze­wa­niem. Biedny sukin­syn… Pie­ski taki żywot, nie uwa­żasz?

– Spo­tka­łeś kie­dyś gościa od pro­ku­ra­tora, który byłby biedny?

– No nie, ale co komu po for­sie, skoro nie można uży­wać życia? – Medyk wes­tchnął z nie­kła­ma­nym współ­czu­ciem. – Jest coś jesz­cze do zro­bie­nia?

– Nie, na razie dosyć. Masz jakąś izbę w szpi­talu, gdzie można by go porząd­nie umyć i jesz­cze raz obej­rzeć?

– Jasne. Zajmę się tym. Wąt­pię, czy znaj­dzie się coś wię­cej, ale zro­bię, co się da.

– W porządku. Wiesz, jak to jest, gdy cho­dzi o sługę cesa­rza. Wszystko według pro­ce­dur. Po dro­dze widzia­łem grupę robo­czą ewi­dent­nie bez pil­nego zaję­cia, będziesz więc miał dość pomoc­nych rąk. – Feroks pod­szedł do ostat­niej peł­nej baryłki, umył ręce i pró­bo­wał spłu­kać jak naj­wię­cej mazi, lecz miał wra­że­nie, że tylko odświe­żył odór. – Kok­ce­ju­szu!

– Słu­cham, panie.

– Czy się nie pomylę, przyj­mu­jąc, że to nie ty go zarżną­łeś?

– Ja? – Chło­pak roz­dzia­wił usta ze zdu­mie­nia. Jak więk­szość żoł­nie­rzy z kohort pomoc­ni­czych nie zwykł nosić przy sobie szty­letu.

– Tak myśla­łem. W takim razie jesteś wolny. Dopro­wadź się do porządku i zamel­duj, gdzie powi­nie­neś.

– Tak jest! Czy… jestem w tara­pa­tach, panie?

– Raczej nie. – Feroks się uśmiech­nął. – Ale może warto by poćwi­czyć łapa­nie śli­skich dzie­wuch…

– Tak jest!

Po odej­ściu Batawa Feroks chwilę się zasta­na­wiał, po czym rzekł do medyka:

– Każ ludziom poszu­kać, czy nie znaj­dzie się tam jakiś nóż czy szty­let. Wąt­pliwe, ale spraw­dzić warto.

– Jakieś teo­rie?

– Typowy z cie­bie Grek! – Cen­tu­rion par­sk­nął śmie­chem.

– Pocho­dzę z Lep­tis Magna.

– Tym gorzej! Wy, Afry­ka­nie, z waszą pro­sto­li­nij­no­ścią… Jak myślisz, co tu zaszło?

– Ktoś go zamor­do­wał.

– Eureka! – Feroks pal­nął się w czoło. – A teraz do łaźni. Potrzebna mi jak jesz­cze ni­gdy w życiu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Bri­gan­tia

Copy­ri­ght © Adrian Gold­swor­thy 2019

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cje na okładce: Ste­phen Mul­ca­hey / Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Bri­gan­tia, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-936-3

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer