Uważne ciało. Jak nasze przekonania pomagają nam wyzdrowieć - Ellen J. Langer - ebook

Uważne ciało. Jak nasze przekonania pomagają nam wyzdrowieć ebook

Ellen J. Langer

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystko, co myślimy i w co wierzymy, ma wpływ na nasze zdrowie.

Jak to możliwe, że niektórzy przewlekle chorzy przeżywają długie lata, choć lekarze nie dawali im na to szans? Jak dochodzi do nagłych całkowitych remisji i nawrotów? Czy kluczem do zdrowia może być moc naszego umysłu?

Ta książka, pełna zaskakujących spostrzeżeń, opartych na wynikach pionierskich badań, wyjaśnia, w jaki sposób ciało i umysł wzajemnie na siebie oddziałują oraz jakie możliwości odkrywa przed nami uważne podejście do zdrowia i życia. Dowiesz się z niej:

• Jak możemy się spontanicznie samouzdrowić, jeszcze zanim pójdziemy do lekarza;

• Jak działanie placebo udowadnia nam, że możemy świadomie wpływać na wyniki badań;

• Jak nasze emocje, nastawienie do diagnoz i kontakty z opieką medyczną zmieniają sposób, w jaki organizm radzi sobie z chorobą;

• Czym powinniśmy się kierować, podejmując ważne i ryzykowne decyzje dotyczące zdrowia;

• Jak nasze przekonania, założenia, warunkowanie kulturowe i myśli zmieniają nasze ciało.

Każdy z nas ma wrodzoną – choć często niedocenianą – zdolność do regeneracji, której źródłem są wzajemne zależności poszczególnych układów w naszym organizmie. Dzięki tej książce zrozumiesz, na czym polega ta niezwykła moc twojego umysłu, i dowiesz się, jak ją wykorzystać, by zapewnić sobie dobre zdrowie i kondycję psychofizyczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 299

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Moja mama w wieku 56 lat zacho­ro­wała na raka piersi. Cho­roba prze­jęła kon­trolę nad jej cia­łem, a leka­rze nie ukry­wali, że tera­pia będzie skom­pli­ko­wana i bole­sna. Już od samego początku nie dawali mamie więk­szych nadziei. Walka z rakiem – który zaczął się od guzka pod ramie­niem, a skoń­czył na prze­rzu­tach do trzustki – była dla niej trudna, a dla mnie prze­ra­ża­jąca.

Leka­rze dawali mamie tylko kilka mie­sięcy życia. Ja upar­cie sta­ra­łam się pod­trzy­my­wać ją na duchu i prze­ko­ny­wa­łam, że ten kosz­mar wresz­cie się skoń­czy. Moja kole­żanka powie­działa mi kie­dyś, że wyszłam poza skalę opty­mi­zmu. Być może w ten spo­sób deli­kat­nie suge­ro­wała, że żyję w zaprze­cze­niu. (Nie wie­rzę w zaprze­cze­nie, ale ten temat poru­szę nieco póź­niej).

Nagle wyda­rzyło się coś nie­wia­ry­god­nego: guzy znik­nęły.

Na początku wszy­scy byli­śmy wnie­bo­wzięci. Wkrótce jed­nak uświa­do­mi­łam sobie, jak bar­dzo wynisz­cza­jąca dla orga­ni­zmu mamy była tera­pia. Ponie­waż leka­rze zakła­dali, że pacjentka już długo nie pożyje, nie zasta­na­wiali się, co będzie, jeśli jed­nak zdoła poko­nać nowo­twór. Pod­czas całego pobytu w szpi­talu mama leżała w łóżku, dla­tego po powro­cie do domu była zbyt słaba, żeby cho­dzić o wła­snych siłach. Musiała prze­siąść się na wózek inwa­lidzki, co jesz­cze gorzej wpły­nęło na jej ogólny stan zdro­wia.

Szo­ko­wało mnie to, jak ludzie trak­to­wali mamę. Dla mnie zwy­cię­stwo w walce z rakiem było świa­dec­twem jej siły, tym­cza­sem inni widzieli w niej kobietę słabą. W ich oczach wciąż była chora i kur­czowo trzy­mała się życia. Uwa­żali, że nowo­twór powróci, a ona znów trafi do szpi­tala. I mieli rację. Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach poja­wiły się nowe prze­rzuty. Mama zapa­dła w śpiączkę. Umarła w wieku 57 lat.

Nasze podej­ście do raka, w tym rów­nież do metod jego lecze­nia, zmie­niło się w ciągu ostat­nich lat. Dziś trak­tuje się go bar­dziej jak cho­robę prze­wle­kłą niż prze­ra­ża­jący wyrok śmierci, jak postrze­gano go jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu. Oddziały onko­lo­giczne zatrud­niają die­te­ty­ków i pra­cow­ni­ków spo­łecz­nych, któ­rzy sta­rają się zaspo­koić emo­cjo­nalne potrzeby pacjen­tów. Są jed­nak rze­czy, które w ogóle się nie zmie­niły: na­dal panuje powszechne prze­ko­na­nie, że w lecze­niu nowo­two­rów dużo waż­niej­szą rolę odgrywa inter­wen­cja medyczna niż psy­chika pacjenta. A prze­cież dia­gnozy – choć oczy­wi­ście przy­datne – kie­rują uwagę leka­rzy wyłącz­nie na uła­mek doświad­czeń cho­rego. O naszych fizycz­nych reak­cjach decy­duje kon­tekst, który czę­sto jest pomi­jany przez pra­cow­ni­ków medycz­nych, a także przez nas samych.

Mia­łam oka­zję obser­wo­wać szko­dliwy wpływ tego podej­ścia na stan umy­słu mojej mamy. Patrzy­łam, jak współ­cze­sna medy­cyna odbiera jej poczu­cie kon­troli i przy­czy­nia się do pogor­sze­nia stanu zdro­wia nawet po poko­na­niu raka. Prze­ko­na­łam się, że dia­gnoza może być ety­kietą defi­niu­jącą to, w jaki spo­sób pacjent jest trak­to­wany nie tylko przez leka­rzy i pie­lę­gniarki, ale też przez całe oto­cze­nie. Moja mama prze­stała być ener­giczną, piękną kobietą, jaką zna­łam przez całe życie, i zmie­niła się w chorą na nowo­twór bez­wolną osobę gotową pod­dać się każ­dej ryzy­kow­nej tera­pii, jaką zalecą jej leka­rze.

Obser­wu­jąc walkę mamy z rakiem, zro­zu­mia­łam, że nasze podej­ście do zdro­wia może przy­czy­niać się do jego pogor­sze­nia. Chęć pozna­nia pier­wot­nej przy­czyny cho­roby mamy stała się punk­tem zwrot­nym w mojej karie­rze nauko­wej i miała klu­czowy wpływ na cha­rak­ter badań z dzie­dziny uważ­no­ści, które prze­pro­wa­dzi­łam w ciągu następ­nych kilku dekad. Dziś słowo „uważ­ność” (ang. mind­ful­ness) jest powszech­nie znane – zupeł­nie ina­czej niż w latach 70., gdy zaczy­na­łam karierę naukową1. Obec­nie trudno zna­leźć gazetę lub cza­so­pi­smo, a nawet wysłu­chać wywiadu, w któ­rych nie poja­wiłby się ten ter­min. Naj­czę­ściej uważ­ność jest rozu­miana jako cecha umy­słu i łączy się ją z prak­tyką medy­ta­cji. Bada­nia moje oraz moich stu­den­tów dowio­dły jed­nak, że jest to pro­sty pro­ces aktyw­nego zauwa­ża­nia rze­czy, który wcale nie wymaga medy­to­wa­nia. Gdy jeste­śmy uważni, dostrze­gamy rze­czy, któ­rych nie widzie­li­śmy wcze­śniej, i uświa­da­miamy sobie, że nie wiemy o nich tyle, ile nam się wyda­wało. Wszystko nagle staje się bar­dziej inte­re­su­jące, a my zaczy­namy dostrze­gać nowe moż­li­wo­ści.

Co istotne, w moim rozu­mie­niu słowo „uważ­ność” obej­muje także stan naszego ciała. Myślę, że psy­chika może być czyn­ni­kiem decy­du­ją­cym o naszym zdro­wiu. I nie mam tu na myśli jedy­nie har­mo­nii ciała i umy­słu. Wie­rzę, że sta­no­wią one jed­ność, a każda zmiana w naszym życiu zacho­dzi jed­no­cze­śnie na pozio­mie umy­słu (zmiana poznaw­cza), jak i ciała (zmiana połą­czeń ner­wo­wych, hor­mo­nalna lub beha­wio­ralna). Jeżeli przy­swo­imy tę kon­cep­cję, odkry­jemy nowe moż­li­wo­ści kon­tro­lo­wa­nia naszego zdro­wia. Wyko­rzy­sty­wa­nie potęgi uważ­nego ciała to cel, który znaj­duje się w zasięgu każ­dego z nas.

