Uwierz w Mikołaja 2. Na ratunek babci - Magdalena Witkiewicz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Uwierz w Mikołaja 2. Na ratunek babci ebook i audiobook

Magdalena Witkiewicz

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

319 osób interesuje się tą książką

Opis

TRZECIA CZĘŚĆ CYKLU UWIERZ W MIKOŁAJA

 

W te święta wszystko może się zdarzyć…

Aldona, gwiazda reality show, specjalistka od dramatów i brokatu, szykuje się na najważniejszy występ swojego życia. Ale kiedy w jej samochodzie niespodziewanie znajduje się rezolutna dziewczynka, wszystko wywraca się do góry nogami.

Wyruszają razem w podróż – każda z własną misją.

Zosia szuka cudu, bo wierzy, że tylko prawdziwy Mikołaj może uratować jej ukochaną babcię. Aldona zaś udaje, że niczego już nie szuka. Ale ta wyprawa przypomni jej coś, o czym już zapomniała… i coś, w co dawno przestała już wierzyć.

Czasem mała dziewczynka potrafi dotknąć najczulszego miejsca w sercu. A jedno wspomnienie – o kimś, kto kiedyś był całym światem – wystarczy, by podjąć decyzję, która może zmienić wszystko.

Pełna wzruszeń, śmiechu i czułości powieść o tym, że cuda się zdarzają – zwłaszcza gdy pomagają w nich charakterni seniorzy z Happy Endu, policjanci w galowych mundurach i kobiety, które na nowo uczą się kochać.

 

Uwierz w Mikołaja, Telefon od Mikołaja i… Uwierz w Mikołaja 2 – Na ratunek babci

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że te tytuły niewiele mają ze sobą wspólnego. A jednak – łączy je wszystko!

Najpierw była powieść Uwierz w Mikołaja, na podstawie której powstał magiczny film. Później pojawiła się kolejna część historii – Telefon od Mikołaja. Następnie – przy biurku i na planie filmowym – powstawała druga część filmu, do którego miałam przyjemność współtworzyć scenariusz. I wtedy już nie było odwrotu – musiała powstać także książka!

Tak narodziła się ta opowieść – trzecia część cyklu, spinająca wszystkie historie w jedną, pełną ciepła i humoru całość. Nie było to łatwe zadanie, ale efektem jest historia, która – mam nadzieję – wywoła uśmiech, wzruszenie i wiarę w to, że święta naprawdę mają moc.

Choć Na ratunek babci jest trzecią częścią książkowej serii, to jednocześnie… drugą częścią filmową. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 31 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Ryźlak

Oceny
4,3 (22 oceny)
11
7
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
itusia

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna! Taka idealnie przyjemna do wciągnięcia w jeden wieczor 🫶🏻
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna i ciepła opowieść o wierze w cuda, które rzeczywiście się zdarzają . Czekam z niecierpliwością na film , chociaż już wiem, że będzie się różnił od książki . Przy pierwszym filmie też tak było , co żnie zmienia faktu, że warto i przeczytać ( wszystkie trzy części ) , i warto obejrzeć ( obie części ). Polecam
00
gosiatubiszewska

Całkiem niezła

Słabsza od poprzednich. Jakby mniej pani Magdy w pani Magdzie🙂
00
maziel

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
BeataUrdzon

Nie oderwiesz się od lektury

BeataUrdzon.ksiazke wysłuchałam z wielką radością,poprzednie części już za mną.Teraz kolej na film👍powieść jest relakujasca,slucha się z ciekawością , podobała mi się.polecam👍
00



Projekt i opracowanie okładki:

Andrzej Lademann

na podstawie plakatu filmowego – autor plakatu:

Juliusz Wojciechowski (artz), © MTL Maxfilm Sp. z o.o.

W projekcie okładki wykorzystano fotosy z filmu „Uwierz w Mikołaja 2” autor fotosów: Marta Gostkiewicz, © MTL Maxfilm Sp. z o.o.

Ilustracje w książce:

230494629, 73106199, 294606315, 279489751, 768737184, 659442257, 299278044, 470171467, 509914641, 731303047, 299604814 / AdobeStock

Redakcja:

Anna Żochowska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej:

Andrzej Lademann / komart.com.pl

Korekta:

Karolina Tuszyńska

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Gdańsk 2025

Tekst © Magdalena Witkiewicz, 2025

Na podstawie scenariusza filmu „Uwierz w Mikołaja 2” autorstwa:

Dominiki Hilszczańskiej, Renaty Frydrych i Magdaleny Witkiewicz.

Produkcja – MTL Maxfilm Sp. z o.o.

© Pracownia Dobrych Myśli

ISBN 978-83-68351-14-9

Druk i oprawa:

Abedik SA

[email protected]

Dla Laury Bek, Alicji i Adama Droszcz i ich wspaniałych Rodziców, którzy, licytując tę dedykację, podarowali wsparcie Pomorskiemu Hospicjum dla Dzieci.

Początek

Wiadomo, że wszystkie opowieści świąteczne dobrze się kończą. Nawet te, w których bohaterowie oczyma wyobraźni kompletnie nie potrafią dostrzec pozytywnego zakończenia.

Bo jakże widzieć pozytywne zakończenie, kiedy leżysz półnaga na łóżku, na dodatek związana sznurem lampek choinkowych, a obiekt twoich westchnień zatrzasnął się w hotelowej łazience i wydaje się, że ratunek nigdy nie nadejdzie?

Albo jak znaleźć pozytywy, gdy oblewasz się czerwonym barszczem, a masz na sobie wytworną białą bluzkę odziedziczoną po przyjaciółce, która jakiś czas temu wybrała się na tamten świat?

I czy da się myśleć pozytywnie, kiedy mija rok od największego smutku w twoim życiu, a ty szykujesz się do własnego ślubu?

Trudno być również szczęśliwym, gdy z ogromną nostalgią zamykasz na zawsze drzwi do swojego dotychczasowego życia, a jako pamiątkę po nim masz tylko marną książkę, dwie filiżanki i stare zdjęcie ukryte głęboko w portfelu…

I w końcu, z czego się cieszyć, kiedy za każde brzydkie słowo banda nieco zgryźliwych, aczkolwiek zadowolonych z życia staruszków, każe ci wrzucać do słoika grubą mamonę? Wprawdzie masz odłożonych trochę pieniędzy, ale wolałabyś wydać je na coś zgoła innego.

W powyższych przypadkach naprawdę trudno o optymizm.

Jednak wiadomo, iż nawet takie historie mogą mieć swój happy end. Cytując pewną piosenkę – albowiem są święta.

Rozdział 1

1

Aldona od samego rana czuła, że dzień, który się właśnie zaczął, nie będzie należał do najbardziej udanych. Nie spodziewała się jednak, że będzie aż tak fatalny.

Obudził ją brzęczący telefon. Wyświetlacz pokazywał zdjęcie umięśnionego mężczyzny, błyskającego śnieżnobiałymi zębami i napis „Grzegorz jakiś tam”.

Nie odebrała. Nie miała zwyczaju odbierać telefonów, w ogóle zaczynać dnia, zanim nie doprowadzi się do porządku. Musiała najpierw umyć zęby, wklepać kremy, balsamy i inne specyfiki oraz narysować sobie na nowo twarz. Nie to, żeby ze swojej codziennej twarzy była niezadowolona, ale jeżeli można coś poprawić, to czemu nie?

To był jej poranny rytuał, niemal świętość, którego nie można było skrócić ani pominąć, nawet jeśli świat za drzwiami walił się w gruzy. Zajmowało jej to zdecydowanie zbyt dużo czasu, ale była zdania, że uroda jest w życiu kobiety najważniejsza i każdą chwilę należy wykorzystać, by ją wydobyć. Wcale się tego nie wstydziła. Uważała, że dobrze rozpoczęty dzień to taki, w którym człowiek, a szczególnie kobieta, patrzy w lustro i jest z siebie w stu procentach zadowolony. Nie to, by uważała, iż uroda, którą odziedziczyła w genach była nienachalna czy wymagająca poprawek, ale… no cóż, nie po to mądrzejsi od niej wymyślili różnorakie mazidła, pudry, kredki i inne gadżety, by ona, Aldona, miała z nich nie korzystać. W końcu po coś ludzkość przez wieki eksperymentowała z barwnikami, pędzlami i cudami kosmetycznej chemii. Naukowcy robili to właśnie dla takich kobiet jak ona. Takich, które potrafią docenić ich moc.

