Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wszystko, co myślimy i w co wierzymy, ma wpływ na nasze zdrowie.
Jak to możliwe, że niektórzy przewlekle chorzy przeżywają długie lata, choć lekarze nie dawali im na to szans? Jak dochodzi do nagłych całkowitych remisji i nawrotów? Czy kluczem do zdrowia może być moc naszego umysłu?
Ta książka, pełna zaskakujących spostrzeżeń, opartych na wynikach pionierskich badań, wyjaśnia, w jaki sposób ciało i umysł wzajemnie na siebie oddziałują oraz jakie możliwości odkrywa przed nami uważne podejście do zdrowia i życia. Dowiesz się z niej:
• Jak możemy się spontanicznie samouzdrowić, jeszcze zanim pójdziemy do lekarza;
• Jak działanie placebo udowadnia nam, że możemy świadomie wpływać na wyniki badań;
• Jak nasze emocje, nastawienie do diagnoz i kontakty z opieką medyczną zmieniają sposób, w jaki organizm radzi sobie z chorobą;
• Czym powinniśmy się kierować, podejmując ważne i ryzykowne decyzje dotyczące zdrowia;
• Jak nasze przekonania, założenia, warunkowanie kulturowe i myśli zmieniają nasze ciało.
Każdy z nas ma wrodzoną – choć często niedocenianą – zdolność do regeneracji, której źródłem są wzajemne zależności poszczególnych układów w naszym organizmie. Dzięki tej książce zrozumiesz, na czym polega ta niezwykła moc twojego umysłu, i dowiesz się, jak ją wykorzystać, by zapewnić sobie dobre zdrowie i kondycję psychofizyczną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Moja mama w wieku 56 lat zachorowała na raka piersi. Choroba przejęła kontrolę nad jej ciałem, a lekarze nie ukrywali, że terapia będzie skomplikowana i bolesna. Już od samego początku nie dawali mamie większych nadziei. Walka z rakiem – który zaczął się od guzka pod ramieniem, a skończył na przerzutach do trzustki – była dla niej trudna, a dla mnie przerażająca.
Lekarze dawali mamie tylko kilka miesięcy życia. Ja uparcie starałam się podtrzymywać ją na duchu i przekonywałam, że ten koszmar wreszcie się skończy. Moja koleżanka powiedziała mi kiedyś, że wyszłam poza skalę optymizmu. Być może w ten sposób delikatnie sugerowała, że żyję w zaprzeczeniu. (Nie wierzę w zaprzeczenie, ale ten temat poruszę nieco później).
Nagle wydarzyło się coś niewiarygodnego: guzy zniknęły.
Na początku wszyscy byliśmy wniebowzięci. Wkrótce jednak uświadomiłam sobie, jak bardzo wyniszczająca dla organizmu mamy była terapia. Ponieważ lekarze zakładali, że pacjentka już długo nie pożyje, nie zastanawiali się, co będzie, jeśli jednak zdoła pokonać nowotwór. Podczas całego pobytu w szpitalu mama leżała w łóżku, dlatego po powrocie do domu była zbyt słaba, żeby chodzić o własnych siłach. Musiała przesiąść się na wózek inwalidzki, co jeszcze gorzej wpłynęło na jej ogólny stan zdrowia.
Szokowało mnie to, jak ludzie traktowali mamę. Dla mnie zwycięstwo w walce z rakiem było świadectwem jej siły, tymczasem inni widzieli w niej kobietę słabą. W ich oczach wciąż była chora i kurczowo trzymała się życia. Uważali, że nowotwór powróci, a ona znów trafi do szpitala. I mieli rację. Po dziewięciu miesiącach pojawiły się nowe przerzuty. Mama zapadła w śpiączkę. Umarła w wieku 57 lat.
Nasze podejście do raka, w tym również do metod jego leczenia, zmieniło się w ciągu ostatnich lat. Dziś traktuje się go bardziej jak chorobę przewlekłą niż przerażający wyrok śmierci, jak postrzegano go jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Oddziały onkologiczne zatrudniają dietetyków i pracowników społecznych, którzy starają się zaspokoić emocjonalne potrzeby pacjentów. Są jednak rzeczy, które w ogóle się nie zmieniły: nadal panuje powszechne przekonanie, że w leczeniu nowotworów dużo ważniejszą rolę odgrywa interwencja medyczna niż psychika pacjenta. A przecież diagnozy – choć oczywiście przydatne – kierują uwagę lekarzy wyłącznie na ułamek doświadczeń chorego. O naszych fizycznych reakcjach decyduje kontekst, który często jest pomijany przez pracowników medycznych, a także przez nas samych.
Miałam okazję obserwować szkodliwy wpływ tego podejścia na stan umysłu mojej mamy. Patrzyłam, jak współczesna medycyna odbiera jej poczucie kontroli i przyczynia się do pogorszenia stanu zdrowia nawet po pokonaniu raka. Przekonałam się, że diagnoza może być etykietą definiującą to, w jaki sposób pacjent jest traktowany nie tylko przez lekarzy i pielęgniarki, ale też przez całe otoczenie. Moja mama przestała być energiczną, piękną kobietą, jaką znałam przez całe życie, i zmieniła się w chorą na nowotwór bezwolną osobę gotową poddać się każdej ryzykownej terapii, jaką zalecą jej lekarze.
Obserwując walkę mamy z rakiem, zrozumiałam, że nasze podejście do zdrowia może przyczyniać się do jego pogorszenia. Chęć poznania pierwotnej przyczyny choroby mamy stała się punktem zwrotnym w mojej karierze naukowej i miała kluczowy wpływ na charakter badań z dziedziny uważności, które przeprowadziłam w ciągu następnych kilku dekad. Dziś słowo „uważność” (ang. mindfulness) jest powszechnie znane – zupełnie inaczej niż w latach 70., gdy zaczynałam karierę naukową1. Obecnie trudno znaleźć gazetę lub czasopismo, a nawet wysłuchać wywiadu, w których nie pojawiłby się ten termin. Najczęściej uważność jest rozumiana jako cecha umysłu i łączy się ją z praktyką medytacji. Badania moje oraz moich studentów dowiodły jednak, że jest to prosty proces aktywnego zauważania rzeczy, który wcale nie wymaga medytowania. Gdy jesteśmy uważni, dostrzegamy rzeczy, których nie widzieliśmy wcześniej, i uświadamiamy sobie, że nie wiemy o nich tyle, ile nam się wydawało. Wszystko nagle staje się bardziej interesujące, a my zaczynamy dostrzegać nowe możliwości.
