Vastertilie 3. Tajemnice smoków - Tayla Smith - ebook

Vastertilie 3. Tajemnice smoków ebook

Tayla Smith

3,5

Opis

Lumina, dzięki ucieczce z domu, unika niechcianego małżeństwa z następcą tronu Triangi. Dzięki pomocy znajomego projektanta dołącza do grupki młodych Sarecertis, znajdujących się na Stertilie na polecenie swoich smoczyc. W tym samym czasie Mirt’Oshim wraca do tymczasowego miejsca pobytu rządu Santegirssy i za wszelką cenę próbuje zapobiec wojnie. Czy uda im się spotkać, mimo wielu nieporozumień? I czy tajemnice, które kryje w sobie jeszcze Lumina przechylą szalę zwycięstwa na ich stronę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tayla Smith

Vastertilie. Tajemnice smoków

© Tayla Smith, 2017

Lumina dzięki ucieczce z domu unika niechcianego małżeństwa z następcą tronu Triangi. Dzięki pomocy znajomego projektanta dołącza do grupki młodych Sarecertis, znajdujących się na Stertilie na polecenie swoich smoczyc. W tym samym czasie Mirt’Oshim wraca do tymczasowego miejsca pobytu rządu Santegirssy i za wszelką cenę próbuje zapobiec wojnie. Czy uda im się spotkać, mimo wielu nieporozumień? I czy tajemnice, które kryje w sobie jeszcze Lumina, przechylą szalę zwycięstwa na ich stronę?

ISBN 978-83-8104-846-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Jeszcze mocniej nasuwam sobie kaptur peleryny na oczy, po czym z wąskiej, bocznej uliczki przechodzę w jedną z głównych arterii miasta.

Błyskawicznie udaje mi się wmieszać w tłum, z resztą dzisiaj nie jest to specjalnie trudne. Chyba cała stolica wylęgła na ulice. Nic dziwnego, chcą przecież pożegnać swoją ukochaną księżniczkę, Luminę der Soltarie, ponoć zabitą przez smoki, uśmierconą w wielkim pożarze podłożonym przez jednego z nich.

Plotki szybko się roznoszą, i słyszałem już wiele wersji odnośnie tej sytuacji. Najsłynniejsza chyba jest ta, w której to sam Mitterian Elevaio okazuje się być owym smokiem-podpalaczem. Przecież to w końcu w jego pracowni doszło do tej „tragedii”…

I w całym tym zamieszaniu wszyscy zapomnieli o tym, że przecież, wedle wydarzeń sprzed paru godzin, gdy księżniczka rozstała się z rodzicami, tam powinien być jeszcze jeden człowiek, dyplomata z ramienia Triangi, mający doprowadzić do zawarcia sojuszu…

A w rzeczywistości smoczy książę, dążący do uwolnienia swoich rodziców z laboratoriów pod Pearle Kiry za wszelką cenę.

Jest mi to bardzo na rękę — jeszcze ktoś zacząłby zadawać niewygodne pytania, gdzie zniknął tamten, co się z nim stało…

A w ten sposób Jack, moja przybrana ludzka osobowość, rozpłynęła się w powietrzu.

Bez żalu ją porzuciłem. W końcu używanie przybranego imienia i przybranej historii ma prawo dość szybko się znudzić…

Ostrożnie, nie chcąc wywołać zamieszania, zaczynam przeciskać się przez ludzi idących pod dachem czarnych parasoli. Akurat zaczęło padać, o dziwo. O tej porze roku to się przecież nie zdarza. Zupełnie tak, jakby niebo płakało wraz z ludźmi nad martwą lumią…

Przynajmniej pozornie martwą.

Dość szybko udaje mi się dostać do głównego miejsca dzisiejszych, symbolicznych uroczystości, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, nie zostając zauważonym przez nikogo. Ale tu już muszę zachować wysoko idącą ostrożność. Przecież wielu z mieszkańców pałacu mnie widziało. Rodzina królewska w szczególności, przecież spędziłem z nimi wyjątkowo dużo czasu, od podróży z Envalionu, stolicy Triangi, albo może nawet i jeszcze wcześniej, minęło już parę miesięcy… Lumie też mnie znają. Jednej z nich, Airze, zawróciłem nawet w głowie. A skoro o mnie zapomniały… Nie chcę im niepotrzebnie przypominać.

Jak na razie jednak wszystko idzie jak po maśle.

Udaje mi się podejść bliżej, aż do pierwszego rzędu.

I na samym środku pustego placu, tuż przed podwyższeniem, ukazuje się szklana trumna, w środku której leży… ona. Lumina der Soltarie. Moja Sarecertis.

Ale przecież to wcale nie jest ona, przywracam się do rzeczywistości. Tylko woskowa figura, jej doskonała replika, można by powiedzieć. Ale niezwykle łatwo można dać się nabrać…

Za podwyższeniem stoją jej najbliżsi. Zapłakana matka, śmiertelnie poważny ojciec i równie skupione jej najlepsze przyjaciółki — Rori, Aira, Leira, Iora, Mistral, Lara i Ayumi — trzymające w dłoniach jakieś zawiniątka, oraz władcy Triangi wraz z synem, jej niedoszłym mężem, którym okazał się ten idiota Bastian (nigdy go jakoś specjalnie nie lubiłem). Wszyscy ubrani na czarno.

Z tego co wiem, po śmierci Lu w królowej nagle ożyły matczyne uczucia. Popadła w wielką rozpacz, czasami nawet przechodzącą w obłęd. Nie chce widywać się z nikim poza lumiami, a służba szepcze, że w nocach krzyczy przez sen coś w rodzaju „może i nie całkiem moja, ale i tak ją kochałam!”, zupełnie, jakby ktoś jej coś zarzucał. Aczkolwiek pierwsza część jest niezwykle interesująca. Nie całkiem jej? Co to niby mogłoby oznaczać?

Muszę to zbadać w najbliższym czasie.

— Moi drodzy, proszę was o ciszę! — król nie musi nawet specjalnie podnosić głosu, by wszyscy umilkli. — Bardzo… bardzo się cieszę z tego, że przybyliście tutaj tak licznie. Dzisiaj spotykamy się z niezwykle smutnego powodu. Przyszedł czas, w którym z ogromnym smutkiem i żalem musimy pożegnać cudowną córkę, przyjaciółkę, narzeczoną, oraz następczynię tronu. Luminę der Soltarie.

W tłumie słychać pojedyncze szlochy. Cóż… jedno trzeba mu przyznać — wie, jak grać na uczuciach publiczności.

— Odeszła od nas, a właściwie została od nas zabrana zbyt wcześnie. A kto to uczynił?

Szepty dookoła wyraźnie świadczą, że ludzie zostali doskonale poinformowani.

Zaciskam zęby ze złości. Przecież do przewidzenia było, że tak to się skończy, on wykorzystuje każdą możliwą okazję, by przekonać innych do swojego…

— Smoki, rzecz jasna! — teraz głos władcy wręcz ocieka nienawiścią. — Odebrały nam nasz największy skarb! I w imię czego? Zwykłej, bezsensownej nienawiści, bez żadnego, choćby najmniejszego powodu!

„Ja ci dam bezsensowną nienawiść — czuję, jakby się we mnie gotowało. — Mogę ci znaleźć powód, daj tylko tym ludziom informacje o laboratoriach i o tym, kogo tam przetrzymujesz!”.

— Dlatego, obywatele Arlesiie, oświadczam wam, że od dziś my i smoki jesteśmy w stanie wojny! Zemścimy się za Luminę, czego z całą pewnością by chciała! Od teraz nie bójcie się atakować smoków, róbcie wszystko, by zadać im jak najwięcej bólu, by poczuły, co to znaczy zadrzeć z Arlesiie i Triangą!

Zaraz, zaraz… Ale jak to? Trianga jest po jego stronie? Przecież zawarty jest traktat… Nie mogą tak po prostu…

Muszę jak najszybciej zawiadomić Dreon’Tiriala!

Ale jednak coś mnie zatrzymuje. Mimo wszystko czuję, że muszę zostać do końca…

Rozlegają się gromkie oklaski, a król schodzi z mównicy.

Moment później jednak ktoś się na niej pojawia. Szczupła sylwetka lumii, której ciepła karnacja i miedzianorude włosy odcinają się od czarnego, obcisłego kostiumu, zajmuje miejsce władcy.

— Również my chciałyśmy coś oznajmić — zaczyna Rori, a pozostałe przyjaciółki Lu, oraz wszystkie lumie z jej okresu postępują krok naprzód, tak iż prawie cały wolny środek placu jest nimi pokryty. — W związku z oświadczeniem króla… Oraz wieloma innymi czynnikami… Chciałabym wam wszystkim ogłosić powstanie nowej formacji taktyczno-wojskowej. K’narah, Wilczyce Zemsty, tak możecie nas od dzisiaj nazywać. Przysięgamy zemstę na każdym smoku, półsmoku, czy smoczym jeźdźcu, którego znajdziemy. Każdy z nich zapłaci za śmierć naszej byłej królowej, najlepszej osoby na świecie, jaka kiedykolwiek istniała! Wierzymy, że nasza kochana Lu chciałaby tego, i z tego powodu obieramy ją na swoją patronkę. A na dowód, że wytrwamy w naszej przysiędze, każda z nas przyniosła ze sobą prezent dla niej. Wszyscy bowiem zapewne wiedzą, że my, lumie, mamy niezwykle dobre stosunki ze smokami…

I na te słowa każda z wilczyc odwija swoje zawiniątko, po czym składa je u stóp trumny.