Odłożyła zatem telefon na bok. „Grzegorz jakiś tam” nie był mężczyzną, z którym miała ochotę spotkać się po raz kolejny w swoim życiu. Widziała się z nim kilka razy, spędziła z nim ze dwa wieczory i dwa poranki, ale nic poza tym. Robiła to głównie dlatego, że „Grzegorz jakiś tam” miał portfel wypchany kartami kredytowymi i nigdy z tych spotkań nie wracała głodna. Aldonka należała do raczej oszczędnych niewiast, a już z pewnością zaradnych, i doskonale wiedziała, że kolacja w dobrej restauracji, tym bardziej połączona z fantastycznym śniadaniem w dobrym hotelu, piechotą nie chodzi. A jeśli dodać do tego kieliszek prosecco i deser o nazwie, której nie potrafiła wymówić – cóż, można było przymknąć oko na fakt, że rozmowa z Grzegorzem przypominała trochę monolog wygłaszany do obrazu.

Nawet dla niej był zbyt głupi.

– On nawet dla ciebie jest zbyt głupi – wciąż słyszała w uszach głos swojej matki. – A myślałam, że to niemożliwe.

Jej śmiech też słyszała.

Nie miała kontaktu z matką od dobrych kilku lat, a wciąż słyszała jej słowa, zaś gdy zamknęła oczy, widziała jej gesty. Nie mogła się od niej uwolnić.

Za głupia, za głupia, za głupia.

Ona już pokaże matce, że nawet ktoś tak głupi, jak Aldonka może być w tym życiu szczęśliwy. I mieć dużo kasy. I nawet ktoś taki, jak ona, niezbyt mądra dziewczyna z małego miasteczka, może osiągnąć coś spektakularnego na tym świecie. Przecież poczyniła już nawet jakieś kroki w tym kierunku.

Za niewiele rzeczy Aldona mogła być wdzięczna matce, ale długie nogi, wąska talia i dość pokaźny biust z pewnością były jej zasługą. Geny. Resztę musiała wypracować sama. Jeśli jednak szczęście w życiu mierzy się poziomem koloru różowego i motywów zwierzęcych użytych w dekoracji mieszkania oraz zdjęć na Instagramie i Facebooku, które zdobyły powyżej tysiąca lajków, to była na całkiem niezłej drodze. W końcu miała już wierne grono obserwatorów, którzy łaknęli jej porannych „outfitów of the day” i „kawki z Aldonką” w relacjach.

A matka?

Aldonka nigdy jej specjalnie nie interesowała, więc pewnie, gdyby miała Instagrama, nawet nie kliknęłaby „dodaj do obserwowanych”. A jeśliby nawet to zrobiła, napisałaby pierwszy komentarz, że w tej fryzurze jest jej nie do twarzy i mogłaby się mniej garbić.

Grzegorza (jakiegoś tam) poznała na planie programu, w którym brała udział tego lata. Była przekonana, że ten program da jej przepustkę do lepszego życia. Zostały nagrane wszystkie odcinki, poza finałowym.

„Miłość na dziko”. Było tam wszystko, co lubiła: blichtr, złoto, róż i pantery. Oczywiście, przystojni i umięśnieni mężczyźni również. Format programu zakładał, że grupa singli zostaje rzucona w sam środek egzotycznej dżungli, gdzie – ku uciesze widzów – mieli walczyć nie tylko z dziką naturą, ale i z własnymi emocjami. Na ekranie mieszały się łzy, pocałunki, kłótnie i deklaracje miłości, a producenci starannie dbali, by napięcie rosło z każdym odcinkiem.

Były tam konkurencje, w których trzeba było zdobywać pożywienie, budować szałasy i wykonywać zadania „zaufania” – najczęściej polegające na tym, że trzeba było dać się nosić na rękach półnagim uczestnikom w błocie po kolana. Publiczność uwielbiała te momenty, a Aldona doskonale wiedziała, jak ustawić się do kamery, by wyglądać jak bohaterka, a nie ofiara sytuacji. Umorusana błotem wyglądała całkiem uroczo.

Wtedy właśnie pojawił się Grzegorz. Była pewna, że był jednym z uczestników, ale szybko się okazało, że ekipa korzystała wyłącznie z siły jego mięśni, gdy trzeba było coś przenieść na planie. Przykładowo czasem trzeba było przenieść Aldonkę przez rzekę czy inne grząskie bagienko, więc na te bojowe zadania Grzegorz również ochoczo przystawał, a ona nie protestowała.

Dziewczyna uważała, że należy się męczyć tylko wtedy, gdy to jest zupełnie niezbędne, więc z tychże usług korzystała. Niestety, Grzegorz po programie chciał kontynuować tę znajomość, jednak zainteresowanie było jednostronne. Miłości nie było w tym ani krzty, a długofalowego interesu również Aldona nie potrafiła dostrzec.

No, chyba że akurat była głodna, a w lodówce hulał wiatr i jedyne, co można było w niej znaleźć, to pustą butelkę po sosie sojowym i trzy plasterki żółtego sera o podejrzanym zapachu. Niestety, tak właśnie było tym razem.

Aldonka zatrzasnęła drzwi do lodówki i głośno westchnęła. Nie była zwolennikiem przymusowego postu przerywanego, mimo iż ostatnio stało się to bardzo modne i na figurę oddziaływało całkiem dobrze. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy, zrobiła staranny, aczkolwiek bardzo delikatny i niemal niezauważalny makijaż i weszła z powrotem do łóżka. Wzięła do ręki telefon.

– Hejka, kochani, dopiero wstałam! Chciałam życzyć wam pysznej kawusi i wspaniałego dnia! Mój będzie wspaniały! – Zaburczało jej w brzuchu. – Szykuję się na randeczkę!

Pogadała jeszcze trochę i rozłączyła się. Westchnęła i zadzwoniła do Grzegorza. Jakiegoś tam. Gdyby wiedziała, jak skończy się randeczka, z miejsca zablokowałaby ten numer.

Musimy zauważyć, iż Grzegorz w zasadzie nie byłby istotny dla tej opowieści, gdyby nie fakt, że to właśnie przez niego Aldona ostatecznie utwierdziła się w przekonaniu, że mężczyźni są jej w życiu absolutnie zbędni.

Aby być uczciwym, trzeba przyznać, że na początku nie chodziło o jakiś spektakularny gest czy zdradę rodem z telenoweli, ale o serię drobnych rozczarowań, które złożyły się na obraz faceta, dla którego świat kończył się na lustrze w łazience i liczbie lajków pod zdjęciem torsu na Instagramie.

W programie potrafił być czarujący, niczym dubajski książę z gorącej reklamy – uśmiech, spojrzenie spod przymrużonych powiek, wyszukane komplementy. Jednak za kulisami okazywał się egocentrycznym chłopcem, który od kobiety oczekiwał, że będzie jednocześnie matką, fanką i osobistą asystentką. Aldona szybko zrozumiała, że jeśli ta znajomość będzie trwała dłużej, skończy niczym żona ze Stepford, z porcelanowym talerzykiem pełnym kanapek w ręku i jego białymi koszulami w praniu i – co gorsza – w prasowaniu. A prasować Aldonka nie lubiła nade wszystko.

Informując zatem swoich widzów o cudownej randeczce, nie zdawała sobie zupełnie sprawy, iż najgorsze dopiero przed nią. Zdecydowanie sytuacja, która miała ją spotkać tego wieczora, miała przypominać kubeł zimnej wody wylanej na jej głowę, nawet lodowaty prysznic pod wodospadem w tropikach zdawał się być bardziej przyjemny.

Tamtego wieczoru, gdy leżała półnaga, związana lampkami choinkowymi migoczącymi w takt piosenki „Jingle Bells” pomyślała, że już nigdy więcej nie da się omotać i że tylko ona sama jest w stanie zadbać o swoje życie tak, by naprawdę ją ono satysfakcjonowało.

Ale o tym za chwilę.

2

To nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak. Oczywiście obiecywali sobie, że będą razem do końca swoich dni, ale nie mieli pojęcia, że ten koniec nastąpi tak szybko.

I już zupełnie nie spodziewał się, że zostanie na tym świecie całkiem sam.