W moim labo­ra­to­rium na Harvar­dzie badamy wpływ jed­no­ści ciała i umy­słu na nasze zdro­wie. Nie jest to labo­ra­to­rium eks­pe­ry­men­talne, w któ­rym bada­cze ana­li­zują zacho­wa­nie róż­nych sub­stan­cji che­micz­nych, lecz zwy­kły pokój (ostat­nio czę­sto wir­tu­alny), w któ­rym moi stu­denci, dok­to­ranci i zain­te­re­so­wani wykła­dowcy spo­ty­kają się ze sobą, żeby prze­dys­ku­to­wać różne nie­zwy­kłe pomy­sły. Po raz pierw­szy prze­te­sto­wa­li­śmy kon­cep­cję jed­no­ści ciała i umy­słu ponad 40 lat temu w eks­pe­ry­men­cie, który póź­niej nazwano „podróżą do prze­szło­ści”2. Jego uczest­nicy – starsi męż­czyźni – przez tydzień żyli niczym młod­sze wer­sje samych sie­bie. Zapro­si­li­śmy ich do domu urzą­dzo­nego tak, jakby czas cof­nął się o 20 lat. Każdy przed­miot, od cza­so­pism leżą­cych na sto­li­kach do kawy, przez albumy przy gra­mo­fo­nach i naczy­nia w kuchen­nych szaf­kach, po pro­gramy wyświe­tlane na sta­rych tele­wi­zo­rach kine­sko­po­wych (odtwa­rzane z kaset wideo), suge­ro­wał, że czas cof­nął się o dwie dekady, a miesz­kańcy domu odmłod­nieli. Popro­si­li­śmy uczest­ni­ków eks­pe­ry­mentu, aby zacho­wy­wali się jak młod­sze wer­sje sie­bie. Nawet naj­starsi z nich oraz ci z ogra­ni­czoną mobil­no­ścią musieli wnieść wła­sne bagaże po scho­dach do wej­ścia i dalej do swo­ich poko­jów – nawet jeśli ozna­czało to, że muszą nosić rze­czy koszula po koszuli, jeśli nie mogą udźwi­gnąć całej walizki. Efekty tej podróży wehi­ku­łem czasu – pole­ga­ją­cej na wyobra­ża­niu sobie, że jest się młod­szym sobą – były zdu­mie­wa­jące. Ciała uczest­ni­ków wyraź­nie się zmie­niły. Odno­to­wa­li­śmy poprawę wzroku, słu­chu, siły, a nawet ogól­nego wyglądu.

Wyniki tego bada­nia były tak bar­dzo sprzeczne z domi­nu­jącą wów­czas kon­cep­cją duali­zmu ciała i umy­słu, okre­śla­jącą gra­nice naszych moż­li­wo­ści, że nie­któ­rzy nie chcieli w to uwie­rzyć – i trudno im się dzi­wić. Dla mnie jed­nak ten nie­zbity dowód na jed­ność tych dwóch ele­men­tów stał się siłą napę­dową dal­szych badań. Od tam­tego czasu sta­ra­łam się coraz bar­dziej zgłę­biać to zagad­nie­nie. Testo­wa­łam prze­różne, pozor­nie eks­tre­malne hipo­tezy – od tego, czy można się prze­zię­bić od samego myśle­nia, przez to, jak za pomocą myśli kon­tro­lu­jemy poziom insu­liny w swoim orga­ni­zmie i ilość potrzeb­nego snu, po to, jak dzięki wła­ści­wemu nasta­wie­niu wyle­czyć się z wielu prze­wle­kłych cho­rób.

Pod­czas całej mojej kariery nauko­wej szu­ka­łam odpo­wie­dzi na pyta­nie, jak psy­chika wpływa na nasze zdro­wie, a także pró­bo­wa­łam się dowie­dzieć, jak można odzy­skać kon­trolę nad wła­snym cia­łem. Posta­wi­łam sobie za cel, aby dowieść, że umysł ma decy­du­jący wpływ na zdro­wie ciała, a pro­ste inter­wen­cje powo­du­jące zmianę myśle­nia mogą zna­cząco popra­wić naszą ogólną kon­dy­cję. Być może naj­waż­niej­szym aspek­tem mojej pracy jest bada­nie wpływu uważ­no­ści na zmien­ność obja­wów. Udało mi się wyka­zać, że pacjen­tom cier­pią­cym na cho­roby prze­wle­kłe takie jak stward­nie­nie roz­siane czy cho­roba Par­kin­sona, jak rów­nież tym, któ­rzy skarżą się na chro­niczny ból, można pomóc, sto­su­jąc inter­wen­cję psy­cho­lo­giczną.

W książce wyja­śnię, na czym to polega. Zanim jed­nak zaczniemy zmie­niać nasze umy­sły po to, aby zmie­nić nasze ciała, musimy roz­pra­wić się z kil­koma popu­lar­nymi błęd­nymi prze­ko­na­niami. Dla­tego też w roz­dzia­łach 1–5 omó­wię fun­da­men­talne moim zda­niem zagad­nie­nia zwią­zane z regu­łami, ryzy­kiem, pro­gno­zo­wa­niem, podej­mo­wa­niem decy­zji i porów­ny­wa­niem się z innymi. Jeśli zdo­łamy zmie­nić swoje podej­ście do tych kwe­stii, znaj­dziemy się na dobrej dro­dze do zyska­nia więk­szej pew­no­ści sie­bie, uważ­no­ści i kon­troli. Wyniki moich eks­pe­ry­men­tów poka­zują, że zmiana myśle­nia przy­nosi poprawę rela­cji z samym sobą i innymi ludźmi, obniża poziom stresu i pozy­tyw­nie wpływa na nasze zdro­wie.

W roz­dzia­łach 6–8 omó­wię zwią­zane z naszym zdro­wiem i samo­po­czu­ciem moż­li­wo­ści, z któ­rych wielu z nas wciąż nie zdaje sobie sprawy. Opie­ra­jąc się na wła­snych oraz cudzych bada­niach poświę­co­nych jed­no­ści ciała i umy­słu, wyja­śnię, jak zmie­nić styl życia z pomocą uważ­no­ści ciała i jak odzy­skać zdro­wie, które stra­ci­li­śmy przez nasze prze­sta­rzałe sche­maty myśle­nia.

W trak­cie prac nad Uważ­nym cia­łem kilka razy zda­rzyło się, że przy­brały one nie­ocze­ki­wany – i cza­sami zaska­ku­jący – obrót. Zamiast igno­ro­wać te trud­no­ści, sta­ra­łam się je zro­zu­mieć. Dzięki temu zain­te­re­so­wa­łam się takimi zagad­nie­niami jak „zara­ża­nie uważ­no­ścią”. Jak się prze­ko­nasz, czy­ta­jąc roz­dział 9, z moich wstęp­nych badań na ten temat wynika, że samo prze­by­wa­nie w towa­rzy­stwie uważ­nej osoby powo­duje wzrost naszej uważ­no­ści, co ma istotne kon­se­kwen­cje mię­dzy innymi dla osób nad­uży­wa­ją­cych alko­holu czy osób neu­ro­aty­po­wych. Wie­rzę, że kie­dyś zdo­łamy stwo­rzyć uni­wer­salny wzo­rzec uważ­no­ści, a wyobra­ża­nie sobie takiej przy­szło­ści pomoże nam zmie­nić to, jak myślimy o teraź­niej­szo­ści.

Mam nadzieję, że infor­ma­cje, które znaj­dziesz w tej książce, prze­ko­nają cię, iż każda myśl, jaka rodzi się w two­jej gło­wie, może wpły­wać na twoje zdro­wie. Cał­kiem moż­liwe, że od lep­szego zdro­wia dzieli cię tylko jedna myśl.

Rozdział 1. Czyje reguły?

Roz­dział 1

Czyje reguły?

Każdy głu­piec potrafi stwo­rzyć regułę. I każdy głu­piec będzie jej prze­strze­gać.

– Henry David Tho­reau

Reguły są ważne, jed­nak moim zda­niem powin­ni­śmy raczej trak­to­wać je jak wytyczne, zamiast ślepo ich prze­strze­gać. Czas przyj­rzeć się bli­żej ogól­nemu zagad­nie­niu two­rze­nia reguł i ich sto­so­wa­nia, aby­śmy mogli w pełni zro­zu­mieć nega­tywny wpływ bez­re­flek­syj­nej ule­gło­ści na nasze zdro­wie.