A ja czuję się tak, jakbym miał zaraz zemdleć.

— Więc żeby udowodnić, że nie mamy zamiaru współpracować z wrogiem, przyniosłyśmy tu serca naszych smoczyc!

Tłum gotuje jej owacje, ja natomiast cudem powstrzymuję się od rozerwania ich wszystkich na strzępy. Tyle ich wszystkich… Trzydzieści siedem smoczych serc… Trzydzieści siedem smoczyc, zamordowanych w imię bezsensownych idei, i to na dodatek nie mających choćby najmniejszej podstawy!

Dyskretnie się wycofuję i znikam w tłumie. Nie chcę już więcej na to patrzeć.

* * *

Kilka godzin później, w środku nocy, miasto jest już wyludnione. Tylko plac, na którym wystawiono trumnę, został porządnie oświetlony.

I cały czas leżą tam owe serca…

Przekradam się do środka. Wiem, że to tylko pogorszy sytuację, ale cóż, teraz nie ma już nic do stracenia.

Przystaję tuż przy dość sporym stosie. Na jego widok wciąż czuję ogromną nienawiść, ale teraz pojawia się też bezbrzeżny smutek. Tyle razy ratowałem wszelkiego pokroju smoki czy Sarecertis z opresji. To ja byłem odpowiedzialny za wszystkie misje ratunkowe, sam przecież narzuciłem na siebie ten obowiązek… Tym razem zawiodłem. A mogłem pomóc…

Za to teraz mogę zrobić tylko jedno.

Z mojego palca wskazującego wyskakuje iskra i podpala leżące najbliżej serce. Moment później wszystkie zajmują się ogniem, płomienie zaczynają lizać również trumnę…

Odbijam się od ziemi, po czym przemieniam się w smoka i wzbijam się w powietrze, zanim ktokolwiek zdąża cokolwiek zauważyć.

Nie mam zamiaru się jednak oddalać. Ląduję na dachu pałacu i już w ludzkiej postaci zaczynam obserwować bieg wypadków.

Natomiast w głowie mam totalną gonitwę myśli.

Jedno jest pewne — Lu wcale nie zginęła. Ogień przecież nie mógłby jej zabić, bez względu na to, czy o tym wiedziała, czy nie. Natomiast Elevaio z pewnością doskonale o tym wiedział, i zapewne stosując ten fortel z podpaleniem i jej odpornością, pomógł jej uciec na Stertilie. Nie mam mu tego za złe, w końcu wymogłem na nim obietnicę, że się nią zaopiekuje, a to przecież była najlepsza możliwa opcja. W końcu ona tak rozpaczliwie nie chciała tego małżeństwa…

I się jej nie dziwię. W końcu wczoraj udało mi się poznać plany Soacrita — w pewnym momencie wesela miała zostać otruta, a wina rzecz jasna spadłaby na nas. Więc to, co teraz się stało… Po prostu nastąpiło w inny sposób. Nie mam do niej choćby najmniejszych wyrzutów. Zdecydowanie wolę ją żywą, niż martwą, równocześnie do końca będącą pionkiem w grze swojego ojca. Owszem, teraz jej zniknięcie zostało wykorzystane w taki a nie inny sposób, ale przynajmniej udało jej się przeżyć.

Jedyne, co mnie gryzie, to reakcja lumii. W życiu nie spodziewałbym się, że mogą zareagować aż tak impulsywnie, i aż tak bardzo chcieć zemścić się za „śmierć”. Poza tym Rori wie naprawdę dużo, jej smoczyca, Est’Ria, zdradziła jej wiele istotnych informacji, w tym tych o istnieniu Sarecertis, czy o Santegrissie… Więc mogą stać się poważnym przeciwnikiem. Już to udowodniły, tak po prostu pozbywając się swoich smoczyc…

Ale przecież… Dowodów zbrodni było zaledwie trzydzieści siedem… A z tego co wiem, lumii z tego okresu jest czterdzieści jeden, czterdzieści bez Luminy, a Aira i Rori nie mają smoków… Czyli powinno być o jedno więcej… Gdzie się zapodziało? Czy może ta smoczyca również zmarła wcześniej?

Ale to nie jest aż tak istotne. Tym mogę zająć się kiedy indziej.

Żałuję w sumie jednego. Mianowicie tego, że nie pomogłem swojej Sarecertis, że ją zostawiłem, zawiodłem… A przecież mogłem dotrzymać danego jej słowa, i zabrać ją z powrotem na tamten świat… A potem, gdy wszystko się już uspokoi, z powrotem przyprowadzić tutaj… I oboje moglibyśmy zniknąć ze świecznika, i żylibyśmy gdzieś spokojnie… Ja porzuciłbym smoczą postać, i moglibyśmy zostać parą… Bo już przecież przyznałem przed sobą, że ją kocham. I mam nadzieję, że by mnie nie odrzuciła… Wydaje mi się, że też nie byłem jej obojętny…

Choć w sumie nie wszystko stracone. Elevaio na pewno wie, gdzie ona jest, a ja w sumie przypuszczam, że też posiadam tą informację. Przecież tak bardzo chciała wrócić do Long Beach, do swojego domu, zwyczajnego życia… I wróciła. A teraz jest tam, bezpieczna. Nic jej nie grozi. Znajduje się możliwie jak najdalej od centrum wydarzeń, od jakichkolwiek smoków, półsmoków czy sobie równych smoczych jeźdźców.

Więc może… Może w odpowiednim czasie będę mógł faktycznie po nią wrócić?

I może nawet mi wybaczy?

Ale to się okaże w przyszłości.

Teraz mam do zrobienia inną, niezwykle ważną rzecz.

Muszę poinformować brata, obecnego władcy Santegrissy, o powstałym zagrożeniu.

Odrywam się od dachu i rozpościeram skrzydła. Błyskawicznie łapię odpowiedni prąd powietrzny i zaczynam lecieć w stronę Envalionu, stolicy Triangi i miejsca, gdzie obecnie jest tymczasowy rząd mojej ojczyzny.

Ale ciągle dwie sprawy nie dają mi spokoju.

Po pierwsze, co się stało z tamtym jednym smoczym sercem? Ogólnie z tamtą smoczycą i jej lumią?

A po drugie… Czy aby na pewno Lu postanowi wrócić do starego życia, skoro odkryła, kim już jest?

Rozdział II

— Myślisz, że to wystarczy? — z lekkimi wątpliwościami patrzę na torbę z ciuchami, stojącą obok mojego krzesła.

Z racji, że wszystko zostawiłam w pałacu królewskim Arlesiie i nie było kiedy ani nawet jak zabrać moich rzeczy, musiałam wybrać się na małe zakupy w celu skompletowania garderoby. I mimo paru godzin spędzonych w sklepach wybraliśmy mi zaledwie ze dwie pary spodni, kilka bluzek, i czegoś na wierzch, i mnóstwo drobiazgów typu naszyjniki, apaszki, czy inne takie.

I choć już wielokrotnie słyszałam takie zapewnienia, nadal nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to wszystko za mało… Nawet teraz, kiedy siedzimy przy kawie w jednej z wielu kawiarenek na 5th Ave, czekając na wyznaczoną nam godzinę spotkania z moimi przyszłymi współlokatorkami.

— Oczywiście — Mitterian kiwa głową. — Kilka bazowych ciuchów i reszta dodatków. Wiesz, że mi możesz ufać w tej kwestii. A ja jestem stuprocentowo pewien, że poradzisz sobie doskonale z dobieraniem ubrań czy czegokolwiek, żeby stworzyć efektowną całość. Poza tym przecież to chyba nie jest najważniejsze?

— Masz rację, o wiele bardziej liczy się to! — ze śmiechem unoszę torebkę prezentową, w której bezpiecznie spoczywa butelka półwytrawnego, różowego Carlo Rossi, przeznaczona na prezent dla moich nowych współlokatorek.

Projektant uśmiecha się lekko.

Ale i tak doskonale wiem, co miał na myśli.

Otóż najważniejsze jest to, co obecnie mam w narzuconym na plecy plecaku. Mój strój Sarecertis, moje dokumenty, oraz teczka z projektami, którą do niego spakowałam. Wszystko, co stanowi jakąkolwiek moją tożsamość i co jest jakąkolwiek pamiątką po moim starym życiu, z którym tym razem zerwałam już całkowicie. Nie miałam wyboru. Mogę być albo Luminą der Soltarie, następczynią tronu w Arlesiie, przyrzeczoną przyszłemu królowi Triangi, albo po prostu Lu, zwyczajną Sarecertis z ucieczką z domu na koncie, jako że jej rodzina była totalnie antysmocza. I w sumie… To drugie też jest prawdą.