To nie tak miało być.

Pozwolili mu jedynie pożegnać się z ich wielkim mieszkaniem. Zawsze go zachwycało. Wybierali je razem. Kupili je od starszej pani, która tak bardzo życzyła im szczęścia.

Mieszkanie znajdowało się w starej kamienicy w zielonej części Wrzeszcza. Sufit był tak wysoko, że zrobili antresolę, na której ustawili kilka półek na książki. Nie mieściły się już na półkach stojących przy ścianach, stąd ten pomysł z antresolą.

Aleksander zawsze uważał, że to mieszkanie ma w sobie coś z przedwojennej elegancji, choć lata świetności miało już za sobą. Wysokie, skrzypiące podłogi z dębowych desek, które pamiętały setki kroków dawnych lokatorów. Drzwi z mosiężnymi klamkami, lekko wytartymi od dotyku dłoni. W tych klamkach zdecydowanie zamknięta była historia wielu pożegnań i powrotów. Nie przypuszczał, że i on będzie musiał się z tym wszystkim pożegnać tak szybko.

Mimo iż kamienica znajdowała się w centrum miasta, ogromne okna wychodziły na zadrzewioną ulicę. Wiosną zapach kwitnących drzew wpadał do środka razem z cichym brzęczeniem owadów, a zimą szyby pokrywał delikatny szron, który tworzył misterne, lodowe wzory przypominające koronkę. Wtedy w mieszkaniu unosił się zapach grzanego wina i cynamonu, a zza grubych zasłon wyglądało się na świat przykryty białym puchem. Lubili wspólnie celebrować chwile z zimową herbatą.

Wyjrzał przez okno.

Nie naprawił karmnika. Nie zdążył. Teraz wisiał krzywo na pobliskim drzewie, kołysząc się lekko na wietrze, pusty i zapomniany. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz przyleci jakaś sikorka, usiądzie na krawędzi i spojrzy na niego pytająco, jakby domagała się wyjaśnienia, dlaczego wszystko nagle przestało być takie, jakie być powinno.

Nie umiałby jej o tym opowiedzieć.

W rogu salonu stała stara, lekko wytarta sofa, na której toczyły się najdłuższe rozmowy – te zupełnie błahe, o codzienności, i te najpoważniejsze, które zmieniały ich życie. Przesiadywali tam godzinami, trzymając w dłoniach porcelanowe filiżanki z herbatą. Aleksander kiedyś wypatrzył je na pchlim targu w Berlinie. Od razu się nimi zachwycili. Nad sofą wisiał obraz przedstawiający morze o spokojnej tafli i słońce, powoli wynurzające się znad horyzontu. Uśmiechnął się smutnie. Nie dałoby się zliczyć, ile razy kłócili się, czy ten obraz przedstawia wschód, czy zachód słońca. Teraz patrzył na niego i wydawało mu się, że słońce chowało się za horyzontem. Przez tyle lat jednak nie miał racji.

Patrzył na to wszystko tak, jakby to widział pierwszy raz. Niestety, zdawał sobie też sprawę, że robi to po raz ostatni.

Każdy szczegół wydawał się nagle ważniejszy niż kiedykolwiek. Krzywo stojąca lampa w kącie, którą zawsze obiecywali sobie naprawić. Mała rysa na blacie stołu, ledwo widoczna już plama po zbyt gorącej herbacie, którą postawił bez podstawki na stole. Nawet kurz na gramofonie wydawał się częścią wspomnień, których nie chciał wypuścić z rąk. Miał wrażenie, że jeśli zamknie oczy, usłyszy kroki z antresoli i śmiech, który tak bardzo kochał.

Wszedł na drabinkę, by sięgnąć po jedną z książek z najwyższej półki. Dawno tego nie robił. Otrzepał ją z delikatnej warstwy kurzu i włożył do ogromnej walizki. Dorzucił też dwie filiżanki – te ulubione. Jedną, wyciąganą tylko na specjalne okazje, i drugą, codzienną, z której Piotr pił poranną kawę, zawsze z tym samym, półprzymkniętym uśmiechem.

Piotr. Miłość jego życia.

A teraz musiał to wszystko zostawić.

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach.

– Dzień dobry, miało tu nikogo nie być – w progu stanęła elegancka blondynka. – Marta Brzaska, biuro nieruchomości. Powiedziano mi, że mieszkanie będzie puste. – Rozejrzała się po pokoju. – No nic. Trzeba będzie posprzątać, część rzeczy sprzedać… porozmawiam z rodziną zmarłego. Bo pan nie jest rodziną?

Aleksander już otwierał usta, żeby powiedzieć, że jest jedyną rodziną, kiedy do mieszkania weszła córka Piotra.

– Pan nie jest rodziną – oznajmiła wyniośle, nie patrząc mu w oczy. – Zresztą pan już wychodzi.

– A, rozumiem – uśmiechnęła się agentka.

Aleksander nie rozumiał tego już od dawna. Nie mógł pojąć, jak to możliwe, że ktoś, kto spędził z drugim człowiekiem trzy dekady, nie jest uznawany za najbliższą rodzinę. Przecież to on wiedział o Piotrze wszystko – znał każdy zakamarek jego ciała, każde marzenie i każdy sekret. A jednak w szpitalu okazało się, że to za mało. Że w świetle prawa jest nikim.

A nikt nie może nic.

Aleksander stał przez chwilę w miejscu, patrząc na obie kobiety. W ciągu kilku sekund odebrano mu prawo do jakichkolwiek wspomnień, do historii, którą budował razem z Piotrem.

– Tak, ja zaraz wychodzę. – Powiedział łamiącym się głosem.

Córka Piotra pokiwała głową.

Zamknął walizkę, choć wiedział, że nie da się zabrać ze sobą kawałka swojego życia. Dobrze, że ma je w sercu i we wspomnieniach.

Nie pożegnał się. Nie spojrzał ani na kobietę z biura, ani na córkę Piotra. Po prostu wyszedł.

3

Śnieg sypał gęsto, otulając dachy gdańskich kamienic i brukowane ulice miękkim, białym puchem. Z wieży bazyliki Mariackiej niosły się dźwięki dzwonów, a z ratusza rozbrzmiewały carillony. Zdawało się, że całe miasto pachnie cynamonem, piernikami i gorącą czekoladą. Gdański Jarmark Bożonarodzeniowy był czymś więcej niż tylko rzędem świątecznych domków i sceną z programem artystycznym. To była magia, która co roku przyciągała ludzi z całego świata. To była zimowa kraina czarów, w której historia mieszała się z zapachem grzańca, a między zabytkowymi kamienicami rozbrzmiewały kolędy i dźwięki najróżniejszych instrumentów.

Wąskie uliczki wypełniały się tłumem, a na Targu Węglowym z każdym krokiem ukazywało się coś nowego: stoiska z rękodziełem, gdzie można było kupić anioły wyrzeźbione w drewnie, delikatne szklane bombki malowane w gdańskie pejzaże, a obok – całe rzędy bombek ozdobionych kaszubskimi wzorami w błękitach, granacie, czerwieni, żółciach i zieleni. Dalej były kramy z prażonymi migdałami, gorącymi racuchami i piernikami w kształcie serc. Między straganami spacerowały anioły z koszykami pełnymi opłatków, wszędzie biegały dzieciaki, jakby w ogóle nie czuły mrozu.

Zosia stała tuż przy fontannie Neptuna, obok której wznosiła się ogromna choinka udekorowana setkami światełek i złotych gwiazd. Patrzyła w górę tak wysoko, że aż musiała odchylić głowę do tyłu. Płatki śniegu osiadały na jej czapce, a oddech zamieniał się w białe obłoczki.

– Babciu, zobacz – zwróciła się nagle do Sabinki stojącej obok. – Ta choinka jest chyba do samego nieba.

Sabinka podniosła wzrok i przez chwilę w milczeniu podziwiała drzewo.

– Faktycznie… do samego nieba – przyznała.

Uśmiechnęła się do siebie i jeszcze mocniej chwyciła dłoń dziewczynki, jakby nigdy już nie chciała jej wypuścić. Nie spodziewała się, że na starość spotka ją takie szczęście. Że ta mała iskierka, jaką była Zosia, rozświetli jej życie, a w zasadzie kraniec życia. Zdawała sobie sprawę, że nie jest najmłodsza, ale miała nadzieję, że jeszcze kilka dobrych lat będzie jej dane nacieszyć się życiem w towarzystwie tej małej radości.