Weźmy za przy­kład pro­stą sytu­ację, w któ­rej nie wystę­puje ele­ment ryzyka. Od kilku dzie­się­cio­leci maluję obrazy, cho­ciaż ni­gdy nie cho­dzi­łam na lek­cje rysunku. Kiedy zaczę­łam malo­wać, kom­plet­nie nie zna­łam zasad rysunku. Nie wie­dzia­łam, że one w ogóle ist­nieją. Podej­rze­wam, że gdy­bym miała tę świa­do­mość, moja tech­nika roz­wi­nę­łaby się zupeł­nie ina­czej. Do dziś z roz­ba­wie­niem patrzę na opisy pro­duk­tów w skle­pach z arty­ku­łami arty­stycz­nymi infor­mu­jące na przy­kład o tym, któ­rych pędzli należy uży­wać do uzy­ska­nia poszcze­gól­nych efek­tów – jakby ist­niał podział na wła­ściwe i niewła­ściwe metody. Cza­sami spe­cjal­nie przy­ci­nam wło­sie w swo­ich pędz­lach, żeby uzy­skać ory­gi­nalny efekt. Lubię myśleć, że moje obrazy są inte­re­su­jące (przy­naj­mniej dla mnie) wła­śnie dzięki tej ory­gi­nal­no­ści – chęci stwo­rze­nia cze­goś, co jest inne niż wszystko. Nie uda­łoby mi się tego osią­gnąć, gdy­bym sztywno prze­strze­gała reguł.

To podej­ście zde­fi­nio­wało mój styl arty­styczny. Jeden z moich pierw­szych obra­zów przed­sta­wia chłopca sto­ją­cego gdzieś daleko na wzgó­rzu z zaku­pami w rękach. Na pierw­szym pla­nie widać kobietę sie­dzącą na ławce. Kiedy skoń­czy­łam malo­wać ten obraz, poka­za­łam go kilku zna­jo­mym. Jeden z nich zwró­cił mi uwagę na „błąd” w postaci złej per­spek­tywy – chło­piec w oddali był zbyt duży. Posłusz­nie spró­bo­wa­łam to „napra­wić” i zmniej­szyć chłopca tak, aby wyglą­dał bar­dziej reali­stycz­nie. Potem jed­nak zro­zu­mia­łam, że wła­śnie dzięki tej nie­do­sko­na­ło­ści mój obraz przy­ciąga uwagę.

W życiu jest tak samo jak w sztuce: cho­ciaż zwy­kle pochwa­lamy prze­strze­ga­nie reguł, ja twier­dzę, że zasady są po to, żeby je łamać. Zbyt czę­sto prze­strze­gamy ich bez­re­flek­syj­nie. Kupu­jemy „odpo­wied­nie” pędzle, nosimy „odpo­wied­nie” ubra­nia i zada­jemy „wła­ściwe” pyta­nia. Jeśli jed­nak zaczniemy zasta­na­wiać się nad zasad­no­ścią tych reguł, uświa­do­mimy sobie, że wiele z nich jest narzu­co­nych z góry i zupeł­nie bez­sen­sow­nych. Wcale nie musisz uży­wać okre­ślo­nego pędzla ani pamię­tać o per­spek­ty­wie. To twój obraz. To twoje życie.

Być może myślisz teraz, że co innego pędzle, a co innego twoje zdro­wie. Rze­czy­wi­ście, nie­któ­rzy krzywo patrzą na kwe­stio­no­wa­nie reguł stwo­rzo­nych przez leka­rzy lub bada­czy – kim bowiem jeste­śmy, żeby pod­wa­żać auto­ry­tet spe­cja­li­stów? Warto jed­nak pamię­tać, że wiele zasad doty­czą­cych zdro­wia zostało stwo­rzo­nych z myślą o ludziach żyją­cych kil­ka­dzie­siąt lat temu, kiedy nasza wie­dza medyczna była dużo mniej­sza. Dodat­kowo nie uwzględ­niają one dzie­lą­cych nas róż­nic ani indy­wi­du­al­nego roz­woju. Oto przy­kład: kie­dyś nowe leki były testo­wane głów­nie na mło­dych męż­czy­znach. Wyniki tych badań dawały wia­ry­godną wie­dzę o tym, jak dany lek wpływa na… mło­dych męż­czyzn. Nie­stety te same dawki czę­sto przy­no­siły nega­tywne skutki u star­szych kobiet, któ­rych fizjo­lo­gia jest zupeł­nie inna: w ciele doj­rza­łej kobiety lek pozo­staje dłu­żej. Dzi­siaj leka­rze pod­czas okre­śla­nia dawki leku uwzględ­niają już róż­nice zwią­zane z wie­kiem, wagą i płcią pacjenta.

Więk­szość szpi­tali zaka­zuje odwie­dzin po godzi­nie 19.00. Na czym oparto tę regułę? Na jakich danych? Kiedy moja mama leżała w szpi­talu, powie­dzia­łam pie­lę­gniar­kom, że zamie­rzam sie­dzieć przy niej tak długo, jak będzie chciała. Była dla mnie waż­niej­sza niż szpi­talny regu­la­min. Pie­lę­gniarki miały do wyboru trzy moż­li­wo­ści: mogły zmie­nić zasadę, uda­wać, że mnie nie widzą, albo pro­sić mnie, żebym opu­ściła salę, wie­dząc, że będę sta­wiać opór. Wybrały drugą opcję. Nie wiemy, czy godziny odwie­dzin zostały okre­ślone w tro­sce o pacjen­tów, czy raczej z myślą o pra­cow­ni­kach szpi­tala. Dziś mamy już mnó­stwo badań potwier­dza­ją­cych istotny wpływ wspar­cia spo­łecz­nego na nasze zdro­wie. Być może zatem powin­ni­śmy zasta­no­wić się nad zasad­no­ścią tej reguły.

Dla­czego zatem tak posłusz­nie prze­strze­gamy zasad, nawet gdy są nam narzu­cone z góry i w jakiś spo­sób nas krę­pują? Jedną z przy­czyn jest to, że nasze zacho­wa­nie w dużym stop­niu kształ­tują ety­kiety, które sami sobie nada­jemy. W pew­nym dają­cym do myśle­nia bada­niu psy­cho­log spo­łeczny Rus­sell Fazio wraz ze współ­pra­cow­ni­kami zada­wał ludziom pyta­nia, które zawie­rały suge­stię, że są oni intro­wer­ty­kami (na przy­kład: „W jakich sytu­acjach towa­rzy­skich odczu­wasz stres?”) albo eks­tra­wer­ty­kami (na przy­kład: „Na jakiej impre­zie naj­le­piej się bawi­łeś?”)3. Następ­nie uczest­nicy eks­pe­ry­mentu otrzy­mali do wypeł­nie­nia krót­kie testy poma­ga­jące okre­ślić oso­bo­wość na skali intro­wer­sja–eks­tra­wer­sja. Ci, któ­rzy wcze­śniej odpo­wie­dzieli na pyta­nia suge­ru­jące eks­tra­wer­tyzm, postrze­gali się jako bar­dziej eks­tra­wer­tycz­nych, nato­miast ci, któ­rym zadano pyta­nia suge­ru­jące intro­wer­tyzm, postrze­gali się jako bar­dziej intro­wer­tycz­nych. W innym bada­niu zaszcze­pie­nie w star­szych oso­bach nega­tyw­nych ste­reo­ty­pów doty­czą­cych sta­ro­ści prze­ło­żyło się na gor­sze wyniki testu pamię­cio­wego4. Sub­telne przy­po­mi­na­nie kobie­tom o ich płci przy­nio­sło zaś bar­dziej ste­reo­ty­powe opi­nie na temat zdol­no­ści mate­ma­tycz­nych innych kobiet5.

Na szczę­ście wcale nie musi tak być. Weźmy na przy­kład eks­pe­ry­ment, który prze­pro­wa­dzi­łam wspól­nie z jedną z moich byłych dok­to­ran­tek, Chri­stelle Ngno­umen. Cie­ka­wiło nas, czy uważ­ność – czyli zasad­ni­czo pro­ces zauwa­ża­nia – może osła­bić ogra­ni­cza­jący wpływ reguł i nada­wa­nia ety­kiet6. Wyko­rzy­sta­ły­śmy test uta­jo­nych sko­ja­rzeń oparty na pracy badaw­czej prze­pro­wa­dzo­nej pod kie­row­nic­twem moich współ­pra­cow­ni­ków Anthony’ego Gre­en­walda i Mah­za­rin Banaji (celem tego testu jest spraw­dze­nie, czy badani pod­świa­do­mie łączą ze sobą wybrane kon­cep­cje)7. Uczest­nicy naszego eks­pe­ry­mentu mieli posor­to­wać różne hasła i obrazy, a my mie­rzy­ły­śmy czas, jaki im to zaj­mo­wało. Oka­zało się, że gdy ktoś na przy­kład sko­ja­rzył słowo „biały” z „dobry”, a „czarny” ze „zły”, sor­to­wa­nie szło mu wol­niej, jeśli musiał przy­po­rząd­ko­wać obrazy suge­ru­jące coś prze­ciw­nego, czyli że „biały” to zły, a „czarny” dobry. Różne czasy reak­cji bada­nych były dowo­dem na ist­nie­nie nie­świa­do­mych uprze­dzeń.