Co istotne, w moim rozumieniu słowo „uważność” obejmuje także stan naszego ciała. Myślę, że psychika może być czynnikiem decydującym o naszym zdrowiu. I nie mam tu na myśli jedynie harmonii ciała i umysłu. Wierzę, że stanowią one jedność, a każda zmiana w naszym życiu zachodzi jednocześnie na poziomie umysłu (zmiana poznawcza), jak i ciała (zmiana połączeń nerwowych, hormonalna lub behawioralna). Jeżeli przyswoimy tę koncepcję, odkryjemy nowe możliwości kontrolowania naszego zdrowia. Wykorzystywanie potęgi uważnego ciała to cel, który znajduje się w zasięgu każdego z nas.
W moim laboratorium na Harvardzie badamy wpływ jedności ciała i umysłu na nasze zdrowie. Nie jest to laboratorium eksperymentalne, w którym badacze analizują zachowanie różnych substancji chemicznych, lecz zwykły pokój (ostatnio często wirtualny), w którym moi studenci, doktoranci i zainteresowani wykładowcy spotykają się ze sobą, żeby przedyskutować różne niezwykłe pomysły. Po raz pierwszy przetestowaliśmy koncepcję jedności ciała i umysłu ponad 40 lat temu w eksperymencie, który później nazwano „podróżą do przeszłości”2. Jego uczestnicy – starsi mężczyźni – przez tydzień żyli niczym młodsze wersje samych siebie. Zaprosiliśmy ich do domu urządzonego tak, jakby czas cofnął się o 20 lat. Każdy przedmiot, od czasopism leżących na stolikach do kawy, przez albumy przy gramofonach i naczynia w kuchennych szafkach, po programy wyświetlane na starych telewizorach kineskopowych (odtwarzane z kaset wideo), sugerował, że czas cofnął się o dwie dekady, a mieszkańcy domu odmłodnieli. Poprosiliśmy uczestników eksperymentu, aby zachowywali się jak młodsze wersje siebie. Nawet najstarsi z nich oraz ci z ograniczoną mobilnością musieli wnieść własne bagaże po schodach do wejścia i dalej do swoich pokojów – nawet jeśli oznaczało to, że muszą nosić rzeczy koszula po koszuli, jeśli nie mogą udźwignąć całej walizki. Efekty tej podróży wehikułem czasu – polegającej na wyobrażaniu sobie, że jest się młodszym sobą – były zdumiewające. Ciała uczestników wyraźnie się zmieniły. Odnotowaliśmy poprawę wzroku, słuchu, siły, a nawet ogólnego wyglądu.
Wyniki tego badania były tak bardzo sprzeczne z dominującą wówczas koncepcją dualizmu ciała i umysłu, określającą granice naszych możliwości, że niektórzy nie chcieli w to uwierzyć – i trudno im się dziwić. Dla mnie jednak ten niezbity dowód na jedność tych dwóch elementów stał się siłą napędową dalszych badań. Od tamtego czasu starałam się coraz bardziej zgłębiać to zagadnienie. Testowałam przeróżne, pozornie ekstremalne hipotezy – od tego, czy można się przeziębić od samego myślenia, przez to, jak za pomocą myśli kontrolujemy poziom insuliny w swoim organizmie i ilość potrzebnego snu, po to, jak dzięki właściwemu nastawieniu wyleczyć się z wielu przewlekłych chorób.
Podczas całej mojej kariery naukowej szukałam odpowiedzi na pytanie, jak psychika wpływa na nasze zdrowie, a także próbowałam się dowiedzieć, jak można odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Postawiłam sobie za cel, aby dowieść, że umysł ma decydujący wpływ na zdrowie ciała, a proste interwencje powodujące zmianę myślenia mogą znacząco poprawić naszą ogólną kondycję. Być może najważniejszym aspektem mojej pracy jest badanie wpływu uważności na zmienność objawów. Udało mi się wykazać, że pacjentom cierpiącym na choroby przewlekłe takie jak stwardnienie rozsiane czy choroba Parkinsona, jak również tym, którzy skarżą się na chroniczny ból, można pomóc, stosując interwencję psychologiczną.
W książce wyjaśnię, na czym to polega. Zanim jednak zaczniemy zmieniać nasze umysły po to, aby zmienić nasze ciała, musimy rozprawić się z kilkoma popularnymi błędnymi przekonaniami. Dlatego też w rozdziałach 1–5 omówię fundamentalne moim zdaniem zagadnienia związane z regułami, ryzykiem, prognozowaniem, podejmowaniem decyzji i porównywaniem się z innymi. Jeśli zdołamy zmienić swoje podejście do tych kwestii, znajdziemy się na dobrej drodze do zyskania większej pewności siebie, uważności i kontroli. Wyniki moich eksperymentów pokazują, że zmiana myślenia przynosi poprawę relacji z samym sobą i innymi ludźmi, obniża poziom stresu i pozytywnie wpływa na nasze zdrowie.
W rozdziałach 6–8 omówię związane z naszym zdrowiem i samopoczuciem możliwości, z których wielu z nas wciąż nie zdaje sobie sprawy. Opierając się na własnych oraz cudzych badaniach poświęconych jedności ciała i umysłu, wyjaśnię, jak zmienić styl życia z pomocą uważności ciała i jak odzyskać zdrowie, które straciliśmy przez nasze przestarzałe schematy myślenia.
W trakcie prac nad Uważnym ciałem kilka razy zdarzyło się, że przybrały one nieoczekiwany – i czasami zaskakujący – obrót. Zamiast ignorować te trudności, starałam się je zrozumieć. Dzięki temu zainteresowałam się takimi zagadnieniami jak „zarażanie uważnością”. Jak się przekonasz, czytając rozdział 9, z moich wstępnych badań na ten temat wynika, że samo przebywanie w towarzystwie uważnej osoby powoduje wzrost naszej uważności, co ma istotne konsekwencje między innymi dla osób nadużywających alkoholu czy osób neuroatypowych. Wierzę, że kiedyś zdołamy stworzyć uniwersalny wzorzec uważności, a wyobrażanie sobie takiej przyszłości pomoże nam zmienić to, jak myślimy o teraźniejszości.
Mam nadzieję, że informacje, które znajdziesz w tej książce, przekonają cię, iż każda myśl, jaka rodzi się w twojej głowie, może wpływać na twoje zdrowie. Całkiem możliwe, że od lepszego zdrowia dzieli cię tylko jedna myśl.
Rozdział 1
Czyje reguły?
Każdy głupiec potrafi stworzyć regułę. I każdy głupiec będzie jej przestrzegać.
– Henry David Thoreau
Reguły są ważne, jednak moim zdaniem powinniśmy raczej traktować je jak wytyczne, zamiast ślepo ich przestrzegać. Czas przyjrzeć się bliżej ogólnemu zagadnieniu tworzenia reguł i ich stosowania, abyśmy mogli w pełni zrozumieć negatywny wpływ bezrefleksyjnej uległości na nasze zdrowie.