Zosia mrużyła oczy, patrząc na migoczące lampki. W pewnym momencie dostrzegła coś dziwnego, drobny, złoty pył, który wirował między gałązkami, jakby miał własny rytm i nie poddawał się wiatrowi.

– Widzisz to? – spytała cicho babcię.

– Co takiego? – Sabinka zerknęła na nią pytająco.

– Nic, chyba… – Zosia uśmiechnęła się do siebie. – Chyba to mi się przywidziało.

Sabinka ujęła wnuczkę za rękę i szły w stronę Złotej Bramy, mijając kolejne rzędy rozświetlonych kramów. Za nimi, w oddali, migotała wieża Ratusza Głównego Miasta, a z niej dobiegały dźwięki carillonów, czyli trzydziestu siedmiu dzwonów, mieszające się z gwarem ulicy – rozmowami i śmiechem szczęśliwych ludzi.

Na Targu Węglowym dziewczynka pociągnęła babcię w stronę kolejnych stoisk. Mijały stragany z ręcznie dzierganymi szalikami, figurkami z bursztynu i słoikami pełnymi konfitur.

Przy dawnych murach obronnych stała niewielka drewniana chata, z której wnętrza dochodził gwar rozmów i śmiechu. Kawałek dalej kusił rozświetlony zakątek pełen migoczących lampek, tworzących prawdziwy labirynt świateł. Można było naprawdę na moment zgubić się wśród ich blasku.

Nieopodal Teatru Wybrzeże była usytuowana wielka scena, na której w dużych, czerwonych saniach otoczonych workami z prezentami, siedział Mikołaj. Dookoła niego kłębiły się dzieci, każde mniej lub bardziej cierpliwie czekało na swoją kolej, by usiąść obok, chwilę porozmawiać i zrobić pamiątkowe zdjęcie.

– Babciu, poczekaj chwilę! – zawołała Zosia i puściła jej dłoń. – Muszę coś załatwić!

Podbiegła do Mikołaja, wspięła się na palce i spojrzała mu prosto w oczy.

– Wiem, że nie jesteś prawdziwy – powiedziała bez owijania w bawełnę. – Nie jestem taka mała, by tego nie wiedzieć!

Mikołaj rozejrzał się, najwyraźniej zaniepokojony. Gdyby raptem zaczął mówić o tym, że nie jest prawdziwy i dzieciaki by to usłyszały, z pewnością wywaliliby go z roboty. Chrząknął i pochylił w jej stronę.

– Cicho… nie wydaj mnie – szepnął konspiracyjnie.

– Spoko, nie wydam. – Powiedziała Zosia uspokajająco. – Ale wiem, że znasz tego prawdziwego – dodała poważnie. – Musisz mu ode mnie podziękować. Pisałam wprawdzie do niego do Laponii, ale nie wiem, czy wiadomość dotarła.

– A za co mam mu podziękować? – Zapytał zdziwiony Mikołaj.

– Za to, że wszystkie życzenia, które miałam, się spełniły – odparła dziewczynka.

– To wspaniale – Mikołaj pokiwał głową. – A w tym roku masz jakieś nowe?

Zosia skinęła i nachyliła się bliżej.

– Tak. – Pokiwała głową. – Chciałabym, żeby mój tato wyszedł z więzienia.

Na twarzy Mikołaja pojawiło się zaskoczenie, które w mgnieniu oka przykrył ciepłym uśmiechem. Agencja reklamowa, która go zatrudniła, zdecydowanie nie przygotowała go na takie rozmowy. Wiedział, jak odpowiadać na prośby o lalki, klocki lego, ale w czterdziestostronicowym briefie nie było nic o ojcach wychodzących z więzienia. No cóż. Życie lubiło robić niespodzianki.

– Oczywiście. – Powiedział, gdy w końcu mógł wydobyć z siebie dźwięk. – Przekażę to… temu prawdziwemu – obiecał.

– Tylko nie zapomnij. Bo ja się o wszystkim dowiem.

Zosia pożegnała się, odwróciła i pobiegła z powrotem do babci Sabinki. Zanim zniknęła w tłumie, spojrzała na Mikołaja jeszcze raz i pomachała mu na pożegnanie.

Sabinka próbowała się dowiedzieć, czego dotyczyło życzenie Zosi, ale dziewczynka nie była skora do wyjaśnień.

– O marzeniach nie można mówić. Bo się zapeszy! – Tłumaczyła babci.

Szły wolno przez jarmark, przepychając się przez zatłoczone alejki między stoiskami. Dziewczynka zatrzymywała się co chwilę – raz, żeby powąchać cynamonowe bułeczki, raz, żeby obejrzeć drewnianą szopkę z ruchomymi figurkami.

– Babciu, a myślisz, że Mikołaj naprawdę to załatwi? – spytała nagle, gdy minęły stragan z kraftowym piwem, które od razu Sabince skojarzyło się z Arturem, ojcem Zosi. Nie miała wtedy pojęcia, że życzenie wnuczki dotyczy właśnie jego.

– To znaczy? – starsza pani zerknęła na nią niepewnie. Nie chciała zbyt dużo pytać, miała nadzieję, że Zosia sama jej opowie.

– No, że tata wyjdzie z więzienia. O to prosiłam Mikołaja.

Sabinka westchnęła. Chwilę musiała się zastanowić nad odpowiedzią, więc udawała, że z uwagą przygląda się piernikowym chatkom ustawionym na straganie. Jak dla niej, ten człowiek mógłby siedzieć w kiciu aż do śmierci. Wystarczająco dużo namieszał, a miała przeczucie, że może namieszać jeszcze dużo więcej.

– Wiesz, Zosiu… Mikołaj może zrobić naprawdę dużo, ale są rzeczy, które zależą też od ludzi. A w zasadzie wyłącznie od nich.

– Ale Mikołaj może wszystko – przerwała jej dziewczynka z przekonaniem. – Przecież to on sprawił, że cię znalazłam. To nie było łatwe! Z tylu innych babć na całym świecie pozwolił mi odnaleźć właśnie ciebie! I potem pomógł mi podjąć tę najlepszą decyzję!

Sabinka uśmiechnęła się, czując znajome ukłucie wzruszenia.

– Może masz rację – przyznała cicho. – To był cud. Najlepszy prezent od Mikołaja w życiu. Nie tylko dla ciebie, ale przede wszystkim dla mnie. Sabinka przytuliła wnuczkę.

Zosia kiwnęła głową, jakby temat był już zamknięty. Jednak po chwili spojrzała na babcię z powagą.

– Babciu, skoro Mikołaj mógł znaleźć najlepszą babcię na świecie, to przecież z łatwością może też sprawić, żeby tato wrócił. – Zaczęła tańczyć, łapiąc w ręce płatki śniegu. – To dla niego pikuś!

Sabinka uśmiechnęła się delikatnie. Już chciała odpowiedzieć, że w życiu pewne cuda dzieją się tylko raz, ale w porę ugryzła się w język. Nie chciała rujnować marzeń wnuczki.

Przecież ich spotkanie też było nierealnym marzeniem. Tak nierealnym, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że o nim marzy! Dokładnie pamiętała, jak to było, kiedy spotkały się po raz pierwszy.

I zdawała sobie sprawę, ile się zmieniło od tamtego momentu. Jak bardzo zmieniła się ona… Nie była już niezadowoloną ze wszystkiego, a przede wszystkim z siebie, Sabinką. Jej samotność przyciągnęła do niej inną samotną duszę, jej całkiem duże kolana, których tak kiedyś nie lubiła, były na tyle wygodne, by mogła na nich usiąść mała dziewczynka… Może faktycznie marzenia się spełniają?

Kobieta nie zdawała sobie sprawy, że Zosia tak bardzo tęskni za tatą. Bo jakże można tęsknić za takim gburem? Alkoholik, kompletnie niezainteresowany swoją rodziną. Jeżeli chodzi o Sabinkę, to mógłby tam siedzieć tak długo, by Zosia o nim zupełnie zapomniała. Nabroił.