Popro­si­ły­śmy bada­nych o podzie­le­nie zdjęć na kilka sto­sów według samo­dziel­nie zde­fi­nio­wa­nych kate­go­rii. Nie­któ­rzy jed­nak przed przy­stą­pie­niem do testu uta­jo­nych sko­ja­rzeń mogli przyj­rzeć się zdję­ciom osób „spoza ich grupy” (takich, z któ­rymi nie łączyły ich żadne oczy­wi­ste cechy). Kiedy bez­myśl­nie sor­tu­jemy obrazy, zwy­kle dzie­limy je na domyślne kate­go­rie takie jak rasa, płeć czy grupa etniczna, ponie­waż te ety­kiety są naj­prost­sze do zasto­so­wa­nia. Czarni na tym sto­sie, biali na tam­tym. Męż­czyźni – na tym, kobiety – na tam­tym. My popro­si­ły­śmy jed­nak uczest­ni­ków, któ­rzy znaj­do­wali się w sta­nie „wyso­kiej uważ­no­ści”, aby posor­to­wali zdję­cia według nie­ty­po­wych psy­cho­lo­gicz­nych kate­go­rii, sku­pia­jąc się na przy­kład na tym, czy dana osoba spra­wia wra­że­nie towa­rzy­skiej albo czy jest uśmiech­nięta. Oprócz tego mieli stwo­rzyć dwie wła­sne kate­go­rie.

Ta krótka inter­wen­cja bar­dzo dużo zmie­niła. Kiedy badani uży­wali ety­kiet opar­tych na uważ­no­ści – a co za tym idzie, łamali zwy­kłe reguły sor­to­wa­nia – o połowę rza­dziej pre­zen­to­wali nie­świa­dome uprze­dze­nia rasowe. W innym eks­pe­ry­men­cie biali uczest­nicy wyka­zali się zwięk­szoną empa­tią dzięki włą­cze­niu uważ­no­ści. Po naszej inter­wen­cji poświę­cili dużo wię­cej czasu na wysłu­cha­nie opo­wie­ści osób, z któ­rymi mieli nie­wiele wspól­nego.

Włą­cze­nie uważ­no­ści przed roz­po­czę­ciem zada­nia to sku­teczna metoda, ponie­waż zmu­sza nas do tego, aby­śmy dostrze­gali róż­nice, które prze­ła­mują ste­reo­typy. Dzięki temu zaczy­namy postrze­gać ludzi jako indy­wi­du­alne jed­nostki, a nie człon­ków grup, które można łatwo ska­te­go­ry­zo­wać. Igno­ru­jemy ety­kiety, które sami sobie narzu­ci­li­śmy, a co za tym idzie, rów­nież zwią­zane z nimi ogra­ni­cze­nia. Nasze uprze­dze­nia tracą na sile, ponie­waż zaczy­namy dostrze­gać osoby spoza danej grupy. Jestem prze­ko­nana, że potra­fimy zmniej­szyć nasze uprze­dze­nia do osób spoza okre­ślo­nego kręgu poprzez dostrze­że­nie zróż­ni­co­wa­nia wewnątrz niego. Cho­dzi o to, że gdy ludzie zaczy­nają zauwa­żać róż­nice mię­dzy oso­bami, które są do nich podobne, uświa­da­miają sobie, jak bar­dzo wszy­scy róż­nimy się od sie­bie, a wów­czas osoby spoza grupy prze­stają im się wyda­wać tak bar­dzo odmienne. Istotą uważ­no­ści jest nie tylko dostrze­ga­nie podo­bieństw łączą­cych różne z pozoru rze­czy, ale też zauwa­ża­nie róż­nic mię­dzy rze­czami, które są do sie­bie podobne.

Społeczna konstrukcja reguł

Reguły nie są wyryte w kamie­niu. Nawet prze­pisy prawa, które są prze­cież jesz­cze bar­dziej wią­żące, ule­gają zmia­nom i należy je kwe­stio­no­wać, zamiast ślepo ich prze­strze­gać. Nie wszystko, co legalne, jest moral­nie wła­ściwe i na odwrót. Kie­dyś prawo sta­no­wiło, że kobiety są wła­sno­ścią męż­czyzn, a homo­sek­su­al­ność i mał­żeń­stwa mie­szane były zaka­zane, podob­nie jak spo­ży­wa­nie alko­holu w okre­sie pro­hi­bi­cji. W 1830 roku pobito męż­czyznę za to, że miał brodę, a gdy pró­bo­wał się bro­nić, wtrą­cono go do wię­zie­nia. Zmarł 45 lat póź­niej – kiedy brody były w modzie.

Nawet dziś w nie­któ­rych czę­ściach Sta­nów Zjed­no­czo­nych obo­wią­zują prze­pisy, które są, mówiąc naj­ła­god­niej, dziwne i uzmy­sło­wiają nam absur­dal­ność bez­myśl­nego prze­strze­ga­nia z góry narzu­co­nych reguł. Oto kilka przy­kła­dów: w Ari­zo­nie osły nie mogą spać w wan­nie, w Colo­rado nie wolno trzy­mać kanapy na weran­dzie, a w Mary­lan­dzie zaka­zane jest nosze­nie koszu­lek bez ręka­wów w miej­scach publicz­nych. I mój fawo­ryt: w Mas­sa­chu­setts nie­le­galne jest wró­że­nie bez licen­cji.

Podob­nie jest w innych kra­jach. W Sin­ga­pu­rze można dostać man­dat za żucie gumy, po grec­kim Akro­polu nie wolno cho­dzić w butach na obca­sach, w Wene­cji zabro­nione jest kar­mie­nie gołębi, a na nie­miec­kich auto­stra­dach nie­do­zwo­lone jest dopro­wa­dze­nie do sytu­acji, w któ­rej w pojeź­dzie koń­czy się paliwo.

Jed­nym z naj­lep­szych spo­so­bów na to, żeby pod­cho­dzić z dystan­sem do wszel­kich zasad – czy to spi­sa­nych, czy jedy­nie o cha­rak­te­rze kul­tu­ro­wym – jest pamię­ta­nie o tym, że stwo­rzyli je ludzie tacy jak my. Kiedy Adam Grant – obec­nie wykła­dowca w Whar­ton School of Busi­ness – był moim stu­den­tem na Harvar­dzie, posta­no­wi­li­śmy razem zba­dać spo­łeczną kon­struk­cję reguł, aby się dowie­dzieć, dla­czego tak czę­sto igno­ro­wany jest ich aspekt spo­łeczny8. Zapro­jek­to­wa­li­śmy eks­pe­ry­menty, któ­rych celem było uświa­do­mie­nie uczest­ni­kom, że reguły two­rzą ludzie. Nasze zało­że­nie było takie, że jeśli zwró­cimy im uwagę na ten fakt, zaczną chęt­niej podej­mo­wać decy­zje z myślą o wła­snym inte­re­sie, nawet jeśli będzie to wyma­gało od nich zła­ma­nia zasad.

W jed­nym z tych badań popro­si­li­śmy uczest­ni­ków, aby sobie wyobra­zili, że są pacjen­tami. Nie­któ­rym poda­li­śmy wię­cej szcze­gó­łów, a innym mniej. Pierw­szej gru­pie powie­dzie­li­śmy: „Wyobraź sobie, że leżysz w szpi­talu. Chcesz, żeby ktoś wymie­nił ci basen. Po kory­ta­rzu kręci się pie­lę­gniarka, która jest bar­dzo zajęta. Po jakim cza­sie popro­sisz ją o pomoc?”. Drugi sce­na­riusz brzmiał tak: „Wyobraź sobie, że leżysz w szpi­talu. Chcesz, żeby ktoś wymie­nił ci basen. Po kory­ta­rzu kręci się pie­lę­gniarka, która jest bar­dzo zajęta. Nazywa się Betty John­son. Po jakim cza­sie popro­sisz ją o pomoc?”.