Weźmy za przykład prostą sytuację, w której nie występuje element ryzyka. Od kilku dziesięcioleci maluję obrazy, chociaż nigdy nie chodziłam na lekcje rysunku. Kiedy zaczęłam malować, kompletnie nie znałam zasad rysunku. Nie wiedziałam, że one w ogóle istnieją. Podejrzewam, że gdybym miała tę świadomość, moja technika rozwinęłaby się zupełnie inaczej. Do dziś z rozbawieniem patrzę na opisy produktów w sklepach z artykułami artystycznymi informujące na przykład o tym, których pędzli należy używać do uzyskania poszczególnych efektów – jakby istniał podział na właściwe i niewłaściwe metody. Czasami specjalnie przycinam włosie w swoich pędzlach, żeby uzyskać oryginalny efekt. Lubię myśleć, że moje obrazy są interesujące (przynajmniej dla mnie) właśnie dzięki tej oryginalności – chęci stworzenia czegoś, co jest inne niż wszystko. Nie udałoby mi się tego osiągnąć, gdybym sztywno przestrzegała reguł.
To podejście zdefiniowało mój styl artystyczny. Jeden z moich pierwszych obrazów przedstawia chłopca stojącego gdzieś daleko na wzgórzu z zakupami w rękach. Na pierwszym planie widać kobietę siedzącą na ławce. Kiedy skończyłam malować ten obraz, pokazałam go kilku znajomym. Jeden z nich zwrócił mi uwagę na „błąd” w postaci złej perspektywy – chłopiec w oddali był zbyt duży. Posłusznie spróbowałam to „naprawić” i zmniejszyć chłopca tak, aby wyglądał bardziej realistycznie. Potem jednak zrozumiałam, że właśnie dzięki tej niedoskonałości mój obraz przyciąga uwagę.
W życiu jest tak samo jak w sztuce: chociaż zwykle pochwalamy przestrzeganie reguł, ja twierdzę, że zasady są po to, żeby je łamać. Zbyt często przestrzegamy ich bezrefleksyjnie. Kupujemy „odpowiednie” pędzle, nosimy „odpowiednie” ubrania i zadajemy „właściwe” pytania. Jeśli jednak zaczniemy zastanawiać się nad zasadnością tych reguł, uświadomimy sobie, że wiele z nich jest narzuconych z góry i zupełnie bezsensownych. Wcale nie musisz używać określonego pędzla ani pamiętać o perspektywie. To twój obraz. To twoje życie.
Być może myślisz teraz, że co innego pędzle, a co innego twoje zdrowie. Rzeczywiście, niektórzy krzywo patrzą na kwestionowanie reguł stworzonych przez lekarzy lub badaczy – kim bowiem jesteśmy, żeby podważać autorytet specjalistów? Warto jednak pamiętać, że wiele zasad dotyczących zdrowia zostało stworzonych z myślą o ludziach żyjących kilkadziesiąt lat temu, kiedy nasza wiedza medyczna była dużo mniejsza. Dodatkowo nie uwzględniają one dzielących nas różnic ani indywidualnego rozwoju. Oto przykład: kiedyś nowe leki były testowane głównie na młodych mężczyznach. Wyniki tych badań dawały wiarygodną wiedzę o tym, jak dany lek wpływa na… młodych mężczyzn. Niestety te same dawki często przynosiły negatywne skutki u starszych kobiet, których fizjologia jest zupełnie inna: w ciele dojrzałej kobiety lek pozostaje dłużej. Dzisiaj lekarze podczas określania dawki leku uwzględniają już różnice związane z wiekiem, wagą i płcią pacjenta.
Większość szpitali zakazuje odwiedzin po godzinie 19.00. Na czym oparto tę regułę? Na jakich danych? Kiedy moja mama leżała w szpitalu, powiedziałam pielęgniarkom, że zamierzam siedzieć przy niej tak długo, jak będzie chciała. Była dla mnie ważniejsza niż szpitalny regulamin. Pielęgniarki miały do wyboru trzy możliwości: mogły zmienić zasadę, udawać, że mnie nie widzą, albo prosić mnie, żebym opuściła salę, wiedząc, że będę stawiać opór. Wybrały drugą opcję. Nie wiemy, czy godziny odwiedzin zostały określone w trosce o pacjentów, czy raczej z myślą o pracownikach szpitala. Dziś mamy już mnóstwo badań potwierdzających istotny wpływ wsparcia społecznego na nasze zdrowie. Być może zatem powinniśmy zastanowić się nad zasadnością tej reguły.
Dlaczego zatem tak posłusznie przestrzegamy zasad, nawet gdy są nam narzucone z góry i w jakiś sposób nas krępują? Jedną z przyczyn jest to, że nasze zachowanie w dużym stopniu kształtują etykiety, które sami sobie nadajemy. W pewnym dającym do myślenia badaniu psycholog społeczny Russell Fazio wraz ze współpracownikami zadawał ludziom pytania, które zawierały sugestię, że są oni introwertykami (na przykład: „W jakich sytuacjach towarzyskich odczuwasz stres?”) albo ekstrawertykami (na przykład: „Na jakiej imprezie najlepiej się bawiłeś?”)3. Następnie uczestnicy eksperymentu otrzymali do wypełnienia krótkie testy pomagające określić osobowość na skali introwersja–ekstrawersja. Ci, którzy wcześniej odpowiedzieli na pytania sugerujące ekstrawertyzm, postrzegali się jako bardziej ekstrawertycznych, natomiast ci, którym zadano pytania sugerujące introwertyzm, postrzegali się jako bardziej introwertycznych. W innym badaniu zaszczepienie w starszych osobach negatywnych stereotypów dotyczących starości przełożyło się na gorsze wyniki testu pamięciowego4. Subtelne przypominanie kobietom o ich płci przyniosło zaś bardziej stereotypowe opinie na temat zdolności matematycznych innych kobiet5.
Na szczęście wcale nie musi tak być. Weźmy na przykład eksperyment, który przeprowadziłam wspólnie z jedną z moich byłych doktorantek, Christelle Ngnoumen. Ciekawiło nas, czy uważność – czyli zasadniczo proces zauważania – może osłabić ograniczający wpływ reguł i nadawania etykiet6. Wykorzystałyśmy test utajonych skojarzeń oparty na pracy badawczej przeprowadzonej pod kierownictwem moich współpracowników Anthony’ego Greenwalda i Mahzarin Banaji (celem tego testu jest sprawdzenie, czy badani podświadomie łączą ze sobą wybrane koncepcje)7. Uczestnicy naszego eksperymentu mieli posortować różne hasła i obrazy, a my mierzyłyśmy czas, jaki im to zajmowało. Okazało się, że gdy ktoś na przykład skojarzył słowo „biały” z „dobry”, a „czarny” ze „zły”, sortowanie szło mu wolniej, jeśli musiał przyporządkować obrazy sugerujące coś przeciwnego, czyli że „biały” to zły, a „czarny” dobry. Różne czasy reakcji badanych były dowodem na istnienie nieświadomych uprzedzeń.