Pierwszy raz nabroił, gdy mieszkał z Anią i Zosią, a drugi raz, gdy wyszedł z więzienia, narobił nadziei i ponownie do niego wrócił. Naprawdę był ostatnią osobą, którą chciała widzieć. W pewnym momencie nawet zreflektowała się, że chciałaby zawrócić do tego Mikołaja i powiedzieć mu, że z kolei jej marzeniem jest, by Artur nigdy nie wyszedł z więzienia. A ona jest starsza! I jej marzenie liczy się co najmniej podwójnie.

Nie wróciły tam jednak. Zatrzymały się pod straganem, w którym sprzedawano gorącą czekoladę z wielkim kleksem bitej śmietany. Kiedy odchodziły przystrojone pod nosem białą słodką pianką, Zosia zapytała:

– Babciu, to jak myślisz? Mikołaj to zrobi?

– Nie wiem, Zosiu. – Powiedziała ostrożnie. – Mikołaj spełnia każde marzenie. Czasem jednak w nieco innej formie niż je wypowiadamy. Miejmy nadzieję, że w tym roku znów zrobi dla nas coś dobrego.

Wokół pachniało grzańcem, ktoś w oddali grał na skrzypcach „Cichą noc”, a śnieg zaczął sypać jeszcze mocniej.

Pięknie było!

4

W Domu Seniora Happy End od samego rana wrzało jak w ulu. Od bladego świtu po starych korytarzach biegały (aczkolwiek, gdy mówimy o ponadosiemdziesięcioletnich damach, słowo „bieganie” jest z lekka przesadzone) leciwe panie z lokówkami, lakierem do włosów i całą kolekcją kosmetyków, które z wielkim prawdopodobieństwem pamiętały jeszcze czasy Pewexu. Wszystko po to, by przygotować Annę – którą każda z nich traktowała jak córkę – do wielkiego dnia.

– Trzeba ustalić najważniejsze – zaczęła Helenka, wyjmując z szafy jedwabny szal. – Kto będzie druhną.

– Ja, oczywiście – oznajmiła Malwina tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Mam figurę, mogę założyć tę granatową sukienkę z falbanami Eleonory, w której wyglądałam jak Sophia Loren…

– To Eleonora wyglądała jak Sophia Loren. Ty wyglądasz jak jej marna kopia. Bardzo marna!

– Ja pierdolę! Jaka kopia? – Oburzyła się Jagoda. – Toć ona nawet koło Sophii Loren nie stała. Musiałaby być z bardzo zdezelowanej kopiarki. He, he.

Irenka teatralnie potrząsnęła słoikiem, do którego wrzucano daninę za przekleństwa. W zasadzie brzydkich słów używała wyłącznie Jagoda, więc słoik był regularnie zapełniany tylko przez nią.

– Chyba taniej będzie wykupić miesięczny abonament. – Mruknęła Jagoda. – Teraz płacę drugie tyle, co za pobyt w tym przybytku. Chociaż z tego względu powinnam być druhną.

– A niby dlaczego ty? – oburzyła się Sabinka, poprawiając wałki na głowie. – To ja jestem babcią jej córki! Czyli jakby rodzina!

– Rodziny się nie wybiera.

– A ja zostałam wybrana! – Powiedziała z wyższością Sabinka.

– Nie każdy ma takie szczęście. – Mruknęła Jagoda.

– Ja się najbardziej nadaję – odparła Tereska. – Ja ją pocieszałam po tym, jak straciła dziecko. Pamiętasz?

– Pocieszałaś? – prychnęła Malwina. – Ty jej wtedy powiedziałaś, że to kara z góry, bo bez ślubu była! Jak w ogóle można tak mówić?

– No i co? – Tereska wzruszyła ramionami. – Trzeba mówić prawdę.

– Prawdę to ja mówiłam! – wtrąciła Malwina, która chodziła wokół pokoju i okadzała wszystko białą szałwią. – To była zła karma…

– Złą karmę to będziemy mieli wszyscy na święta, jak się nie ogarniemy za chwilę. – Stwierdziła Tereska, podgryzając ciastko. – W tym roku Anna pierogów nie ulepi, bo jest za bardzo podekscytowana swoim ślubem.

– Ja pierdolę, czym tu się ekscytować. – Mruknęła Jagoda. Po chwili westchnęła, spoglądając na słoik. – No wrzucam, już wrzucam. – Powiedziała, czując na sobie wzrok pozostałych. – Mam tylko dychę. – Wyciągnęła z kieszeni dwie piątki.

– A ja mówię, że druhną powinna być ta, która najlepiej wygląda na zdjęciach – stwierdziła nagle Irenka, przeglądając się w niewielkim zamglonym lusterku.

– Eleonora z grobu nie wstanie. Nie ma co marzyć.

Potem zaczęła się licytacja, która z nich jest lepsza, ładniejsza, bardziej reprezentacyjna i tak dalej. Starsze panie podawały argumenty, które zdecydowanie nikomu by nie wpadły do głowy, ale one przecież miały głowy otwarte.

Anna, przysłuchując się temu wszystkiemu, westchnęła. Wprawdzie czuła, że to będzie trudny wybór, ale nie wiedziała, że aż tak. Stała tuż za drzwiami, podsłuchując seniorki i zastanawiając się, czy już nadszedł właściwy moment, by interweniować. Nie sądziła, że się pobiją albo będą rwać za włosy. Tym bardziej to drugie było mało prawdopodobne, bo wiedziała, iż kilka z nich nosi gustowne peruczki, których w życiu nie pozwoli z siebie zdjąć, a z pewnością już w żadnym razie zedrzeć.

– Wszystkie będą druhnami. – Powiedziała zrezygnowana Anna, gdy przestała podsłuchiwać kłótnie pensjonariuszek i weszła do kuchni.

– Wszystkie? – Krystyna zastygła z chochlą nad garnkiem wrzącej zupy.

– Nie umiem wybrać. – Roześmiała się dziewczyna.

Usiadła na taborecie przy stole. Chwilę milczała, aż w końcu zapytała:

– Pani Krystyno, wierzy pani w przesądy? W karmę? W to, że dobro i zło wracają pomnożone?

W pierwszym odruchu Krystyna chciała przyznać, że wierzy, że przecież tak działa życie i jest o tym w pełni przekonana, ale czuła, że pytanie to ma drugie dno. Wyłączyła gaz pod garnkiem z zupą i usiadła przy stole, naprzeciwko Anny. Nic nie powiedziała, tylko czule złapała ją za dłoń.

– Może los nie chce, bym była z Robertem? Może powinnam zostać z Arturem? Może to, że straciłam ciążę było znakiem od losu, że robię coś niewłaściwego? – Zapytała Anna.

Krystyna westchnęła.

Spojrzała na zegarek i już wiedziała, że to będzie długi wieczór. Pogłaskała ją po dłoni. Miała sporo czasu, by wytłumaczyć tej młodej kobiecie, że problemy stanowią pewną część naszego życia. I że w jej życiu było ich stanowczo za wiele. I kto jak kto, ale że właśnie ona zasługuje na szczęście, które czeka na nią tuż za rogiem.

Za dużo tego było. Niełatwe dzieciństwo, nadużywający alkoholu i stosujący przemoc mąż. Potem światełko w tunelu w postaci Roberta i ciąża, którą straciła w pierwszym trymestrze.

Zdecydowanie teraz nadszedł najwyższy czas, by wszystko już układało się po myśli tej cudnej dziewczyny.

I Krystyna wierzyła, że w końcu będzie dobrze!

Rozdział 2

1

Aldona nigdy nie przepadała za piosenką „Jingle Bells”. Po tym koszmarnym grudniowym dniu, będzie nienawidziła jej jeszcze bardziej. Póki co, leżała związana przez Grzegorza na hotelowym łóżku i czekała na wybawienie. Wokół jej nadgarstków był owinięty sznur z przyczepionymi do niego lampkami, które wesoło migotały w rytm świątecznej melodii. Chrypiący dźwięk wydobywał się z małego głośniczka przytwierdzonego gdzieś w okolicy wtyczki i przypominał dzwonek telefonu z początku lat dziewięćdziesiątych.