Jedyna róż­nica pole­gała na tym, że w dru­gim sce­na­riu­szu pie­lę­gniarka miała kon­kretne imię i nazwi­sko. Oka­zało się, że druga grupa szyb­ciej decy­do­wała się wezwać pomoc. Spraw­dzi­li­śmy naszą hipo­tezę, wyko­rzy­stu­jąc wiele róż­nych sce­na­riu­szy i w każ­dym z nich badani byli bar­dziej skłonni popro­sić o to, czego potrze­bo­wali, gdy sku­pia­li­śmy uwagę na kon­kretnej oso­bie, a nie jedy­nie na funk­cji, którą peł­niła. Kiedy ktoś uświa­da­mia sobie, że reguły stwo­rzyli ludzie, a nie powstały aprio­rycz­nie, jest bar­dziej skłonny zro­bić coś, co poprawi jego sytu­ację. Jest gotów odrzu­cić nie­prak­tyczne zasady i normy uprzej­mo­ści czy ety­kiety. W przy­padku pie­lę­gniarki uczest­nicy bada­nia prze­stali trak­to­wać regułę „nie prze­szka­dzać pra­cow­ni­kom szpi­tala, kiedy są zajęci” jako wią­żącą, gdy sobie uświa­do­mili, że tak naprawdę cho­dzi o nic innego, jak o popro­sze­nie dru­giej osoby o pomoc. Wspa­niale mi się współ­pra­co­wało z Ada­mem nad tym bada­niem, ponie­waż jest on typem czło­wieka, który sam wyty­cza swoją drogę, zamiast bez­re­flek­syj­nie prze­strze­gać reguł i kon­wen­cji. Pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej do Harvardu nie ogra­ni­czył się do opo­wia­da­nia o swo­ich osią­gnię­ciach i zasko­czył egza­mi­na­to­rów poka­zem magicz­nych sztu­czek.

Naj­bar­dziej szko­dliwe skutki bez­re­flek­syj­nego prze­strze­ga­nia reguł doty­czą naszego zdro­wia. Weźmy na przy­kład nowo­twór. Lekarz prze­pro­wa­dza u pacjenta biop­sję, a następ­nie wysyła próbkę do labo­ra­to­rium. Komórki nie mają ozna­cze­nia „nowo­twór zło­śliwy”. Ktoś musi je zba­dać pod mikro­sko­pem i oce­nić, czy są rakowe, czy nie. W przy­padku nie­któ­rych komó­rek dia­gno­styka jest pro­sta i oczy­wi­sta. Zda­rzają się jed­nak nie­jed­no­znaczne próbki, gdy jeden cyto­log uznaje daną komórkę za rakową, a drugi nie. Rzadko się o tym mówi, dla­tego spe­cja­li­sta może uznać, że jego dia­gnoza jest jed­no­znaczna, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, w jak dużym stop­niu zależy ona od jego indy­wi­du­al­nego osądu. W prak­tyce może się więc oka­zać, że jeden lekarz zdia­gno­zuje u pacjenta nowo­twór zło­śliwy, a inny lekarz, mający prak­tycz­nie taki sam zestaw kry­te­riów dia­gno­stycz­nych, u tego samego pacjenta nowo­tworu nie stwier­dzi. Infor­ma­cja o roz­po­zna­niu raka wywo­łuje całą gamę reak­cji, z któ­rych część może mieć nega­tywne skutki. Wiem, że nie da się tego obli­czyć, ale wie­lo­krot­nie się zasta­na­wia­łam, jaki odse­tek cho­rych umiera nie bez­po­śred­nio na raka, lecz na sku­tek przed­wcze­snego przy­wią­za­nia poznaw­czego (czyli nasta­wie­nia), mówią­cego, że „rak zabija”, które ode­brało im wszelką nadzieję. Dia­gnozy mogą być różne, zależ­nie od szpi­tala i kraju. W niektó­rych przy­pad­kach cho­remu może zostać nadana poważ­niej­sza kate­go­ria niż w innych.

„Prawie” robi różnicę, czyli ukryty koszt efektu pogranicza

Sie­dząc w stre­fie gastro­no­micz­nej na dworcu Grand Cen­tral Ter­mi­nal w Nowym Jorku, możesz zauwa­żyć oso­bliwą, acz nie­zmienną rzecz: aby sku­tecz­nie obsłu­gi­wać tłumy pasa­że­rów prze­le­wa­ją­cych się przez dwo­rzec, wiele restau­ra­cji przy­go­to­wuje z wyprze­dze­niem nie­które potrawy, na przy­kład sałatki. Jeżeli zamó­wisz jedną z nich, dosta­niesz ją od ręki. Jeśli jed­nak spoj­rzysz na ety­kietę, zoba­czysz, że każda sałatka ma okre­śloną datę waż­no­ści, która może upły­wać na przy­kład za 30 minut. Minutę przed jej upły­nię­ciem masz przed sobą gotowy do zje­dze­nia pro­dukt sprze­da­wany w stan­dar­do­wej cenie. Minutę póź­niej sałatka ląduje w śmiet­niku. Restau­ra­cje mają zakaz wyda­wa­nia ich za darmo, nawet bez­dom­nym, któ­rzy pod­pi­sa­liby miliony oświad­czeń, że zga­dzają się na przy­ję­cie „prze­ter­mi­no­wa­nego” pro­duktu spo­żyw­czego. Jeden obrót wska­zówki sekun­do­wej na zega­rze dzieli pożywną sałatkę od tru­ci­zny.

Zale­d­wie kilka mili­se­kund może dzie­lić srebr­nego meda­li­stę od zło­tego. Pacjent może ledwo prze­kra­czać próg normy, żeby został uznany za cho­rego. Stu­dent prawa może oblać egza­min adwo­kacki przez jedno pyta­nie. Czy te osoby naprawdę znacz­nie się róż­nią od – odpo­wied­nio – zło­tego meda­li­sty, zdro­wej osoby z wyni­kami na gra­nicy normy albo praw­nika, który z tru­dem zdał egza­min adwo­kacki?

Wszystko na tym świe­cie ist­nieje w ramach pew­nego kon­ti­nuum, czy doty­czy ono pręd­ko­ści, roz­miaru, pato­gen­no­ści, czy dowol­nej innej miary, jaką możemy wymy­ślić. Mimo to wciąż two­rzymy i bez­myśl­nie akcep­tu­jemy sztywne roz­gra­ni­cze­nia, które mają dużo więk­szy wpływ na nasze życie niż jakie­kol­wiek mar­gi­nalne odchy­le­nia. Wszyst­kie róż­nice mają cha­rak­ter arbi­tralny, a two­rze­nie wyraź­nych podzia­łów mię­dzy poszcze­gól­nymi kate­go­riami powo­duje, że czę­sto o tym zapo­mi­namy. Skutki takiego podej­ścia mogą być bar­dzo szko­dliwe. Nazy­wam je efek­tem pogra­ni­cza. Przy­kłady można by mno­żyć w nie­skoń­czo­ność. Ktoś ma 69 IQ, a ktoś inny 70 – ale dopiero wynik 70 mie­ści się w gra­ni­cach normy. Nie musimy być sta­ty­sty­kami, żeby wie­dzieć, że róż­nica mię­dzy 69 a 70 jest nie­zna­cząca. Jeśli jed­nak stwier­dzimy, że osoba, która uzy­skała gor­szy wynik, ma zabu­rze­nia poznaw­cze, jej życie poto­czy się zupeł­nie ina­czej niż życie kogoś, kto otrzy­mał jeden punkt wię­cej.

Efekt pogra­ni­cza można zaob­ser­wo­wać prak­tycz­nie wszę­dzie. Przed drugą wojną świa­tową róż­nice mię­dzy połu­dnio­wym krań­cem Korei Pół­noc­nej a pół­noc­nym krań­cem Korei Połu­dnio­wej, podob­nie jak mię­dzy zachod­nią czę­ścią Nie­miec Wschod­nich i wschod­nią czę­ścią Nie­miec Zachod­nich, były nie­zna­czące. Póź­niej jed­nak nakre­ślono wyraźne, nie­prze­kra­czalne linie oddzie­la­jące wspo­mniane regiony, co osta­tecz­nie dopro­wa­dziło do powsta­nia znacz­nych róż­nic kul­tu­ro­wych nawet w Niem­czech, gdzie przez 30 lat nie ist­niała żadna for­malna gra­nica.

Efekt pogra­ni­cza wpływa na nasze życie na wszyst­kich moż­li­wych pozio­mach. Z per­spek­tywy naszych roz­wa­żań klu­czowe są jego skutki dla zdro­wia.

Wspól­nie z moim dok­to­ran­tem Pete­rem Aun­glem i habi­li­tantką Karyn Gun­net-Sho­val prze­ana­li­zo­wa­li­śmy wpływ efektu pogra­ni­cza na osoby, u któ­rych zdia­gno­zo­wano cukrzycę. Porów­na­li­śmy pacjen­tów, u któ­rych poziom cukru we krwi wyniósł nieco poni­żej lub powy­żej progu okre­śla­ją­cego stan przed­cu­krzy­cowy (czyli osoby z gór­nej gra­nicy war­to­ści pra­wi­dło­wej z tymi, które nie­znacz­nie tę gra­nicę prze­kro­czyły, w związku z czym stwier­dzono u nich zagro­że­nie cukrzycą)9. Wysu­nę­li­śmy hipo­tezę, że ci, któ­rzy zostali skla­sy­fi­ko­wani jako cho­rzy, z cza­sem roz­cho­rują się jesz­cze bar­dziej, mimo że w wyni­kach badań róż­nica jed­nego punktu jest sta­ty­stycz­nie bez zna­cze­nia, zwłasz­cza gdy weź­miemy pod uwagę mar­gi­nes błędu nie­moż­liwy do cał­ko­wi­tego wyeli­mi­no­wa­nia pod­czas badań.