Poprosiłyśmy badanych o podzielenie zdjęć na kilka stosów według samodzielnie zdefiniowanych kategorii. Niektórzy jednak przed przystąpieniem do testu utajonych skojarzeń mogli przyjrzeć się zdjęciom osób „spoza ich grupy” (takich, z którymi nie łączyły ich żadne oczywiste cechy). Kiedy bezmyślnie sortujemy obrazy, zwykle dzielimy je na domyślne kategorie takie jak rasa, płeć czy grupa etniczna, ponieważ te etykiety są najprostsze do zastosowania. Czarni na tym stosie, biali na tamtym. Mężczyźni – na tym, kobiety – na tamtym. My poprosiłyśmy jednak uczestników, którzy znajdowali się w stanie „wysokiej uważności”, aby posortowali zdjęcia według nietypowych psychologicznych kategorii, skupiając się na przykład na tym, czy dana osoba sprawia wrażenie towarzyskiej albo czy jest uśmiechnięta. Oprócz tego mieli stworzyć dwie własne kategorie.
Ta krótka interwencja bardzo dużo zmieniła. Kiedy badani używali etykiet opartych na uważności – a co za tym idzie, łamali zwykłe reguły sortowania – o połowę rzadziej prezentowali nieświadome uprzedzenia rasowe. W innym eksperymencie biali uczestnicy wykazali się zwiększoną empatią dzięki włączeniu uważności. Po naszej interwencji poświęcili dużo więcej czasu na wysłuchanie opowieści osób, z którymi mieli niewiele wspólnego.
Włączenie uważności przed rozpoczęciem zadania to skuteczna metoda, ponieważ zmusza nas do tego, abyśmy dostrzegali różnice, które przełamują stereotypy. Dzięki temu zaczynamy postrzegać ludzi jako indywidualne jednostki, a nie członków grup, które można łatwo skategoryzować. Ignorujemy etykiety, które sami sobie narzuciliśmy, a co za tym idzie, również związane z nimi ograniczenia. Nasze uprzedzenia tracą na sile, ponieważ zaczynamy dostrzegać osoby spoza danej grupy. Jestem przekonana, że potrafimy zmniejszyć nasze uprzedzenia do osób spoza określonego kręgu poprzez dostrzeżenie zróżnicowania wewnątrz niego. Chodzi o to, że gdy ludzie zaczynają zauważać różnice między osobami, które są do nich podobne, uświadamiają sobie, jak bardzo wszyscy różnimy się od siebie, a wówczas osoby spoza grupy przestają im się wydawać tak bardzo odmienne. Istotą uważności jest nie tylko dostrzeganie podobieństw łączących różne z pozoru rzeczy, ale też zauważanie różnic między rzeczami, które są do siebie podobne.
Reguły nie są wyryte w kamieniu. Nawet przepisy prawa, które są przecież jeszcze bardziej wiążące, ulegają zmianom i należy je kwestionować, zamiast ślepo ich przestrzegać. Nie wszystko, co legalne, jest moralnie właściwe i na odwrót. Kiedyś prawo stanowiło, że kobiety są własnością mężczyzn, a homoseksualność i małżeństwa mieszane były zakazane, podobnie jak spożywanie alkoholu w okresie prohibicji. W 1830 roku pobito mężczyznę za to, że miał brodę, a gdy próbował się bronić, wtrącono go do więzienia. Zmarł 45 lat później – kiedy brody były w modzie.
Nawet dziś w niektórych częściach Stanów Zjednoczonych obowiązują przepisy, które są, mówiąc najłagodniej, dziwne i uzmysłowiają nam absurdalność bezmyślnego przestrzegania z góry narzuconych reguł. Oto kilka przykładów: w Arizonie osły nie mogą spać w wannie, w Colorado nie wolno trzymać kanapy na werandzie, a w Marylandzie zakazane jest noszenie koszulek bez rękawów w miejscach publicznych. I mój faworyt: w Massachusetts nielegalne jest wróżenie bez licencji.
Podobnie jest w innych krajach. W Singapurze można dostać mandat za żucie gumy, po greckim Akropolu nie wolno chodzić w butach na obcasach, w Wenecji zabronione jest karmienie gołębi, a na niemieckich autostradach niedozwolone jest doprowadzenie do sytuacji, w której w pojeździe kończy się paliwo.
Jednym z najlepszych sposobów na to, żeby podchodzić z dystansem do wszelkich zasad – czy to spisanych, czy jedynie o charakterze kulturowym – jest pamiętanie o tym, że stworzyli je ludzie tacy jak my. Kiedy Adam Grant – obecnie wykładowca w Wharton School of Business – był moim studentem na Harvardzie, postanowiliśmy razem zbadać społeczną konstrukcję reguł, aby się dowiedzieć, dlaczego tak często ignorowany jest ich aspekt społeczny8. Zaprojektowaliśmy eksperymenty, których celem było uświadomienie uczestnikom, że reguły tworzą ludzie. Nasze założenie było takie, że jeśli zwrócimy im uwagę na ten fakt, zaczną chętniej podejmować decyzje z myślą o własnym interesie, nawet jeśli będzie to wymagało od nich złamania zasad.
W jednym z tych badań poprosiliśmy uczestników, aby sobie wyobrazili, że są pacjentami. Niektórym podaliśmy więcej szczegółów, a innym mniej. Pierwszej grupie powiedzieliśmy: „Wyobraź sobie, że leżysz w szpitalu. Chcesz, żeby ktoś wymienił ci basen. Po korytarzu kręci się pielęgniarka, która jest bardzo zajęta. Po jakim czasie poprosisz ją o pomoc?”. Drugi scenariusz brzmiał tak: „Wyobraź sobie, że leżysz w szpitalu. Chcesz, żeby ktoś wymienił ci basen. Po korytarzu kręci się pielęgniarka, która jest bardzo zajęta. Nazywa się Betty Johnson. Po jakim czasie poprosisz ją o pomoc?”.