Wcześniej ustaliliśmy, co mam powiedzieć moim nowym współlokatorkom. W sumie historia sprowadza się do tego, co już powiedziałam. Jestem jedynaczką, moi rodzice są bardzo negatywnie nastawieni do smoków. Ja osobiście nie miałam najmniejszego zamiaru rezygnować z tego, kim jestem i do końca życia ukrywać swoich powiązań z tymi stworzeniami, więc uciekłam. A co do mojej „drugiej połówki”… Miała bardzo ważną misję do wykonania, dlatego mnie zostawiła. A że o swoim powołaniu na smoczego jeźdźca wiem od niedawna, równocześnie informacje, jakie posiadłam, są wyjątkowo niewielkie. Więc, reasumując, nie nadawałam się kompletnie do pomocy, bardziej bym zawadzała niż pomagała i najlepszym wyjściem było mnie zostawić. W sumie nic dziwnego. Z tego, co wiem, owe trzy Sarecertis, z którymi mam mieszkać, są właśnie w takiej samej sytuacji… Czyli to jak najbardziej normalne, że chcemy trzymać się razem…

A i tak najlepsze jest to, że to wszystko jest całkowita prawda, jak już wspominałam. Po prostu… parę faktów zostanie przemilczane. Między innymi moje pełne imię i nazwisko.

— To co, gotowa? — Elevaio patrzy na mnie uważnie.

Łapię się na tym, że lekko się rozkojarzyłam. Oczywiście wszystko się sprowadza do wydarzeń z paru ostatnich dni…

— Tak, jasne — kiwam głową. — Po prostu… Trochę się boję.

— Czemu? — lekko unosi brwi. — Czego może się bać potężna, niepokonana Lumina der Soltarie?

— Już nie potężna i z tego, co wiem, nie była niepokonana — wzruszam ramionami. — A przede wszystkim, już nigdy więcej der Soltarie.

— Ale wisior i tak masz na szyi, pod bluzką — zauważa.

Dyskretnie poprawiam łańcuszek, na którym zawieszony jest duży kryształ z wtopioną w środek białą różą pokrytą kropelkami krwi. Symbol zarówno mojej ojczyzny, jak i mojej rodziny. I o dziwo, choć wcześniej nie miałam wobec tego żadnych oporów, teraz zwyczajnie nie mogę się z nim rozstać… Zbytnio przywykłam do jego ciężaru na szyi… I w sumie to on nie raz i nie dwa przywracał mnie do pionu, przypominając o ciążącej na mnie odpowiedzialności, nie ważne, jakiego rodzaju…

— Lu…? — Elevaio pytająco zawiesza głos.

— Cóż… Po prostu nie traktuję tego jako fakt przynależności do mojej rodziny — wzruszam ramionami. — Owszem, może i faktycznie dla kogoś może się wydawać znaczący w tej kategorii… Ale dla mnie to właściwie tylko ozdóbka z dość przydatną funkcją leczenia wszelkiego rodzaju ran i zadrapań, aczkolwiek nie tych śmiertelnych. No i może pewien drobiazg, który choć troszkę przypomina mi o przeszłości… Nic poza tym przecież nie mam, żadnych zdjęć, żadnych pamiętników… Nic.

— Nie uważasz, że to mogłoby dla ciebie oznaczać większe prawdopodobieństwo, że ktoś cię rozpozna?

Wiedziałam, że to pytanie padnie. Przecież to tak oczywista kwestia…

— A kto niby mógłby wiedzieć, że to akurat to oznacza? — wzruszam ramionami. — Zwykła błyskotka, ot co.

Ale prawda jest taka, że nie znam odpowiedzi i sama od pewnego czasu się nad tym zastanawiam. Nie mam stuprocentowej pewności, czy jakimś cudem jednak mnie nie poznają. Przecież smoczyce na pewno uświadomiły swoje Sarecertis, kto jest ich największym wrogiem. A któż inny może to być, niż rodzina der Soltarie?

W sumie najlepszym rozwiązaniem byłoby zrobić coś, co w jakiś sposób mogłoby zmienić mi wygląd — obcięcie i przefarbowanie włosów, pójście na solarium, czy cokolwiek innego. Ale tak szczerze to nie chcę. Choć raz jedyny nie chcę grać kogoś, kim nie jestem. I tym razem nie mam zamiaru udawać, co najwyżej mogę zataić pewne informacje, choć i tak w większości przecież pozostanę szczera. Przecież taki fałsz wcale nie jest dobrą metodą zdobywania przyjaciół, a na to teraz mam nadzieję…

— W każdym razie zaryzykuję — uśmiecham się do niego lekko. — Moim zdaniem to jest tego warte.

Projektant przez moment mierzy mnie uważnym spojrzeniem.

— Skoro tak uważasz — stwierdza po chwili. — Ale nie myślisz, że może lepiej się aż tak nie narażać i zmniejszyć ryzyko? Nie mówię przecież, że musisz ten twój kryształ wyrzucić, możesz po prostu go schować do kieszeni i zawsze mieć przy sobie…

W sumie to mądrze gada… I choć wcześniej byłam święcie przekonana odnośnie swojej racji, teraz powoli zaczynam w nią wątpić…

— Przemyśl to, Lu — mężczyzna kładzie mi dłoń na ramieniu. — Naprawdę, mówię ci, dobrze to przemyśl i zdecyduj, czy warto jest ryzykować życie dla błyskotki, nawet jeżeli ma dla ciebie tak wielką wartość sentymentalną…

Między nami zapada cisza.

Przez jedną, wyjątkowo długą chwilę patrzę mu w oczy, próbując przetrawić jego słowa. Potem, nie spuszczając wzroku, sięgam za bluzkę i zdejmuję wisior z szyi, bu potem wrzucić go do jednej z toreb z zakupami.

Jego twarz rozpromienia uśmiech.

— Wiedziałem, że podejmiesz mądrą decyzję. Mirt’Oshim byłby z ciebie dumny, wiesz?

— Tia… — wzdycham. Wcale nie jestem tego taka pewna. Przecież gdyby był ze mnie dumny, albo gdyby był pewny, że się nadaję, nie zostawiłby mnie tam, w Arlesiie…

— O tym już chyba rozmawialiśmy? Wiesz przecież, dlaczego zrobił tak, a nie inaczej — Elevaio ciągle stoi po stronie smoka. W sumie mu się nie dziwię, on patrzy z boku…

Choć i tak sama już nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.

— To jak, odpowiesz mi na moje pytanie? — zerka na mnie projektant, upijając już chyba ostatni łyk swojej kawy. — Czego się boisz, Lu?

— Tego, że nie będę do nich pasować, że im się nie spodobam… Że nie wyjdzie mi pierwsze wrażenie, że jednak jakimś cudem mnie rozpoznają… Że nie wyjdzie mi krycie mojego smoka… W sumie takie same podstawowe kwestie, których może bać się osoba przed spotkaniem z kimś, z kim będzie spędzać dość sporo czasu — wzruszam ramionami. — Tym bardziej, że nie wytłumaczyłeś mi, dlaczego nie mogę im powiedzieć o Mirt’Oshimie…

Elevaio wzdycha.

— Cóż, po prostu sprowadza się to do tego, że wasza para jest wyjątkowa. Przecież jako jedyni jesteście układem mieszanym. Nie ma sensu tego rozpowiadać, jeżeli nie chcesz, żeby faktycznie traktowali cię jakoś inaczej.

Kiwam głową ze zrozumieniem. Argument jak najbardziej do mnie trafia, przecież tego też się obawiam…

Zerkam na zegarek na moim nadgarstku, prezent od Mitteriana. Potrójna bransoletka z białych rzemyczków, splecionych warkocz, jednego luźnego i złotego łańcuszka, do tego tarcza z masy perłowej, oprawiona w złoto. Stwierdził, że należy mi się coś, co byłoby takim miłym drobiażdżkiem na początek nowej drogi…

Jest już parę minut po piątej. Z dziewczynami umówiliśmy się na równą…

— Nie martw się, przyjdą — projektant obdarza mnie ciepłym uśmiechem, zupełnie, jakby czytał w moich myślach i wiedział, że tego właśnie potrzebuję. — Ty się nigdy nigdzie nie spóźniasz?

Odpowiedź jest tak oczywista, że nawet nie chce mi się jej udzielać.

Zamiast tego dopijam swoje latte i obstawiam szklankę.

— A ty je znasz? — pytam po chwili. — No wiesz, te dziewczyny?

— Znam ich smoczyce, nie raz i nie dwa spotykaliśmy się w sprawie strojów. Bo wiesz, zazwyczaj to smok zajmuje się wszystkimi szczegółami odnośnie swoich Sarecertis, nawet kostiumem, o wykształceniu i wyszkoleniu nie wspominając. A co do tych dziewczyn, to nie masz się czym martwić. Znając życie, są takie same, jak ich drugie połówki, a tamte to naprawdę sympatyczne babki. Polubisz je wszystkie, jestem tego pewien.