Jingle Bells, Jingle Bells

Jingle all the way

Oh what fun it is to ride in a

One horse open sleigh

Muzyczka grała w kółko od dobrych dwudziestu minut. Aldona przypomniała sobie, że gdzieś przeczytała o tym, iż w tajnym więzieniu CIA torturowano więźniów w podobny sposób – puszczając im zapętloną tę samą piosenkę. Tam podobno wybierano ostre, metalowe kawałki, a jej trafiło jej się „Jingle Bells”. Chociaż, gdy sięgnęła do zakamarków pamięci, to uzmysłowiła sobie, że osadzonym odtwarzano również piosenki dla dzieci. Z pewnością w tych więzieniach musiało lecieć także „Jingle Bells”.

Aldona przez dobrą chwilę próbowała sobie wyobrazić, iż jest właśnie takim więźniem. Myślała, że od razu poczuje się lepiej, ale niewiele to pomagało. Miała wrażenie, że te dzwoneczki wgryzają się w jej mózg, rozpychają tam łokciami i wieszają girlandy z napisem „Merry Christmas”. Uznała też, że jeśli wybawienie nie nadejdzie w ciągu najbliższych pięciu minut, uzna, że gotowa jest sprzedać duszę, serce, a nawet konto na Instagramie, byle tylko ktoś wyłączył ten głośniczek.

– Grzegorz! Ile mam na ciebie czekać? – Zawołała do mężczyzny, który siedział w łazience od dobrych piętnastu minut. – Przestań skrolować ten telefon, tylko przyjdź! – Powiedziała stanowczo. – Spojrzała na zegarek. Dochodziła trzynasta, burczało jej już w brzuchu. Przez chwilę pomyślała, że jak dobrze to wszystko rozegra, to załapie się również na obiad. Nieźle. Trzy posiłki za darmoszkę. Kolacja całkiem spoko, świetne hotelowe śniadanko i potem lunch. – Kochanie, ja tu czekam i marznę! – Dodała nieco łagodniej, gdy zaburczało jej w brzuchu.

– Już idę do ciebie, kochanie! – Usłyszała.

Skrzywiła się. Oprócz tego z łazienki dobiegły również dźwięki z telefonu. Grzegorz oglądał rolki na Instagramie lub TikToku.

– Jak on może oglądać TikToka, gdy ja tu leżę! – Wyszeptała już zdecydowanie wściekła.

Bolały ją ręce. W zasadzie już wszystko ją bolało! Leżała w bardzo niewygodnej pozycji. Że też dała się związać temu typowi! I to jeszcze sznurem z lampkami.

Jedna z żaróweczek wbiła jej się w rękę i świeciła prosto w oczy, jakby chciała oślepić jej zdrowy rozsądek. Nie musiała tego robić, bo po zdrowym rozsądku zostało tylko wspomnienie. Dowodem na to była randka z Grzegorzem.

Kątem oka spojrzała na światełka. Tanie, plastikowe lampki, które grzeją się chyba prawie do temperatury słońca. Czuła, jak jedna z nich parzy ją w nadgarstek.

– Ja pierdzielę, muszę wyglądać jak świąteczna choinka…

W pokoju pachniało cynamonem i igliwiem, bo Grzegorz zadbał o nastrój i zapalił zapachową świeczkę. Ot, romantyk z niego. W normalnych okolicznościach mogłoby to być miłe, ale teraz ten zapach tylko potęgował absurd sytuacji. Spojrzała w stronę drzwi łazienki. Jeszcze nie wychodził. Miała tylko nadzieję, że nie wyjdzie w czapce Mikołaja i z kolędą na ustach, bo ona już nie miała nastroju na jakąkolwiek zabawę, a w rytm świątecznych hitów w szczególności.

Próbowała poruszyć dłońmi, ale każda próba tylko powodowała, że przewijały się kolejne centymetry sznura, oplatając ją jeszcze ciaśniej.

Jingle bells, cholera. Będzie ją nękało przez cały dzień.

Usłyszała odgłos spuszczanej wody i szum wody lecącej z kranu. Nareszcie! Zaraz wyjdzie.

Nagle nastała cisza. Potem stukot. Jakby ktoś szarpał za klamkę.

– No nie… – usłyszała. – Zacięło się! Zamek się zaciął!

– Jak to „zacięło się”?! – krzyknęła. – Ty próbuj otworzyć te cholerne drzwi! Ja nie dam rady ci pomóc, bo przypominam, iż mnie tu zostawiłeś związaną jakimiś cholernymi świecącymi lampkami! Jestem przywiązana do łóżka!

– Spokojnie, Aldonko, nie denerwuj się, zaraz… – i tu jego głos urwał się, bo w tle znów odezwał się TikTok. Tym razem były to jakieś świąteczne przeróbki kolęd.

– Ty sobie żarty robisz?! – wrzasnęła. – Jak możesz oglądać TikToka w takiej sytuacji? – Otwieraj te cholerne drzwi!

Szarpnięcie. Drzwi pozostały zamknięte.

Gdyby Aldona w tamtym momencie mieszkała w Happy Endzie i brała udział w wyzwaniu związanym ze słoikiem Jagody, zapełniłaby go w kilka sekund. Z jej ust popłynęła soczysta wiązanka, w której tak ukochane „ja pierdolę” najbardziej wyzwolonej literacko seniorki byłoby najłagodniejsze.

– Już dzwonię po pomoc! – odkrzyknął. – Na recepcję!

Aldona jęknęła. Naprawdę ostatnim, o czym marzyła, było to, by ktoś zobaczył ją w takim anturażu. Miała na sobie czerwoną bieliznę wykończoną białym futerkiem, na głowie czapkę Mikołaja, która uparcie spadała jej na jedno oko. Ale przede wszystkim była unieruchomiona przez te cholerne węzły zawiązane na świątecznym sznurze. Grzegorz zapewne musiał być żeglarzem przez pół życia, bo znał takie patenty na supły, że nie umiała ich rozplątać, a tym samym nie mogła się wyswobodzić. Łudziła się, że nikt z recepcji nie oglądał „Miłości na dziko”, bo jak nic wylądowałaby w plotkarskich mediach. Chociaż z drugiej strony? Całkiem się sobie podobała w tej bieliźnie, może nie było tak źle, jak myślała. Bardzo się ucieszyła, gdy znalazła ten komplecik w jednym z gdańskich second handów. Może ktoś przyjdzie, porobi zdjęcia, zacznie się o niej mówić… – pomyślała.

– Halo? Recepcja? – Dobiegło z łazienki. – Mam taki mały problem. Zatrzasnąłem się w łazience, a… eee… moja… partnerka jest na łóżku trochę unieruchomiona. Lampkami.

Grzegorz rozmawiał w trybie głośnomówiącym, więc Aldona słyszała również pytanie recepcjonistki.

– Lampkami?

– No trochę się… zabawialiśmy. – Przyznał Grzegorz potulnie, niczym mały chłopiec. – I przywiązałem ją do poręczy łóżka łańcuchem z lampkami.

Aldona miała wrażenie, że słyszy, jak recepcjonistka po drugiej stronie tłumi śmiech.

– Proszę się nie martwić, już wysyłam pana Mietka, on pana uwolni.

– I Aldonkę. – Dodał cicho Grzegorz.

– Aldonkę uwolni również. – Potwierdziła recepcjonistka. – Z lampek.

Aldonka jęknęła. Nie ma to jak być uwolnioną pewnego pięknego zimowego dnia przez pana Mietka, kimkolwiek on miał się okazać. Zaskakujący finisz randki. Wejdzie pan Mietek, zobaczy ją oplecioną świątecznym sznurem, z włosami w nieładzie, żałością wypisaną na twarzy, i wzrokiem, który mówił, że ona, Aldonka, jest jednym wielkim życiowym przegrywem i że po raz kolejny jej nie wyszło. „Miłość na dziko” była tutaj, a nie w programie telewizyjnym. Chociaż tutaj zdecydowanie żadnej miłości nie było.

– Kochanie, wytrzymaj jeszcze chwilę – dobiegło z łazienki. – Pan Mietek już pędzi.

– Och, jak romantycznie – mruknęła, przewracając oczami. – Nie mogło być gorzej.

Jingle bells.

Może Aldonka uważała, że to jeden z najgorszych dni jej życia, jednak dla siedemdziesięcioletniego pana Mietka był on jednym z najwspanialszych. Przynajmniej w ostatnich trzech dekadach.