Jedyna różnica polegała na tym, że w drugim scenariuszu pielęgniarka miała konkretne imię i nazwisko. Okazało się, że druga grupa szybciej decydowała się wezwać pomoc. Sprawdziliśmy naszą hipotezę, wykorzystując wiele różnych scenariuszy i w każdym z nich badani byli bardziej skłonni poprosić o to, czego potrzebowali, gdy skupialiśmy uwagę na konkretnej osobie, a nie jedynie na funkcji, którą pełniła. Kiedy ktoś uświadamia sobie, że reguły stworzyli ludzie, a nie powstały apriorycznie, jest bardziej skłonny zrobić coś, co poprawi jego sytuację. Jest gotów odrzucić niepraktyczne zasady i normy uprzejmości czy etykiety. W przypadku pielęgniarki uczestnicy badania przestali traktować regułę „nie przeszkadzać pracownikom szpitala, kiedy są zajęci” jako wiążącą, gdy sobie uświadomili, że tak naprawdę chodzi o nic innego, jak o poproszenie drugiej osoby o pomoc. Wspaniale mi się współpracowało z Adamem nad tym badaniem, ponieważ jest on typem człowieka, który sam wytycza swoją drogę, zamiast bezrefleksyjnie przestrzegać reguł i konwencji. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej do Harvardu nie ograniczył się do opowiadania o swoich osiągnięciach i zaskoczył egzaminatorów pokazem magicznych sztuczek.
Najbardziej szkodliwe skutki bezrefleksyjnego przestrzegania reguł dotyczą naszego zdrowia. Weźmy na przykład nowotwór. Lekarz przeprowadza u pacjenta biopsję, a następnie wysyła próbkę do laboratorium. Komórki nie mają oznaczenia „nowotwór złośliwy”. Ktoś musi je zbadać pod mikroskopem i ocenić, czy są rakowe, czy nie. W przypadku niektórych komórek diagnostyka jest prosta i oczywista. Zdarzają się jednak niejednoznaczne próbki, gdy jeden cytolog uznaje daną komórkę za rakową, a drugi nie. Rzadko się o tym mówi, dlatego specjalista może uznać, że jego diagnoza jest jednoznaczna, nie zdając sobie sprawy z tego, w jak dużym stopniu zależy ona od jego indywidualnego osądu. W praktyce może się więc okazać, że jeden lekarz zdiagnozuje u pacjenta nowotwór złośliwy, a inny lekarz, mający praktycznie taki sam zestaw kryteriów diagnostycznych, u tego samego pacjenta nowotworu nie stwierdzi. Informacja o rozpoznaniu raka wywołuje całą gamę reakcji, z których część może mieć negatywne skutki. Wiem, że nie da się tego obliczyć, ale wielokrotnie się zastanawiałam, jaki odsetek chorych umiera nie bezpośrednio na raka, lecz na skutek przedwczesnego przywiązania poznawczego (czyli nastawienia), mówiącego, że „rak zabija”, które odebrało im wszelką nadzieję. Diagnozy mogą być różne, zależnie od szpitala i kraju. W niektórych przypadkach choremu może zostać nadana poważniejsza kategoria niż w innych.
Siedząc w strefie gastronomicznej na dworcu Grand Central Terminal w Nowym Jorku, możesz zauważyć osobliwą, acz niezmienną rzecz: aby skutecznie obsługiwać tłumy pasażerów przelewających się przez dworzec, wiele restauracji przygotowuje z wyprzedzeniem niektóre potrawy, na przykład sałatki. Jeżeli zamówisz jedną z nich, dostaniesz ją od ręki. Jeśli jednak spojrzysz na etykietę, zobaczysz, że każda sałatka ma określoną datę ważności, która może upływać na przykład za 30 minut. Minutę przed jej upłynięciem masz przed sobą gotowy do zjedzenia produkt sprzedawany w standardowej cenie. Minutę później sałatka ląduje w śmietniku. Restauracje mają zakaz wydawania ich za darmo, nawet bezdomnym, którzy podpisaliby miliony oświadczeń, że zgadzają się na przyjęcie „przeterminowanego” produktu spożywczego. Jeden obrót wskazówki sekundowej na zegarze dzieli pożywną sałatkę od trucizny.
Zaledwie kilka milisekund może dzielić srebrnego medalistę od złotego. Pacjent może ledwo przekraczać próg normy, żeby został uznany za chorego. Student prawa może oblać egzamin adwokacki przez jedno pytanie. Czy te osoby naprawdę znacznie się różnią od – odpowiednio – złotego medalisty, zdrowej osoby z wynikami na granicy normy albo prawnika, który z trudem zdał egzamin adwokacki?
Wszystko na tym świecie istnieje w ramach pewnego kontinuum, czy dotyczy ono prędkości, rozmiaru, patogenności, czy dowolnej innej miary, jaką możemy wymyślić. Mimo to wciąż tworzymy i bezmyślnie akceptujemy sztywne rozgraniczenia, które mają dużo większy wpływ na nasze życie niż jakiekolwiek marginalne odchylenia. Wszystkie różnice mają charakter arbitralny, a tworzenie wyraźnych podziałów między poszczególnymi kategoriami powoduje, że często o tym zapominamy. Skutki takiego podejścia mogą być bardzo szkodliwe. Nazywam je efektem pogranicza. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Ktoś ma 69 IQ, a ktoś inny 70 – ale dopiero wynik 70 mieści się w granicach normy. Nie musimy być statystykami, żeby wiedzieć, że różnica między 69 a 70 jest nieznacząca. Jeśli jednak stwierdzimy, że osoba, która uzyskała gorszy wynik, ma zaburzenia poznawcze, jej życie potoczy się zupełnie inaczej niż życie kogoś, kto otrzymał jeden punkt więcej.
Efekt pogranicza można zaobserwować praktycznie wszędzie. Przed drugą wojną światową różnice między południowym krańcem Korei Północnej a północnym krańcem Korei Południowej, podobnie jak między zachodnią częścią Niemiec Wschodnich i wschodnią częścią Niemiec Zachodnich, były nieznaczące. Później jednak nakreślono wyraźne, nieprzekraczalne linie oddzielające wspomniane regiony, co ostatecznie doprowadziło do powstania znacznych różnic kulturowych nawet w Niemczech, gdzie przez 30 lat nie istniała żadna formalna granica.
Efekt pogranicza wpływa na nasze życie na wszystkich możliwych poziomach. Z perspektywy naszych rozważań kluczowe są jego skutki dla zdrowia.
Wspólnie z moim doktorantem Peterem Aunglem i habilitantką Karyn Gunnet-Shoval przeanalizowaliśmy wpływ efektu pogranicza na osoby, u których zdiagnozowano cukrzycę. Porównaliśmy pacjentów, u których poziom cukru we krwi wyniósł nieco poniżej lub powyżej progu określającego stan przedcukrzycowy (czyli osoby z górnej granicy wartości prawidłowej z tymi, które nieznacznie tę granicę przekroczyły, w związku z czym stwierdzono u nich zagrożenie cukrzycą)9. Wysunęliśmy hipotezę, że ci, którzy zostali sklasyfikowani jako chorzy, z czasem rozchorują się jeszcze bardziej, mimo że w wynikach badań różnica jednego punktu jest statystycznie bez znaczenia, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę margines błędu niemożliwy do całkowitego wyeliminowania podczas badań.