I w tym momencie jego twarz rozpromienia uśmiech. Podnosi się z krzesła i machnięciem ręki zaczyna kogoś do nas przyzywać.

Odwracam się i widzę trzy dość nieśmiało podchodzące do nas postacie w różnym wieku. Najstarsza ma pewnie coś koło dwudziestu pięciu lat, najmłodsza — około piętnastu.

Szybko lustruję je wzrokiem. Najstarsza jest równocześnie najniższa i dość przy kości. Brunetka, z piwnymi oczami i dość przyjemną twarzą. Wydaje się być dość sympatyczna.

Najmłodsza z kolei to całkowita odwrotność — bardzo wysoka, szare oczy, burza blond loczków na głowie, aczkolwiek prawie że płaska… Odczuwam od niej pewnego rodzaju chłód, ale bardziej wynikający ze sztywności i stawiania zasad na pierwszym miejscu, przed wszystkim innym. Hmm… Będzie ciekawie, jak nasze poglądy się zetrą…

Za to ta średnia wydaje się całkowicie odróżniać od innych. Z wyglądu to dlatego, że jest czarnoskóra, i to tak naprawdę, niemalże czarna. Do tego rude włosy, obcięte na asymetrycznego boba i czarne oczy. Mojego wzrostu, dość szczupła, ale wysportowana. I na pierwszy rzut oka widzę, że płonie w niej ogień. Żywiołowa, pewna siebie… Czuję, że dogadamy się bez problemu.

Ale najciekawsze jest to, że pomimo różnic wydają się być naprawdę dobrze zgrane. Hmm… Może ja też mam szansę dołączyć do ich paczki?

Wstaję i przywołuję na twarz możliwie jak najbardziej sympatyczny uśmiech, jaki obecnie mam na stanie.

— Cześć — mówię dość nieśmiało. W sumie specjalnie nie wiem, jak mam się zachować, żeby nie wyszło to ani przesadzone, ani nie niechętne…

Moje obawy bardzo szybko zostają zniweczone przez czarnoskórą, która podchodzi do mnie i zamyka mnie w silnym, szczerym, a przede wszystkim ciepłym uścisku. Zaraz potem podchodzą do mnie pozostałe i witają mnie w taki sam sposób.

Z początku jestem deczko zaskoczona, ale bardzo szybko się rozluźniam. Hmm… Może nie będzie wcale aż tak źle…

Uśmiech na mojej twarzy z takiego dość sztucznego zmienia się w naprawdę szczery i niezwykle szeroki.

Moment później dziewczyny odsuwają się ode mnie.

— To w takim razie już ją wam zostawiam — Elevaio zerka na zegarek. — Liczę na to, że po tak ciepłym przywitaniu dobrze się między wami ułoży i ogólnie, poza tym chciałbym jeszcze chwilę z wami pobyć, ale trochę mi się spieszy… Będę się odzywał co jakiś czas.

— Spoko, i dziękuję — posyłam mu wdzięczny uśmiech. — Gdyby nie ty, nie wydostałabym się z tego bagna.

— Chodź tutaj — ściska mnie mocno. — A to dla ciebie, przeczytaj w wolnej chwili, ale to jak już sobie wszystko poukładasz w głowie i ogólnie.

Z tymi słowami podaje mi kopertę.

Dziękuję mu skinięciem głowy i obserwuję, jak oddala się i znika za najbliższym skrzyżowaniem, wcześniej regulując rachunek.

— To chyba teraz powinnyśmy się lepiej poznać — zauważa najmłodsza. — Ja jestem Meriah, nasza kuleczka to Jessica, a ta tu to Tristana.

— Czyli dla przyjaciół Ria, Jess i Triss — wyjaśnia „kuleczka”.

— A ja Lu. Po prostu Lu — mówię, choć jednak jakby nie było, trochę mnie korci, żeby przedstawić się pełnym imieniem.

— Chyba nie będziemy tu stać, prawda? — zauważa ta przedstawiona jako Tristana. — Chodźmy już do domu, rozpakujesz się, a potem wybędziemy gdzieś na miasto i coś niecoś ci o sobie opowiemy, ty nam z resztą też. Trzeba w końcu wiedzieć, z kim będzie się mieszkać — mruga do mnie porozumiewawczo.

— Dobra, chętnie — uśmiecham się. — Daleko macie do mieszkanka?

— Dwie przecznice — informuje Ria, po czym, nawet na nas nie czekając, zaczyna iść w odpowiednim kierunku.

Przez moment patrzę na nią z lekkim zaskoczeniem.

— Ona tak ma — tłumaczy Jess. — Nie przejmuj się nią. Przekonasz się, że jest naprawdę spoko.

— A teraz idziemy — Triss bierze mnie pod ramię i zaczyna mnie prowadzić śladami Rii. — Zobaczysz, będzie fajnie!

Cóż… Teraz serio zaczynam w to wierzyć!

Rozdział III

— Daleko jeszcze? — zerkam na idącą obok mnie Jess.

— Nie wiem — Sarecertis wzrusza ramionami, oglądając się wokoło. — Nie mam bladego pojęcia. Ria wybrała jakąś inną, dłuższą trasę niż zazwyczaj chodzimy, może ma coś jeszcze do załatwienia…

— Właśnie ja też się zastanawiam, co się dzieje — wcina się Triss. — Miśku, co ty wyprawiasz? — woła do idącej na przedzie nastolatki.

— Przypomniałam sobie, że powinnam ogarnąć jedną bardzo ważną sprawę — mówi, oglądając się przez ramię. — Zaraz wam z resztą powiem, o co chodzi i zapewne się ze mną zgodzicie, że to jest warte zrobienia trochę większej trasy.

— Okej, spoko… — ruda wydaje się podchodzić do tego z lekkim dystansem. — Nie gniewaj się w takim razie, Lu…

Wzruszam ramionami na znak, że mi to przecież wcale nie przeszkadza. Każdy ma prawo do swoich prywatnych spraw… Nasza „pani przewodnik” zaś nie wydaje się robić sobie z tego cokolwiek, bo nawet nie zwalnia kroku i znika za rogiem.

Przez moment idziemy w milczeniu.

— Ona zawsze taka jest? — pytam dziewczyn obok mnie.

— Cóż, może i jest sztywna, ale nie aż tak. Teraz jakaś taka… chamska się zrobiła — Tristana bez żadnych oporów wyraża swoje zdanie. Hmm… Podoba mi się to…

— Triss! — Jessica spogląda na nią karcąco.

Jej zachowanie wyraźnie informuje mnie, że to jest ta dbająca o to, by nigdy nikogo nie urazić, warto zapamiętać…

— Czy ja powiedziałam coś nie tak?

— No ale weź… Mówić tak o przyjaciółce… — starsza wydaje się być deczko zbulwersowana. — A co do Rii… To nie, faktycznie taka nie jest. Jakby się czymś martwiła, albo coś ją zaniepokoiło…

— Albo jest przed okresem — beztrosko rzuca Triss.

Nie mogę powstrzymać parsknięcia śmiechem, co wywołuje karcące spojrzenie Jessicii. Mam dziwne wrażenie, że z Afroamerykanką dogadam się bez najmniejszego problemu…

Ale moja reakcja sprawiła, że nie tylko najmłodsza, ale najstarsza z Sarecertis również na mnie patrzy z dezaprobatą. Dobra, może faktycznie nie powinnam się narażać, przecież dzisiaj dopiero pierwszy dzień, ba, powiedziałabym nawet, że pierwsze pół godziny, ale cóż… Nic na to nie poradzę, niestety… Bo w tym wypadku serio nie mogłam się powstrzymać.

I nagle w sumie całkiem przypadkiem rzucam okiem na sklep, który właśnie mijamy.

Od razu zatrzymuję się w pół kroku. Ta jeansowa kamizelka Levi’sa… Nie ma dyskusji… Tym bardziej, że na coś takiego polowaliśmy z Elevaio, ale nigdzie czegoś takiego nie było… Nigdzie…

— Dziewczyny, ja muszę na chwilę wejść do sklepu — oznajmiam pozostałym. — Idziecie ze mną?

— Ja bardzo chętnie… — zaczyna Tristana.

— Zostaniemy tutaj — bezlitośnie ucina jej Meriah, która ni z tego, ni z owego pojawia się obok nas.

— Ale…

— Zostaniemy! — w głosie Sarecertis słyszę niespotykaną stanowczość. Dziwne… O co może jej chodzić?

Ale i tak tylko wzruszam ramionami. Przecież do niczego ich zmuszać nie będę…

— Spoko — rzucam lekko, po czym wchodzę do sklepu. Jak chcą czekać, to proszę bardzo…

* * *

Tym razem zakupy idą mi błyskawicznie — po zaledwie piętnastu minutach wychodzę ze sklepu z jedną dodatkową torbą, kolejnym logo do kolekcji. I ogromną dozą satysfakcji, która pojawiła się z powodu wynalezienia poszukiwanej wcześniej rzeczy.

— No, laski, zobaczcie, co mam — z dumą unoszę zdobycz, podchodząc do zbitych w grupkę dziewczyn.