Różni spe­cja­li­ści z dzie­dziny endo­kry­no­lo­gii zgod­nie potwier­dzili, że w bada­niu hemo­glo­biny gli­ko­wa­nej (A1c), które mie­rzy poziom cukru we krwi, róż­nica mię­dzy wyni­kiem 5,6 pro­centa a 5,7 pro­centa jest nie­zna­cząca. Mimo to gdzieś trzeba posta­wić gra­nicę, dla­tego zgod­nie ze stan­dar­do­wym pro­to­ko­łem medycz­nym poziom A1c poni­żej 5,7 pro­centa jest okre­ślany jako „w nor­mie”, czyli ozna­cza, że dana osoba nie jest zagro­żona bez­po­śred­nim ryzy­kiem zacho­ro­wa­nia na cukrzycę. Nato­miast każdy, kto w bada­niu uzy­ska wynik 5,7 pro­centa lub wię­cej, jest zagro­żony i otrzy­muje dia­gnozę stanu przed­cu­krzy­co­wego (wynik 6,5 pro­centa i więk­szy ozna­cza już cukrzycę).

Pro­blem polega na tym, że te ety­kiety brzmią jak osta­teczne dia­gnozy, przez co zapo­mi­namy o ich nie­do­kład­no­ści i o uta­jo­nym czyn­niku ludz­kim. Więk­szość ludzi bez­myśl­nie je akcep­tuje, a to ni­gdy nie koń­czy się dobrze.

Jeśli na przy­kład porów­namy pacjen­tów z wyni­kiem 5,6 pro­centa w bada­niu A1c z pacjen­tami, któ­rzy uzy­skali wynik 5,7 pro­centa – przy­po­mi­nam, że według endo­kry­no­lo­gów taka róż­nica jest nie­zna­cząca z medycz­nego punktu widze­nia – okaże się, że dal­szy ciąg histo­rii medycz­nej tych dwóch grup jest zupeł­nie inny. Jeśli myślisz, że na wieść o gro­żą­cej cukrzycy ludzie nagle zmie­niają nawyki i zaczy­nają zdro­wiej żyć, żeby odwró­cić swój los, to jesteś w błę­dzie. Poniż­szy wykres opo­wiada inną, tra­giczną histo­rię: oka­zuje się bowiem, że osoby z dia­gnozą stanu przed­cu­krzy­co­wego z cza­sem uzy­skują coraz wyż­sze wyniki w bada­niu A1c.

Wygląda na to, że przy­naj­mniej w przy­padku cukrzycy mitem jest prze­ko­na­nie, iż strach przed cho­robą skła­nia ludzi do poprawy stylu życia. Oka­zuje się, że ety­kieta „chory” znacz­nie zwięk­sza ryzyko roz­wi­nię­cia się cukrzycy u danej osoby. Być może wynika to z tego, że ludzie pod­dają się cho­ro­bie i nawet jeśli podejmą jakąś próbę zmiany spo­sobu odży­wia­nia, nie dbają aż tak bar­dzo o swoją dietę. Nie mają moty­wa­cji, aby zacząć ćwi­czyć, bo wie­dzą, że cho­roba już ich dopa­dła. A może to ciało podąża za umy­słem, który wie­rzy, że orga­nizm zna­lazł się we wcze­snej fazie cukrzycy.

Oczy­wi­ście nie­któ­rzy mogą się nie zga­dzać z tymi wnio­skami. Mogą twier­dzić, że praw­do­po­do­bień­stwo zacho­ro­wa­nia na cukrzycę rośnie liniowo, pro­por­cjo­nal­nie do wyniku testu A1c, bez względu na to, jak jest on niski. Słuszna uwaga. Aby się prze­ko­nać, czy to prawda, porów­na­li­śmy osoby, które uzy­skały w bada­niu wynik 5,5 pro­centa, z tymi, które miały 5,6 pro­centa. Zakła­da­li­śmy, że rów­nież tutaj powin­ni­śmy zaob­ser­wo­wać zna­czącą róż­nicę.

Nasze przy­pusz­cze­nia się jed­nak nie spraw­dziły. Więk­szość osób, które uzy­skały wynik tuż poni­żej gra­nicy normy, zdo­łała utrzy­mać go w dłuż­szej per­spek­ty­wie – co ozna­cza, że przy­lgnęła do nich ety­kieta „w nor­mie”. Z cza­sem praw­do­po­do­bień­stwo zacho­ro­wa­nia na cukrzycę znacz­nie u nich zma­lało.

Nie­stety tę samą pra­wi­dło­wość zaob­ser­wo­wa­li­śmy u osób, które tylko mini­mal­nie prze­kro­czyły gra­nicę normy, uzy­sku­jąc wynik 5,7 albo 5,8. Dokładny wynik testu A1c był u nich nie­istotny. Klu­czową rolę ode­grała ety­kieta „chory”, która przy­nio­sła nega­tywne dłu­go­fa­lowe rezul­taty.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych róż­nica mię­dzy dia­gnozą stanu przed­cu­krzy­co­wego lub cukrzycy a miesz­cze­niem się w gra­nicy normy prze­kłada się na stawki ubez­pie­cze­nia zdro­wot­nego i na samą ochronę ubez­pie­cze­niową. U jed­nej osoby efekt pogra­ni­cza spo­wo­duje uzna­nie praw­do­po­do­bień­stwa wystą­pie­nia cho­roby, a u dru­giej, mają­cej nie­mal taki sam wynik, nie wywoła żad­nych skut­ków.

Jest jesz­cze jeden ważny wnio­sek, który powin­ni­śmy wycią­gnąć z lek­cji o szko­dli­wo­ści bez­myśl­nego przyj­mo­wa­nia infor­ma­cji doty­czą­cych zdro­wia i na temat pozwa­la­nia, aby nie­do­sko­nałe metody pozy­ski­wa­nia danych decy­do­wały o naszym losie. Język cho­rób, który jest mocno zako­rze­niony w bio­me­dycz­nym modelu ciała (i skła­nia nas do igno­ro­wa­nia potęgi umy­słu), wywo­łuje ilu­zję, że objawy są stałe i nie­moż­liwe do kon­tro­lo­wa­nia. Dla­tego też ludzie pre­zen­tują ste­reo­ty­powe reak­cje i zacho­wa­nia zgodne z ich aktu­al­nym sta­nem wie­dzy: nie kwe­stio­nują dia­gnozy i nie pró­bują pod­jąć innych dzia­łań. W taki oto spo­sób ety­kiety powią­zane z prze­wle­kłymi sta­nami cho­ro­bo­wymi pozba­wiają nas oso­bi­stej kon­troli i odbie­rają nam szanse na opty­malne zdro­wie i samo­po­czu­cie.

Pod wpły­wem odgór­nie narzu­co­nych ety­kiet igno­ru­jemy też wła­sne idio­syn­kra­tyczne doświad­cze­nia, które w więk­szo­ści przy­pad­ków nie są tak stałe i jed­no­znaczne, jak suge­ruje dana ety­kieta (osoba w sta­nie przed­cu­krzy­co­wym powinna mieć świa­do­mość, że może uchro­nić się przed cukrzycą, jeśli wpro­wa­dzi pewne zmiany w swoim stylu życia). Nie­stety dia­gnozy wielu róż­nych scho­rzeń peł­nią funk­cję samo­speł­nia­ją­cych się prze­po­wiedni i to wła­śnie one wywo­łują pogor­sze­nie stanu zdro­wia.

Wcale nie twier­dzę, że błę­dem jest for­mu­ło­wa­nie dia­gnoz medycz­nych na pod­sta­wie wyni­ków badań. Nie jeste­śmy w sta­nie uciec przed ety­kie­tami. Ale zawsze, gdy to moż­liwe, powin­ni­śmy się posta­rać uwzględ­nić czyn­nik ludzki, tak aby pacjenci mieli świa­do­mość, że ich wynik jest orien­ta­cyjny i nie­osta­teczny.