Różni specjaliści z dziedziny endokrynologii zgodnie potwierdzili, że w badaniu hemoglobiny glikowanej (A1c), które mierzy poziom cukru we krwi, różnica między wynikiem 5,6 procenta a 5,7 procenta jest nieznacząca. Mimo to gdzieś trzeba postawić granicę, dlatego zgodnie ze standardowym protokołem medycznym poziom A1c poniżej 5,7 procenta jest określany jako „w normie”, czyli oznacza, że dana osoba nie jest zagrożona bezpośrednim ryzykiem zachorowania na cukrzycę. Natomiast każdy, kto w badaniu uzyska wynik 5,7 procenta lub więcej, jest zagrożony i otrzymuje diagnozę stanu przedcukrzycowego (wynik 6,5 procenta i większy oznacza już cukrzycę).
Problem polega na tym, że te etykiety brzmią jak ostateczne diagnozy, przez co zapominamy o ich niedokładności i o utajonym czynniku ludzkim. Większość ludzi bezmyślnie je akceptuje, a to nigdy nie kończy się dobrze.
Jeśli na przykład porównamy pacjentów z wynikiem 5,6 procenta w badaniu A1c z pacjentami, którzy uzyskali wynik 5,7 procenta – przypominam, że według endokrynologów taka różnica jest nieznacząca z medycznego punktu widzenia – okaże się, że dalszy ciąg historii medycznej tych dwóch grup jest zupełnie inny. Jeśli myślisz, że na wieść o grożącej cukrzycy ludzie nagle zmieniają nawyki i zaczynają zdrowiej żyć, żeby odwrócić swój los, to jesteś w błędzie. Poniższy wykres opowiada inną, tragiczną historię: okazuje się bowiem, że osoby z diagnozą stanu przedcukrzycowego z czasem uzyskują coraz wyższe wyniki w badaniu A1c.
Wygląda na to, że przynajmniej w przypadku cukrzycy mitem jest przekonanie, iż strach przed chorobą skłania ludzi do poprawy stylu życia. Okazuje się, że etykieta „chory” znacznie zwiększa ryzyko rozwinięcia się cukrzycy u danej osoby. Być może wynika to z tego, że ludzie poddają się chorobie i nawet jeśli podejmą jakąś próbę zmiany sposobu odżywiania, nie dbają aż tak bardzo o swoją dietę. Nie mają motywacji, aby zacząć ćwiczyć, bo wiedzą, że choroba już ich dopadła. A może to ciało podąża za umysłem, który wierzy, że organizm znalazł się we wczesnej fazie cukrzycy.
Oczywiście niektórzy mogą się nie zgadzać z tymi wnioskami. Mogą twierdzić, że prawdopodobieństwo zachorowania na cukrzycę rośnie liniowo, proporcjonalnie do wyniku testu A1c, bez względu na to, jak jest on niski. Słuszna uwaga. Aby się przekonać, czy to prawda, porównaliśmy osoby, które uzyskały w badaniu wynik 5,5 procenta, z tymi, które miały 5,6 procenta. Zakładaliśmy, że również tutaj powinniśmy zaobserwować znaczącą różnicę.
Nasze przypuszczenia się jednak nie sprawdziły. Większość osób, które uzyskały wynik tuż poniżej granicy normy, zdołała utrzymać go w dłuższej perspektywie – co oznacza, że przylgnęła do nich etykieta „w normie”. Z czasem prawdopodobieństwo zachorowania na cukrzycę znacznie u nich zmalało.
Niestety tę samą prawidłowość zaobserwowaliśmy u osób, które tylko minimalnie przekroczyły granicę normy, uzyskując wynik 5,7 albo 5,8. Dokładny wynik testu A1c był u nich nieistotny. Kluczową rolę odegrała etykieta „chory”, która przyniosła negatywne długofalowe rezultaty.
W Stanach Zjednoczonych różnica między diagnozą stanu przedcukrzycowego lub cukrzycy a mieszczeniem się w granicy normy przekłada się na stawki ubezpieczenia zdrowotnego i na samą ochronę ubezpieczeniową. U jednej osoby efekt pogranicza spowoduje uznanie prawdopodobieństwa wystąpienia choroby, a u drugiej, mającej niemal taki sam wynik, nie wywoła żadnych skutków.
Jest jeszcze jeden ważny wniosek, który powinniśmy wyciągnąć z lekcji o szkodliwości bezmyślnego przyjmowania informacji dotyczących zdrowia i na temat pozwalania, aby niedoskonałe metody pozyskiwania danych decydowały o naszym losie. Język chorób, który jest mocno zakorzeniony w biomedycznym modelu ciała (i skłania nas do ignorowania potęgi umysłu), wywołuje iluzję, że objawy są stałe i niemożliwe do kontrolowania. Dlatego też ludzie prezentują stereotypowe reakcje i zachowania zgodne z ich aktualnym stanem wiedzy: nie kwestionują diagnozy i nie próbują podjąć innych działań. W taki oto sposób etykiety powiązane z przewlekłymi stanami chorobowymi pozbawiają nas osobistej kontroli i odbierają nam szanse na optymalne zdrowie i samopoczucie.
Pod wpływem odgórnie narzuconych etykiet ignorujemy też własne idiosynkratyczne doświadczenia, które w większości przypadków nie są tak stałe i jednoznaczne, jak sugeruje dana etykieta (osoba w stanie przedcukrzycowym powinna mieć świadomość, że może uchronić się przed cukrzycą, jeśli wprowadzi pewne zmiany w swoim stylu życia). Niestety diagnozy wielu różnych schorzeń pełnią funkcję samospełniających się przepowiedni i to właśnie one wywołują pogorszenie stanu zdrowia.
Wcale nie twierdzę, że błędem jest formułowanie diagnoz medycznych na podstawie wyników badań. Nie jesteśmy w stanie uciec przed etykietami. Ale zawsze, gdy to możliwe, powinniśmy się postarać uwzględnić czynnik ludzki, tak aby pacjenci mieli świadomość, że ich wynik jest orientacyjny i nieostateczny.