— Super — Triss posyła mi lekki uśmiech.

Ale jest w nim coś, co sprawia, że zatrzymuję się w pół kroku.

— Coś się stało? — pytam ostrożnie.

— Nie, skąd — szybko odpowiada Jess.

Trochę zbyt szybko…

— Idziemy już? — Ria patrzy na nas ze zniecierpliwieniem. — Spieszy mi się deczko do domu, a mamy jeszcze jedną rzecz do załatwienia…

Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie wiem, co to za ważna sprawa, i w sumie nawet specjalnie mnie to nie interesuje. O wiele bardziej zastanawia mnie, co mogło je ugryźć…

Najmłodsza z Sarecertis znów zaczyna iść przodem, ale tym razem jej krok jest jakby… pewniejszy. I szybszy. Czyżbym tylko ja to zauważyła?

Z zaciekawieniem, ale możliwie jak najbardziej ukradkowo przyglądam się pozostałej dwójce. One też są jakby… Bardziej spięte. Coś wyraźnie jest nie tak…

— Powiesz nam coś o sobie, Lu? — z zamyślenia wyrywa mnie głos Jess.

— Co ja mogę wam o sobie powiedzieć… W sumie nie mam jakieś specjalnej historii — wzruszam ramionami. — Pochodzę z Arlesiie, z dość bogatej, wpływowej, i totalnie antysmoczej rodziny. Swoją drugą połówkę poznałam cztery lata temu, potem przez długi czas nie było żadnego kontaktu… Aż w końcu rok temu jakoś udało nam się znów znaleźć. I wówczas też nie udało nam się spędzić ze sobą sporo czasu, ale wtedy, po pewnym czasie już dowiedziałam się, że jestem Sarecertis… I przez cały rok żyłam w nieświadomości, nie wiedząc, co to oznacza i będąc całkowicie zagubiona w nowych umiejętnościach, nowym wyglądzie… Aż w końcu jakieś trzy tygodnie temu, może nawet trochę mniej, wszystko się wyjaśniło. Po raz kolejny wyszło nam spotkanie, tym razem na dłużej, i wszystko zostało wyjaśnione. Ale niestety potem, jeszcze nie zdążyłam nawet zacząć nauki na dobre, a już zostałam sama… Wiecie, jest coś na rzeczy i wzywają smoki do pomocy, z resztą słyszałam, że wasze smoczyce też mają jakieś misje… I po prostu nie mogłam zostać sama. Z pomocą Mitteriana, mojego dobrego znajomego, uciekłam z domu. Rodzice nigdy by mnie nie zaakceptowali, a ja nie miałam zamiaru dłużej ukrywać prawdziwej siebie. A potem dzięki niemu znalazłam was i, mam nadzieję, moje miejsce na świecie… Pośród takich jak ja. No i w sumie to tyle z mojej historii — uśmiecham się lekko na koniec. — A wy? Jak trafiłyście na siebie?

— To już w domciu ci opowiemy, zaraz będziemy — stwierdza Tristana.

— Super — mój uśmiech na twarzy się poszerza. — Już nie mogę się doczekać!

Muszę go jednak deczko podtrzymać, bo kiedy zauważam porozumiewawcze spojrzenia dziewczyn, wyczuwam, że coś jest na rzeczy i ów uśmiech odrobinkę mi blednie… A przynajmniej pod utrzymaną maską.

Po chwili dziewczyny skręcają w boczną uliczkę i zatrzymują się przed bocznymi drzwiami do starego, kamiennego budynku dosłownie przylepionego do nowoczesnego wieżowca.

Od razu czuję, jak wszystkie moje zmysły nastawione na wyczuwanie zagrożenia zaczynają głośno krzyczeć. Pojawia się też Przeczucie. Nigdy mnie nie zawiodło, więc skoro już się zjawiło, oznacza to, że coś jest na rzeczy…

Ale ignoruję to.

Owszem, dziewczyny mogły przecież zachowywać się tajemniczo i ogólnie, ale przecież nie chciałyby mnie skrzywdzić? Najpewniej czeka mnie jakieś powitanie, przeznaczone dla nowicjuszki w drużynie… I to właśnie to wyczułam. Może jakiś test? Przecież nikt nie powiedział, że tak po prostu uznają mnie za Sarecertis i przyjmą do swojego grona.

— Zawsze korzystacie z tego wejścia? — rzucam, próbując zachować swobodę.

— Czasami — odpowiada Ria, patrząc mi prosto w oczy. — Wymiękasz?

— Ja? — tym pytaniem jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że czeka mnie jakiś test. — No błagam cię… Ja nigdy nie wymiękam!

W odpowiedzi wyjmuje kluczyk z kieszeni i otwiera przede mną drzwi na oścież.

— Idź pierwsza — mówi, po czym rzuca mi komplet kluczy. — Bez tego nie otworzysz klatki schodowej. Ostatnie piętro, masz tam tylko jedne drzwi. Trafisz?

— Mam nadzieję — wzruszam ramionami, po czym przestępuję próg ciemnego pomieszczenia. — A wy co, nie idziecie ze mną? — rzucam przez ramię.

Kiedy słyszę głośne trzaśnięcie drzwi za sobą i zapada zupełna ciemność, orientuję się, że to pytanie powinnam zadać kilka sekund wcześniej.

A potem ze zdwojoną siłą powraca uciszone wcześniej Przeczucie…

Rozdział IV

Jeszcze tylko trochę. Jeszcze tylko kilka machnięć skrzydłami i wreszcie będę na miejscu…

Tym razem droga z Dminestil do Envalionu okazała się wyjątkowo trudna. Zazwyczaj pokonuję tę trasę w kilka godzin, najwięcej dotychczas to dwanaście… A tym razem, jakby wszystkie siły natury sprzysięgły się przeciwko mnie, ciągle napotykałem fronty burzowe, i to na tyle wielkie, że nie dawało się ich nijak ominąć. Musiałem przedzierać się na siłę, nie widząc żadnych, choćby najmniejszych przesmyków, mogących mi to ułatwić. Na dodatek wszystkie pożądane prądy powietrzne ucichły, a z jednej nawałnicy wpadałem w kolejną.

Koniec końców wyszły z tego dwie doby w powietrzu — dwie doby nieopisanej męczarni, wyciskania z siebie wszystkich sił, by tylko przeżyć, ze świadomością, że nie mogę wylądować za żadną cenę, aby tylko możliwie jak najszybciej dostarczyć wiadomość…

Zazwyczaj unikam latania w burzę, to zbyt niebezpieczne. Ale teraz… Chyba właśnie dokonałem czegoś, czego żaden inny smok przede mną.

W oddali przede mną majaczą się mury niewielkiego, letniego pałacyku, obecnie służącego za siedzibę rządu Santegrissy (choć żal serce ściska, gdy przypomnę sobie potężne mury Xeraxitares Peretalle, zamku królewskiego w Nyouterriss, stolicy Santegrissy, gdzie spędziłem dzieciństwo) — mój cel.

Mobilizuję wszelkie siły, które mi pozostały, a właściwie ich opary, i jakimś cudem przyspieszam.

Błyskawicznie, jeszcze szybciej, niż do tej pory, pokonuję kilka pozostałych kilometrów nad wodami wewnętrznego morza Enterioru, i zawisam nad dziedzińcem, obecnie wypełnionym wieloma gapiami. W końcu nie często smok, którego się spodziewało o wiele wcześniej, wraca w takim stanie i po takim czasie…

I dokładnie w tym momencie, kiedy podchodzę do lądowania, siły, a nawet ich wszelkiego rodzaju resztki czy cokolwiek innego, opuszczają mnie już kompletnie i niczym wielki głaz spadam na dziedziniec.

Przy upadku wzbijam ogromną chmurę pyłu i czuję przeraźliwy ból w lewym skrzydle.

Od razu łapię, co się stało — najprawdopodobniej złamałem sobie jakąś dość ważną kość. Super…

Na twarzy pojawia mi się wściekły grymas. W takim razie jestem uziemiony w tej postaci, dopóki coś się nie poprawi…

Próbuję wstać, ale łapy od razu odmawiają mi posłuszeństwa i upadam, zupełnie jak uczące się chodzić smoczątko.

Na placu rozlegają się pojedyncze śmiechy, ale uciszam je wściekłym spojrzeniem, połączonym z szczerzeniem kłów. To wcale nie jest śmieszne. Szczególnie, jeżeli spojrzy się na to z perspektywy, jak bardzo ważne mam informacje, i jak bardzo każda chwila zwłoki może się odbić na właściwie wszystkim… Tym bardziej, że i tak już długo się opóźniłem…

Moment później tłum się rozstępuje i przepuszcza dziewiętnastoletniego na oko chłopaka, o śnieżnobiałych włosach i srebrnych oczach. Z początku musi się dosłownie rozpychać łokciami, ale kiedy zauważają, kim jest, od razu robią mu możliwie jak najszerszą drogę.

Chłopak przypada do mnie i łapie mnie za łapę.