Kiedy został wezwany do hotelowego pokoju w celu otworzenia łazienkowych drzwi, nie zdziwił się wcale. Łazienka w pokoju sto trzy miała felerny zamek. Doskonale o tym wiedział, ale nie zgłaszał tego zbyt nachalnie, bo podejrzewał, że jeżeli sprawa z zamkiem zostanie załatwiona raz i dobrze, on nie będzie już tak często potrzebny i straci robotę. Mietek nie chciał tracić roboty. Pieniądze były mu niezbędne, jak każdemu, ale najważniejsze było to, że w domu po prostu mu się nudziło. Jego żona, Marysia wciąż oglądała seriale, we wszystkich było to samo. Mietek nudy zdecydowanie nie lubił, a w pracy każdy dzień przynosił nowe wyzwania i zapewniał inne atrakcje.

Jednak w najśmielszych swoich oczekiwaniach nie spodziewał się, że może przynieść aż takie.

Tamtego grudniowego dnia spośród pokaźnego pęku kluczy wybrał ten jeden, który otwiera wszystko i otworzył drzwi do pokoju sto trzy. Gdy przekroczył próg, natychmiast uzmysłowił sobie, że jednak wierzy w Mikołaja. A konkretnie w Mikołajkę.

Na łóżku leżała piękna kobieta. To, że była ubrana, to zbyt dużo powiedziane, bo bardziej była rozebrana. Na sobie miała czerwony strój bikini, który u góry przy staniku i przy majtkach został przyozdobiony ślicznym białym i zapewne miękkim futerkiem.

Pewnie, gdyby nie Marysia, która od pięćdziesięciu lat czekała na niego w domu z ciepłym obiadem, a to przecież było w życiu najważniejsze, chciałby sprawdzić, jak miękkie było to futerko, ale Marysia była świętością i prawdę mówiąc, jak zobaczył tę niemalże nagą niewiastę, od razu wiedział, że nie będzie się mógł doczekać, kiedy opowie o wszystkim żonie. Codziennie łaknęła jego hotelowych opowieści, nawet bardziej niż finałowego odcinka serialu, który właśnie oglądała. Dzisiejsza historia długo nie będzie miała sobie równych i zapewne będzie musiał o tym jej opowiadać kilka razy. Dobrze, że zimowe wieczory są takie długie.

Piękna, leżąca na łóżku półnaga kobieta była też opleciona sznurem choinkowych lampek, które świeciły jak iluminacje na Długim Targu. Mietek był tam z Marysią w weekend i te iluminacje bardzo podziwiał. Lampki, którymi owiązana była kobieta mrugały w rytm piosenki świątecznej. Mietek się uśmiechnął i zaczął podśpiewywać.

– Ho! Ho! Ho! Jingle bells!

Kobiecie leżącej na łóżku najwyraźniej się to nie podobało, bo westchnęła i przewróciła oczami.

– Nie lubi pani tej piosenki? – Zdziwił się.

– Gdyby pan leżał bez ruchu i był zmuszony jej słuchać w kółko od pół godziny, również by pan nie był jej fanem. – Jęknęła.

– Racja. – Zgodził się Mietek. – Dobrze, że chociaż jest tu ciepło. – Powiedział. – W ubiegłym tygodniu to do kaloryferów byłem wzywany. W pokojach było zimniej niż na zewnątrz. Ale co? Zawołali Miecia i Mieciu naprawił. Tak, jak i teraz. Tylko od czego by tu zacząć?

– Ode mnie! – Jęknęła Aldona.

– Dzień dobry, panie Mieciu. – Usłyszeli głos dochodzący z łazienki.

– Pan Grześ? Czy ja już pana kiedyś nie ratowałem z tej łazienki?

– Panie Mieciu! – Grzegorz najwyraźniej nie chciał ujawniać tego zdarzenia ze swojej przeszłości.

– A może to był kto inny. – Mieczysław wzruszył ramionami. – Ze mną jak z księdzem na spowiedzi. Nic nikomu nie powiem. Zresztą nie pamiętam. Dawno to było. Może będzie ze trzy miesiące. Lato było chyba. – Spojrzał na Aldonę. – I tamta była taką jasną blondynką. – Zaczął rozwiązywać łańcuch. Coś nacisnął i „Jingle Bells” zamieniło się w inny świąteczny hit.

– Może pan to wyłączyć? – Zapytała.

– Ta też się pani nie podoba?

Aldona bez sił pokręciła głową.

– No to wyłączę. – Powiedział pan Mieczysław. – A potem panią rozplączę.

– Jeszcze ja! – Rozległo się z łazienki.

– I uwolnię pana Grzegorza. Po kolei. Mietek musi mieć plan działania, wtedy wszystko jest pod kontrolą.

Ani Aldona, ani Grzegorz nie ośmielili się protestować. Pan Mieczysław uwolnił dziewczynę. Ta natychmiast zerwała się z łóżka i zaczęła się ubierać.

Potem otworzył drzwi Grzegorzowi.

– Już wiem. To była Kinga! – Powiedział na odchodnym. – Ale nie była tak urocza i zgrabna jak pani. Trochę niższa, ale miała więcej ciała. Tu i ówdzie. Prawie jak moja Marysia. – Zrobił wymowny gest w okolicy piersi i bioder.

– Ja ci wszystko wytłumaczę. – Grzegorz ubierał się w popłochu. – Ta Kinga to była pomyłka. Naprawdę. Do niczego nie doszło.

– Grześ, daruj sobie. – Westchnęła Aldona, zakładając golf.

– Aldonka, no nie obrażaj się o jakąś dziewczynę. To było dawno!

– Chłopie, ty zrozum, że ja w ogóle nie myślę o żadnych twoich dziewczynach. Ja myślę tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się we własnym domu, pod własnym prysznicem i we własnym łóżku!

– Moglibyśmy iść na lunch… Porozmawiać…

Przez krótką chwilę Aldona zastanawiała się, czy jednak nie skorzystać z jego propozycji. Zawsze wyjście na lunch z mężczyzną było pewnego rodzaju oszczędnością, jednak po dłuższym namyśle zdecydowała, że jednak nie jest głodna.

Ku swojemu zdziwieniu, najnormalniej w świecie straciła apetyt.

– Zobaczymy się jeszcze? – Zapytał z nadzieją Grześ.

– Zadzwonię. – Powiedziała Aldona na odchodnym.

– Jak nie zadzwonisz i tak zobaczymy się na finale „Miłości na dziko”. – Powiedział mężczyzna. – Musisz wygrać!

– Muszę. – Zgodziła się Aldona.

Weszła do toalety i przeszukała wszystkie szufladki i szafki. Zabrała małe hotelowe mydełko, szampon do włosów, balsam do ciała, pastę do zębów i jednorazową szczoteczkę. Z szafki w pokoju wzięła również przybory do szycia. Przecież było zapłacone.

– Będę ci kibicował. Byłaś najlepsza. Wygrasz tę „Miłość na dziko”! – Powtórzył Grzegorz próbując wymusić na pożegnanie jakiś pocałunek albo chociażby uścisk. Bezskutecznie. Aldonka wyszła z pokoju, nie oglądając się za siebie.

Kiedy zjeżdżała windą, doszła do wniosku, że zdanie o tym, że wygra ten cholerny program, było najmądrzejszym, co Grześ powiedział w trakcie całej ich znajomości.

Zdecydowanie tak. Ona musiała wygrać. To da jej przepustkę do lepszego życia. A ona, jak nikt, zasługiwała na lepsze życie. I wtedy, gdy zjeżdżała windą postanowiła sobie, że zrobi wszystko, by osiągnąć ten cel.

Uśmiechnęła się do lustra. Z torebki wyciągnęła szminkę, by poprawić makijaż. Jej babcia mówiła, że nigdy nie wiadomo, jakie szczęście czai się za rogiem. I uczyła ją, że zawsze na to szczęście musi być przygotowana.

Babcia. Minęło już tyle lat. Oddałaby wszystko, by ją jeszcze raz zobaczyć. Nawet ten cholerny sukces, który ją niewątpliwie czekał w „Miłości na dziko”.

Kiedy pudrowała nos, winda zgrzytnęła i zatrzymała się pomiędzy piętrami. Aldona jęknęła. Tych niespodzianek było stanowczo za dużo. Jakby los się uparł i załatwił jej kumulację niewygodnych dla niej zdarzeń. Może dla równowagi powinna zagrać w totka?