Co mam na myśli? Powiedzmy, że badamy swój wzrok albo słuch i osiągamy wynik tuż poniżej normy. Lekarz przepisuje nam okulary albo aparat słuchowy, mimo że mamy praktycznie taki sam wzrok albo słuch jak ktoś, kto ledwo zmieścił się w normie. Zaczynamy nosić urządzenie korekcyjne, a ta druga osoba nie. Co by było, gdyby lekarz powiedział nam, że nasze wyniki mają charakter probabilistyczny, a nie absolutny?
Co więcej, jak się przekonasz, czytając rozdział 5, istnieje dużo czynników o charakterze tymczasowym, które sprawiają, że w danym badaniu osiągamy taki, a nie inny wynik, przez co zostajemy przypisani do kategorii pacjentów wymagających stałej opieki. Możliwe, że gdybyśmy ponownie wykonali to samo badanie dzień później, nasze wyniki byłyby zupełnie inne.
Kiedy sobie uświadomimy, że reguły, etykiety i granice zostały stworzone przez ludzi, znajdziemy w sobie odwagę, aby je zakwestionować i zastanowić się nad tym, czy nasza sytuacja nie mogłaby wyglądać inaczej. Dzięki temu zyskamy zupełnie nowe poczucie wolności i rozszerzymy zakres swoich możliwości. Dotyczy to nie tylko naszego zachowania, ale również zdrowia. Kluczem do sukcesu jest zakwestionowanie reguł, które dotychczas bezmyślnie akceptowaliśmy, i uważne analizowanie opisów i diagnoz będących dla nas niepotrzebnym ograniczeniem. Jeżeli to zrobimy, poczujemy się lepiej. Sami możemy się uzdrowić.
We wstępie wspomniałam, że diagnoza raka piersi u mojej mamy zainspirowała mnie do większości badań, które przeprowadziłam w trakcie swojej kariery naukowej. Mama nigdy nie zakwestionowała reguł, które jej narzucono – od momentu usłyszenia diagnozy, przez spontaniczną remisję choroby, aż po śmierć. Tak bardzo żałuję, że nie mogłam wtedy dać jej tej rady.
Rozdział 2
Ryzyko, prognozowanie i iluzja kontroli
Życie jest albo niebezpieczną przygodą, albo niczym.
– Helen Keller, Let us Have Faith
Wyruszam na poszukiwanie Wielkiego Być Może.
– François Rabelais
Często słyszę, że jestem ryzykantką. To ma być komplement, na który moim zdaniem zupełnie nie zasługuję. Rzadko mówię sobie: „To może okazać się kosztowne, ale co tam, spróbuję”. Zazwyczaj na każdym kroku szukam potwierdzenia i akceptacji.
Oto przykład z mojego życia: gdy byłam młodą wykładowczynią na Harvardzie, pewna stacja radiowa zaprosiła mnie na próbną audycję radiową. Stacja ta emitowała cykliczny program pewnej popularnej psycholożki z Kalifornii i chciała mieć też kogoś z Wybrzeża Wschodniego. Przedstawiciele stacji skontaktowali się z Dave’em Greenem, ówczesnym kierownikiem mojego wydziału, i poprosili, żeby kogoś im polecił, a on zaproponował mnie.
Podczas audycji miałam udawać, że odbieram telefony. Pierwszy „słuchacz” zapytał mnie o terapię rolfing, która polega na pracy z ciałem i masażu tkanki łącznej. Miałam mikroskopijną wiedzę na ten temat, ale mówiłam z taką pewnością w głosie, że ku mojemu przerażeniu rozmówca zadał drugie pytanie związane z tą terapią. Ponownie zdołałam skutecznie ukryć braki w wiedzy.
Tydzień później stacja złożyła mi ofertę pracy. Po krótkim zastanowieniu jednak ją odrzuciłam. Nie miałam jeszcze stałego etatu wykładowcy na uczelni, a bardzo chciałam zostać panią profesor Langer. Bałam się, że praca w radiu spowoduje obniżenie statusu mojej pracy zawodowej, gdy ludzie zaczną widzieć we mnie sympatyczną prezenterkę, a nie poważną i doświadczoną wykładowczynię. Ostatecznie dostałam stały etat na uczelni i dalej prowadziłam zajęcia ze studentami. Nigdy nie żałowałam tej decyzji i uważam, że właściwie oceniłam ryzyko związane z podjęciem pracy gospodyni audycji radiowej. Czasami przychodzi mi jednak do głowy myśl, że gdybym wykazała się większą uważnością podczas tamtej oceny ryzyka, być może przyjęłabym ofertę od radia, co nie przeszkodziłoby mi dostać stałego etatu i ostatecznie uzyskać tytułu profesora. Ta wyraźna sprzeczność między tym, jak postrzegają mnie ludzie (jako osobę śmiałą i niebojącą się podejmować ryzyka) a tym, jak sama siebie widzę (jako kogoś, kto raczej stara się unikać ryzykownych decyzji) skłoniła mnie do zastanowienia się nad niektórymi fundamentalnymi założeniami dotyczącymi ryzyka.
Spróbuję ci uświadomić ten paradoks. Raz na jakiś czas zdarza mi się obstawiać wyścigi konne. Zwykle typuję wtedy, że koń, który jest faworytem, dobiegnie na metę jako trzeci. Nie jest to zbyt ryzykowna taktyka. Z kolei całkowicie zabrakło mi ostrożności, gdy postanowiłam wyjawić poufne informacje finansowe komuś, kogo uważałam za bliską osobę i kogo dobrze znam, a później mnie oszukał. Jak zatem zdefiniować moje podejście do ryzyka? Chociaż w zakładach bukmacherskich staram się go unikać, zachowałam się bardzo nierozważnie, przekazując prywatne informacje niewłaściwemu człowiekowi, przez co straciłam dużo pieniędzy. Kocham konie, ale o gonitwach wiem niewiele – stąd moje zachowawcze podejście. Całkiem dobrze znam się natomiast na ludziach, dlatego zrobiłam rzecz, którą wielu uznałoby za ryzykowną: obdarzyłam zaufaniem kogoś, kto okazał się tego niewart.
Nie chodzi tylko o podejmowanie ryzyka w dziedzinach, w których się specjalizujemy. Czasami ktoś myśli, że postąpiliśmy ryzykownie, podczas gdy my tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, że mogliśmy zareagować inaczej. Pamiętam, jak mając jakieś 11 lat, poszłam do stomatologa. Po założeniu plomby dentysta pochwalił mnie przed mamą i powiedział, że byłam dzielna. Wtedy momentalnie zaczęłam się zastanawiać, jak się zachowują inne dzieci. Siedząc na fotelu dentystycznym, nie sądziłam, że podejmuję jakiekolwiek ryzyko. Wcale nie byłam bardziej odważna niż te dzieci. Po prostu nie wiedziałam, że mam jakiś wybór.