Wyrywa mi się jęk bólu. Czyli chyba jestem bardziej wykończony i obolały, niż mi się zdawało…

Ale bez najmniejszego protestu wpuszczam smoka do swojego umysłu i pozwalam mu pobudzić moje komórki do błyskawicznej regeneracji. Efekt jest taki, że już po chwili wszystkie złamania, pęknięcia czy stłuczenia znikają, a ja jestem w stanie zmienić postać.

Z ust kucającego obok mnie wydobywa się cichy gwizd.

— Powiem ci szczerze, że nie spodziewałem się, że aż tak źle będziesz wyglądać — stwierdza Estive.

— Ty też nie wyglądałeś lepiej, kiedy Lu znalazła cię w jaskini, prawie że martwego — odgryzam się i próbuję wstać.

Ten obok natychmiast się podnosi i pomaga mi zrobić to samo.

Tak czy owak, wcale nie jest mi łatwo iść. Odwieczny oczywiście to zauważa i bierze mnie pod ramię.

— A teraz powiedz, co się stało, że zrobiłeś z siebie aż takie pośmiewisko? — wbrew pozorom w tym pytaniu nie ma ani trochę sarkazmu, po prostu czyste stwierdzenie faktu. Dlatego też puszczam mu to płazem… Choć, w sumie kiedy pyta o takie rzeczy, przypominają mi się stare czasy, kiedy był tylko moim nauczycielem, a nie dobrym przyjacielem, jak to jest już od dłuższego czasu… Bardzo możliwe, że od momentu, w którym rok temu uratowałem mu życie.

— Dwie doby lotu — odpowiadam, krzywiąc się z bólu, bo przypadkiem stanąłem na nie tą nogę, którą trzeba (widać jednak jakieś obrażenia w ludzkiej postaci też pozostały…). — Same burze, po prostu nie dałem rady szybciej.

— Chyba zwariowałeś — brwi smoka podjeżdżają do góry. — Dlaczego?

— Der Soltarie obwinia nas o zniknięcie Luminy, twierdzi, że to my ją zabiliśmy — wyjaśniam. — Wypowiedział nam wojnę, do której przyłączyła się również Trianga. Na razie nieoficjalnie, rzecz jasna, jawnie jak na razie nie będą łamać postanowień traktatu, ale planują się zbroić i zaatakować nas w najmniej spodziewanym momencie. Mają o tyle łatwiej, że cała nasza elita, cały rząd jest tutaj…

Tamten od razu się zatrzymuje i mierzy mnie uważnym spojrzeniem.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, jak ważna jest to informacja?

— Gdybym sobie nie zdawał, nie leciałbym tyle czasu w takich warunkach i nie narażałbym się na śmierć — rzucam. — Muszę szybko powiadomić o tym mojego brata.

— Musisz to ty odpocząć — oponuje. — Ja się z nim spotkam. Ty poczekaj.

— Dam sobie radę, wytrzymam jeszcze trochę — mówię, za wszelką cenę próbując powstrzymać wszechogarniający ból i zmęczenie.

Estive nie odpowiada, po prostu mierzy mnie uważnym spojrzeniem. Na pewno widzi determinację w moich oczach, bo lekko kiwa głową, jakby się nad czymś zastanawiał…

I w mgnieniu oka wyciąga coś z kieszeni i psika mi tym w twarz.

Odruchowo się cofam, a w nosie kręci mi się słodki zapach fiołków.

Przez głowę błyskawicznie przemyka mi myśl — ej… co jest? No nie… Rzesz to… Ghhhhhrrrrrr!

Odwieczny oczywiście mnie podtrzymuje, kiedy zaczynam tracić równowagę.

— Ty wredny… — syczę. — Niech ja…

— Nie musisz dziękować — odpowiada usłużnym tonem, gdy pomaga mi bezboleśnie osunąć się na podłogę, a potem gestem przywołuje obecnych, choć praktycznie niewidzialnych strażników.

A i tak ostatnią myślą, którą jeszcze jestem w stanie zidentyfikować, jest „W sumie… To serio dziękuję”.

I potem zapada ciemność.

Rozdział V

Wiem, że w obecnej sytuacji panika mi nijak nie pomoże, więc zmuszam się, by uspokoić rozszalałe serce, bijące w tempie chyba koło dwustu uderzeń na minutę.

Usilnie próbuję poukładać sobie w głowie wszystko tak, żeby hipoteza, iż jest to tylko drobny test, który musiała przejść każda z nich, wygrała z tą, że zastawiły na mnie pułapkę. Przecież chyba nie rozpoznały we mnie Luminy der Soltarie, córki śmiertelnych wrogów wszystkich smoków i Sarecertis?

Ale z drugiej strony, zachowanie Meriah, a potem dystans pozostałych dziewczyn… To akurat mogłoby na to wskazywać…

Cofam się kilka kroków, dopóki nie natrafiam plecami na ścianę. Potem ostrożnie osuwam się na podłogę, kładę torby z zakupami i moimi rzeczami obok i podciągam kolana pod brodę.

Z początku chcę tak zostać — uczucie paniki, przerażenia i bezradności zaczyna mnie zwyczajnie przerastać.

Ale potem przypominam sobie kolejną radę Estive’a, dotyczącą tego, żeby nigdy, ale to nigdy się nie poddawać. Potem z kolei do głowy wpada mi to, co Mirt’Oshim wspomniał o umiejętnościach smoczych jeźdźców. Jedną z nich było przecież widzenie w ciemności…

Nie, to z całą pewnością musi być test. Coś w rodzaju sprawdzianu na Sarecertis, by do tej niezwykle elitarnej grupy, jak wywnioskowałam z opowiadań Mirt’Oshima, nie dostał się nikt niepowołany. W końcu znak na ramieniu i smocze oczy nie muszą niczego dowodzić, coś takiego może załatwić sobie prawie każdy, by potem zacząć szpiegować…

Od razu zaczynam czuć się lepiej. Jeżeli jest to sprawdzian, to zrobię wszystko, by go ukończyć i wyjść z niego chociażby bez żadnego zadrapania.

Szeroko otwieram oczy i z zadowoleniem spostrzegam, że faktycznie, tak jak się spodziewałam, nie mam większych problemów z widzeniem w ciemności. Wszystko jest wyraźne, no, może poza kolorami. Ale jestem gotowa się założyć, że gdyby świat na co dzień był w skali szarości, tak właśnie by wyglądał.

Podnoszę się i pewnie się prostuję, a potem zaczynam iść korytarzem, który się przede mną zmaterializował. Cały czas jednak staram się lustrować otoczenie, żeby przypadkiem nie wpakować się w jakąś ukrytą pułapkę…

Ale po paru minutach spokojnego spaceru stwierdzam, że przecież nic mi nie grozi i rezygnuję z dalszych dokładnych oględzin, poprzestaję jedynie na bardzo pobieżnym omiataniu wszystkiego wzrokiem.

I w pewnym momencie to zachowanie prawie że kosztuje mnie życie — idąc pewnie do przodu, ni z tego, ni z owego, moja noga trafia w pustkę.

Rozpaczliwie próbując złapać równowagę staram się cofnąć w tył, co koniec końców skutkuje tym, że ląduję na tyłku z dość głośnym plaśnięciem.

Nawet nie zwracam uwagi na tępy ból, który odczuwam tylną częścią ciała, tylko ostrożnie, na czworakach podchodzę do dziury w podłodze, która pojawiła się jakby znikąd.

Jest dość sporych rozmiarów i, o ile dobrze się orientuję, również bardzo głęboka, a jedyne, co widzę w środku, to małe światełko na jej końcu. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, jak daleko ode mnie się znajduje, albo dno znajduje się tak daleko ode mnie, albo to takie złudzenie op

Odsuwam się kawałek, opieram plecami o ścianę i przymykam powieki. Kładę dłoń na sercu — bije w tempie chyba koło dwustu uderzeń na minutę. Aż dziwne, że jeszcze nie wyskoczyło mi z piersi…

I pomyśleć, że tak mało dzieliło mnie od śmierci!

Ale w sumie… Czy aby na pewno?

Zmuszam się to otwarcia oczu i lustruję swoje otoczenie, a konkretnie ową przepaść i przestrzeń za nią… I widząc wyrastającą za nią ścianę, dochodzę do bardzo prostego wniosku.

Mianowicie, to właśnie ta dziura w ziemi jest moją jedyną możliwością pójścia dalej.

Od razu, na samą myśl pojawia mi się gęsia skórka. Że niby ja mam iść tam? W dół? Nawet nie wiem, gdzie to się kończy… Ale chyba nie mam innego wyboru. Bo cofać się nie będę, to nic nie da…

Bardzo ostrożnie podchodzę do jej krawędzi i zaglądam w dół, oczywiście cały czas będąc na czworaka.

W sumie… nie widzę niczego poza tym, że na końcu jest tamte małe światełko… Żadnych uchwytów, niczego, co jakkolwiek mogłoby mi ułatwić schodzenie.