Dziewczyna nacisnęła energicznie i nerwowo przycisk alarmowy. Rozległ się głośny dzwonek. Po kilku sekundach usłyszała szuranie i łagodny głos.

– Proszę się tak nie gorączkować. Mieciu nie jest głuchy, Mieciu naprawi! Ta winda często się zacina. Kinga wiedziała, że trzeba jeździć drugą, pani jeszcze tego nie wie, ale z czasem i pani się nauczy.

Aldona głęboko westchnęła.

2

Śnieg padał intensywnie, otulając Gdańsk białym puchem. Ostatnio coraz rzadziej się to zdarzało. Przechodnie zatrzymywali się i z uśmiechem patrzyli w niebo. Chyba już wszyscy zapomnieli, jak może być pięknie!

Przed Nowym Ratuszem, pięknym neogotyckim budynkiem z czerwonej cegły, zaparkował z piskiem hamulców biały bus z kolorowym napisem „Dom Seniora Happy End”.

Gdyby ktoś obserwował ten samochód, zauważyłby, że przez okno widać kilka uśmiechniętych twarzy z przyklejonymi nosami do szyby, przypatrujących się światu. Nosy te należały do starszych pań, odzianych w swoje najlepsze wyjściowe stroje.

– Pięknie! – Zawołała radośnie Jagoda!

Budynek stojący przy ruchliwych Wałach Jagiellońskich, nieopodal Złotej Bramy i wejścia na gdańskie Główne Miasto, od lat był świadkiem wielu uroczystości, podczas których miłość pieczętowano oficjalnym „tak”. Tak też miało być i tym razem, do czego przygotowywała się nie tylko para młoda, ale przede wszystkim całkiem leciwe druhny, które póki co gnieździły się w samochodzie.

Najprawdopodobniej wszystkie były przekonane, że to one są tego dnia najważniejsze.

– Cudownie! – Uśmiechnęła się Tereska. – Pogrzeby u nas są dość regularnie, ale ślubów nie było zbyt wiele!

– Tereso! Przecież ty lubisz pogrzeby. – Zauważyła Helenka.

– Oczywiście, że lubię, ale tak sobie myślę, że jednak chyba śluby lubię bardziej.

– Jak się nie ma, co się lubi… – zaczęła Jagoda.

– No właśnie. – Zgodziła się Tereska. – Pogrzeby są u nas bardziej prawdopodobne. Nim się obejrzysz będzie kolejny.

– Nie patrz tak na mnie! – Żachnęła się Jagoda. – Teraz się radujmy!

– Eleonora się radowała, jak się wreszcie wybrała. – Stwierdziła Malwina. – Myślę, że była szczęśliwsza, niż jakby ślub brała.

– Teraz może wzięła. Z Zenonem.

– Z Zenonem? Zwariowałaś? W niebie?

– Co to by było za niebo, gdyby nie można było tam brać ślubu? – zapytała Teresa.

Okolica tętniła życiem: dobiegał gwar turystów, a wszędzie można było już poczuć atmosferę Świąt Bożego Narodzenia. Tego dnia zdecydowanie świat rozbrzmiewał śmiechem i radością. A może ta radość słyszana była właśnie z tego vana?

Auto, przysypane śniegiem i przystrojone rogami renifera i pokaźnym czerwonym pluszowym nosem, wyglądało jak świąteczna pocztówka – tylko zamiast Mikołaja z workiem prezentów znajdowały się w nim pensjonariuszki domu seniora. Kierowca wyszedł z samochodu i otworzył drzwi.

Pierwsza wyskoczyła Jagoda. Zawsze była „do przodu”. Energiczna, wiecznie w ruchu. Tym razem jej energia zakończyła się mało elegancko. Wysiadając, poślizgnęła się na oblodzonym chodniku i wprawdzie złapała równowagę, ale nie omieszkała skomentować:

– Ale ślisko! Ja pierdolę! Uważajcie, dziewczyny! – zawołała, machając ręką.

Tuż za nią w drzwiach samochodu pojawiła się kobieca dłoń ubrana w skórzaną ciepłą rękawiczkę. Dłoń ta trzymała dość spory słoik, do połowy wypełniony pieniędzmi. Po chwili ukazała się właścicielka tejże dłoni i zapewne słoika, Teresa. Kobieta z miną surowego strażnika wszelakich zasad, energicznie nim potrząsnęła.

– Wrzucaj! Za dużo klniesz! – Przypomniała – Naprawdę mieliśmy doskonały pomysł z tym zbieraniem kasy od Jagódki. – Uśmiechnęła się. – Ziarnko do ziarnka…

Jagoda już miała odpowiedzieć kolejnym niecenzuralnym zwrotem, zdecydowanie zbyt mało kulturalnym do okoliczności, chyba nawet zdążyła się zająknąć, ale szybko zamilkła, bo Tereska podniosła triumfalnie swoje wymalowane henną, specjalnie na tę okazję, brwi i potrząsnęła słoikiem.

– Ha! – Powiedziała z uśmiechem, wysuwając naczynie w stronę koleżanki.

Jagoda westchnęła. Zdjęła grube, robione na szydełku rękawiczki i sięgnęła do przepastnej kieszeni kożucha. Chwilę w niej gmerała i po chwili wyjęła pięciozłotową monetę i wrzuciła do słoika.

Włożyła ponownie rękę do kieszeni i po kilku sekundach dołożyła stuzłotowy banknot.

– A co ty? – Zdziwiła się Tereska. – Nie masz co z pieniędzmi robić?

– A to na zaś – mruknęła Jagoda. – Dzisiaj to ja nie mam zamiaru się powstrzymywać. Płacę z góry.

– To ty, gdy się wzruszasz, też przeklinasz? – Zapytała cicho Tereska, najwyraźniej zainteresowana zdobyciem kolejnych funduszy.

– Ja nigdy nie przeklinam. – Odparła stanowczo Jagoda. – Ja wyrażam tylko swoje emocje! A tu będzie zapewne ich wiele!

Z tym akurat zgadzali się wszyscy.

Z samochodu wysiadła powoli Helena. Kurczowo trzymała się drzwi.

– Nie chcę znowu złamać sobie nogi w święta – powiedziała z powagą, stawiając ostrożnie krok za krokiem. – Już raz to przerabiałam.

– Nie żałujesz chyba? – Zapytała Irenka, która wygramoliła się niezdarnie tuż za nią.

Helenka pokręciła głową.

– W życiu!

Z samochodu po kolei wychodziły kolejne starsze panie. Każda elegancka i pachnąca. I każda w wieku, w którym już doświadczenie życiowe zdecydowanie górowało nad rozumem.

– Ktoś wziął ryż? – zapytała Irenka, patrząc na koleżanki.

– Po co ryż? – zdziwiła się Malwina, poprawiając szalik w renifery.

– No jak to po co? Na szczęście! – Odpowiedziała zdziwiona Helenka.

– To marnotrawstwo! – Pokręciła głową Malwina.

– Ja na pewno będę płakać – westchnęła Tereska, już teraz ocierając oczy. – Tak to jest, jak się ma oczy w mokrym miejscu!

– Dziewczyny, ruchy… ruchy…, bo was obsrają muchy! – rzuciła wesoło Jagoda, wprawiając w chichot stojące obok seniorki oraz przechodniów, którzy zatrzymywali się, by podziwiać tę dość oryginalną ekipę.

– Gdzie jest kuferek do makijażu Eleonory? – zaniepokoiła się Tereska, rozglądając się nerwowo.

– Mam, mam! – zawołała Józia, podnosząc niewielką walizkę, jakby to była najważniejsza rzecz tego dnia.

– Ja pierdolę, po co makijaż? – Powiedziała cicho Jagoda, pilnując by nikt nie usłyszał, a szczególnie Tereska, która trzymała pieczę nad tym cholernym słoikiem, który pamiętał wszystkie wypowiadane przez Jagodę słowa. W szczególności te… najbardziej wyrażające emocje. – Nie pomoże puder, róż, kiedy gęba stara już. – Dodała nieco głośniej.

Sabinka spojrzała na nią z wyraźną dezaprobatą.

– Wchodzimy do środka. – Powiedziała Malwina. – Może jeszcze zdążę okadzić wszystko białą szałwią…

– Szkoda, że nie ma tego ślubu w kościele. – Westchnęła Tereska.