Na temat ryzyka napisano wiele książek. Powszechnie uważa się, że istnieją rzeczy, których nie powinniśmy robić – takie, które z natury są zbyt ryzykowne albo niewarte potencjalnej nagrody. Przekonanie to jest zakorzenione tak głęboko, że prawie nigdy go nie kwestionujemy.
Ja jednak myślę, że błędnie rozumiemy samą koncepcję podejmowania ryzyka. Robimy coś dlatego, że uważamy to za sensowne – w przeciwnym razie zachowalibyśmy się inaczej. Jeżeli mam większe oczekiwania w związku z jakimś przedsięwzięciem niż ktoś inny, w jego oczach jestem ryzykantką. Gdyby jednak wierzył w to, co ja, prawdopodobnie zrobiłby to samo. Innymi słowy, o podejmowaniu ryzyka mówimy z perspektywy obserwatora. „Ryzykanci” robią rzeczy, które są dla nich sensowne, nawet gdy dla kogoś z boku wydają się zupełnie niezrozumiałe. Podejrzewam, że tamci producenci radiowi uznali mnie za wariatkę, gdy odrzuciłam ich ofertę. Jak to, młoda adiunktka zrezygnowała z szansy na zdobycie sławy? Dla mnie jednak popularność i pieniądze nie były warte tego, aby zaryzykować karierę naukową.
A oto kolejny dowód na to, że ryzyko jest całkowicie subiektywne. W wieku 16 lat potajemnie wyszłam za mąż. Z perspektywy czasu wiem już, dlaczego wiele osób uważało, że podejmuję wielkie ryzyko. O ryzyku możemy mówić jednak dopiero wtedy, gdy człowiek jest świadomy swoich opcji i potencjalnych kosztów. Ja kompletnie nie brałam ich pod uwagę. Gene i ja (obydwoje ateiści, którzy, jak na ironię, poznali się podczas tańca świątynnego) chcieliśmy się pobrać, więc to zrobiliśmy.
Być może brzmi to pesymistycznie, ale w małżeństwie zawsze potrzebna jest pewna doza irracjonalnego optymizmu. Bo przecież gdybyśmy racjonalnie przeanalizowali statystyki, które mówią, że połowa małżeństw w Stanach Zjednoczonych kończy się rozwodem, prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z pomysłu zalegalizowania naszego związku. My jednak byliśmy w sobie zakochani i nie obchodziły nas liczby. Wierzyliśmy, że z nami będzie inaczej. Rozwód nie wchodził rachubę, a nasza miłość miała trwać wiecznie.
To Gene wpadł na pomysł, żebyśmy się pobrali. Nieco wcześniej to samo zrobił jego kolega, gdy dziewczyna, z którą się spotykał, zaszła z nim w ciążę. Znaleźli w Waszyngtonie kogoś, kto udzieli im ślubu pomimo tego, że oboje byli niepełnoletni. W tamtym czasie Gene miał 17, a ja 16 lat. Uznaliśmy, że to będzie niesamowicie romantyczne, gdy zrobimy to samo. W dniu, w którym postanowiliśmy pojechać do Waszyngtonu, obudziłam się o trzeciej w nocy. Napisałam do rodziców liścik: „Wyszłam, zobaczymy się później”. Pomyślałam, że to bardzo sprytne z mojej strony. Przebyliśmy długą drogę z Yonkers w stanie Nowy Jork do Waszyngtonu w poszukiwaniu osoby, która udzieliła ślubu koledze Gene’a. Niestety nie znaleźliśmy jej i wróciliśmy do domu, zanim ktokolwiek zaczął się zastanawiać, gdzie zniknęliśmy.
Byliśmy jednak tak zdeterminowani, że Gene sfałszował nasze świadectwa urodzenia, abyśmy mogli „legalnie” pobrać się gdzieś bliżej domu. Przepisy prawa wymagały wówczas, aby przyszli małżonkowie zrobili sobie badania krwi. Jako że jestem z natury ostrożna, założyłam bluzkę z długim rękawem, żeby rodzice nie zobaczyli plastra zakrywającego ślad po pobraniu krwi. Mój szesnastoletni umysł był przekonany, że gdyby go zauważyli, od razu domyśliliby się, co zrobiłam.
Pracownik ratusza ogłosił nas mężem i żoną, a następnie wręczył nam pudełko z próbkami środków czystości takich marek jak Tide, Joy, Comet i kilku innych. Nie chciałam ich wyrzucić ani odmówić ich przyjęcia, dlatego zadzwoniłam do domu i uprzedziłam mamę, że dostałam kilka próbek detergentów. W ten sposób uniknęłam niewygodnych pytań o to, skąd je mam (nie chciałam podejmować takiego ryzyka). Później tego samego dnia, starając się nie budzić podejrzeń, poprosiłam mamę, by dorobiła dla mnie osobny klucz do skrzynki pocztowej. Musiałam mieć pewność, że gdy przyjdzie jakaś przesyłka adresowana do pani Most (to było moje nowe nazwisko), odbiorę ją, zanim wpadnie w ręce któregoś z moich rodziców.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
E.J. Langer, Mindfulness, Addison-Wesley, Reading 1989. [wróć]
Eadem, Counterclockwise: Mindful Health and the Power of Possibility, Ballantine Books, Nowy Jork 2009. [wróć]
R.H. Fazio, E.A. Effrein, V.J. Falender, Self-Perceptions Following Social Interaction, „Journal of Personality and Social Psychology” 1981, t. 41, z. 2, s. 232. [wróć]
A.L. Chasteen i in., How Feelings of Stereotype Threat Influence Older Adults’ Memory Performance, „Experimental Aging Research” 2005, t. 31, z. 3, s. 235–260. [wróć]
S.J. Spencer, C.M. Steele, D.M. Quinn, Stereotype Threat and Women’s Math Performance, „Journal of Experimental Social Psychology” 1999, t. 35, z. 1, s. 4–28. [wróć]
C.T. Ngnoumen, The Use of Socio-Cognitive Mindfulness in Mitigating Implicit Bias and Stereotype-Activated Behaviors, praca doktorska, Uniwersytet Harvarda 2019. [wróć]
A.G. Greenwald, B.A. Nosek, M.R. Banaji, Understanding and Using the Implicit Association Test: I. An Improved Scoring Algorithm, „Journal of Personality and Social Psychology” 2003, t. 85, z. 2, s. 197. [wróć]
E.J. Langer, On Becoming an Artist: Reinventing Yourself Through Mindful Creativity, Ballantine Books, Nowy Jork 2007. [wróć]
P. Aungle, K. Gunnet-Shoval, E.J. Langer, The Borderline Effect for Diabetes: When No Difference Makes a Difference, nieopublikowany rękopis. [wróć]