Ale jednak kiedy przyglądam się lepiej, zauważam jedno — ściany są na tyle blisko siebie, że mogę się o nie oprzeć i delikatnie zsuwać po nich zsuwać, by w ten sposób dojść do samego dołu. Najprawdopodobniej jest to jedyna metoda zejścia w dół, która nie kończy się rozbiciem o dno…

Tak czy owak, stwierdzam jedno. Nie ma sensu, żebym dłużej się nad tym zastanawiała, bo im dłużej myślę, tym bardziej prawdopodobne jest to, że tu zostanę, albo wrócę się i zacznę kombinować, jak mogę otworzyć zamek.

Lekko przymykam oczy i przełykam ślinę. Teoretycznie powinno mi się udać, ale cóż… jednak zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak…

Kiedy przysiadam na krawędzi dziury i spuszczam nogi w otchłań, czuję, jak na całym moim ciele pojawia się gęsia skórka. Równocześnie zamieniam się w lumię — dziwnym trafem ta postać daje mi większą pewność siebie i przeświadczenie, że wszystko wyjdzie tak, jak ja chcę.

Biorę głęboki oddech, rozsuwam nogi tak, żeby każda stopa opierała się na przeciwległej ścianie, potem, powstrzymując drżenie, jednym szybkim ruchem dokładam do nich dłonie, tworząc coś w rodzaju litery X.

Od razu wiem, że długo tak nie wytrzymam. Owszem, co innego wspinać się po pnączach, a co innego zsuwać się po ścianach tego rodzaju…

Zerkam w dół i od razu zaczyna kręcić mi się w głowie. Nie mam lęku wysokości, ale przepaść tak jakby bez dna może trochę przerazić…

Delikatnie, powoli, przesuwam jedną rękę w dół, w międzyczasie to samo robiąc z przeciwległą nogą. Jakoś mi się udaje, potem powtarzam to jeszcze raz, i jestem już jakieś kilkanaście centymetrów niżej.

Na twarzy pojawia mi się delikatny uśmiech. Czyli jednak udało mi się! Jak widać jestem w stanie wykombinować coś efektywnego!

Ale moment potem znika jak zdmuchnięty.

Cóż… specjalnie nie wiem, jak głębokie jest to coś, a wygląda na to, że bardzo — więc w takim razie ile czasu zajmie mi dotarcie na dół w takim tempie?

Ciężko będzie…

Ale mimo to nie poddaję się i robię kolejny krok dalej — po raz kolejny obsuwam rękę i dłoń te kilkanaście centymetrów w dół.

W sumie nawet nie wiem do końca, co się dzieje — udaje mi się tylko zorientować, że jakimś cudem straciłam oparcie jednej strony. Możliwe, że ściana została posmarowana czymś śliskim… albo cokolwiek innego… W każdym bądź razie nagle zaczynam spadać.

Mój mózg nawet nie ma czasu przeanalizować sytuacji — jedyne, co robi, to wyświetla wielką alarmową lampkę, wręcz neon, z napisem „Rozluźnij mięśnie!”. Posłusznie to robię, a dosłownie ułamek sekundy później uderzam o ziemię pośród czegoś oślepiająco jasnego i… ciepłego.

Przez chwilę nawet nie mogę złapać oddechu, więc nie myślę choćby o wstawaniu — po prostu okręcam się na plecy i spokojnie próbuję złapać oddech, równocześnie wpatrując się w otwór, z którego wpadłam do tego pomieszczenia.

Dopiero po chwili orientuję się, że leżę na czymś miękkim. Czymś, co najprawdopodobniej uratowało mi życie — dzięki temu przynajmniej nie spadłam na beton.

Przymykam lekko oczy i wypuszczam pełen ulgi oddech. Jak widać, głupi ma zawsze szczęście!

Podnoszę rękę do czoła… i czuję coś w rodzaju niezwykle przyjemnego ciepła. W sumie… jakby tak się zastanowić… to to ciepło rozpływa się po praktycznie całym moim ciele, a przynajmniej tam, gdzie mam ubranie…

Z ciekawością otwieram oczy i patrzę na swoją rękę.

Kiedy orientuję się, co tak na dobrą sprawę się dzieje, z moich ust wyrywa się zduszony jęk.

Otóż… jakimś cudem… wylądowałam w płomieniach. I płonę. A przynajmniej całe moje ubranie płonie.

Zrywam się na równe nogi, co moje ciało kwituje dość ostrym bólem tych części, na które upadłam, i próbuję się ugasić, ale to bez sensu — przecież stoję w ogniu. Nie pozostaje mi więc absolutnie nic poza gapieniem się na odpadające ze mnie kawałki popiołu, które wcześniej były ciuchami wybranymi przeze mnie i przez Elevaio. A tak mi się podobały!

Tia… Całe szczęście, że za jego namową przynajmniej bieliznę mam ognioodporną…

Na mojej twarzy pojawia się lekki uśmiech. Dobrze, że Mitterian namówił mnie do tego rozwiązania. Wspominał przecież, że jako Sarecertis jestem w stu procentach ognioodporna, z resztą dzięki temu udało mi się też uciec z Arlesiie. Sfingowane podłożenie ognia w jego domu i pracowni okazało się idealną przykrywką dla mnie, chcącej jak najłatwiej i jak najszybciej zniknąć ze sceny. Potem mnie uświadomił, że nigdy nie wiadomo, w jakich okolicznościach się znajdę, a nie zawsze będę miała na sobie swój specjalny strój, więc chyba warto, by chociaż ta najbardziej prywatna część garderoby była odporna na tego typu zniszczenia…

Co oczywiście nie zmienia faktu, że szkoda mi świetnej stylizacji.

Kiedy tak rozglądam się po otoczeniu, nagle szturcham coś nogą i słyszę brzęk. Z zaciekawieniem schylam się, a potem z westchnieniem ulgi podnoszę przedmiot. Jak dobrze, że je zauważyłam! Potem miałabym problem, bo jak to tak wejść do mieszkania bez kluczy…

Swoją drogą, ciekawe, czy faktycznie gdzieś na końcu tej zabójczej trasy jest jakaś klatka schodowa, która doprowadzi mnie do mojego nowego domu?

I po raz kolejny wraca do mnie myśl, czy taką samą trasę musi przejść absolutnie każdy Sarecertis, czy po prostu chciały sprawdzić mnie, czy aby na pewno nie podszywam się pod smoczego jeźdźca?

Nie, dość! — sama się stopuję. Takie rozważanie do niczego mnie nie doprowadzi. Teraz muszę skupić się na tym, żeby możliwie jak najszybciej się stąd wydostać.

Zaczynam uważnie rozglądać się po pomieszczeniu, do którego wpadłam. Ot co, wysokie na może dwa i pół metra, czyli przeciętne, w jednym miejscu ów szyb, którym tu trafiłam… Z jednej strony kończy się ścianą, ale z drugiej zauważam coś, co deczko mnie zaciekawia.

Otóż tak się składa, że tutaj na wysokości metra jest coś w rodzaju półki, szerokiej na pół metra, kończącej się jakby kolejnym schodkiem. I jakby się nie zastanawiać, to jest jedyna możliwa droga.

W sumie bez większego zastanowienia podchodzę do owego miejsca, wdrapuję się na ów schodek, potem na jeszcze kolejny… Sufit jest coraz bliżej, aż w końcu zostaje może metr przestrzeni od podłogi do niego.

Opadam na czworaka, równocześnie uważnie patrząc na podłoże — jakoś specjalnie nie uśmiecha mi się o coś poharatać. Kto w końcu wie, co takiego tu może się czaić, jakie jeszcze niespodzianki na mnie czekają…

I moment później tunel zamienia się w wąskie, wysokie na jakieś może nawet piętnaście metrów pomieszczenie z liną pośrodku, zwisającą z sufitu i opierającą się o półkę, jakieś dwa czy trzy metry przed sufitem.

To, co mam zrobić, jest oczywiste — wspinaczka to jedyna droga. I chociaż robiłam to wielokrotnie, wspinałam się po drzewach, linach, bluszczu na wiele większe wysokości, tym razem czuję się jakoś dziwnie. A mianowicie dopada mnie totalne przygnębienie.

Po co to wszystko? Po co ja się tak staram? Niby dlaczego ja zawsze muszę mieć pod górkę, wszystkim udowadniać, że jestem czegoś warta, począwszy od rodziców, a na moich nowych współlokatorkach kończąc?

Czuję, jak po policzku spływa mi łza.

I ta drobna kropla całkowicie mnie otrzeźwia. Cóż… Tylko ludzie mało ambitni niczego nie udowadniają. Jeżeli chcesz coś mieć, musisz na to zasłużyć. Dlaczego niby miałabym uważać, że przynależność do Sarecertis nie będzie się wiązała z żadnymi testami? Nikt mi przecież tego nie gwarantował, a tak szczerze to powinnam się tego choć trochę domyślać. W końcu skoro smoki są tak dobrze wyszkolone (wiem przecież, jak na tym jednym treningu wszystko przychodziło Mirt’Oshimowi bez wysiłku), ich jeźdźcy również muszą w jakiś sposób im dorównywać…

I dlatego zdecydowanym ruchem ocieram tą kroplę, nie pozwalając jej spaść, a potem podchodzę do zwisającej liny.