Co mam na myśli? Powiedzmy, że badamy swój wzrok albo słuch i osią­gamy wynik tuż poni­żej normy. Lekarz prze­pi­suje nam oku­lary albo apa­rat słu­chowy, mimo że mamy prak­tycz­nie taki sam wzrok albo słuch jak ktoś, kto ledwo zmie­ścił się w nor­mie. Zaczy­namy nosić urzą­dze­nie korek­cyjne, a ta druga osoba nie. Co by było, gdyby lekarz powie­dział nam, że nasze wyniki mają cha­rak­ter pro­ba­bi­li­styczny, a nie abso­lutny?

Co wię­cej, jak się prze­ko­nasz, czy­ta­jąc roz­dział 5, ist­nieje dużo czyn­ni­ków o cha­rak­te­rze tym­cza­so­wym, które spra­wiają, że w danym bada­niu osią­gamy taki, a nie inny wynik, przez co zosta­jemy przy­pi­sani do kate­go­rii pacjen­tów wyma­ga­ją­cych sta­łej opieki. Moż­liwe, że gdy­by­śmy ponow­nie wyko­nali to samo bada­nie dzień póź­niej, nasze wyniki byłyby zupeł­nie inne.

Kiedy sobie uświa­do­mimy, że reguły, ety­kiety i gra­nice zostały stwo­rzone przez ludzi, znaj­dziemy w sobie odwagę, aby je zakwe­stio­no­wać i zasta­no­wić się nad tym, czy nasza sytu­acja nie mogłaby wyglą­dać ina­czej. Dzięki temu zyskamy zupeł­nie nowe poczu­cie wol­no­ści i roz­sze­rzymy zakres swo­ich moż­li­wo­ści. Doty­czy to nie tylko naszego zacho­wa­nia, ale rów­nież zdro­wia. Klu­czem do suk­cesu jest zakwe­stio­no­wa­nie reguł, które dotych­czas bez­myśl­nie akcep­to­wa­li­śmy, i uważne ana­li­zo­wa­nie opi­sów i dia­gnoz będą­cych dla nas nie­po­trzeb­nym ogra­ni­cze­niem. Jeżeli to zro­bimy, poczu­jemy się lepiej. Sami możemy się uzdro­wić.

We wstę­pie wspo­mnia­łam, że dia­gnoza raka piersi u mojej mamy zain­spi­ro­wała mnie do więk­szo­ści badań, które prze­pro­wa­dzi­łam w trak­cie swo­jej kariery nauko­wej. Mama ni­gdy nie zakwe­stio­no­wała reguł, które jej narzu­cono – od momentu usły­sze­nia dia­gnozy, przez spon­ta­niczną remi­sję cho­roby, aż po śmierć. Tak bar­dzo żałuję, że nie mogłam wtedy dać jej tej rady.

Rozdział 2. Ryzyko, prognozowanie i iluzja kontroli

Roz­dział 2

Ryzyko, pro­gno­zo­wa­nie i ilu­zja kon­troli

Życie jest albo nie­bez­pieczną przy­godą, albo niczym.

– Helen Kel­ler, Let us Have Faith

Wyru­szam na poszu­ki­wa­nie Wiel­kiego Być Może.

– François Rabe­lais

Często sły­szę, że jestem ryzy­kantką. To ma być kom­ple­ment, na który moim zda­niem zupeł­nie nie zasłu­guję. Rzadko mówię sobie: „To może oka­zać się kosz­towne, ale co tam, spró­buję”. Zazwy­czaj na każ­dym kroku szu­kam potwier­dze­nia i akcep­ta­cji.

Oto przy­kład z mojego życia: gdy byłam młodą wykła­dow­czy­nią na Harvar­dzie, pewna sta­cja radiowa zapro­siła mnie na próbną audy­cję radiową. Sta­cja ta emi­to­wała cykliczny pro­gram pew­nej popu­lar­nej psy­cho­lożki z Kali­for­nii i chciała mieć też kogoś z Wybrzeża Wschod­niego. Przed­sta­wi­ciele sta­cji skon­tak­to­wali się z Dave’em Gre­enem, ówcze­snym kie­row­ni­kiem mojego wydziału, i popro­sili, żeby kogoś im pole­cił, a on zapro­po­no­wał mnie.

Pod­czas audy­cji mia­łam uda­wać, że odbie­ram tele­fony. Pierw­szy „słu­chacz” zapy­tał mnie o tera­pię rol­fing, która polega na pracy z cia­łem i masażu tkanki łącz­nej. Mia­łam mikro­sko­pijną wie­dzę na ten temat, ale mówi­łam z taką pew­no­ścią w gło­sie, że ku mojemu prze­ra­że­niu roz­mówca zadał dru­gie pyta­nie zwią­zane z tą tera­pią. Ponow­nie zdo­ła­łam sku­tecz­nie ukryć braki w wie­dzy.

Tydzień póź­niej sta­cja zło­żyła mi ofertę pracy. Po krót­kim zasta­no­wie­niu jed­nak ją odrzu­ci­łam. Nie mia­łam jesz­cze sta­łego etatu wykła­dowcy na uczelni, a bar­dzo chcia­łam zostać panią pro­fe­sor Lan­ger. Bałam się, że praca w radiu spo­wo­duje obni­że­nie sta­tusu mojej pracy zawo­do­wej, gdy ludzie zaczną widzieć we mnie sym­pa­tyczną pre­zen­terkę, a nie poważną i doświad­czoną wykła­dow­czy­nię. Osta­tecz­nie dosta­łam stały etat na uczelni i dalej pro­wa­dzi­łam zaję­cia ze stu­den­tami. Ni­gdy nie żało­wa­łam tej decy­zji i uwa­żam, że wła­ści­wie oce­ni­łam ryzyko zwią­zane z pod­ję­ciem pracy gospo­dyni audy­cji radio­wej. Cza­sami przy­cho­dzi mi jed­nak do głowy myśl, że gdy­bym wyka­zała się więk­szą uważ­no­ścią pod­czas tam­tej oceny ryzyka, być może przy­ję­ła­bym ofertę od radia, co nie prze­szko­dzi­łoby mi dostać sta­łego etatu i osta­tecz­nie uzy­skać tytułu pro­fe­sora. Ta wyraźna sprzecz­ność mię­dzy tym, jak postrze­gają mnie ludzie (jako osobę śmiałą i nie­bo­jącą się podej­mo­wać ryzyka) a tym, jak sama sie­bie widzę (jako kogoś, kto raczej stara się uni­kać ryzy­kow­nych decy­zji) skło­niła mnie do zasta­no­wie­nia się nad nie­któ­rymi fun­da­men­tal­nymi zało­że­niami doty­czą­cymi ryzyka.

Spró­buję ci uświa­do­mić ten para­doks. Raz na jakiś czas zda­rza mi się obsta­wiać wyścigi konne. Zwy­kle typuję wtedy, że koń, który jest fawo­ry­tem, dobie­gnie na metę jako trzeci. Nie jest to zbyt ryzy­kowna tak­tyka. Z kolei cał­ko­wi­cie zabra­kło mi ostroż­no­ści, gdy posta­no­wi­łam wyja­wić poufne infor­ma­cje finan­sowe komuś, kogo uwa­ża­łam za bli­ską osobę i kogo dobrze znam, a póź­niej mnie oszu­kał. Jak zatem zde­fi­nio­wać moje podej­ście do ryzyka? Cho­ciaż w zakła­dach buk­ma­cher­skich sta­ram się go uni­kać, zacho­wa­łam się bar­dzo nie­roz­waż­nie, prze­ka­zu­jąc pry­watne infor­ma­cje nie­wła­ści­wemu czło­wie­kowi, przez co stra­ci­łam dużo pie­nię­dzy. Kocham konie, ale o goni­twach wiem nie­wiele – stąd moje zacho­waw­cze podej­ście. Cał­kiem dobrze znam się nato­miast na ludziach, dla­tego zro­bi­łam rzecz, którą wielu uzna­łoby za ryzy­kowną: obda­rzy­łam zaufa­niem kogoś, kto oka­zał się tego nie­wart.

Nie cho­dzi tylko o podej­mo­wa­nie ryzyka w dzie­dzi­nach, w któ­rych się spe­cja­li­zu­jemy. Cza­sami ktoś myśli, że postą­pi­li­śmy ryzy­kow­nie, pod­czas gdy my tak naprawdę nie mie­li­śmy poję­cia, że mogli­śmy zare­ago­wać ina­czej. Pamię­tam, jak mając jakieś 11 lat, poszłam do sto­ma­to­loga. Po zało­że­niu plomby den­ty­sta pochwa­lił mnie przed mamą i powie­dział, że byłam dzielna. Wtedy momen­tal­nie zaczę­łam się zasta­na­wiać, jak się zacho­wują inne dzieci. Sie­dząc na fotelu den­ty­stycz­nym, nie sądzi­łam, że podej­muję jakie­kol­wiek ryzyko. Wcale nie byłam bar­dziej odważna niż te dzieci. Po pro­stu nie wie­dzia­łam, że mam jakiś wybór.