Mój własny smok był pewien, że sobie nie poradzę i dlatego mnie zostawił. W takim razie pokażę mu, że popełnił poważny błąd, nie doceniając mnie. Nawet, jeśli się o tym nie dowie — ja i tak dam z siebie wszystko i postaram się zostać możliwie jak najlepszą Sarecertis!

Bez najmniejszego problemu pokonuję te kilkanaście metrów i wdrapuję się na wystającą półkę.

Z dumą zerkam w dół. No dobra… Nie mam pojęcia, jak dużo jeszcze przeszkód zostało mi do pokonania, ale fakt, że już dość spory kawałek udało mi się przejść, lekko podnosi mnie na duchu.

Odwracam się, robię pierwszy krok… i niemalże od razu potykam się o coś, co leży przede mną. Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę i nie spaść z wysokości kilkunastu metrów.

Zirytowana (żeby nie powiedzieć totalnie wnerwiona), z sercem bijącym w tempie chyba koło dwustu uderzeń na minutę, zerkam na coś, co właśnie mogło mnie zabić, i zauważam dość sporą torbę.

Irytacja znika od razu; zastępuje ją ogromna ciekawość. Dlatego właśnie przyklękam, otwieram pakunek i wyciągam ze środka zwinięty w kulkę biały materiał.

Dość szybko orientuję się, że to coś, w co mogłabym się ubrać. A moment później blednę.

Nie… to niemożliwe…

Jestem gotowa się założyć, że właśnie mam przed sobą dokładnie tą sukienkę w której… w której… nie, to po prostu nie przejdzie mi przez gardło…

Ale… to ten sam materiał… Ten sam krój… To wszystko… I jeszcze na dodatek te wielkie plamy z zaschniętej krwi…

Cóż… W sumie to teraz muszę to przyznać… To chyba jest dokładnie ta sama sukienka, w której podcięłam sobie żyły, chcąc udowodnić rodzicom, że panuję nad swoim życiem… Tylko skąd ona się wzięła? Będę musiała zapytać o to dziewczyny… Obowiązkowo…

Ale teraz, czy chcę, czy nie chcę, muszę ją założyć — wydaje mi się, że to kolejny test, który powinnam zaliczyć…

I choć na całym ciele pojawia mi się gęsia skórka i jeży mi się sierść na ogonie, wkładam tą sukienkę. A kiedy zapinam zamek, wydaje mi się, jakbym właśnie stała się duchem…

Przyznaję szczerze, że od teraz już całkowicie mi się to wszystko nie podoba. Ta sukienka… Ale cóż… Nikt przecież nie powiedział, że wszystko będzie mi się podobać…

Próbując nie zaplątać się w liczne warstwy białego, poplamionego czerwienią materiału, postępuję kilka kroków do przodu, na kolejną krawędź tej półki, w dłoni ciągle kurczowo ściskając klucze do mieszkania. I wtedy po raz kolejny mnie zatyka.

Szczerze… Spodziewałam się czegoś w rodzaju zejścia w dół, a nie pola ostrych jak sztylety kolców, wystających z podłogi jakieś dwa, może trzy metry niżej. No… i jeszcze liny wiszącej kilka metrów ode mnie, z kolejnej półki, dokładnie nad śmiertelnym polem.

Ej… Ale przecież tu musi być jakaś droga… przecież nie zostawiłyby czegoś takiego, takiej sytuacji bez wyjścia?

I co ja niby mam teraz robić? Gdyby tylko mój instynkt mi coś podpowiedział…

Skacz! — ten jeden wyraz brzmi tak wyraźnie, jakby ktoś wypowiedział go tuż do mojego ucha.

Zaraz, jak to skacz? Prosto w kolce?

Ale z drugiej strony… Może i to ma sens… Właśnie bowiem przypomniał mi się jeden film, w którym zastosowano bardzo podobne rozwiązanie…

Pochylam się i biorę w dłoń garść piasku od pewnego momentu pokrywającego dno tunelu, a tym razem również owej półki. Potem wstaję i rozsypuję go nad kolcami.

Efekt totalnie mnie zaskakuje — otóż od jakiegoś półtora metra ode mnie, z metr niżej, piasek osiada na czymś przezroczystym…

Czuję, jak na twarzy pojawia mi się szeroki uśmiech. W takim razie to tak planowały rozwiązać! Niewidoczne szkło sprawiłoby, że ewentualny chętny być może spróbowałby przejść, na co nie ma szans, bo kolce pokrywają całą powierzchnię… A wystarczy tylko skoczyć…

Cofam się tak bardzo, jak pozwala mi na to ta półka, biorę rozbieg, skaczę… I ląduję na szklanej płycie, zaplątana w rozliczne warstwy mojej sukienki. Dopiero po chwili udaje mi się wyplątać z nich na tyle, żeby wstać.

A kiedy już to robię i zerkam w dół, na ostrza kolców kończące się zaledwie kilka centymetrów pode mną, nachodzą mnie dwa dość ciekawe uczucia — po pierwsze, jakbym właśnie lewitowała, a po drugie, że gdyby tylko to szkło, na którym stoję, pękło…

Nie, chyba raczej wolę się nad tym nie zastanawiać.

Bardzo możliwe, że właśnie te myśli motywują mnie do szybkiego podejścia do liny i rozpoczęcia wspinaczki, tak na wszelki wypadek. Nie, ja doskonale wiem, że to wszystko wytrzyma i tak dalej, ale jednak… Zawsze lepiej zminimalizować ryzyko, tym bardziej, że i tak mam dotrzeć na górę.

Po chwili jestem już w kolejnym korytarzu, a przynajmniej czymś, co na niego wygląda.

Nic nowego — ciemność, właściwie niekończąca się droga… Chociaż… Zaraz… Albo mi się wydaje, albo przed sobą widzę drzwi?

Czuję niedowierzanie — serio, to już? W sumie, spodziewałam się, że czeka mnie coś więcej… Coś bardziej wymagającego… Choć dobra, to z sukienką było i jest upiorne, przynajmniej dla mnie, ale cóż… To i tak dziwnie mało tych wyzwań…

W każdym bądź razie, dziarskim krokiem zaczynam iść w stronę drzwi.

I nagle coś niewielkiego silnie uderza mnie w plecy i przewraca.

Moment później moja dłoń zostaje zaatakowana przez coś, co usilnie próbuje zagryźć mój kciuk.

Na mojej twarzy pojawia się niepewny uśmiech na wspomnienie sytuacji sprzed prawie roku. Czyżby…?

Ostrożnie się przekręcam i patrzę na słodkiego, całego czarnego smoczka wielkości dorosłego kota, usilnie walczącego z moim palcem.

Po moim policzku spływa łza. Coś zupełnie jak deja vu… Cała sytuacja przypomina mi tamtego słodziaka, który zginął przez Ertexa w ruinach Selumie… tego, którego oswoiłam…

Ale może z tym też mi się uda?

Bardzo ostrożnie unoszę drugą rękę, po czym niespodziewanie łapię smoka za kark i unoszę w powietrze.

Wyraz jego pyszczka jest niezapomniany — dosłownie od razu wypuszcza mój kciuk (już trochę przeżuty z resztą) i z miną dość przestraszonego niewiniątka zaczyna się we mnie wpatrywać.

Po prostu nie mogę się nie roześmiać.

Mój śmiech staje się jeszcze głośniejszy, kiedy zwierzę wykonuje grymas niezwykle podobny do mojego.

Stawiam malucha na ziemię — on błyskawicznie przeskakuje mi na ramię i usadawia się tak samo, jak lubił robić to jego poprzednik. Ów szmaragdowy słodziak…

Delikatnie głaszczę malucha po główce, na co ten odpowiada liźnięciem mnie w szyję. Czyli wychodzi na to, że przyjaźń została zawiązana… I nie pozwolę, żeby temu stało się coś złego.

Podnoszę się ostrożnie, nie chcąc, by mojemu nowemu pupilowi stało się coś złego, ale najwyraźniej nie mam się o co martwić — on tylko owija się wokół mojej szyi, tworząc coś w rodzaju kołnierza.

Sama się dziwię, że moją reakcją jest syknięcie — na karku czuję nagły napływ bólu…

Z zaskoczeniem przykładam tam rękę i wodzę palcami po ledwo co zabliźnionych, wielkich szramach.

I od razu na twarzy pojawia mi się tęskny uśmiech — to pamiątka po tamtej akcji ze skałami, kiedy Mirt’Oshim uratował mi życie… Aż dziwne, że nikt ich nie zauważył…

Podchodzę do drzwi, które faktycznie są na ścianie naprzeciwko mnie i przekręcam klamkę. Bardzo ostrożnie je uchylam, spodziewając się jakiejś pułapki czy czegoś w tym rodzaju…

Więc jakie jest moje zaskoczenie, kiedy wychodzę na klatkę schodową.

Uśmiecham się szeroko.

To jak to było… Jedyne drzwi na ostatnim piętrze, tak?