Mit podejmowania ryzyka

Na temat ryzyka napi­sano wiele ksią­żek. Powszech­nie uważa się, że ist­nieją rze­czy, któ­rych nie powin­ni­śmy robić – takie, które z natury są zbyt ryzy­kowne albo nie­warte poten­cjal­nej nagrody. Prze­ko­na­nie to jest zako­rze­nione tak głę­boko, że pra­wie ni­gdy go nie kwe­stio­nu­jemy.

Ja jed­nak myślę, że błęd­nie rozu­miemy samą kon­cep­cję podej­mo­wa­nia ryzyka. Robimy coś dla­tego, że uwa­żamy to za sen­sowne – w prze­ciw­nym razie zacho­wa­li­by­śmy się ina­czej. Jeżeli mam więk­sze ocze­ki­wa­nia w związku z jakimś przed­się­wzię­ciem niż ktoś inny, w jego oczach jestem ryzy­kantką. Gdyby jed­nak wie­rzył w to, co ja, praw­do­po­dob­nie zro­biłby to samo. Innymi słowy, o podej­mo­wa­niu ryzyka mówimy z per­spek­tywy obser­wa­tora. „Ryzy­kanci” robią rze­czy, które są dla nich sen­sowne, nawet gdy dla kogoś z boku wydają się zupeł­nie nie­zro­zu­miałe. Podej­rze­wam, że tamci pro­du­cenci radiowi uznali mnie za wariatkę, gdy odrzu­ci­łam ich ofertę. Jak to, młoda adiunktka zre­zy­gno­wała z szansy na zdo­by­cie sławy? Dla mnie jed­nak popu­lar­ność i pie­nią­dze nie były warte tego, aby zary­zy­ko­wać karierę naukową.

A oto kolejny dowód na to, że ryzyko jest cał­ko­wi­cie subiek­tywne. W wieku 16 lat pota­jem­nie wyszłam za mąż. Z per­spek­tywy czasu wiem już, dla­czego wiele osób uwa­żało, że podej­muję wiel­kie ryzyko. O ryzyku możemy mówić jed­nak dopiero wtedy, gdy czło­wiek jest świa­domy swo­ich opcji i poten­cjal­nych kosz­tów. Ja kom­plet­nie nie bra­łam ich pod uwagę. Gene i ja (oby­dwoje ate­iści, któ­rzy, jak na iro­nię, poznali się pod­czas tańca świą­tyn­nego) chcie­li­śmy się pobrać, więc to zro­bi­li­śmy.

Być może brzmi to pesy­mi­stycz­nie, ale w mał­żeń­stwie zawsze potrzebna jest pewna doza irra­cjo­nal­nego opty­mi­zmu. Bo prze­cież gdy­by­śmy racjo­nal­nie prze­ana­li­zo­wali sta­ty­styki, które mówią, że połowa mał­żeństw w Sta­nach Zjed­no­czo­nych koń­czy się roz­wo­dem, praw­do­po­dob­nie zre­zy­gno­wa­li­by­śmy z pomy­słu zale­ga­li­zo­wa­nia naszego związku. My jed­nak byli­śmy w sobie zako­chani i nie obcho­dziły nas liczby. Wie­rzy­li­śmy, że z nami będzie ina­czej. Roz­wód nie wcho­dził rachubę, a nasza miłość miała trwać wiecz­nie.

To Gene wpadł na pomysł, żeby­śmy się pobrali. Nieco wcze­śniej to samo zro­bił jego kolega, gdy dziew­czyna, z którą się spo­ty­kał, zaszła z nim w ciążę. Zna­leźli w Waszyng­to­nie kogoś, kto udzieli im ślubu pomimo tego, że oboje byli nie­peł­no­letni. W tam­tym cza­sie Gene miał 17, a ja 16 lat. Uzna­li­śmy, że to będzie nie­sa­mo­wi­cie roman­tyczne, gdy zro­bimy to samo. W dniu, w któ­rym posta­no­wi­li­śmy poje­chać do Waszyng­tonu, obu­dzi­łam się o trze­ciej w nocy. Napi­sa­łam do rodzi­ców liścik: „Wyszłam, zoba­czymy się póź­niej”. Pomy­śla­łam, że to bar­dzo sprytne z mojej strony. Prze­by­li­śmy długą drogę z Yon­kers w sta­nie Nowy Jork do Waszyng­tonu w poszu­ki­wa­niu osoby, która udzie­liła ślubu kole­dze Gene’a. Nie­stety nie zna­leź­li­śmy jej i wró­ci­li­śmy do domu, zanim kto­kol­wiek zaczął się zasta­na­wiać, gdzie znik­nę­li­śmy.

Byli­śmy jed­nak tak zde­ter­mi­no­wani, że Gene sfał­szo­wał nasze świa­dec­twa uro­dze­nia, aby­śmy mogli „legal­nie” pobrać się gdzieś bli­żej domu. Prze­pisy prawa wyma­gały wów­czas, aby przy­szli mał­żon­ko­wie zro­bili sobie bada­nia krwi. Jako że jestem z natury ostrożna, zało­ży­łam bluzkę z dłu­gim ręka­wem, żeby rodzice nie zoba­czyli pla­stra zakry­wa­ją­cego ślad po pobra­niu krwi. Mój szes­na­sto­letni umysł był prze­ko­nany, że gdyby go zauwa­żyli, od razu domy­śli­liby się, co zro­bi­łam.

Pra­cow­nik ratu­sza ogło­sił nas mężem i żoną, a następ­nie wrę­czył nam pudełko z prób­kami środ­ków czy­sto­ści takich marek jak Tide, Joy, Comet i kilku innych. Nie chcia­łam ich wyrzu­cić ani odmó­wić ich przy­ję­cia, dla­tego zadzwo­ni­łam do domu i uprze­dzi­łam mamę, że dosta­łam kilka pró­bek deter­gen­tów. W ten spo­sób unik­nę­łam nie­wy­god­nych pytań o to, skąd je mam (nie chcia­łam podej­mo­wać takiego ryzyka). Póź­niej tego samego dnia, sta­ra­jąc się nie budzić podej­rzeń, popro­si­łam mamę, by doro­biła dla mnie osobny klucz do skrzynki pocz­to­wej. Musia­łam mieć pew­ność, że gdy przyj­dzie jakaś prze­syłka adre­so­wana do pani Most (to było moje nowe nazwi­sko), odbiorę ją, zanim wpad­nie w ręce któ­re­goś z moich rodzi­ców.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

E.J. Lan­ger, Mind­ful­ness, Addi­son-Wesley, Reading 1989. [wróć]

Eadem, Coun­terc­loc­kwise: Mind­ful Health and the Power of Possi­bi­lity, Bal­lan­tine Books, Nowy Jork 2009. [wróć]

R.H. Fazio, E.A. Effrein, V.J. Falen­der, Self-Per­cep­tions Fol­lo­wing Social Inte­rac­tion, „Jour­nal of Per­so­na­lity and Social Psy­cho­logy” 1981, t. 41, z. 2, s. 232. [wróć]

A.L. Cha­steen i in., How Feelings of Ste­reo­type Threat Influ­ence Older Adults’ Memory Per­for­mance, „Expe­ri­men­tal Aging Rese­arch” 2005, t. 31, z. 3, s. 235–260. [wróć]

S.J. Spen­cer, C.M. Ste­ele, D.M. Quinn, Ste­reo­type Threat and Women’s Math Per­for­mance, „Jour­nal of Expe­ri­men­tal Social Psy­cho­logy” 1999, t. 35, z. 1, s. 4–28. [wróć]

C.T. Ngno­umen, The Use of Socio-Cogni­tive Mind­ful­ness in Miti­ga­ting Impli­cit Bias and Ste­reo­type-Acti­va­ted Beha­viors, praca dok­tor­ska, Uni­wer­sy­tet Harvarda 2019. [wróć]

A.G. Gre­en­wald, B.A. Nosek, M.R. Banaji, Under­stan­ding and Using the Impli­cit Asso­cia­tion Test: I. An Impro­ved Sco­ring Algo­ri­thm, „Jour­nal of Per­so­na­lity and Social Psy­cho­logy” 2003, t. 85, z. 2, s. 197. [wróć]

E.J. Lan­ger, On Beco­ming an Artist: Reinven­ting Your­self Thro­ugh Mind­ful Cre­ati­vity, Bal­lan­tine Books, Nowy Jork 2007. [wróć]

P. Aun­gle, K. Gun­net-Sho­val, E.J. Lan­ger, The Bor­der­line Effect for Dia­be­tes: When No Dif­fe­rence Makes a Dif­fe­rence, nie­opu­bli­ko­wany ręko­pis. [wróć]